Ebook i audiobook dostępne w abonamencie bez dopłat od 06.01.2026
Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł
Dorosłość przychodzi czasem za szybko — zanim zdążymy spełnić choć jedno marzenie.
A później zostaje tylko lista niespełnionych pragnień.
Taka właśnie lista niespełnionych marzeń połączyła Lenę i Wiktora. Ona zawsze była zbyt zajęta opieką nad innymi, by pomyśleć o sobie. On postawił na karierę i rozwijanie własnej firmy.
Kiedy się poznają, oboje mają poczucie zmarnowanego życia. Dochodzą więc do wniosku, że wspólnie zrealizują marzenia, które zawsze odkładali. Każde z nich tworzy listę składającą się z kilku wyjątkowych punktów.
Czy można nadrobić stracony czas?
Czy da się uciec od zmarnowanego życia?
Czy realizowanie marzeń naprawdę uszczęśliwia?
Czy można dotknąć słońca?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 281
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © by Jagoda Wochlik, 2025
Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofi lmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2025
Projekt okładki: Tomasz Dobrenko © GIFTKING
Redakcja: Paulina Jeske-Choińska
Korekta: Agnieszka Czapczyk, Lidia Kozłowska
Skład i łamanie: Teodor Jeske-Choiński
PR & marketing: Anna Apanas
ISBN: 978-83-8402-829-2
Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.
Wszystkim, którzy wzięli na siebie to brzemię i nie pozwolili innym umrzeć ze smutku, a nade wszystko Aleksandrze Jaworskiej, która była kimś takim dla mnie. Dziękuję, Olu.
Świat bez miłości jest martwym światem i zawsze przychodzi godzina, kiedy człowiek zmęczony błaga o twarz jakiejś istoty i o serce olśnione miłością. ALBERT CAMUS, Dżuma
Wtedy jeszcze Wiktor nie wiedział, że zanim zaczął się starać, cała sprawa została już rozstrzygnięta, a on nie był zwycięzcą. Tak to czasem bywa w życiu. Wiedział, że zrobił wszystko, co mógł. A może nawet więcej. Często potrafił robić więcej. Tak już miał. Dobrze się zaprezentował, nawet kupił nowy garnitur. Na pytania odpowiadał wnikliwie, ale elokwentnie i dowcipnie. Kiedy jednak wyszedł z sali, James poklepał go po ramieniu, uśmiechnął się chytrze i stwierdził protekcjonalnym tonem:
– Jak to miło, że się starasz. Walczysz, choć decyzja już zapadła.
Zdaniem Jamesa decyzja zapadła, zanim w ogóle przystąpili do rozmowy o pracę. Cóż, tak to bywa w życiu, prawda? Wiktor nie chciał wierzyć. Aż do końca, do dnia, w którym ogłoszono wyniki i okazało się, że posadę na wydziale farmacji obejmie jednak James. Ale przecież… już był w ogródku, już witał się z gąską. Oczami wyobraźni już widział siebie na katedrze, jak prezentuje studentom wykład. W swojej głowie już wprowadzał się do jakiegoś uroczego mieszkanka nieopodal kampusu albo kto wie, może udałoby mu się nawet zamieszkać na jego terenie? Tymczasem okazało się, że to nie on będzie nowym wykładowcą.
Nie miał planu awaryjnego, niestety. Wszystko postawił na jedną kartę, przekonany, że wygra. Jakby miał nie wygrać z Jamesem? Może oczywiście spróbować gdzie indziej. Ale nie w tym roku, w tym roku było już za późno, by składać podania gdziekolwiek. Co miał robić przez ten czas, czekając? Długo o tym myślał, nie chciał wracać. Siadł przy stole w kuchni. Przeliczył funty na złotówki. Podjął decyzję. Kto wie, może w następnym życiu. Może to dobry moment? Anglia wystąpiła z Unii, obcokrajowcom było coraz trudniej. I choć on spędził tu już kilka dobrych lat, a nawet zrobił w tym kraju doktorat, wciąż zdarzało mu się słyszeć, że jest „Polaczkiem”. Może już czas na niego? Zapakował to, co najważniejsze, w pudła i wysłał do Polski. To, czego nie chciał zabrać, po prostu wyrzucił albo rozdał. Potem zaprosił na piwo najbliższych przyjaciół, licząc się z tym, że nikogo z nich więcej nie zobaczy na oczy. Jego londyński rozdział dobiegł końca.
A potem wyjechał. Teraz właśnie postawił stopę na rodzinnej ziemi. Po raz pierwszy od ponad dekady. Ojciec uściskał go, szczęśliwy. Również matka nie posiadała się z radości. On natomiast miał wrażenie, że poniósł klęskę. Nie tak miało być. Ale trudno. Jest, jak jest. Nie da się pokonać.
Uniósł wysoko głowę. Odpocznie chwilę i przystąpi do realizacji planu „B”, który zaczął kiełkować w jego głowie przed kilkoma dniami. To prawda, zamknięto mu drzwi tuż przed nosem. Nie szkodzi. Skoro jedne drzwi przed nim zamknięto, czas otworzyć nowe.
Wiedział, że to nie będzie łatwe zadanie. Pewnie oszczędności, które ma, nie wystarczą. Będzie musiał wziąć kredyt, ale wkład własny przecież nie zaszkodzi. Potem znajdzie budynek, wyremontuje lokal i założy własną firmę. Może to i lepiej. Sam sobie będzie sterem i okrętem. Sam sobie będzie szefem. Ostatecznie bycie właścicielem własnego, dobrze prosperującego (innej możliwości nie zakładał) biznesu, to nie taka najgorsza perspektywa. A za rok? Przecież może zostawić firmę pod czyjąś opieką i znów spróbować.
O tym wszystkim myślał podczas przygotowań do obiadu, na który wpadł, nękany ciągłymi namowami matki (przecież był już w kraju od tygodnia, a zajrzał tylko w dniu przyjazdu), gdy nieoczekiwanie mama przerwała milczenie.
– Pamiętasz Dagmarę? – zapytała, odcedzając nad zlewem wodę z ziemniaków.
– Nie znam żadnej Dagmary – odparł niemal mechanicznie.
– Nonsens – żachnęła się jego rodzicielka. – Mówię o córce naszych sąsiadów z domu obok. Bawiliście się razem, gdy byliście dziećmi.
Ta Dagmara. Na obrzeżach pamięci zamajaczyła mu blondyneczka z piegami, grubymi warkoczami i zawsze brudnymi kolanami. Pamiętał. Lubił ją. Ale kiedy to było! Dawne czasy. Stare dzieje. Rzeka, do której nie powinien już wchodzić, gdyż nie ma kija, który zawróciłby jej bieg, tak jak nie istnieje nic, co zawróciłoby czas.
– Dagmara nie ma chłopaka. – Ziemniaki wylądowały na półmisku, podobnie jak chwilę później marchewka z groszkiem. – I tak pomyślałyśmy z ciocią…
– Nasza sąsiadka nie jest moją ciotką, mogłem tak mówić, gdy miałem dziesięć lat, ale bez przesady…
Do kuchni przyczłapał ojciec. Mama z jakiegoś powodu uznała, że będzie jej sojusznikiem. Zaatakowała biedaka:
– Powiedz mu, powiedz, że Dagmara to śliczna dziewczyna!
Tata się zastanowił. Chyba nie wiedział, czy zaprzeczyć, czy potwierdzić.
– Uwielbiałeś ją! – rzuciła matka.
Westchnął.
– Miałem dziesięć lat.
Mama postawiła na stole talerz ze schabowymi i usiadła.
– Pamiętasz, kiedyś mi powiedziałeś, że się z nią ożenisz!
– Byłem dzieckiem! – Uniósł głos, mama aż podskoczyła, zdziwiona jego gwałtowną reakcją.
„Byłem też małym idiotą”, przyszło mu do głowy, ale tej myśli za żadne skarby świata nie wypowiedziałby na głos.
– Stara miłość nie rdzewieje – kontynuowała matka. – Dagmara będzie w piątek wieczorem czekała w kawiarni nieopodal tego mieszkania przyjaciół, w którym się zatrzymałeś. Zabierz ją gdzieś.
– Nie ma mowy.
Mama wzruszyła ramionami.
– Już cię umówiłam.
*
– Nie! – Dagmara poderwała się z krzesła, na którym siedziała, tak gwałtownie, że niemal je przewróciła. Odeszła od stołu, wyszła z kuchni i ruszyła ku wyjściu.
Przestraszona mama pobiegła za nią.
– Ale już cię umówiłam!
– Nic mnie to nie obchodzi! Musisz to odwołać!
Stały naprzeciwko siebie w ciemnym korytarzu i mierzyły się złymi spojrzeniami. Obie dyszały ciężko. Tak strasznie podobne do siebie, a tak bardzo od siebie różne. Dagmara nie lubiła się kłócić. Z nikim, nigdy. Wiedziała, że matka nie odpuści. Była zbyt uparta. Zwłaszcza, gdy wydawało jej się, że postępuje właściwie. Dagmarze chciało się płakać, chciało jej się krzyczeć. Nic z tego zrobić nie mogła, więc tylko zacisnęła dłonie w pieści. Tak bardzo nie wiedziała, co ma teraz zrobić. Czuła się zagubiona i zła jednocześnie.
– Mamo, dlaczego to zrobiłaś? – wyjąkała.
– Przecież uwielbialiście się jako dzieci. Byliście praktycznie nierozłączni!
– To było dwadzieścia lat temu. Dwadzieścia, mamo!
Dagmara wróciła myślami do tamtych czasów. Jak przez mgłę pamiętała wysokiego, tyczkowatego chłopca z burzą kasztanowych włosów i perliście białymi zębami niczym u hollywoodzkiego aktora, który ciągle siedział z nosem w książkach i umiał wymienić wszystkie planety w kolejności od Słońca oraz wszystkich polskich prezydentów po odzyskaniu niepodległości. Kiedy śmiała się z niego, że zapamiętuje niepotrzebne rzeczy, wzruszał ramionami i stwierdzał, że lubi się uczyć. Ale już wtedy było w nim coś… dziwnego. Wtedy tego nie rozumiała. Wtedy jeszcze nie umiała tego nazwać. Dziś powiedziałaby, że Wiktor był takim starym maleńkim. Dzieckiem ze starą duszą. Dzisiaj wiedziała już, że takim ludziom nie żyje się lekko. Znała kogoś takiego. Ciekawiło ją, jak towarzysz dziecięcych zabaw sobie poradził w życiu. Mama zdawała się czytać w jej myślach, bo stwierdziła:
– Pojechał na studia do Krakowa, ale dokończył je już w Londynie. Tam też zrobił doktorat.
– To po co tu wrócił? – burknęła Dagmara. – Powinęła mu się noga?
– Tęsknił za rodziną i krajem.
„Akurat. Ale ci ciotka ściemę walnęła. Ciekawe, co nawywijał, że wrócił”.
Mama położyła rękę na drzwiach, jakby zaznaczając, że córce nie wolno wyjść, dopóki się nie zgodzi. Popatrzyła z nadzieją.
– Pójdziesz, prawda?
Dagmara westchnęła ciężko.
Wybiegła z domu rodziców. Szybko pokonała żwirową ścieżkę, a kiedy znalazła się na ulicy i była już pewna, że żadne z rodziców jej nie usłyszy, wyciągnęła telefon. Zadzwoniła.
Przyjaciółka odebrała po dwóch sygnałach.
– No, co tam? – zapytała swoim ciepłym, kojącym głosem, niemal natychmiast wlewając w serce Dagmary otuchę. Tylko ona to potrafiła.
– Możemy się dzisiaj spotkać? Muszę ci coś opowiedzieć. Normalnie nie uwierzysz, w co wrobiła mnie matka!
– Pewnie, wpadaj. Wiesz, że nigdzie się nie wybieram.
*
Zyta, jak zawsze, kiedy w grafiku miała wolne w poniedziałek rano, wpadła do mieszkania wynajmowanego przez jej młodszego brata, by sprawdzić, czy ten żyje, i się nim zaopiekować. Kamil dał jej niegdyś klucz, więc sama sobie otworzyła drzwi. Salon, połączony z aneksem kuchennym, był pusty, a drzwi do obu przyległych pokoi zamknięte. Kamil pewnie jeszcze spał, jego współlokator być może wyszedł już na zajęcia. Zyta rzuciła siatki z zakupami na kuchenny blat, a potem otworzyła lodówkę. Westchnęła. Spod zlewu wystawiła śmietnik. Zaczęła wyciągać kolejne produkty.
– Za długo mnie tu nie było – mruknęła pod nosem. Sięgnęła po kostkę sera, powąchała i skrzywiła się. – Broń biologiczna – stwierdziła i z żalem wyrzuciła ser do kosza.
Jego śladem powędrowało kilka kolejnych produktów. Kiedy skończyła, wyczyściła półki i załadowała do lodówki świeże zakupy. Potem zmyła górę naczyń zgromadzonych w zlewie. Była właśnie w trakcie mycia blatów kuchennych, które kleiły się od jakiejś podejrzanej substancji (na wszelki wypadek założyła rękawiczki kuchenne, nie chciała złapać uczulenia), kiedy ze swojego pokoju wyłonił się współlokator Kamila, Tymek. Miał na sobie tylko bokserki w szturmowców i koszulkę nie pierwszej świeżości. Przeczesał ręką potarganą czuprynę. Na jej widok stanął jak wryty, a potem rzucił tylko, ziewając:
– Cześć, Zyta.
Zyta mruknęła coś w odpowiedzi, postawiła wodę na kawę, a potem pomyślała, że zanim wyjdzie, musi im jeszcze włączyć pranie. Miała tylko nadzieję, że nie zgnije w bębnie, zanim je zauważą, powiedzmy… po tygodniu. Ruszyła do łazienki. Właśnie nastawiała program, kiedy ze swojej nory wyłonił się jej młodszy brat. Był chudy jak tyczka, wysoki jak brzoza i miał masę piegów na wciąż dość dziecinnej twarzy. Kiedy ją zauważył, uśmiechnął się zaspany.
– Cześć, siostro – przywitał się, jakby jej obecność była najnormalniejszą rzeczą na świecie.
Kamil nalał mu kawy, którą zdążył w tym czasie zaparzyć. Zyta wparowała do pokoju brata. Zatkała nos, szybko podeszła do okna i otworzyła je. Potem wróciła do kuchni.
– Żyjecie w chlewie! – mruknęła.
– Ale na szczęście mamy ciebie. – Kamil uśmiechnął się do niej.
– To nie było zabawne.
Wyminęła ich, otworzyła lokówkę i zaczęła wyciągać kolejne produkty. Masło, mleko, jajka, warzywa. Sięgnęła po patelnię. Przez chwilę zastanawiała się, czy nie zrobić z niej innego użytku i nie przyłożyć nią młodszemu bratu, a potem jego kumplowi, ale zrezygnowała z tego pomysłu. Rozpuściła masło na patelni. Zajęła się przygotowywaniem omletu. Gotowanie zawsze ją wyciszało. Pozwalało skupić się na prostych czynnościach. Kilka minut później postawiła przed każdym z chłopaków talerz ze śniadaniem. Tymek westchnął uszczęśliwiony.
– Zyta, ja bym się z tobą ożenił – powiedział, wpakowując sobie do ust duży kawałek omleta.
– Nie jest zainteresowana – odpowiedział za nią Kamil.
– Poza tym, czy mamusia wie? – zapytała, cytując piosenkę Abby. – Co by powiedziała?
Tymek złapał się za serce, udając, że mu je złamała.
– Pozmywacie już sami – stwierdziła, patrząc na zegarek. – I wyciągnijcie pranie za półtorej godziny.
– Wiadomka – stwierdził Kamil, plując wokół jajkiem.
Zyta zarzuciła na siebie marynarkę i chwyciła torebkę. Kiedy poprawiała wiązania przy butach, popatrzyła karcąco najpierw na jednego, potem na drugiego. Pogroziła im palcem:
– Nie żartuję, nie zapomnijcie, bo wam zbutwieje!
– Jasna sprawa, generale! – Tymek żartobliwie jej zasalutował.
Kamil wyczuł, po co tak naprawdę przyszła. Choć bardzo dużo ich różniło – przede wszystkim płeć, a poza tym wiek, Kamil był dwa lata młodszy, nie dzielili też zainteresowań ani uzdolnień – to jednak byli rodzeństwem, które naprawdę dobrze się znało. Brat zrozumiał, że Zyta wpadła nie tylko po to, by o niego zadbać. Potrzebowała pogadać. Liczyła na to, że Tymka nie będzie. Znów miała ochotę ponarzekać na swoją sytuację. Jak długo jeszcze? Były z Dagmarą w związku od siedmiu lat. Od siedmiu lat ze względu na Dagmarę Zyta się ukrywała. Nigdy nie powiedziała rodzicom, że Dagmara jest jej dziewczyną, choć przecież wiedzieli, że ich córka jest lesbijką i nie mieliby z tym problemu. Natomiast Dagmara nigdy nie znalazła odwagi, by się ujawnić, by wyznać światu prawdę. Zyta miała świadomość, że nikogo nie można zmuszać. Starała się być wyrozumiała. Dawała swojej dziewczynie przestrzeń i czas. Dużo czasu. Ale dzień za dniem mijał, a ich sytuacja, wszystkie kłamstwa, które się nawarstwiały, uwierała ją coraz bardziej. Zyta czuła, że dusi się w ciasnocie własnej egzystencji, że pętla coraz bardziej się zaciska.
Odkąd przekroczyła trzydziestkę, coraz częściej myślała o tym, by coś zmienić w swoim życiu. Wiedziała, że nie może Dagmarze postawić ultimatum, tak się nie robi, po prostu nie. A jednak chciała usiąść z bratem przy jednym stole i patrząc mu w oczy, zadać to samo pytanie, które ostatnio tak często obracała w myślach:
– Czy powinnam odejść?
Kamil zrozumiał, że jest jej potrzebny, bo uśmiechnął się do niej znad jajecznicy i zanim wyszła, obiecał:
– Wpadnę wieczorem do restauracji przed zamknięciem!
– Pamiętajcie o praniu!
– Jasne, jasne – zbył ją Tymek.
– Nie żartuję. – Posłała im buziaka i wybiegła.
*
Lena westchnęła. Było jej niewygodnie, kręgosłup bolał ją coraz bardziej. Powoli pokręciła szyją, próbując rozluźnić kark. Przydzielone im boksy były w sumie ciasne. Przez lata przyzwyczaiła się, że otaczał ją szum komputerów, stukot klawiszy, odgłosy klikania myszką i ciągłe telefony oraz rozmowy. Pomyślała, żeby wstać i zrobić sobie kawę, kiedy przez ściankę oddzielającą ją od boksu koleżanki wychyliła się do niej Magda.
– Tomaszewski przysłał listę na ten miesiąc.
– Tę z premią uznaniową? Uznał, że nikomu nic się nie należy, więc łatwo pójdzie? – zapytała z nadzieją.
– Niestety. – Magda pokręciła głową. – Chyba zamierza wypłacić premię wakacyjną i zdaje się, że rzucał przy tym monetą. Zerknęłam tylko okiem, ale od pięciu do trzydziestu procent.
„Dla prawie osiemdziesięciu osób, będzie co naliczać”, pomyślała Lena i westchnęła. „Tym bardziej potrzebuję kofeiny”.
Wstała od swojego biurka i poszła do pokoju socjalnego, gdzie postawiła wodę na kawę. Pracowało ich na tym piętrze prawie dwadzieścioro, a z jakiegoś powodu szef uznał, że nie odnowi umowy z firmą odgrzybiającą ich klimatyzatory, w związku z tym zabronił ich używać, bo szkodziły zdrowiu. Od ponad tygodnia żar lał się z nieba, otwieranie okien nic nie dawało, więc ludzie przynieśli własne wiatraki i wiatraczki. I teraz do szumu komputerów dochodził szum różnej maści urządzeń schładzających powietrze. Albo udających, że to robią. Nachyliła się nad zamrażarką w pracowniczej lodówce, ale ktoś użył ostatnich kostek lodu, a nikt się nie pokwapił, żeby zrobić nowe. Lena rozejrzała się za woreczkami. Znalazła ostatnie opakowanie. Zanotowała w pamięci, że gdy będzie robić zakupy, musi kupić woreczki do lodu. Wiedziała, że z jej szczęściem, gdy przyjdzie tu jutro, lodu znów nie będzie. Mimo to napełniła dwa woreczki wodą, a potem włożyła je do pustego zamrażalnika.
Czekając, aż zagotuje się woda, przyłożyła sobie rękę do obolałego karku i delikatnie pokręciła głową. Zasyczała z bólu dokładnie w tym samym momencie, w którym odezwał się czajnik. Zalała kawę, nalała sobie mleka i odwróciła się, by wrócić do boksu i zacząć naliczać wakacyjne premie dla pracowników dyrektora Tomaszewskiego. To tyle. O mrożonej kawie mogła zapomnieć.
Wtedy wpadła na Darka. Miał na sobie białą koszulę z krótkim rękawem i długie spodnie z materiału. Pomyślała, że musiało mu być jeszcze bardziej gorąco niż jej. Ona przynajmniej mogła włożyć do pracy sukienkę za kolano, zrezygnowała też z rajstop, nawet bardzo cienkich. W spodniach pewnie by się ugotowała.
– Cześć, Leno. – Uśmiechnął się do niej.
– Cześć, Darku.
Chciała go wyminąć, kiedy kolega zagadnął:
– Zabiłbym za klimatyzację.
Pokiwała głową. Rozumiała go.
– Może… – zaczął. Przejechał ręką po zabawnej i dość niesfornej dłuższej czuprynie. – Może poszlibyśmy po pracy gdzieś, gdzie jest klimatyzacja? Wiesz, do restauracji albo do kina? Co o tym myślisz?
Jego propozycja była miła. Pochlebiała jej. Być może Darek też był miłym człowiekiem. Może nawet to, co zaczęłoby się jako niezobowiązujący wypad do miejsca, w którym była klimatyzacja, skończyłoby się… ślubem, dwójką dzieci i corocznymi wakacjami w jakimś miłym miejscu. Przez chwilę naprawdę miała ochotę się zgodzić. Zobaczyć, co z tego wyniknie. Może. W innym życiu. Gdyby była lepszym człowiekiem. Pokręciła przecząco głową.
– Dziękuję, to miła propozycja, ale jestem zajęta.
– To może nie dziś.
– Jutro też nie. Naprawdę jestem zajęta. Przepraszam – powtórzyła z większym naciskiem.
– Rozumiem. – Starał się pokryć zmieszanie niezręcznym uśmiechem.
Nie. Nie rozumiał. Naprawdę nie rozumiał. Cóż, nie jego wina.
Wróciła na swoje miejsce. Z obrzydzeniem upiła łyk ciepłej kawy. Nie osłodziła, ale nie ma mowy, nie wróci teraz do kuchni. No nic, miała co robić. Zajęła się naliczaniem premii. Niech przynajmniej ktoś będzie szczęśliwy, gdy za kilka dni zajrzy na swoje konto. Trzydzieści procent to nie złote góry, ale jak to mówią, lepszy rydz niż nic, prawda? Ta myśl nieco ją pocieszyła. Uśmiechnęła się sama do siebie i zabrała się do pracy z nieco większym zaangażowaniem.
*
Zyta krzątała się po kuchni babci, jakby to była jej własna. Od lat znała tu każdy zakamarek. Ugniotła ziemniaki na purée, przygotowała zielony groszek na ciepło z masłem i czosnkiem, sałatę ze śmietaną i kąski drobiowe w ostrym sosie. Bomba kaloryczna, ale co tam, raz nie zawsze, dwa nie norma, jak mawiała jej mama. Drzwi się otworzyły i do środka wpadł Totoro, szczekając i merdając ogonem. Zyta pochyliła się i pogłaskała go po głowie. Uśmiechnęła się do psa.
– No, kto jest dobrym pieseczkiem? Kto jest moim ukochanym pieseczkiem?
Chwilę później w kuchni pojawiła się także Dagmara. Pocałowały się na powitanie. Dagmara zabrała się do nakrywania stołu. Po jej minie Zyta widziała jednak, że coś jest nie w porządku.
– Ciężki dzień? – zapytała.
Dagmara nie zdążyła odpowiedzieć, bo otworzyły się drzwi łazienki. Buchnęło parą i w pokoju ukazały się babcia i Lena. Lena pomogła starszej pani usiąść przy stole. Zyta, nie zważając na protesty babci, nakładała jej spore porcje wszystkiego. Dagmara i Lena też zajęły miejsca. Krążyły półmiski, talerze, żarty i docinki.
– Dlaczego tak na nas patrzysz, babciu? – spytała Dagmara.
– Bo nie mogę się nadziwić, jakie mam wspaniałe wnuczki – odpowiedziała starsza pani.
– No, ba. – Zyta się zaśmiała.
Kiedy skończyły, Lena odprowadziła babcię do pokoju, a Zyta i Dagmara pozmywały. W małej kuchni mieszkania babci i Leny za żadne skarby nie zmieściłaby się zmywarka. Kiedy skończyły, obrały jeszcze trochę kiwi i pomarańczy i ułożywszy się na podłodze w pokoju wokół stolika kawowego, jak to miały w zwyczaju, czekały, aż Lena przypilnuje, żeby babcia wzięła leki, i do nich wróci. Kiedy znów były we trzy, Zyta postanowiła podjąć temat:
– No dobra, co się stało?
– A co się miało stać? – odparła Dagmara głosem tak piskliwym, że nawet Totoro, który spał z głową na kolanach Zyty, podniósł łeb i nadstawił uszu. – Nic się nie stało.
Lena sięgnęła po kawałek kiwi.
– Kłamiesz. – Ona też to zauważyła. – Dlaczego? Czy to ma coś wspólnego z twoim popołudniowym telefonem?
– No dobra – przyznała z ciężkim westchnieniem Dagmara. – Mam kłopot.
– Co się stało? – Zyta przysunęła się do niej zaniepokojona.
– Matka umówiła mnie na randkę – wyznała Dagmara.
– Co?! – Zyta niemal wrzasnęła.
Lena przyłożyła palec do ust, pokręciła głową i wskazała oczami na drzwi pokoju babci. Zyta aż sapnęła i wyprostowała się gwałtownie, zapominając o Totoro, którego zrzuciła ze swoich kolan. Pies spojrzał na nią z wyrzutem i podreptał, by położyć się na kolanach Leny.
– Nie możesz! – syknęła, zła na Dagmarę, na jej matkę, na cały świat.
– Jak to się stało? – zapytała spokojnie Lena. Ona mogła sobie pozwolić na spokój, Zyta nie zamierzała. Miała ochotę krzyczeć.
Dagmara zignorowała Lenę. Chciała wziąć Zytę za ręce, ale ta jej się wyrwała.
– Zapomniałaś, że już jesteś w związku? – warknęła.
– Nie zapomniałam, ja po prostu nie wiedziałam, jak się wykręcić… Przecież to oczywiste, że nie chcę pójść.
– Jak to się stało? – Lena powtórzyła spokojnie swoje pytanie.
Dagmara znów westchnęła przeciągle. Przypomniała sobie o obecności przyjaciółki i odpowiedziała:
– Kilka dni temu z Anglii wrócił syn moich sąsiadów. Przyjaźniliśmy się, gdy byliśmy dziećmi. Matka chce, żebym się z nim spotkała.
Zyta pokręciła gwałtownie głową.
– Musisz to odwołać – powiedziała kategorycznie.
– Nie mogę. – Dagmara jęknęła. – Matka by mnie zabiła!
– Do licha, ile ty masz lat? Jesteś dorosłą kobietą czy nie? – warknęła na nią Zyta. – Jak długo jeszcze? Jak długo będziesz ukrywać, kim jesteś? – Podniosła się gwałtownie. – Totoro, idziemy do domu!
Pies zaskomlał, ale posłusznie wstał. Wstała też Dagmara. Miała bardzo nieszczęśliwą minę. Zyta szybkim, pewnym krokiem ruszyła do wyjścia, Dagmara poszła za nią.
– Zyta, kochanie…
Zyta była już przy drzwiach. Właśnie wkładała jeden z butów, kiedy usłyszały:
– Ja pójdę.
Odwróciły się jak na komendę w stronę Leny. Ich przyjaciółka nadal siedziała po turecku na dywanie w salonie. Ręce miała splecione na podołku. Teraz przenosiła swoje sarnie spojrzenie z Zyty na Dagmarę i z powrotem. Zdziwiona Zyta zachwiała się i gdyby nie to, że Dagmara podtrzymała ją niemal mechanicznie, pewnie by upadła.
– Co? – wyrwało jej się. Była przekonana, że źle usłyszała.
Kąciki ust Leny drgnęły nieznacznie. Uśmiechnęła się do nich i powtórzyła, cicho, ale pewnie:
– Ja pójdę.
– Jak to sobie wyobrażasz? – zaciekawiła się Dagmara i wróciła do pokoju, ciągnąc za sobą opierającą się Zytę. Wciąż w jednym bucie.
– Ja pójdę. Jako ty – wyjaśniła spokojnie Lena. – Nie możesz nie pójść, a Zyta nie chce, żebyś szła. Nie widzę więc innego wyjścia. Nie widział cię od ilu… Piętnastu lat? Nie kojarzy, jak wyglądasz. Pójdę, zaprezentuję się najgorzej jak to możliwe, tak źle, że odechce mu się randkowania na ładnych kilka lat, i po kłopocie.
Dagmara myślała intensywnie.
– To genialne! I może się udać! – ucieszyła się.
– To głupota! W życiu nie słyszałam równie idiotycznego pomysłu – prychnęła Zyta.
Lena spojrzała na nią.
– A masz lepszy? Przecież nie chcesz, by Dagmara poszła na tę randkę.
Zyta zagryzła wargę. Milczała. Lena kiwnęła głową.
– No właśnie. To po kłopocie – stwierdziła i zupełnie spokojnie sięgnęła po cząstkę pomarańczy.
Dagmara rzuciła jej się na szyję i zapiszczała uszczęśliwiona.
– Dziękuję, dziękuję! Tak cię kocham!
Lena w odpowiedzi lekko poklepała ją po dłoni.
– Kłopoty to się dopiero zaczną. – Zyta westchnęła.
I było w tych słowach coś proroczego, choć wtedy nie miały o tym pojęcia. Bo nawet kłamstwo z litości, mimo wszystko, jak każde kłamstwo, ma krótkie nogi, a co za tym idzie, kiepsko biega. Prawda zawsze je dogoni. Gorzej, gdy jest wściekła i postanawia się zemścić.
*
Wiktor nerwowo krążył po mieszkaniu Tomka i Grażyny, przyjaciół, którzy zaproponowali mu wolny pokój w swoim domu. Był im bardzo wdzięczny, bo nie sądził, że wszyscy pozostaliby przy zdrowych zmysłach, gdyby po powrocie do kraju zatrzymał się u rodziców. Z całą pewnością przydarzyłaby się jedna z dwóch rzeczy. Musiałby się wyprowadzić do hotelu albo doszłoby do jakiegoś nieprzyjemnego incydentu. A tak, nie tylko nie doszło do spięcia z rodzicami, ale i odnowił kontakt z dawnymi przyjaciółmi, których poznał w Krakowie, zanim wyjechał na Erasmusa i właściwie już nie wrócił. W tym czasie oni nie tylko zdążyli się pobrać, kupić dom, ale i przeprowadzić się do jego rodzinnego miasta. Jeden z niewielu szczęśliwych zbiegów okoliczności w jego życiu.
Grażka wyjrzała z kuchni i rozbawiona zapytała:
– A właściwie, co ci szkodzi?
Tomek, który przy biurku w salonie właśnie kończył pisać maila do jednego ze współpracowników, również popatrzył w jego kierunku.
– Mówisz, że byliście przyjaciółmi w dzieciństwie?
Wiktor skinął głową.
– Bardzo, bardzo dawno temu. – Wszystkie słowa przeciągnął, by podkreślić, jak dawno temu to było.
– Idź – doradził Tomek. – Nie drażnij matki.
– Postaw dziewczynie kawę, powspominajcie trochę stare czasy, gdy ty nosiłeś aparat na zęby, a ona miała piegi…
– Nigdy nie nosiłem aparatu na zęby! – obruszył się.
Grażynka, która zdążyła do nich podejść, poklepała go po ramieniu i zaśmiała się:
– Wiem, wiem, panie idealny.
– Wypijecie kawę i rozejdziecie się w pokoju – rzucił ze śmiechem Tomek, kontynuując myśl swojej żony.
– Właśnie – zawtórowała mu Grażka. – Daję głowę, że jest równie niechętna temu spotkaniu co ty.
– Może będzie trochę niezręcznie, ale załatwicie to szybko, tak jak się zrywa plaster z rany. Wtedy podobno mniej boli.
Grażka wróciła do kuchni. Stamtąd krzyknęła:
– A kto wie… – Teatralnie zawiesiła głos. – Po tych… ilu latach?
– Odmawiam odpowiedzi.
– Tak cię trzepnie, że będziesz gotów tam zaraz, na miejscu, jej się oświadczyć.
Teraz śmiali się już wszyscy.
– On?! On?! Grażka… Każdy, ale nie Wiktor. To musiałaby być naprawdę wyjątkowa dziewczyna.
Żona uśmiechnęła się do niego czule.
– Mój drogi, i takie chodzą po świecie.
– I dlatego po trzydziestce jest sama? Akurat. Coś jest z nią nie tak – stwierdził kategorycznie Wiktor.
Grażka zmierzyła go złym spojrzeniem.
– Teraz brzmisz jak stary szowinistyczny pierdziel. Przypominam ci, że ty też jesteś po trzydziestce.
– Robiłem doktorat! – Bronił się. – Na nic nie miałem czasu.
– A może ona robiła karierę? – podsunął Tomek. – Albo rozwijała własną firmę i też nie miała ani chwili na szukanie drugiej połówki? – zastanawiał się na głos.
– Ooo, to pasowaliby do siebie. Czyli wracamy do tego, że to wyjątkowa dziewczyna. – Grażyna nie dawała za wygraną.
Wiktor pokręcił głową.
– Nieważne, jak wyjątkowa by była. To się po prostu nie stanie.
– Zatem szybka kawa i do zobaczenia na Świętego Nigdy. Wy będziecie wolni, rodzice niezadowoleni, ale nie będą mogli wnosić skarg. Randka się odbyła, a że nie wyszła… No cóż, nie wasza wina, tak czasem bywa – podsumował ich rozważania Tomek, który miał tendencję do bardzo ścisłego myślenia.
– I tu postawmy kropkę – zawołała Grażka z kuchni. – Kolacja.
Kiedy przeszli do kuchni, stwierdziła:
– Czyli nie biorę cię jutro pod uwagę, robię kolację tylko dla nas.
– Była mowa tylko o kawie – obruszył się. – Szybka kawa. To wszystko, co zamierzam zaproponować Dagmarze.
Grażka nonszalancko wzruszyła ramionami.
– Kawa, kolacja, śniadanie… Szybki ślub. Zobaczymy.
Tomek się uśmiechnął, a Wiktor prychnął. Zabrali się do jedzenia, a temat zszedł na dzisiejszą wycieczkę Wiktora po mieście w celu poszukiwania lokum na aptekę. Dagmara zupełnie wyleciała mu z głowy.
Ona jest szalona, ale moja
Lekcja nie szła im najlepiej. Dżastina, jak Lena i jej przyjaciółki nazywały między sobą Justynę, jej nastoletnią uczennicę, wcale nie miała ochoty niczego się uczyć. To był najgorszy możliwy przypadek. Kiedy musiała uczyć, czując, że materia się opiera. Na dodatek Dżastina była w wieku, kiedy okazywanie buntu płynęło we krwi i niesamowicie ją burzyło. Była niczym trzylatka. Wszystko negowała. Obu im chyba ulżyło, kiedy Lena spojrzała na zegarek i stwierdziła, że lekcja dobiegła końca.
– Okej – odpowiedziała Dżastina, obróciła się na stołku i natychmiast wstała.
Chwyciła swoją torbę i ruszyła do wyjścia, nawet się z nią nie żegnając.
– Czekaj – poprosiła nieśmiało Lena.
Od kilku dni wyrzucała sobie, że zaproponowała Dagmarze, że pójdzie za nią na tę udawaną randkę. Nie była pewna, dlaczego właściwie to zrobiła. Było jej żal Dagmary, która od lat nie potrafiła wyznać ludziom, których kochała, kim naprawdę jest? A może żałowała Zyty? Ta z kolei z miłości do Dagmary od lat czekała, nie mogąc wykrzyczeć całemu światu, że tak, że jest w związku, jest szczęśliwa. Współczuła im obu, choć, co zadziwiające, każdej inaczej. Wiedziała, że złożyła swoją propozycję impulsywnie.
Jednak kiedy emocje opadły, następnego dnia wróciła do domu, zjadła z babcią kolację, a potem wzięła letni prysznic, przebrała się w piżamę, ułożyła się na łóżku i zadzwoniła do Dagmary.
– Tylko nie mów, że się rozmyśliłaś! Nawet nie chcę tego słyszeć! – krzyknęła Dagmara.
– Tobie też „dobry wieczór”. – Lena odsunęła telefon od ucha.
Usłyszała, że przyjaciółka westchnęła ciężko.
– Przepraszam, denerwuję się tą sytuacją.
Lena włączyła tryb głośnomówiący i przeturlała się na brzuch.
– Ty się denerwujesz? – Zaśmiała się. – Przecież to ja idę na tę randkę.
– Racja. Ty też się denerwujesz?
Lena zastanowiła się nad odpowiedzią. W liceum należała do kółka teatralnego, co prawda to były stare dzieje, ale poradzi sobie.
– Wiesz dobrze, że genialnie umiem wszystko spieprzyć – prychnęła. – To dla mnie nie pierwszyzna.
– Och, kochanie, nie mów tak!
„Kiedy to prawda”. Usłyszała, że Dagmara wpada w smutne tony, postanowiła więc tego uniknąć, zadając kolejne pytania. Przecież po to właściwie do niej zadzwoniła.
– Co możesz mi o nim powiedzieć?
– O kim? – zdziwiła się Dagmara.
– Rozumek nie pracuje z powodu upału? – docięła przyjaciółce. – No o moim Romeo.
– O Wiktorze?!
– Nie, o Buddzie! Oczywiście, że o Wiktorze. Jeśli mam być przekonującą Dagmarą, muszę coś wiedzieć o waszej wspólnej przeszłości, prawda?
– Mieliśmy dziesięć lat! Nie mamy żadnej wspólnej przeszłości… – naskoczyła na nią Dagmara. – Co mam o nim wiedzieć? W moich wspomnieniach nadal jest dziesięcioletnim Harrym Potterem, ale wątpię, byś zastała kogoś takiego jutro przy kawiarnianym stoliku! Potem jakoś tak przestaliśmy się lubić, zmieniliśmy towarzystwo, przyjaźń się rozpadła.
Lena, zmęczona upałem i długim dniem, przewróciła oczami. Wiedziała, że Dagmara tego nie widzi, a jednak przyniosło jej to pewną ulgę.
– Może jakiś wspólny wybryk? – nalegała. – Coś, co przekona go, że ja to ty.
W słuchawce zapadła cisza. Wreszcie Dagmara zaczęła opowiadać:
– Zawsze był trochę drażliwy na swoim punkcie, narcystyczny. Przekonany, że dojdzie do czegoś wielkiego. W trzeciej klasie opowiadał każdemu, kto chciał słuchać, że na pewno wynajdzie lek na raka. Pozwól mu po prostu mówić o sobie, a nic nie będziesz musiała robić… – Dagmara zawahała się. – W każdym razie tak było kiedyś.
– To już coś.
– Musisz na niego uważać, jest naprawdę szalenie inteligentny. Przynajmniej kiedyś był.
– Więc ja będę bardzo, bardzo głupia… Tak dla przeciwbieżni.
Dagmara zaśmiała się.
– Chyba przeciwwagi.
– Ojej, a co ja powiedziałam?
– Lena! – Dagmara krzyknęła w słuchawkę tak panicznie, że Lena ucieszyła się, iż nie ma jej przy uchu. – Twoje włosy!
– Co z nimi? Nie umyć?
– Są charakterystyczne.
– I co z tego? Nie widzieliście się dwadzieścia lat. Mogłaś się przefarbować albo nawet ogolić na łyso. Może jesteś kobietą z fantazją?
– A co, jeśli on opowie o spotkaniu ze mną swojej matce… Na pewno opowie, a wtedy wyda się, że ja to ty, znaczy, że ty to nie ja i będę miała przechlapane. Jeszcze bardziej niż teraz, jeśli to w ogóle możliwe.
Lena przygryzła wargę. O tym nie pomyślała.
– Załatwię to jakoś – obiecała.
Teraz, gdy zatrzymała w drzwiach swoją nastoletnią uczennicę, wreszcie znalazła rozwiązanie. Idealne rozwiązanie. Nie dość, że ukryje włosy, to jeszcze wyjdzie na wariatkę. No bo kto normalny w trzydziestostopniowym upale siedzi w kawiarni w czapce? Zwłaszcza takiej z napisem „Czasami przesadzam” i z wielką wymalowaną doniczką z fikusem, czy co to tam było, której właścicielką, dumnie prezentującą nabytek na własnej głowie, była Dżastina?
– Chciałabym pożyczyć twoją czapkę.
Dziewczyna wytrzeszczyła na nią, już i tak wyłupiaste, oczy. Skojarzyła się Lenie z egzotyczną żabą.
Dalsza część ksiażki dostępna w wersji pełnej
Oko za oko, ząb za ząb
Dostępne w wersji pełnej
Dotykając słońca
Dostępne w wersji pełnej
Najcięższa choroba na świecie
Dostępne w wersji pełnej
Między nimi nic nie było, nic ich nigdy nie łączyło
Dostępne w wersji pełnej
Zmarnowane życie
Dostępne w wersji pełnej
Dzieci, które za szybko urosły
Dostępne w wersji pełnej
Nie odeszła, kiedy trzeba
Dostępne w wersji pełnej
Jeszcze będzie przepięknie, jeszcze będzie normalnie
Dostępne w wersji pełnej
„Możemy grać razem, nawet jeśli znasz tylko »do«”
Dostępne w wersji pełnej
Okładka
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Spis treści
Prolog
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX
Rozdział X
Okładka
Strona tytułowa
Prawa autorskie
Spis treści
Dedykacja
Epigraf
Meritum publikacji