Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jestem w Niebie jest moim dość późnym debiutem literackim. Jest to powieść z pogranicza wielu gatunków: fantastyki, kryminału, powieści psychologiczno-obyczajowej i romansu. Fikcja fantasy miesza się tu ze światem rzeczywistym.
Fabuła książki rozgrywa się w bliżej nieokreślonym fikcyjnym mieście, gdzieś w Europie Środkowej. Główny bohater Jan Burk to dobrze zapowiadający się artysta malarz. Niczym specjalnie się nie wyróżnia do czasu, kiedy zostaje postrzelony, a jego dusza zaczyna prowadzić własne śledztwo z Nieba równolegle ze śledztwem policji, którą reprezentuje dwójka detektywów. Efektem tego będzie rozwikłanie zagadki, dlaczego Jan stał się celem zamachu i kto za tym stał. Ale czy tylko to? Do czego doprowadzi rodzące się uczucie pomiędzy Janem i Moniką, pomimo dzielących ich światów?
Tłem dla rozgrywającej się fikcyjnej akcji są jak najbardziej realne i rzeczywiste problemy, z którymi boryka się współczesne pokolenie. Przestępczość zorganizowana odpowiedzialna za narkotyki, handel kobietami, niewolniczą prostytucję i to co chyba najbardziej przerażające – rozwijający się w ostatnich latach w zastraszającym tempie czarny rynek handlu organami do przeszczepów połączony z zabójstwami dawców. Pomimo poruszania spraw tak ważnych i trudnych książka z założenia nie koncentruje się na nich, a są one jedynie pretekstem dla rozwoju wypadków w prowadzonej intrydze.
Główny wątek powieści został potraktowany z przymrużeniem oka, a książka napisana w dość lekkiej konwencji, co mam nadzieję przełoży się na jej łatwy i relaksujący odbiór.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 255
Rok wydania: 2013
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Jestem w Niebie
2011 – 2012
Krzysztof Cyraski
© Copyright by
Krzysztof Cyraski & e-bookowo
Projekt okładki: e-bookowo
ISBN e-book 978-83-7859-239-6
ISBN druk 978-83-7859-241-9
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości
bez zgody wydawcy zabronione
Wydanie I 2013
Konwersja do epub
– Bz, bz, bz, bz – ostry dźwięk budzika zerwał mnie na równe nogi.
Wiedziałem, że po zakrapianym wieczorze mogę zaspać, dlatego wyczulony byłem na sygnał pobudki. Zawsze tak było jak poprzedniego dnia pozwoliłem sobie na chwilę zapomnienia. Nie zdarzało się to często, ale raz na dwa, trzy miesiące przyjaciele przypominali o swoim istnieniu i wszyscy spotykaliśmy się w którymś z pubów. Cóż zrobić, nie można się wyłamywać. Scenariusz podobny był za każdym razem. Ktoś niespodziewanie, całkowicie spontanicznie dawał sygnał do spotkania przy piwie, kończyliśmy przeważnie po kilku drinkach. Osoby, które spoza naszej paczki nieraz uczestniczyły w tych spotkaniach uważały, że jest to, zdaniem jednych dziwna, a zdaniem innych, urocza tradycja.
Faktycznie było to trochę dziwne, tym bardziej, że oprócz tych całkowicie nieplanowanych spotkań, odbywały się również i te z góry zapowiedziane. Zasada była taka, wcześniej zaplanowane przyjęcia odbywały się w soboty, przeważnie w domach lub na działkach, a nieplanowane w każdym możliwym dniu tygodnia, oprócz sobót i niedziel, w jednej z naszych ulubionych knajpek.
Wyjaśniłem już zależność między prowadzonym przeze mnie stylem życia, a trudami dzisiejszego poranka, w związku z czym czas na codzienne poranne czynności i wyjazd do pracy.
– A właśnie wyjazd, czy...? – Tu sięgnąłem do szuflady z jednorazowymi alkotesterami.
Wydech i... przepustka do garażu została zabrana.
– Cholera – mruknąłem pod nosem. – Kiedyś po takiej ilości nic nie wykazywało, chyba się starzeję. A może to nie wiek? Ile ja właściwie wczoraj wypiłem? – Ktoś zapewne to wiedział, ale nie ja.
Powrót do domu też pamiętałem mniej więcej z większym naciskiem na to pierwsze.
Po porannej toalecie i śniadaniu składającym się z kefiru i jeszcze jednego kefiru, zamówiłem taksówkę i wyszedłem z mieszkania. Po kilkunastu minutach oczekiwania postanowiłem zrezygnować ze spóźniającego się środka transportu i iść do pracy pieszo, co nieraz czyniłem z przyjemności, a nie konieczności. Postanowiłem i tym razem przespacerować się korzystając z ostatnich tak stosunkowo ciepłych i pogodnych dni przed zbliżającą się zimą. Wolny zawód artysty malarza nie obligował mnie do bezwzględnie punktualnego stawiennictwa w galerii, którą prowadziłem. Obsługa i tak na czas umożliwiała wejście, a uzgodnienia warunków sprzedaży i ewentualne transakcje, co było już wyłącznie moją domeną, nie były prowadzone zaraz po otwarciu galerii. Tak więc nie miałem powodu spieszyć się za wszelką cenę i mogłem sobie pozwolić na niewielkie spóźnienie.
W drodze wracały wspomnienia minionego wieczoru. Jak zwykle było fajnie, ale też jak zwykle, początkowo wygłaszane artystyczne tyrady stopniowo, z każdą kolejką, przeradzały się w coraz bardziej niewybredne komentarze. Nic nowego. Miałem nadzieję, że nie powiedziałem czegoś głupiego Beacie, którą wczoraj podrywałem. Problem w tym, że nie miałem pewności czy wszystko pamiętam. Wydaje mi się, że było OK, ale już raz przeliczyłem się w swoich kalkulacjach. Kiedyś też byłem święcie przekonany o swoim właściwym zachowaniu, do czasu jak dowiedziałem się, że tańcząc z dopiero co poznaną... – Właśnie jak ona miała na imię? – ... Kingą – niesmacznie się do niej kleiłem.
– A jak było wczoraj? – zadałem sobie pytanie. – Nie, nie tańczyliśmy, musiało być dobrze.
Po chwili wątpliwości jednak wróciły.
– A jak nie było?
Pocieszałem się, że lekki moralniak wynikający z dziurawej pamięci, którego jeszcze dzisiaj doświadczałem, jutro już nie będzie odczuwalny.
Wiem, bo przechodziłem to wielokrotnie i pewnie wczorajsza impreza nie będzie ostatnią w moim życiu. Jestem jeszcze przed czterdziestką, w związku z czym perspektywa dalszego bujnego życia towarzyskiego była nader prawdopodobna.
Wcześniej, pewnego rodzaju ogranicznikiem była Laura, ale od dwóch lat kiedy przestaliśmy być razem, jedynym hamulcem stał się zdrowy rozsądek, którego chroniczny deficyt odczuwam po alkoholu. Jestem trochę jak bohater Stevensona. Na co dzień Dr Jekyll, a na imprezach Mr Hyde. Ale tylko trochę zaznaczam, a może jeszcze mniej.
Atak jakiegoś fruwającego drobiu o mało co nie zakończył się przyozdobieniem mojej głowy odchodami tego czegoś. Uderzenie o chodnik wywołało rozrzut zawartości we wszystkich kierunkach, częściowo również na moje buty. Przynajmniej z grubsza pozbyłem się problemu za pomocą chusteczek i ruszyłem w dalszą drogę.
Dzisiaj miałem potwierdzić przyjęcie zaproszenia na wyjazd sylwestrowy w góry, organizowany przez przyjaciół. Z jednej strony byłem już tam tyle razy, że nie stanowiło to specjalnej atrakcji, ale z drugiej chodziło przecież o spotkanie w środowisku, w którym czułem się najlepiej, co samo w sobie było przyjemnością i stanowiło arenę ciekawych przeżyć i dyskusji. I to był główny argument do wyjazdu. Zawsze było fajnie, przyjeżdżały również osoby z poza naszej paczki, a co za tym idzie, można było poznać jakieś interesujące dziewczęta, z którymi u mnie ostatnio krucho. Nie jestem już młodzieńcem i zapewne ten trend dotyczący kłopotów ze znajomością płci odmiennej nie zmieni się na korzyść, dlatego zdecydowałem, że skorzystam z zaproszenia.
Wspomnienia cofnęły mnie do ostatniego pobytu w górach.
– Ile to czasu minęło? – zastanawiałem się. – Dwa lata i dwa miesiące. Szybko ten czas leci.
Ostatni raz byłem w górskiej bacówce Marka jeszcze z Laurą. Byliśmy wtedy parą od półtora roku i wszyscy byli przekonani, że niechybnie skończymy przed ołtarzem. Zresztą, sam miałem podobny pogląd, choć jak teraz sobie przypominam swoje spostrzeżenia i przemyślenia, właśnie podczas ostatniego pobytu w górach ogarnął mnie pewien niepokój dotyczący wiązania się z Laurą na stałe. Dotychczasowa harmonia naszego związku została zakłócona. Nigdy wcześniej Laura nie okazywała w tak widoczny sposób swojego przywiązania do luksusu i wartości materialnych. Jej stałe narzekanie i fochy na warunki pobytu, ale także nadmierne zainteresowanie pewnym mocno nadzianym osobnikiem, który zawitał do bacówki jako osoba towarzysząca kuzynce Marka, Marcie, irytowało mnie i zmusiło do przemyśleń nt. naszego dalszego związku. Nigdy wcześniej nie zdarzało jej się takie zachowanie, nigdy tak dobitnie nie manifestowała odmienności stylu bycia i upodobań. Wręcz odwrotnie, wydawało mi się, że mamy podobne zainteresowania i w podobny sposób lubimy spędzać wolne chwile.
– Dobre określenie, wydawało mi się – pomyślałem.
Na każdym kroku zaznaczała swoją odmienność. Kiedy z całą paczka wybieraliśmy się na wycieczkę w góry, Laura opalała się na basenie pobliskiego hotelu, kiedy do późnej nocy wszyscy bawili się przy ognisku, Laura na siłę organizowała mi atrakcje w położonym kilkaset metrów od naszej bacówki miasteczku, tak jakby chciała mnie oddzielić od przyjaciół. To co nas bawiło, np. jak Paweł beztrosko wszedł na szczyt w klapkach kąpielowych czym wszystkich rozbawił, ona uznała za pożałowania godną oznakę głupoty. Coraz częściej nadawaliśmy wtedy na odmiennych falach. Pamiętam, że nawet kilkukrotnie pokłóciliśmy się o to. Niedługo po powrocie z gór nie wytrzymałem i wypomniałem jej beznadziejne zachowanie. Na nic więcej nie było mnie stać, kochałem ją i nie chciałem się z nią rozstać. Laura była silniejsza i to ona zakończyła nasz związek. Mówię, że była silniejsza, ale tak naprawdę chyba była bardziej zakochana w sobie niż we mnie. Dotknęło mnie to dość głęboko, ale wszystko na co mogłem się zdobyć, to udawanie, że jest inaczej. Laura w końcu została żoną, niestety nie moją, a pewnego biznesmena z branży budowlanej. Po pewnym czasie, choć nie powiem że krótkim, zacząłem ponownie uchodzić za wesołego, beztroskiego młodzieńca w średnim wieku, poszukującego wybranki serca.
– Może coś ciekawego się wydarzy? – bąknąłem do siebie, mając na myśli ewentualną możliwość poznania jakiś dziewcząt, choć w moim wieku należałoby pewnie powiedzieć pań.
Coraz bardziej zaczynałem cieszyć się z możliwości wyjazdu. Ostatnio nie miałem zbyt dużo wolnego czasu. W okresie wakacji tylko jeden weekend poświęciłem na wypoczynek nad morzem, dlatego tydzień urlopu w górach był dobrym pomysłem.
– Jeżeli jadę, to muszę kupić buty do chodzenia po górach – starałem się zaplanować konieczny zakup w porze lunchu. – Czy coś jeszcze? Chyba wszystko – odpowiedziałem sam sobie.
Z zamyślenia wyrwał mnie coraz bardziej donośny dźwięk syreny jakiegoś zbliżającego się samochodu ratunkowego. Minąłem siedzibę Deutsche Banku, potem, po krótkim oczekiwaniu na zmianę świateł przekroczyłem skrzyżowanie i skręciłem w kierunku salonu Toyoty, obok którego wiodła moja droga do pracy. Nagle poczułem, że się przewracam. Dopiero po chwili dopadł mnie przeszywający ból w okolicach barku i klatki piersiowej. Leżałem na chodniku i patrzyłem na błękit nieba postrzępiony nielicznymi jasnymi chmurami oraz ludzi pochylających się nade mną.
– Co się dzieje? – pomyślałem. – Zawał? Przecież to niemożliwe, aby przyczyną była wczorajsza impreza – starałem się przekonać sam siebie.
Ból nie trwał długo. Czułem, że coraz bardziej brakuje mi powietrza. Najpierw ogarnęła mnie fala gorąca, ale zaraz potem odczułem przeraźliwy chłód. Powoli to co widziałem stawało się mniej wyraźne, a głosy ludzi zgromadzonych wokół mnie coraz cichsze. Traciłem przytomność. Przez chwilę miałem wrażenie, że widzę w oddali intensywne światło, o którym wspominali ludzie po śmierci klinicznej, ale trwało to tylko chwilę, a potem zaległa kompletna cisza i ciemność.
Trwałem tak, nie wiem ile czasu, aż w końcu świadomość zaczęła powracać. Początkowo nie miałem pojęcia gdzie jestem, ale po chwili zacząłem podejrzewać, że może być to Niebo. Brzmi absurdalnie. Wiem, ale to co zobaczyłem nieodparcie przywoływało na myśl takie skojarzenie. Nie mogłem w to uwierzyć, dopiero po pewnym czasie dotarło do mnie co się dzieje. Mówię po pewnym czasie, bo nie wiem ile minut czy godzin minęło. Mam wrażenie, że czas biegł tam jakoś inaczej, inaczej niż na ziemi. W każdym razie minęło go na tyle dużo, że zdążyłem ochłonąć z szoku. Nie powiem by moje powitanie w tym miejscu miało szczególną i sympatyczną oprawę. To, że byłem kompletnie zaskoczony i przerażony nie powinno nikogo dziwić, tym bardziej witającego mnie anioła. Tak mi się wydawało. Nic bardziej mylnego. Anioł był nie mniej zaskoczony ode mnie.
– Co ty tu do cho...roby robisz?
Nie wiedziałem, dlatego tylko bąknąłem nieśmiało.
– Dzień dobry.
Anioł wyraźnie nie był zadowolony.
– Co się mogło stać? – zapytał głośno raczej siebie.
Nie wiedziałem, co się mogło stać.
– Pewnie nie żyję – pomyślałem.
Moja wizyta nie była chyba mile widziana. Czułem, że to co za chwilę powiem, zwarzywszy na okoliczności, nie będzie miało większego sensu, ale jednocześnie chciałem upewnić się, że moje podejrzenia są słuszne, a to o co zapytam nie będzie możliwe do realizacji.
– To może ja już sobie pójdę?
Anioła rozbawiła moja propozycja.
Zaczekaj na autobus, bo na piechotę nie dasz rady – rzucił uśmiechając się szczerze.
Byłem tak zaskoczony całą sytuacją, że przez chwilę to co powiedział anioł, potraktowałem serio.
– A o której najbliższy?
– Zależy, na którą dostaniesz bilet.
– Gdzie jest kasa? – zapytałem bez sensu.
Nie oczekiwałem już wskazania kierunku, zorientowałem się, że anioł żartuje ze mnie.
– Jeszcze trochę zejdzie zanim się do niej dostaniesz. A w ogóle dotarło do ciebie gdzie jesteś? – kontynuował gospodarz.
– Czy to jest... – przeciągałem, bojąc się nie tyle samego potwierdzenia moich podejrzeń, ale bardziej ośmieszenia, jeżeli okazałoby się, że moje spostrzeżenia są błędne. – Czy to jest Niebo?
– Tak kolego, to jest Niebo – głos anioła był ciepły, ale zarazem stanowczy. – Ciebie tu nie powinno być, przynajmniej na razie – dodał.
– To czemu się tu znalazłem?
– I tu jest problem – anioła wyraźnie to męczyło. – Póki co nikt tego nie wie, ... póki co.
– Czy to znaczy, że ja nie żyję?
– Tak to można ująć – skwitował anioł, po czym dorzucił. – Co prawda na ziemi twoje ciało jeszcze żyje.
– Jak to? – dopytywałem. – To, co, ja jeszcze raz umrę?
– Tak będzie, ale dla ciebie nie będzie miało to już większego znaczenia – dowcipkował anioł.
Nagle zagrzmiał potężny głos dochodzący nie wiadomo skąd.
– Jeremiaszu, zajmij się naszym przyjacielem.
Anioł jak się okazało o imieniu Jeremiasz nagle znieruchomiał, po czym skinął lekko głową i wyrzekł
– Tak, Panie.
Zaległa chwilowa cisza, po czym Jeremiasz zwrócił się w moim kierunku.
– Podejdź do mnie, proszę.
Po kilku krokach byłem obok niego. Półkolistym ruchem ręki roztoczył przede mną coś na kształt niewidzialnego ekranu, na którym jedną z występujących postaci byłem ja. Osób było naprawdę dużo, słychać było krzyki i syrenę pogotowia, a może straży pożarnej.
– Podejdź bliżej.
Podszedłem, a w zasadzie wszedłem z aniołem w rozgrywające się wydarzenia. Obraz był znany. Przecież ja tu byłem niedawno, co ja mówię niedawno. Przed tym jak zawitałem do Nieba. Napięcie rosło, a mój przewodnik ponaglał.
– Chodź!
Zbliżyłem się. Przechodziliśmy obok pochylonych nad czym lub nad kimś ludzi. Pochyliłem się i ja. Zmroziło mi krew, tak to odczułem. Na chodniku leżałem ja, a parę metrów ode mnie na jezdni leżał jakiś mężczyzna.
– Boże, co się dzieje? – Czułem jak miękną mi nogi, a pot zalewa skronie. – Co się stało? Ja nie żyję!
– Spokojnie. – Anioł położył mi rękę na czole i wyraźnie odczułem ukojenie.
Uspokoiłem się. To co widziałem zacząłem odbierać z pewnym dystansem, tak jakbym nie leżał tam ja, a zupełnie ktoś inny. Wokół ciał rozlane były duże plamy krwi. Jedna z osób udzielających pomocy zakrwawionymi rękoma na przemian masowała i uderzała w moje piersi. Kobieta co chwilę ściskała mały balonik przystawiony do ust.
– Nic z tego nie będzie – odezwał się mężczyzna klęczący nad moim ciałem. – Od pięciu minut nie czuję już pulsu ani oddechu.
– Jeszcze nie przerywajmy – przekonywała druga z reanimujących mnie osób. – Pogotowie już słychać, zaraz tu będą.
Faktycznie, nie minęły dwie minuty jak kilka postaci w czerwonych uniformach energicznymi ruchami utorowało sobie drogę do dwóch leżących mężczyzn. Badanie pulsu, oddechu, kontrola źrenic, wszystko trwało nie dłużej jak minutę.
– Jest puls i oddech – rzucił jeden z ratowników pokazując na leżącego na jezdni mężczyznę. – Pogruchotany, ale powinien przeżyć.
– Gorzej z tym postrzelonym – drugi z ratowników wskazał na mnie. – Zatrzymanie akcji serca, brak oddechu, ale temperatura prawie w normie, spadła nieznacznie.
– Reanimujemy! – krzyknął badający mnie mężczyzna.
Znalazłem się w karetce. Wyładowania defibrylatora kilkukrotnie unosiły moje ciało na łóżku karetki, a ja stałem oniemiały i byłem świadkiem własnej agonii. Głos jednego z ratowników tchnął we mnie nadzieję.
– Jest migotanie. Trzeba go ustabilizować.
– Dobra. To podczas jazdy, teraz się stąd zabierajmy. Jedziemy do szpitala Św. Anny – rzucił do ratowników z drugiej karetki, którzy przenosili potrąconego przez samochód mężczyznę.
– Jedziemy do szpitala? – Czułem, że powinienem zapytać ratowników czy mogę z nimi jechać.
– Nie musisz, przecież oni nas nie widzą – na twarzy Jeremiasza pojawił się uśmiech.
Próba stabilizacji funkcji życiowych trwała nieprzerwanie przez całą drogę do szpitala.
Byłem sztucznie podtrzymywany przy życiu, a raczej na jego krawędzi. Po przywiezieniu na oddział ratunkowy szpitala Św. Anny wszystko przebiegało w iście sprinterskim tempie.
Diagnostyka i zaraz potem stół operacyjny. Znaczny ubytek krwi i rany po dwóch kulach, które przeszły na wylot przez prawe płuco i bark. Wydarzenia przebiegały szybko, a ja wciąż nie wiedziałem co się stało.
– Jeremiaszu powiedz co się ze mną stało, kim był ten drugi, potrącony przez samochód mężczyzna? – Pytania cisnęły się na usta.
– Zaraz się wszystkiego dowiesz. – Anioł skierował spojrzenie w stronę nadchodzących mężczyzn.
Mężczyźni okazali się policjantami. Wypytywali lekarza, który operował o stan mojego zdrowia i o to kiedy będę zdolny do złożenia zeznań.
– Rany płuca i barku nie zagrażają już życiu, ale czy funkcje mózgu uda się przywrócić, tego nie mogę na tym etapie powiedzieć. Na razie podtrzymujemy pacjenta przy życiu dzięki aparaturze, a mózg niestety wykazuje cechy trwałego uszkodzenia – diagnoza nie była pomyślna.
Kolejne ekipy, prokurator, policja drogowa, powtarzające się pytania i odpowiedzi. A ja uczestniczyłem w tym wszystkim tak jakbym oglądał film ze swoim udziałem, a nie prawdziwe wydarzenia. Byłem jednak spokojny. Obecność anioła była ukojeniem.
Ruch ręki Jeremiasza przeniósł nas z powrotem do niebiańskiej sali, w której znajdowałem się wcześniej.
– Jak do tego doszło?
– Pytasz, jak do tego doszło? – powtórzył anioł. – Sam się nad tym zastanawiam, jak do tego doszło. Ciebie tu jeszcze nie powinno być przez długie lata. Ale skoro zdecydowałeś się wpaść do nas wcześniej, to znajdzie się miejsce dla nieproszonego gościa.
Jeremiasz nie był pewny, czy nie otrzyma kolejnej reprymendy za swoje żartobliwe wypowiedzi. Tym razem nie został upomniany, dlatego po chwili kontynuował.
– Powiem ci to, co wiem, ale niestety więcej w tym wszystkim pytań niż odpowiedzi.
Ponownie otworzyła się przestrzeń, w której przemykały żywe obrazy. Miejsce było to samo co przedtem, przejście na skrzyżowaniu Lincolna i Chopina. Ten sam widoczny po drugiej stronie skrzyżowania budynek Toyoty. Tłum ludzi przemieszczający się z jednej na drugą stronę ulicy, ale niczego szczególnego.
Wchodzimy na ulicę, którą od ponad dziesięciu lat chodziłem do pracy.
– Jak co dzień z Lincolna będę musiał przejść w kierunku Chopina – pomyślałem.
Przechodzimy. Na drugiej stronie jezdni słyszę krzyki przechodniów, a po chwili pisk opon i huk uderzenia hamującego samochodu. Chyba wiem, co się stało. Podbiegam. Widzę siebie leżącego na chodniku. Przestrzelony materiał marynarki tli się jeszcze na obrzeżach miejsca wlotu jednej z kul, a spod ciała rozlewa się krew tworząc szybko powiększającą się na chodniku plamę. Na jezdni stoi opel z wgniecioną maską, a przed nim w odległości kilku metrów leży ciało drugiego mężczyzny. Obok niego leży pistolet z cylindryczną lufą tłumika.
Krzyki, zamieszanie, pomoc ratowników, w końcu policja zabezpieczająca miejsce zdarzenia.
– Nadal nie rozumiem, dlaczego ten człowiek strzelał do mnie? – zadałem sobie pytanie. – Na pewno go nie znałem. O co w tym wszystkim chodzi, dlaczego anioł Jeremiasz twierdzi, że jeszcze nie powinienem być w Niebie? Na czym polega pomyłka, czy ten człowiek pomylił mnie z kimś innym?
Jeremiasz widział moje zdumienie. Wiedział, że chcę zadać pytania, na które on powinien znać odpowiedź, a też jej nie znał.
– Janie – zwrócił się do mnie – widziałeś przebieg zdarzeń z pozycji przypadkowego obserwatora. – Teraz przeżyjesz to jeszcze raz jako bezpośredni uczestnik zdarzenia.
– Ale… – próbowałem coś powiedzieć.
– Nie martw się – uspokajał Jeremiasz. – Nie będzie bolało, nie będziesz się bał i denerwował. To już moje zmartwienie. Aha i jeszcze jedno. Będziesz miał kontrolę nad upływającym czasem. Jeżeli zechcesz, żeby czas się zatrzymał lub cofnął, wystarczy o tym pomyśleć.
Drugi raz przeżywałem to, co już raz miało miejsce dzisiejszego dnia.
Skrzyżowanie. Zielone światło. Lekko trącani mijający przechodnie. Zbliżam się do drugiej strony ulicy. Napięcie rośnie, ale tak jak mówił anioł, mam pewien dystans do mających się rozegrać za chwilę wypadków. Jestem już na chodniku. Próbuję wyłuskać z tłumu napastnika, który będzie do mnie strzelał. Kroki, jeden, dwa, trzy, czte... Lecę do przodu słysząc dwa ciche, krótkie wystrzały. Upadam.
– Czy się potknąłem, czy też jest to reakcja organizmu na to co usłyszałem? – W tym momencie nie potrafię znaleźć odpowiedzi na postawione przez siebie pytanie.
Bólu nie czuję, ale obraz przemieszcza się w stronę granitowych płyt chodnika, a po chwili w zasięgu wzroku są już tylko pierzaste chmurki na błękicie nieba i pochylające się twarze przechodniów. Leżę. Z oddali dobiega pisk opon samochodu, ale już nie tak wyraźnie jak poprzednio. Obraz zaczyna się rozpływać, a głosy oddalają się.
Ciemność. Zapamiętałem powiedzenie z jakiejś komedii „… ciemność, widzę ciemność”.
Moja ciemność nie była tak wesoła i nie bawiła mnie w tym momencie.
– Czy coś zauważyłem? – Przez chwilę zastanawiam się. – Nic. Trzeba się więc cofnąć.
Idę tym samym przejściem. Zaczynam poznawać twarze mijających mnie przechodniów.
Jestem już w tym samym miejscu. Cichy i krótki odgłos wystrzału.
– Stop – pomyślałem.
Otoczenie zamiera jak po naciśnięciu stop klatki w DVD. Ludzie stają, zgiełk ulicy milknie.
– Żebym mógł się przyjrzeć z boku całej sytuacji – myśl przebiega równie gwałtownie jak reakcja na nią.
Wychodzę ze swojego ziemskiego ciała i zaczynam poruszać się pomiędzy znieruchomiałym tłumem. Wrażenie jest niesamowite. Można tak dopasować czas, aby móc dokładnie obejrzeć każdą sekwencję zachodzących wydarzeń.
Rozglądam się i po chwili widzę sprawcę. Dzieli nas zaledwie kilka metrów.
Z kieszeni kurtki mężczyzny wystaje tłumik pistoletu wskazujący dopiero co wystrzeloną kulę, która zawisła w powietrzu. Szeroko uchylone usta mężczyzny idącego obok zabójcy zdradzają jego krzyk przerażenia.
Widzę swojego prześladowcę dokładnie.
– Dlaczego chce mnie zabić? Przecież go nie znam.
Pomyślałem – play – i akcja rusza w normalnym tempie.
Ja upadam, a mój prześladowca spłoszony okrzykami zaczyna uciekać. Po chwili leży na jezdni potrącony przez samochód. Pogotowie, policja, dużo zamieszania. Ja nadal, tak jak wcześniej, nie wiem, po co ktoś chciał mnie zabić.
– Czy wiesz, dlaczego ten człowiek do ciebie strzelał? – zapytał Jeremiasz.
– Nie mama pojęcia – odparłem. – Nie znam go.
– Może to szaleniec, który miał żal do wszystkich i wybrał ciebie przypadkowo?
– Może.
Powtórne uczestniczenie w wydarzeniach nie pomogło mi w wyjaśnieniu sprawy.
– Co teraz? – zapytałem.
– Będziesz czekał na wejście do Raju, tak jak wszyscy, których dusze są już u nas, a ciała jeszcze pozostają przy życiu na ziemi – wyjaśnił anioł.
– Przecież, jeżeli stan zdrowia mojego ciała na ziemi się poprawi, to moja dusza wróci do niego.
– Niestety, nie, Janie. Ty już w zasadzie umarłeś. Żyje tylko twoja ziemska powłoka i to tylko dzięki sztucznemu podtrzymywaniu jej funkcji życiowych. Sam organizm już by nie żył. Mózg nie funkcjonuje, dlatego dusza uleciała do Nieba, a samo ciało nie jest i nie będzie zdolne do samodzielnego życia. Musisz się z tym pogodzić, Janie. Jednak dopóki twoje ciało będzie nawet sztucznie podtrzymywane przy życiu nie możesz przekroczyć bram Raju – ciągnął Jeremiasz. – Będzie to możliwe dopiero po twojej całkowitej śmierci, czyli również śmierci ciała. Wtedy zostanie zerwana wszelka więź z ziemskim wymiarem twojego istnienia. Nowe ciało, w które przyoblecze cię Pan, da ci wymiar nieśmiertelny i nieskończony.
– Co to znaczy? – zapytałem.
– To znaczy, że nie będziesz ograniczony ziemskimi prawami natury, będziesz mógł robić to, co na ziemi nie jest możliwe.
– To gdzie teraz będę, co będę robił?
– Chodź, Janie, zaprowadzę cię do twojego nowego domu.
Wyszliśmy z sali do ogromnego ogrodu z niespotykanymi w tej części świata, drzewami i palmami. Alejki wiły się pośród sadzawek, strumyków i licznych kaskad, po części których woda nie spadała na dół, tylko wbrew prawom fizyki płynęła do góry. Hotele, a raczej należałoby powiedzieć pensjonaty, miały niewiarygodnie fantastyczne kształty z piętrowo wiszącymi tarasami, na których pośród egzotycznych roślin wypoczywali ludzie oczekujący wejścia do Raju.
– No, nieźle – zauważyłem. – Jeżeli to jest poczekalnia to jak wygląda sam Raj?
– Zobaczysz, pewnie już niedługo. Na razie musisz się tu urządzić. – Anioł wskazał jeden z budynków.
– Niczego podobnego na ziemi nie widziałem – wpadłem w zachwyt – ale jak to jest zrobione, przecież to nie ma prawa się...
– Przykładasz do tego, co widzisz, ziemską miarę – przerwał Jeremiasz. – Tu nie obowiązują ziemskie prawa fizyki. Przyzwyczaisz się do tego.
– A co będę tutaj robił?
– To, co będziesz chciał – uśmiechnął się Jeremiasz. – To, co cię interesuje, to, co zawsze chciałeś zrobić na ziemi, ale zawsze brakowało ci czasu, samodyscypliny lub były ważniejsze sprawy. Będziesz też pielęgnował miłość do swoich bliskich i modlił się za nich. Oczywiście swoimi słowami albo tylko myślami. Jak będziesz miał ochotę, możesz zajrzeć do naszego kościoła, takiego jak na ziemi. Jest naprawdę wspaniały. Jest tam – tu wskazał na oddaloną o ładnych parę kilometrów ogromną świątynię. – Są i świątynie innych wyznań. Tak naprawdę wszędzie oddaje się część Panu Najwyższemu, tylko w różny sposób.
– Daleko – zauważyłem wskazując na kościół.
– Jeśli tylko zechcesz będziesz tam natychmiast – śmiał się mój opiekun. – Będziesz mógł zgłębiać wiedzę, uprawiać sztukę, rozwijać intelekt i wszystko po to, aby pełniej zapamiętać pobyt na ziemi przed nowymi wyzwaniami, które czekają wszystkich wchodzących do Raju.
– A czy będę mógł odwiedzać ziemię?
– Jest to możliwe, w przeciwieństwie do już przebywających w Raju. Stamtąd tego zrobić nie można.
– Ale póki co jestem w poczekalni – wypaliłem. – I chciałbym przynajmniej dowiedzieć się, dlaczego ten człowiek mnie zabił.
– I co ci to da? Tak bardzo żałujesz tego życia na ziemi? – Anioła bawiło moje przyzwyczajenie do ziemskiego życia.
– To też jest nauka zrozumienia mrocznej natury człowieka, czyli tego, co mnie spotkało na ziemi.
– Nie przyda ci się to, Janie. Dobrzy ludzie przechodzą do Raju, a ich złe wspomnienia, cierpienia i popełnione na nich zbrodnie zostają wyparte z ich pamięci na rzecz innych wspaniałych rzeczy i wartości, które będą tworzyli dla dobra świata, tego świata w innym, nieznanym ci wymiarze.
Po chwili dodał.
– Teraz chodź, pokażę ci twoje mieszkanie, abyś mógł się poczuć tak jak na ziemi. Acha, gdzie wolisz, na dolnych czy na górnych piętrach?
– Jak najwyżej – odparłem szczerze ucieszony perspektywą oglądania zapierających dech w piersiach widoków.
– Ruszamy – anioł skierował głowę w stronę górnych kondygnacji.
– A gdzie winda? – zapytałem zdumiony.
– Tutaj – Jeremiasz wskazał na nogi, po czym uścisnął mi dłoń i razem zaczęliśmy wspinać się na kilkusetmetrową konstrukcję skacząc po kilka metrów z platformy niższego tarasu na platformę wyższego.
Widząc mój strach wywołany niecodzienną sytuacją Jeremiasz uspokoił mnie trafnym spostrzeżeniem.
– Nie bój się, drugi raz już nie zginiesz. Co byś tu nie robił nic ci nie grozi. Głupie myśli tutaj też ci nie przyjdą do głowy. Bądź spokojny – to mówiąc mój przewodnik ośmielił mnie tak bardzo, że od dwudziestego poziomu ścigałem się z nim do samej góry.
Na poszczególnych piętrach odrębne moduły mieszkalne zawieszone były w powietrzu jak winogrona na krzaku. W wielu widać było rozbawionych ludzi wspólnie spędzających czas na tarasach pośród bajecznych ogrodów. Z samej góry spływała woda, wijąc się po zakamarkach ogrodów, przepływała przez baseny na każdym tarasie i kaskadami spadała na coraz niższe poziomy.
Wrażenie było niesamowite. Lekkość, z jaką pokonywałem kolejne poziomy była czymś wspaniałym. Czułem się jak Piotruś Pan skaczący po rejach okrętu. Z powrotem byłem dzieckiem, które może sobie pozwolić na najbardziej nawet szalone pomysły. Zapomniałem o własnej śmierci, o tym, co dokuczało mi na ziemi. Przez tę krótką chwilę wspinaczki na setny poziom byłem szczęśliwy i rozbawiony.
Anioł Jeremiasz pozostawił mnie w mieszkaniu, a inni, tutejsi aniołowie pomogli mi w oswojeniu się z nowym miejscem i sytuacją.
Wieczorem, patrząc z najwyższego poziomu swojego hotelu na panoramę tej niebiańskiej krainy, z jednej strony byłem zachwycony widokiem, ale z drugiej nadal męczyła mnie silna chęć poznania prawdy. Pomyślałem, że póki utrzymują moje ciało przy życiu i jako duch mam jeszcze możliwość odwiedzania ziemi, to spróbuję wyjaśnić tajemnicę mojej śmierci.
Nazajutrz tak jak postanowiłem odwiedziłem mojego anioła.
Musiałem się spieszyć. Jedynym ograniczeniem dla mnie był czas. Nic gorszego już mnie nie mogło spotkać. Musiałem się jednak liczyć z tym, że w każdej chwili mógł nastąpić zgon pozostałego na ziemi ciała lub mogła zapaść decyzja konsylium lekarskiego o odstąpieniu od sztucznego i uporczywego podtrzymywania życia. Z reguły, nawet przy beznadziejnych rokowaniach konsylia lekarskie w krótkim czasie po zdarzeniu nie decydowały o odłączeniu pacjenta od aparatury podtrzymującej życie, ale żadnej pewności co do tego nie było. Czy organizm z uszkodzonymi organami, bez funkcjonującego mózgu i układu nerwowego poradzi sobie z przeżyciem było wielką niewiadomą.
Jako że żadnego zagrożenia dla mojej obecnej postaci ducha mój opiekun nie widział, początkowo niezbyt chętnie, ale w końcu zgodził się na mój powrót na ziemię.
Poinstruował mnie tylko jak poruszać się po świecie z możliwościami, które posiadałem obecnie. Widziałem, że Jeremiasz chce mi jeszcze o czymś powiedzieć.
– O co chodzi? – zapytałem, czując, że ma do powiedzenia coś istotnego. – Wczoraj jeszcze raz wszystko sprawdziliśmy. Miał zginąć ten mężczyzna, który do ciebie strzelał. Przynajmniej do wczoraj tak była zaplanowana przyszłość.
– Ten, który został potrącony przez samochód?
– Tak. I to on miał wczoraj umrzeć.
– Jak to, miał siebie zastrzelić? – dopytywałem.
– Nie wiem, czy miał siebie zastrzelić, czy ktoś miał go zastrzelić, czy też miał zginąć pod kołami tego samochodu, ale sprawdziłem, to jego dane wprowadzone były jako zmarłego do przyjęcia u nas. W ostatnim momencie nastąpiła zmiana, zamiast niego ty zginąłeś i to ciebie przyjmowaliśmy na cito.
Stałem osłupiały, a anioł kontynuował.
– W chwili śmierci dusza ludzka wytwarza coś w rodzaju ujemnego ładunku, który na wzór płynącego prądu powoduje różnicę potencjałów i wygenerowanie połączenia, dzięki któremu dusza jak po kablu elektrycznym może przedostać się do Nieba. To taki niewidzialny piorun, czy może raczej piorunek.
– Wiadomo, dlaczego on do mnie strzelał?
Jeremiasz wzruszył ramionami.
– Tego nie wiem – zrobił krótką pauzę po czym dodał. – Spróbuj się tego dowiedzieć na ziemi.
– Czyżby wiedział, że w ten sposób wywoła zmianę w biegu wydarzeń i uniknie śmierci? – dywagowałem.
– Wykluczone, nikt na ziemi o tym nie wie, nawet ci, którzy wracają – stanowczo zapewnił anioł.
– Jak to wracają?
– Rzadko, ale się to zdarza. Na przykład, jeżeli nie nastąpiła nieodwracalna śmierć mózgowa, a jedynie tak zwana śmierć kliniczna, zatrzymanie funkcji życiowych, akcji serca, ale o odwracalnych dla organizmu skutkach, to wtedy następuje sprzężenie zwrotne polegające na wygenerowaniu ścieżki z odwrotnym sygnałem, po której dusza wraca do ciała.
– To może i...
– Nie w twoim przypadku – przerwał Jeremiasz. – Taki odwrotny sygnał może być wygenerowany w przeciągu najwyżej kilkunastu, były rzadkie przypadki, że kilkudziesięciu minut od wystąpienia śmierci klinicznej, potem jest to już niemożliwe. Zapomnij o tym.
Odrobina nadziei, którą czułem przez chwilę pękła jak bańka mydlana, równie szybko jak się pojawiła.
– Janie, jeżeli będziesz mnie potrzebował będę przy tobie, kiedy pomyślisz o powrocie, znajdziesz się tu natychmiast. Jeżeli czujesz, że prawda jest ci potrzebna, ruszaj na ziemię.
Do gabinetu porucznika Bazana wszedł sierżant Robert Manda.
– Masz coś? – zapytał Bazan.
– Nic szczególnego: paszport, kilka naboi, notatnik, plan miasta.
– W dalszym ciągu nie mamy punktu zaczepienia.
– Ten potrącony Edward Hard mieszka prawie sześćset kilometrów stąd – zauważył Robert. – Albo znał Burka, albo przyjechał zabić go na zlecenie.
– Pewnie się znali, ale póki co nie mamy na to żadnego dowodu. – Porucznik wstał i podszedł do okna. – Musimy znaleźć te powiązania.
– Na razie nie mamy nic. Nie bardzo wiem od czego mamy zacząć?
– Ustalmy fakty. – Porucznik Bazan starał się uporządkować rozmowę. – Co wiemy?
– Ofiara to Jan Burk, urodzony w 1974 roku w...
– Dalej – ponaglał porucznik.
– Mieszka w jednym z apartamentów na de Gaulle’a. Ukończył Akademię Sztuk Pięknych, od dziesięciu lat maluje, wystawia swoje obrazy i grafiki na wystawach, tu na ostatniej wystawie z ubiegłego roku – rzucił na biurko Bazana pismo z artykułem poświeconym temu wydarzeniu. – Prowadzi galerię, której jest głównym udziałowcem. Kawaler, bez dzieci, spokojny, nie uciążliwy, sąsiedzi nic specjalnego w jego zachowaniu nie zauważyli. Normalny, dobrze ułożony, choć artysta – zażartował sierżant Manda.
– Znał Harda? – zapytał Bazan.
– Nie wiem, nic nie znalazłem, żadnego śladu, który wskazywałby, że kiedykolwiek ich coś łączyło – po chwili dodał. – Przeszukaliśmy mieszkanie i pracownię Burka. Nic. Najmniejszego śladu na temat Harda.
– Dobra. Co u tego drugiego? – przerwał Bazan.
– W Pradze był Rudawa.
– On mieszka w Pradze? – upewnił się porucznik.
– Tak, od osiemnastu lat. Ma czterdzieści sześć lat, średnie wykształcenie. Po szkole wyjechał szukać przygód w Legii Cudzoziemskiej. Od osiemdziesiątego dziewiątego do dziewięćdziesiątego trzeciego prowadził firmę budowlaną, ale bez sukcesu.
– To znaczy?
– Splajtował. Od dziewięćdziesiątego trzeciego zajmuje się szemranymi interesami. W dziewięćdziesiątym ósmym skazany na osiem lat za napad na skład celny dla odbicia przechwyconego ładunku alkoholu. Zginął jeden z strażników. Po sześciu latach wyszedł. W dwa tysiące piątym podejrzany o zabójstwo na zlecenie. Brak dowodów, tylko poszlaki.
– Ma rodzinę?
– Ojca w domu pomocy społecznej, żona zaginęła przed dwunastoma laty w mocno podejrzanych okolicznościach, sprawa do dzisiaj nie została wyjaśniona. Córka, lat – sierżant na chwilę zawiesił głos jakby chciał policzyć jej wiek – dwadzieścia, studiuje w – ponownie zrobił przerwę przekładając trzymane w ręku kartki. – Gdzieś tu miałem informację.
– Nieistotne, nie o nią nam chodzi.
– Poza tym szereg ciemnych interesów – kontynuował Manda. – W kartotece ochrony rządu figuruje jako współpracownik mafii donieckiej z Ukrainy. Mocno nieciekawy typ.
– Ale co go łączyło z Burkiem? – przerwał Bazan. – Nadal nie wiemy.
– Może sprzedał mu kopię jakiegoś obrazu i Hard się wkurzył – sierżant próbował znaleźć odpowiedź.
– Chyba nie sądzisz Robert, że Hard jest koneserem sztuki? – zabrzmiało to bardziej jako stwierdzenie, a nie pytanie.
– Raczej nie.
– No to na razie tak naprawdę nie mamy nic. Jedźmy do szpitala, może już będziemy mogli przesłuchać Harda – mówiąc to, porucznik wstał zza biurka i razem z sierżantem skierowali się do wyjścia.
Była to osiemnasta sprawa o zabójstwo prowadzona przez porucznika Daniela Bazana. Na tym etapie stwierdzenie zabójstwa było z formalnego punktu widzenia jeszcze nieuprawnione, ale porucznik wiedział, że się to zmieni za kilka dni, może tydzień, na pewno przed upływem miesiąca. Burk nie miał szans na przeżycie. Upewniała go w tym długoletnia praktyka w zawodzie policjanta prowadzącego sprawy kryminalne. Scenariusz był zawsze podobny. Albo postrzelenie kończyło się mniej lub bardziej groźnymi ranami, ale bez uszkodzenia mózgu i wtedy poszkodowany w końcu dochodził do siebie, albo w wyniku postrzelenia poszkodowany zamieniał się w warzywo i jego zejście z tego świata było tylko kwestią czasu. Porucznik, choć jeszcze nieoficjalnie, traktował postrzelenie Jana Burka jako sprawę o zabójstwo w jej ostatecznym kształcie.
Od kiedy przeniesiono go po dwóch latach pracy z działu prewencji do spraw kryminalnych, a było to dwadzieścia dwa lata temu, pomylił się w podobnej kwestii tylko raz i to wtedy, gdy jeszcze jako asystent pomagający w prowadzeniu śledztwa, nie mogąc sobie poradzić z rozpaczą rodziny postrzelonego chłopaka, powiedział to w co sam wówczas chciał wierzyć, że przeżyje. Chłopak nie przeżył, a Bazan świadomie skłamał i miał z tego powodu do siebie żal. Nauczyło go to dystansu do spraw, które prowadził, ale przede wszystkim do racjonalnej oceny sytuacji.
Bazan miał nosa i jeżeli posiadał na tyle dużo dowodów, aby wyciągnąć właściwe wnioski, to robił to dość trafnie. Co z tego. Na własnym przykładzie przekonał się, że racjonalność ocen nie szła w parze z przezornością i trafnością podejmowanych decyzji. Zresztą, może w konkretnym przypadku nie chodziło o przezorność i trafność decyzji, a raczej o sytuację, w której brak było dobrego rozwiązania. Prowadząc przed ośmioma laty sprawę o zabójstwo strażnika i kradzież narkotyków z policyjnego magazynu, wykrył, że prawdopodobnie zamieszany był w to syn jego ówczesnego partnera z policji. Sprawa była poważna, a jej konsekwencje musiały uderzyć nie tylko w gówniarza, ale i jego ojca, który po rozwodzie nie miał już pełnej kontroli nad synem mieszkającym z matką.
Filip, partner porucznika, znając wyniki śledztwa sam chciał załatwić sprawę i zmusić syna do wyjawienia całej prawdy. Daniel Bazan dużo zawdzięczał Filipowi, który pomógł mu nie raz, dwukrotnie uratował mu skórę przed zemstą wysoko postawionych funkcjonariuszy policji za zbyt dociekliwy i niewygodny ich zdaniem, sposób prowadzenia śledztw. Pomagał mu również w jego kłopotach rodzinnych. Po prostu był jego przyjacielem. Bazan nie mógł odmówić prośbie Filipa, choć racjonalna ocena sytuacji podpowiadała mu, że nie wyjdzie mu to na dobre i powinien postąpić inaczej. Ukrył, a w zasadzie nie poinformował o bieżących wynikach śledztwa przełożonych, dając w ten sposób czas Filipowi na załatwienie sprawy z synem. To, co w oczywisty sposób sugerowało powiązanie syna ze sprawą zabójstwa strażnika i kradzieży narkotyków, okazało się tylko częściowo prawdziwe. Syn rzeczywiście był powiązany, ale nie w taki sposób jak sądził Filip. Ludzie z grupy przestępczej niejakiego Leona Kappy, choć samemu Kappie tego nie udowodniono, wiedząc, że chłopak jest synem Filipa, zmusili go pod groźbą zabicia jego dziewczyny, do wykradzenia danych ze sprawy, którą prowadził ojciec, a dotyczących zabezpieczenia narkotyków przechwyconych przez policję.
Na podstawie uzyskanych w śledztwie materiałów Filip wyciągnął wniosek, że syn był dobrowolnym, a nie szantażowanym wspólnikiem bandytów, dlatego podjął działania na własną rękę, a Bazan nabrał wody w usta. Filip uznając, że syn nie mówi mu prawdy, postanowił zmusić do mówienia jednego z ludzi Kappy, w wyniku czego doszło do strzelaniny, w której zginął bandzior. Zrobił się szum, że Filip działał na własną rękę i w wyniku samowolnie przeprowadzonej akcji zabił przestępcę. Co prawda uznano, że działał w obronie własnej, ale i tak nie uchroniło go to przed koniecznością odejścia ze służby. Jedyną pociechą dla niego był inny, niż początkowo myślał, udział syna w całej sprawie. Potwierdziło się, że chłopak został zastraszony i zmuszony do współpracy z bandytami. Nie został oskarżony o udział w przestępstwie. Daniel Bazan, pomimo nie postawienia mu oficjalnego zarzutu współdziałania z Filipem i utrudniania dochodzenia, był dla przełożonych niewiarygodny i skończony. Trafnie przeczuł i racjonalnie ocenił, że spełnienie prośby Filipa nie wyjdzie mu na dobre i tak też się stało, ale nie mógł wtedy postąpić inaczej.
Od kilkunastu lat długo oczekiwany awans nie doszedł do skutku ani wtedy, ani przez kolejne lata. I tak chyba miało już pozostać do końca służby z czym, jak się wydaje, porucznik się chyba pogodził. Przez kolegów uważany był za dobrego policjanta i fachowca, znającego się na swojej pracy, ale jednocześnie postrzegany był jako outsider rankingu awansów.
Powróciwszy na ziemię, najpierw zajrzałem do rodzinnego domu. Rodziców nie było. Obejrzałem po raz ostatni stare kąty. Miałem wrażenie, że czarna kotka, ulubienica ojca wyczuwała moją obecność. Pomimo że nie mogła widzieć mojej cielesnej postaci, nad wyraz często trafiała spojrzeniem w moim kierunku. Przypomniałem sobie, że w wielu filmach o tej tematyce koty zachowywały się podobnie. Przedstawiano je przeważnie jako zwierzęta posiadające nadprzyrodzone wręcz umiejętności.
– Dodatkowy zmysł? – pomyślałem. – Coś w tym musi być.
Potem skierowałem się do szpitala. Wiedziałem gdzie leżę. Przemieszczanie się nie stanowiło dla mnie żadnego problemu. Oswoiłem się z tym, że mogę więcej, mogę pokonywać odległości w mgnieniu oka, mogę przenikać przez ściany i przede wszystkim jestem niewidzialny. Jednak była to słaba pociecha w konfrontacji z myślą, że już niedługo nieodwracalnie pożegnam ziemię na rzecz nowego, może nawet wspanialszego, ale jeszcze nieznanego mi świata.
Idąc korytarzem szpitalnym, zauważyłem moich przyjaciół wychodzących z oddziału, Marka i Pawła. W pierwszym odruchu chciałem się do nich odezwać, ale nowa rola, w którą się wcieliłem, skutecznie to uniemożliwiła.
– Byli u mnie, a ja nie mogłem nawet z nimi pogadać. I niestety już nie pogadam – skonstatowałem.
Wszedłem do sali, na której leżałem, a w zasadzie leżało moje ciało. Karta pacjenta zawieszona na łóżku poza typowo specjalistycznymi informacjami zawierała również dane dotyczące mojego wzrostu i wagi. 184 cm zgadzały się z tym, co wiedziałem o sobie, ale 74 kg wyglądały na pomyłkę.
– Skąd aż 7 kg różnicy? Od dłuższego czasu ważyłem 81 kg, a tu raptem tyle kilogramów mniej. A może po tym postrzale taki ubytek krwi? Co ja gadam, przecież człowiek nie ma tyle krwi. To może dusza? Chyba tylko bardzo grzeszna mogłaby tyle ważyć – odpowiedziałem sobie na niezbyt mądre pytania, które przyszły mi do głowy.
Przestałem kombinować i przywołałem siebie do porządku.
Przy łóżku siedziała zamyślona matka z wymalowanym na twarzy cierpieniem, jakiego doznała w ostatnim czasie i to z mojego powodu. Popatrzyłem na swoje ciało, utraconą przeszłość, do której nie było już powrotu.
– Najpierw utraciłem Laurę, teraz siebie – pomyślałem.
Niemal automatycznie powróciły wspomnienia o byłej dziewczynie.
– Ile to już czasu? – próbowałem przywrócić przeszłość. – Minęły dwa lata – przez chwilę poczułem kłucie w brzuchu wywołane tymi wspomnieniami, było równie rzeczywiste jak kiedyś.
Nie da się ukryć, że mocno przeżyłem rozstanie z Laurą. Była piękna, mądra, ale niestety również zbyt wyniosła i ambitna. Szła przez życie jak burza, chwytała wszystkie okazje, które mogły jej pomóc w sukcesie. Przy niej byłem szczęśliwym pozerem, którego z jednej strony cieszyły zazdrosne spojrzenia i zachwyty kolegów, a z drugiej strony żyłem przy niej udając lepszego niż byłem rzeczywiście. Udawałem inteligentniejszego, zabawniejszego i bardziej wyluzowanego. Męczyło mnie to trochę, ale jednocześnie pozwalało być kimś, może nie lepszym, ale bardziej interesującym i innym, co mnie również kręciło. Sądziłem, że po jakimś czasie będę potrafił przekonać Laurę do prawdziwego Jana, który, jak mi się wydawało, był wypadkową niezbyt zaradnego kawalera w zaawansowanym, jak na ten rodzaj przypadłości, wieku, a jednocześnie starał się być rozkosznym i przebojowym wytworem własnych wyobrażeń. Jak się okazało, Laura nie zaakceptowała sprzeczności mojego ego. Szary obraz mojej prawdziwej osobowości nie pasował do barwnego wizerunku Laury z zapałem poszukującej nieautentycznego, ale za to lepszego od mojego świata.
Rozstanie było bolesne, ale dałem radę. Wytrenowana postawa pozera nie pozwoliła mi na ujawnienie uczuć, które mną wówczas targały. Laura była nieco zdziwiona, a nawet zawiedziona, że nie okazuję rozpaczy z powodu jej decyzji o porzuceniu mnie.
Na koniec wypowiedziane przeze mnie życzenie: bądź szczęśliwa – wyprowadziło ostatecznie Laurę z równowagi.
– Tylko tyle masz do powiedzenia? – zapytała zdziwiona.
– Liczyłaś, że będę prosił, abyś została?
– Skoro, jak twierdziłeś, tak bardzo zależało ci na mnie, to mógłbyś to okazać – złość Laury sięgała zenitu. – Prawdziwy mężczyzna walczy o swoją miłość!
– Widocznie jestem sztuczny.
– Albo to nie była miłość! – Laura zakończyła rozmowę, z impetem zamykając drzwi mojego mieszkania.
Wytrzymałem, ale tak naprawdę byłem wówczas bliski płaczu. Dopiero z czasem zrozumiałem, że zwyciężyła miłość własna Laury do siebie, do swojego zaplanowanego wizerunku spełnionej supermenki, w którym się zakochała. Co z tego, że podchodząc do sprawy w sposób racjonalny wiedziałem, że dobrze się stało, ponieważ Laura szukała we mnie kogoś innego niż byłem rzeczywiście, co niewątpliwie było moją winą.
– Dlaczego przed nią grałem? – odpowiedź nie była skomplikowana. – Bo w inny sposób nie zwróciłbym jej uwagi.
Wiedziałem jaka była Laura i chyba czułem, że w końcu dojdzie do rozstania, czego się podświadomie bałem. Kiedy już to stało się faktem, rozsądek podpowiadał, że nie powinienem aż tak bardzo żałować rozstania z nią, ale natrętnie powracająca myśl, że Laura miała przecież i swoje dobre strony, nie dawała spokoju. Te dobre strony to zewnętrzne piękno Laury.
Ogólnie można ją opisać jako dość wysoką, zgrabną szatynkę z dopracowanymi szczegółami urody, jednocześnie subtelną i elegancką, wzbudzającą respekt, ale również uroczą i zabawną.
Jak jej nie żałować?
Miała, co prawda, wady, była zbyt wyniosła, ambitna i wymagająca, ale kto by się tym przejmował leżąc u boku zalet, a nie wad. Dlatego i ja nie przejmowałem się do czasu, a potem już tylko wspominałem. I tak mi zeszło do dnia dzisiejszego.
– Trochę długo – przyznałem krytycznie.
Myślałem, że jeszcze zdarzy mi się w życiu inna Laura, a tu pech. Na rozwiązanie tego rodzaju problemów w Niebie raczej nie miałem co liczyć.
Regularne, mechaniczne odgłosy pracy urządzeń utrzymujących mnie przy życiu przywróciły moją świadomość do teraźniejszości. Dźwięki wzmagały wrażenie, że na łóżku leżą zwłoki, a nie ktoś żywy.
Do sali weszła pielęgniarka. Wymieniła kroplówki i podłączyła kolejne do wenflonu na mojej drugiej ręce.
– Bardzo panią przepraszam, ale musimy wykonać zabiegi higieniczne – zwróciła się do matki pochylonej nad moim ciałem. – Proszę zaczekać w pokoju gościnnym. Za piętnaście minut będzie pani mogła wrócić do syna.
Mama wstała i zmęczonym krokiem udała się do wskazanego pokoju. Po chwili przyszedł ojciec.
– Jest jakaś zmiana?
– Nie. Doktor Braun mówił, że rany postrzałowe już nie zagrażają życiu, ale mózg nadal nie wykazuje żadnych czynności. Najprawdopodobniej serce nie pracowało dość długo i mózg obumarł z niedotlenienia – mówiąc to rozpłakała się.
Ojciec stał nieruchomo, nie mówił już nic. Po chwili objął i przytulił płaczącą matkę.
Wyglądali na parę staruszków wspierających się przed upadkiem, chociaż nie byli jeszcze w wieku utożsamianym z tym okresem życia. Mama była cztery lata po sześćdziesiątce, a tata za rok będzie obchodził swoje siedemdziesiąte urodziny.
Dzisiaj sprawiali wrażenie, że oboje mają przynajmniej po dziesięć lat więcej. Stali tak długą chwilę przytuleni w bezruchu. Z tego, co pamiętam nie zdarzały im się wcześniej tak serdeczne objęcia. W ogóle funkcjonowali przeważnie jak woda i ogień. Ojciec był człowiekiem porywczym i zasadniczym. Chłód bijący z jego powierzchowności nie przysparzał mu przyjaciół, za to wrogów miał całą masę. Matka opanowana, spokojna, ale równie uparta jak ojciec i nieustępliwa. Nie raz dochodziło do kłótni, jednak nie trwały one zbyt długo i kończyły się obopólnym przebaczeniem. Teraz nie zostało w nich nic z tamtych, często zaciętych małżonków. Stali objęci, zrozpaczeni, a ja widziałem to i nie mogłem nic zrobić. Przytuliłem się do nich, mając nadzieję, że przyniesie im to ulgę. Mi przyniosło.
Do pokoju wkroczył mężczyzna w białym fartuchu. Z identyfikatora mogłem się zorientować, że jest to mój lekarz prowadzący, dr Braun.
– Panowie z policji chcieliby z państwem porozmawiać. Czy mogą? – zwrócił się z pytaniem do rodziców.
Milcząco przyzwolili na spotkanie.
– Porucznik Daniel Bazan – przedstawił się starszy mężczyzna. – To mój asystent, sierżant Robert Manda. – Wskazał na towarzyszącego mu młodszego policjanta. – Czy możemy zadać państwu kilka pytań?
– Proszę – zgodził się ojciec.
– Czy znacie państwo Edwarda Harda?
– Nie.
– Czy znacie tego mężczyznę? – to mówiąc porucznik podsunął fotografię z uśmiechniętym Hardem, w żaden sposób nie kojarzącym się z zabójcą.
– Nie – tata spojrzał na stojącą obok niego mamę. – Nie znamy go.
– Czy państwa syn jeździł do Pragi, czy prowadził tam jakieś interesy, może w przeszłości miał kontakty z kimś z tego miasta?
– O żadnych interesach i kontaktach syna z kimkolwiek z Pragi nie wiemy. Nie sądzę by syn znał tego człowieka – odpowiedział ojciec. – Ale pewności nie mam.
– Przeszukaliśmy mieszkanie państwa syna – wyjaśniał porucznik. – Niczego, co wiązałoby go z Hardem nie znaleźliśmy. Chcielibyśmy, jeśli państwo się zgodzą – kontynuował Bazan – przejrzeć stare zapiski syna, pamiątki, dokumenty. Na pewno w rodzinnym domu coś się znajdzie.
– Proszę uprzedzić nas telefonicznie, kiedy panowie będziecie – ojciec wyjął wizytówkę i podał ją porucznikowi.
Rozmowa była zakończona. Trwała krótko i niewiele wniosła. Ja zastanawiałem się czy kiedykolwiek miałem do czynienia z tym typem. Nic mi nie przychodziło do głowy.
Udałem się za policjantami. Trzy piętra niżej leżał Edward Hard. Sam pewnie bym go nie odnalazł, ale dzięki wizycie policjantów dowiedziałem się gdzie leży mój prześladowca. Podeszli do pokoju przed którym siedział policjant pilnujący Harda.
– Co z nim? – zapytał sierżant Manda.
– Bez zmian, nie odzyskał przytomności.
Porucznik i sierżant skierowali się do pokoju lekarskiego.
Po krótkiej wymianie zdań z lekarzem odpowiedzialnym za leczenie Harda dowiedzieli się, że na razie jest on celowo utrzymywany w śpiączce farmakologicznej, ale rokowania były raczej dobre. Operacja, którą przeszedł, przebiegła pomyślnie i nie było już bezpośredniego zagrożenia życia. Za kilka dni miał się obudzić i wtedy będzie można ocenić czy już nadaje się do przesłuchania. Na razie trzeba było czekać.
Krótkie spojrzenie na trzymaną przez doktora kartę pacjenta wystarczyło, abym dowiedział się, gdzie mieszka Edward Hard.
Po paru chwilach szedłem ulicami Pragi szukając właściwego adresu. Wijące się kręte alejki starego miasta, co kilka metrów zachęcające do wejścia szyldy piwiarni, sprawiały wrażenie jakby tutaj czas zatrzymał się w epoce Austro-Węgier Franciszka Józefa. Wydawało mi się, że gdybym wstąpił do jednej z tych malowniczych knajpek napotkałbym Józefa Szwejka rozprawiającego przy kuflu o muchach, które upstrzyły obraz najjaśniejszego pana. Miejsce to urzekało kolorytem minionych czasów, tutaj wciąż snuto opowieści jak za Haszka przesiadującego w gospodzie U Kalicha. Unoszący się znad wielkich kufli zapach chmielu wzbudził we mnie przemożną chęć spróbowania złocistego napoju.
– Nie da rady. Patrz i cierp.
Chyba jeszcze nigdy w życiu nie miałem tak dużej ochoty na piwo jak w tym momencie.
– W życiu nie – powtórzyłem.
Nie było sensu dalej patrzeć na coś, co było poza zasięgiem moich możliwości. Wycofałem się z tej części miasta.
Pomimo niewątpliwych udogodnień, których byłem szczęśliwym posiadaczem, znalezienie właściwego adresu w nieznanym mi mieście zajęło dobrych kilka chwil. W końcu dotarłem.
– Jest! – krzyknąłem zadowolony po odnalezieniu numeru budynku.
Byłem w środku dużego mieszkania z charakterystycznymi półkolistymi oknami. Wyposażenie nowoczesne i raczej surowe. Za ażurowym przepierzeniem kilka przyrządów do ćwiczeń. Po drugiej stronie kącik do pracy z dużym biurowym stołem i odkrytymi półkami, na których w nieładzie zalegała niewielka ilość książek. W materiałach i dokumentach nic specjalnego nie było. Na dużej ścianie przy schodach prowadzących na taras zawieszona była duża ilość fotografii. Część z nich przedstawiała samego Harda, część kobietę z jakąś małą dziewczynkę, pewnie jego żonę i córkę. Na kilku innych sfotografowana była jego córka w różnych okresach dorastania. Pozostałe ukazywały najróżniejsze miejsca świata. Patrzyłem na nie z zazdrością.
– Trochę zwiedził, nie to co ja. – Wzrok podążał za kolejnymi miejscami uwidocznionymi na fotografiach.
Wśród zdjęć, na których Hard występował w mundurze komandosa, kilka wyróżniało się odmiennością stroju i miejsca gdzie zostały zrobione. – Antarktyda? Nawet tam był. Niesamowite. Może to jednak Arktyka? – Miałem wątpliwości. – Zresztą, czy to Antarktyda czy Arktyka, dla mnie jedno i drugie miejsce było czymś zupełnie abstrakcyjnym. – I tu i tam daleko – pomyślałem. – A ja teraz mogę tylko pomarzyć o takich, czy o innych miejscach. I tak wiadomo, że już nie będę mógł tam być.
Wśród pozostałych zdjęć, na kilku, gdzie uwieczniony został w mundurze wojskowym, Hard prezentował swoją niezwykłą sprawność fizyczną. Jedna z fotografii przedstawiała Edwarda utrzymującego równowagę na lufie potężnego Leclerc’a w towarzystwie kilku inaczej ubranych żołnierzy, zapewne załogi tego czołgu. Na innej fotografii poprzez zręczny fotomontaż Hard udawał, że ten sam czołg przejeżdża przez niego i nic mu nie robi.
– Dobry żart – pomyślałem.
Oba zdjęcia podpisane były: „Kumple z korpusu pancernego”.
Inne zdjęcie przedstawiało lądującego Harda z opadającą nad nim czaszą spadochronu. Podpis na fotografii ujawniał miejsce zrobienia zdjęcia, ale zamazane cyfry nie pozwalały na dokładne określenie daty wykonania.
Dalsza penetracja zakamarków mieszkania nie przyniosła spodziewanych rezultatów. Nic specjalnego nie znalazłem. A może po prostu nie wiedziałem na co zwracać uwagę i czego szukać.
Jedna tylko rzecz wydała mi się na tyle intrygująca, że postanowiłem się jej bliżej przyjrzeć.
Dzięki swoim obecnym nadnaturalnym umiejętnościom zauważyłem na centralnej ścianie pokoju podklejony z tyłu obrazu klucz. Skoro został ukryty, właściciel nie chciał, aby ktoś poza nim wiedział o jego istnieniu. Był to typowy klucz do skrytek, jakie znajdują się na lotniskach i dworcach. Odczytałem nazwę sieci i numer klucza, który był jednocześnie numerem skrytki: PBP 2458.
Nie mówiło to zbyt wiele, ale postanowiłem sprawdzić w kilku punktach miasta czy takiej skrytki nie ma. Na praskim lotnisku nie znalazłem, pozostały więc do sprawdzenia dworce i centra handlowe. Ogląd perspektywy miasta ułatwił mi ich lokalizację.
Oględziny skrytek na dwóch dworcach autobusowych nie dały pozytywnego rezultatu. Na starym dworcu kolejowym Masaryka w ogóle skrytek nie było, ale główny dworzec kolejowy okazał się trafiony. W okazałym kompleksie pamiętającym jeszcze XIX wiek odnalazłem w końcu skrytkę z właściwym oznaczeniem, we wnętrzu której znajdowała się torba z pieniędzmi. Nie musiałem skrytki otwierać, zresztą nie byłoby to możliwe w mojej obecnej sytuacji, przeniknąłem wzrokiem przez jej obudowę i materiał torby. W środku znajdowało się sześćdziesiąt paczek dziesięciodolarowych banknotów. Paczki zawierały jak mi się wydawało po sto banknotów, co łącznie dawało kwotę sześćdziesięciu tysięcy dolarów.
Czy miało to jakiś związek z moją sprawą, tego nie wiedziałem, ale pieniądze w skrytce wydały mi się podejrzane. Przyszła mi do głowy myśl, że te pieniądze być może są zapłatą za pozbawienie mnie życia. Ale komu zależało aż tak bardzo, żeby mnie zabić i zapłacić za to tyle pieniędzy. Nie wydawało mi się, abym miał aż tak śmiertelnych wrogów.
Nic więcej do załatwienia w Pradze w tym momencie nie miałem, dlatego postanowiłem opuścić to miasto. Ostatni rzut oka na Wyszehradzkie Wzgórze i zamek na Hradczanach, a potem ślizg nad Wełtawą i Mostem Karola. Po chwili zakończyłem podróż powrotną, która w normalnych warunkach zajęłaby mi przynajmniej siedem, osiem godzin.
Po powrocie udałem się na posterunek policji. Wszedłem do pokoju policjantów prowadzących śledztwo. Słuchałem różnych rzeczy w żadnym stopniu nie związanych z moją sprawą, ale po dobrej godzinie, kiedy miałem się już przenieść do szpitala, pojawił się policjant z drogówki.
– Poruczniku mam tu zdjęcie, które leżało obok tego potrąconego z pistoletem – to mówiąc, podał porucznikowi niewielkich rozmiarów fotografię.
– Ładna – skomentował Bazan.
– Wtedy był wiatr i odruchowo schowałem je do radiowozu – tłumaczył policjant. – A potem zapomniałem je przekazać.
– Leżało przy Hardzie?
– Przy nim, obok pistoletu.
Spojrzałem na zdjęcie. Robiło wrażenie, a raczej powinienem powiedzieć, że wrażenie robiła kobieta na fotografii. Piękna trzydziestoparoletnia, zgrabna, ciemna blondynka o ślicznym uśmiechu. Przez moment poczułem, że w takiej kobiecie mógłbym się zakochać i to mógł być mój raj utracony. Świadomość, że nie będę mógł już robić wielu rzeczy, z których za życia i tak często rezygnowałem, doprowadzała mnie do złości. Wracając do zdjęcia kobiety, w zasadzie nie chodziło konkretnie o nią, przecież jej nawet nie znałem, ale o to, że nawet gdybym bardzo chciał to i tak nie mógłbym już poznać takiej ładnej dziewczyny. Zresztą ani żadnej innej. Zaraz jednak pojawiło się pytanie czy ta piękna kobieta przypadkiem nie ma coś wspólnego z moim zabójstwem i czar prysł.
– Może w końcu coś mamy. – Porucznik pokazał zdjęcie wchodzącemu do pokoju sierżantowi.
– Co to za zdjęcie?
– Drogówka znalazła je przy Hardzie zaraz po wypadku. Leżało na jezdni niedaleko pistoletu. Nie ma całkowitej pewności, że należało do niego, ale wszystko na to wskazuje.
– Przy oględzinach miejsca zdarzenia nie widziałem żadnego zdjęcia – zauważył Manda.
– W tym dniu był silny wiatr. Chłopaki z drogówki wrzucili je do radiowozu, a potem zapomnieli je nam przekazać.
– Ciekawe czy jeszcze o czymś zapomnieli? – Manda raczej skwitował szyderczo niż dopytywał.
– Może to jest nasz punkt zaczepienia? Daj chłopakom z archiwizacji – ciągnął Daniel Bazan. – Niech sprawdzą co to za jedna, czy nie była notowana, cokolwiek na jej temat. Przede wszystkim, kto to jest.
Sierżant zabrał zdjęcie i wyszedł z pokoju.
Wieczorem rodzice po całodniowym towarzyszeniu mi w szpitalu w końcu pojechali do domu. Byłem z nimi, choć oni nie zdawali sobie z tego sprawy. Jedynie czarna kotka Klara, podobnie jak wcześniej, zachowywała się tak jakby wyczuwała moją obecność. Łasiła się i próbowała ocierać, choć brak mojej materialnej powłoki uniemożliwiał jej to. Chodząc po ławie, tak bardzo była przekonana o moim istnieniu, że próbując po raz kolejny otrzeć się o mnie, spadła z niej. Zwróciło to uwagę mamy, która przez chwilę zapomniała o dręczących ją myślach, przywołała Klarę do siebie, zaczęła głaskać i przytulać. Zadowolona kotka wyginała się, ale jednocześnie co chwilę kierując badawcze spojrzenie w moją stronę sprawiała wrażenie, że sprawdza moją obecność.
– Na co ona tak patrzy? – Tata był wyraźnie zaintrygowany zachowaniem ulubienicy.
W pewnym momencie przeniósł wzrok za kotką i przez moment nasze spojrzenia spotkały się. Jak bardzo bym chciał, aby mnie wtedy mógł zobaczyć. Wytłumaczyłbym wszystko rodzicom i uspokoił, że nic złego mnie po śmierci nie spotka. Żeby się o mnie nie martwili. Kontakt nie był jednak możliwy, a Klara nawet jeżeli wyczuwała moją obecność, to i tak nie mogła tego przekazać, chociaż w pewnym momencie zrobiła coś, co mogłoby świadczyć o takiej próbie. Patrząc przez chwilę w moim kierunku, nagle zeskoczyła z kolan mamy, zbliżyła się do ramki z moją fotografią stojącej na komodzie i zaczęła delikatnie uderzać ją pyszczkiem. Rodzice wymienili znacząco spojrzenia, ale żadne z nich tego nie skomentowało. Siedzieliśmy wszyscy w milczeniu, mama osuszała chusteczką wilgotne policzki, tata siedział odrętwiały, a kotka Klara chodziła pomiędzy wszystkimi i ocierała się. Wydawało jej się, że o mnie też.
Nazajutrz odwiedziłem posterunek, ale dopiero za drugim razem udało mi się spotkać porucznika Bazana. Wyraźnie czekał na jakąś wiadomość. Wreszcie odezwał się telefon.
– Proszę wejść do nas – usłyszał głos w słuchawce.
Bazan wyszedł z pokoju i skierował się na wyższe piętro.
– Cześć. Co macie? – rzucił w progu.
– Wydaje mi się, że w końcu coś mamy – przywitał go gospodarz siedzący za pulpitem z kilkoma ekranami. – Przeanalizowaliśmy zapisy z monitoringu, są trzy kamery na tym skrzyżowaniu. Niech pan spojrzy, poruczniku – tu wskazał na monitor stojący bezpośrednio przed nim.
– Co tu widać? – Bazan próbował odnaleźć coś istotnego na ekranie.
– Prześledźmy całe zdarzenie. Mamy podgląd ze wszystkich kamer. Niech pan spojrzy. Burk przechodzi przez jezdnię, Hard wyłania się zza budynku Toyoty. Zbliżają się.
– Burk został trafiony, A Hard ucieka i zaraz... – porucznik wskazał na monitor – o, już został potrącony. To wszystko wiadomo. – Niech się pan jeszcze raz dokładnie przyjrzy Burkowi – to mówiąc, policjant cofnął nagranie i rozpoczął odtwarzanie od tego samego momentu co poprzednio.
Nagle zatrzymał obraz.
– Zauważył pan coś? – zapytał Bazana.
– To samo co poprzednio.
– Jeszcze raz – policjant ponownie cofnął nagranie.
Na ekranie monitora Burk i Hard ponownie zmierzali w swoim kierunku. Tuż przed momentem oddania strzału policjant zatrzymał nagranie i następnie dalszą część zaczął odtwarzać poklatkowo.
– Teraz coś pan zauważył?
– Czemu Burk zrobił gwałtowny ruch do przodu? – zapytał Bazan – Wydaje się, że ułamek sekundy przed strzałem.
– I chyba dobrze się panu wydaje.
– Czy ktoś go popchnął? – dopytał porucznik.
– Nie sądzę – technik wskazał właściwy monitor. – Niech pan popatrzy na ujęcie z tej kamery.
– Odległość od najbliższej osoby jest zbyt duża. Nikt go nie popchnął. – Bazan odpowiedział na postawione przez siebie pytanie.
– Wydaje się, że po prostu się potknął w momencie strzału i być może dlatego został trafiony.
– Czy oznaczałoby to, że Hard nie strzelał do Burka?
– Być może nie.
– To do kogo? – głos Bazana zdradzał ekscytację.
– Pan spojrzy na to ujęcie – ruchem głowy technik policyjny wskazał kolejny ekran. – Nie rozpozna się szczegółów, ale jest to górne ujęcie i bardzo dobrze widać. jaki mógł być tor lotu pocisku. Wcale nie wygląda na to, żeby Hard celował do Burka. On prawdopodobnie celował do tej osoby – pokazał na sylwetkę u dołu ekranu. – Jeżeli chciał zabić Burka to strzelał do niego pod zbyt dużym kątem. Celuje się wprost, a on celował obok, jakby wiedział, że Burk wejdzie mu w linię strzału. A o tym nie mógł wiedzieć. Burk prawdopodobnie się potknął i niespodziewanie wszedł w linię strzału Harda.
– Czyli został postrzelony przypadkowo?
– Tak przypuszczam – potwierdził policjant.
– To do kogo strzelał Hard? – zapytał ponownie Bazan.
– Jeszcze tego nie rozszyfrowaliśmy, ale jest to z pewnością kobieta.
Słuchałem tego wszystkiego razem z porucznikiem. Od razu pomyślałem o kobiecie ze zdjęcia. Tak też pomyślał Daniel Bazan.
– Czy to może być ta kobieta? – zapytał pokazując dzisiaj otrzymane od policjanta z drogówki zdjęcie.
– Tak od razu nie odpowiem, poruczniku – tłumaczył technik. – Niech pan zostawi mi zdjęcie. Zrobimy analizę porównawczą. Zapisy kamer i ujęcia z nich nie są zbyt czytelne, ale po pewnej obróbce określimy prawdopodobieństwo, że jest to ta sama osoba.
– Kiedy się można spodziewać wyniku?
– Trochę to potrwa. Dobrze, że na zdjęciu widać prawie całą sylwetkę, a nie tylko jej twarz – tłumaczył policjant. – Z pewnością pomoże to w ocenie zgodności cech ze zdjęcia i z monitoringu.
– Na zdjęciu dość dobrze widać twarz kobiety. Nie możecie jej porównać z twarzą kobiety z zapisu z którejś z kamer?
– A widzi ją pan tak dokładnie jak na zdjęciu? – technik wskazał na ekran i trzymaną w ręku fotografię.
– No nie, ale chyba można zrobić zbliżenie?
– Nie bardzo można w tej chwili. Co prawda kamery monitoringu mają regulowane zoomy obiektywów, umożliwiające wykonywanie zbliżeń, ale ten zapis został zarejestrowany bez wykorzystania tej funkcji, to znaczy bez zbliżenia. To, co możemy teraz zrobić, to jedynie powiększyć cyfrowo obraz, ale można to zrobić tylko do pewnego momentu.
– Do jakiego momentu?
– Do kiedy program do obróbki cyfrowej pozwoli na redukowanie szumów przy jednoczesnym zachowaniu powiększanego obrazu.
– Dobra, i tak się na tym nie znam. Będę czekał. – Porucznik skierował się w stronę wyjścia z laboratorium.
– Dam znać.
Po paru krokach Bazan odezwał się jakby wiedział, że idę obok niego, czym wprawił mnie w chwilowe zakłopotanie.
– No widzisz, w końcu coś się ruszyło.
– Chyba tak – odruchowo przytaknąłem.
Co jakiś czas wpadałem do laboratorium w oczekiwaniu na ustalenia z analizy monitoringu. Pod koniec dnia pracy wstępny raport był gotowy. Obraz z kamer i ze zdjęcia wykazywał blisko osiemdziesięcioprocentową zgodność cech fizycznych, co oznaczało duże prawdopodobieństwo, że jest to ta sama osoba. Nadal nie było jednak wiadomo, kim jest kobieta ze zdjęcia i dlaczego, o ile analiza laboratoryjna była słuszna, Hard chciał ją zabić.
– Cieszyć się, że to nie ja byłem właściwym celem, czy wręcz odwrotnie? – zadałem sobie pytanie. – Czym chcę się pocieszyć, że to nie ja miałem śmiertelnych wrogów, a jedynie padłem ofiarą przypadku? To i tak nie zmienia faktu, że nie żyję i pomimo utrzymywania ciała przy życiu będę musiał wrócić do niebiańskiej poczekalni, a nie na ziemię. Jednej rzeczy nie mogłem sobie przypomnieć – czy faktycznie potknąłem się w chwili wystrzału?
Chciałem porozmawiać ze swoim aniołem Jeremiaszem i od razu znalazłem się przy nim.
– Już wyjaśniłeś wszystko? – przywitał mnie.
– Wpadłem na chwilę. Czy mógłbym raz jeszcze wniknąć w przeszłość i od środka obejrzeć swoje zabójstwo?
– Czemu chcesz jeszcze raz przez to przejść?
– Wszystko ci wyjaśnię, jak jeszcze raz to obejrzę.
– No dobrze. Już tam jesteś – anioł ruchem ręki otworzył przeszłość, a ja wszedłem w bieg zdarzeń, których już doświadczyłem.
Znajome ulice, zapamiętane twarze niektórych przechodniów. Jeszcze raz to samo skrzyżowanie, światła. Jestem po drugiej stronie i nic. Film się urywa. Nie docierają do mnie żadne informacje, abym się potknął tak jak twierdził technik policyjny. A może?
Zresztą, co będę gdybał. Replay. Tym razem wychodzę ze swego ciała i zdarzenia będę oglądał z boku. Obserwuję. To samo miejsce i... faktycznie potknąłem się, a raczej poślizgnąłem się ułamek sekundy przed wystrzałem. To spowodowało, że nieopatrznie wszedłem w linię strzału. Poprzednio nie zwróciłem na to uwagi. Wydawało mi się, że moje zachwianie to efekt trafienia, a nie poślizgnięcie. To wszystko działo się w jednej chwili. Pochylam się sprawdzić, co spowodowało moją utratę stabilności. Nie, nie mogę! Najzwyczajniej w świecie wszedłem w ptasie odchody. Zginąć przez kupę gołębia. To mogło się przytrafić tylko mnie. Spokojnie.
– A gdzie jest ta kobieta, do której strzelał Hard? – próbowałem zlokalizować jej sylwetkę.
Szła w tym samym kierunku co on, tyle że dziesięć metrów przed nim. W chwili strzałów odwrócona była do Harda i do mnie plecami. Wystrzały były na tyle ciche, że w pierwszym momencie nie zwróciła na nie uwagi. Dopiero po paru krokach krzyki ludzi spowodowały jej zatrzymanie i chwilowe zainteresowanie. Nie przyszło jej nawet do głowy, że miała być celem ataku. Była już na tyle oddalona i niezbyt ciekawa, co się wydarzyło kilkanaście metrów od niej. Nieświadoma faktu, iż głównie ją powinno to wszystko obchodzić, oddaliła się z tego miejsca.
Podszedłem do nieznajomej bliżej. Była zdecydowanie piękna. Dojrzała uroda trzydziestokilkuletniej kobiety, już nie dziewczęca, ale jeszcze nie zdradzająca typowych oznak wieku średniego. Piękna sylwetka, akcentowała powabność kobiecych kształtów. Miała wszystko co potrzeba w idealnych wręcz proporcjach, a nawet w lepszych, poza jednym. Nos przypominał wielki gaśnik do świec w kościele, może też trochę dziób orła.
– Z takim nosem nadawałaby się do Muppetów Hensona – pomyślałem. – Jak to możliwe, żebym nie zauważył tej specyficznej przypadłości na zdjęciu, które dostał porucznik Bazan od policjantów z drogówki? – zadałem sobie pytanie, nie mogąc uwierzyć, że ta piękna pod każdym innym względem kobieta została obdarowana przez naturę taką niespodzianką.
Początkowy zachwyt przerodził się we współczucie. Taki kulfon musiał z pewnością przysporzyć jej nie jednego kłopotu. A może nie? Może się myliłem? W sumie była zgrabna, być może również miła, to jeden szczegół nie musiał zaraz jej przekreślać. Niektórzy mężczyźni lubią coś oryginalnego, to i w tym przypadku mógł się znaleźć niejeden amator. Takie myślenie nie przekonywało mnie jednak.
– Trochę kiepsko niestety.
Po kilku sekundach odzyskałem dobry nastrój.
– Kiepsko, ale z moim wzrokiem – stwierdziłem.
Zrozumiałem bowiem, że te ostatnie w tym roku ostre promienie słońca, chwilowo osłabiły mój już niematerialny zmysł wzroku i zniekształciły urodę kobiety. Pomyślałem, że może anioł celowo zniekształcił jej wizerunek, abym nie został rażony miłością od pierwszego wejrzenia.
Wyzbywszy się efektu pomroczności jasnej, jak efekt niewłaściwego widzenia został określony niegdyś przez specjalistę tłumaczącego zjawisko poalkoholowego mirażu u syna jednego z bardzo znanych polityków, dla odmiany doznałem olśnienia spowodowanego rzeczywistym, a nie zniekształconym obrazem urody kobiety. Nos nie dość, że nie miał nic wspólnego z moimi wcześniejszymi skojarzeniami, to trzeba przyznać, że był mały i delikatny, wręcz idealny, tak jak cała reszta.
Chwilowe współczucie ponownie przerodziło się w zachwyt.
– To nie ambiwalencja, to moja percepcyjna ułomność – skonstatowałem.
Mając nadzieję, że niedoskonałe w obecnej mojej postaci zmysły, nie zrobią mi podobnych co przed chwilą psikusów, dalej podziwiałem urodę niedoszłej ofiary zamachu.
Jej fryzura będąca połączeniem koku z lekko falującymi, opadającymi do ramion włosami w kolorze ciemny blond, podobnie jak śliczny uśmiech ujawniający biel zębów, nasuwały skojarzenia z reklamami szamponów i środków dentystycznych.
Subtelny makijaż, skromne, ale jednocześnie eleganckie ubranie potwierdzały dobry smak i klasę.
Co tu dużo mówić, byłem zauroczony. Przez chwilę miałem wrażenie, że w obcowaniu z tym widokiem podlegam ziemskim prawom, ale nie trwało to długo. Po chwili myśli moje zostały przywołane do porządku, emocje opadły, a ja pozostałem ze świadomością jej niebywałej urody z jednej strony i niemożnością pogodzenia tego faktu z nieziemską już naturą mego bytu, z drugiej.
