Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zyskacie nadzieję wszyscy, którzy Mu zaufacie
Była nauczycielka Renata i jej mąż Zbyszek to głęboko wierzący ludzie o dobrych sercach. Pewnego dnia pod ich opiekę trafia młody chłopak. Niestety tragiczne wydarzenia z kopalni „Wujek” z 1981 roku i śmierć nienarodzonego dziecka pary cały czas odbijają się szerokim echem w życiu małżeństwa. Dodatkowo obydwie tragedie łączy imię chłopca, którym obecnie się opiekują – Janek.
Kiedy Renata i jej mąż zmagają się z najgłębszymi pytaniami o wiarę, sens życia i moralność, tuż obok nich z wolna rozwija się kult satanistów, którzy kwestionują wszystko, co święte i ważne dla małżeństwa.
Każda strata, nieważne jak wielka, niesie za sobą cierpienie i ból. Bohaterowie książki „Janek Samotrzeci” będą musieli zawierzyć swoje życie Bogu tak jak nigdy dotąd. Zaufać w to, że jego ojcowska ręka niesie nie tylko sprawiedliwość, ale i ukojenie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 185
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Grzegorz Kubiak
Janek samotrzeci
Nareszcie! Raz jeszcze się tego doczekaliśmy. Kolejna zima, choć niechętnie i z ociąganiem, poddała się temu, co nieuniknione, i przeszła do historii. Dni ot tak, znienacka, zrobiły się dłuższe, w czym dodatkowo wsparła je – wymyślona przez człowieka – zmiana czasu. Najważniejsze było jednak ciepełko dawane przez coraz wyżej usytuowane na błękicie nieba słonko. Takie ciepełko z przyjemnością chłonęła każda kość i kosteczka, każda część ciała człowieka – czy to schludnie ubranego, czy kloszarda, który wreszcie mógł zrzucić niezliczone warstwy brudnego i przepoconego odzienia, by lżej poruszać się po dworcach i ulicach miast w poszukiwaniu środków niezbędnych, by przetrwać.
Do baru (był to wprawdzie eufemizm na określenie lokalu z wyszynkiem, bardziej speluny niż angielskiego pubu) weszło takich właśnie dwoje ludzi. Ona czysta i pachnąca, choć nieco dziwnie ubrana, on ewidentnie zaniedbany, w wymiętej bluzie z kapturem i brudnych dżinsach. Nie trzeba było wielkiej spostrzegawczości, by zauważyć, że nie była to para kochanków. Nie to, że nasz współczesny świat, dopuszczający przecież i większe ekstrawagancje, coś takiego by wykluczał. Przeczył temu jednak każdy ruch i gest tak jej, jak i jego.
Jej dojrzały wiek – pięćdziesiąt, może trochę więcej lat – wspaniale harmonizował ze zgrabną figurą, delikatnymi rysami twarzy, długimi jasnymi włosami i niebieskimi oczami patrzącymi na świat z wyraźnym smutkiem i odrobiną szaleństwa. Wskazała swemu towarzyszowi delikatnym, prawie aktorskim gestem jedną z ław i zaproponowała, by przy niej właśnie usiedli.
Chłopiec – bo był to z pewnością bardziej chłopiec niż mężczyzna, liczący sobie mniej niż połowę z lat, które dźwigała na swych barkach kobieta – posłusznie i z wyraźną ulgą usiadł na wskazanym miejscu. O ile ona wydawała się głównie smutna, o tyle on raczej zmęczony. Lekko przygarbiony, z szarą twarzą pokrytą kilkudniowym zarostem, długimi ciemnymi włosami aż proszącymi się o umycie. Swymi pozbawionymi błysku oczyma spoglądał jakby gdzieś obok.
Nie zważali na mężczyznę w średnim wieku siedzącego przy ławie obok – ten był zresztą tak pochłonięty lekturą, że nawet podnosząc do ust kufel z czarnym jak smoła porterem, nie odrywał oczu od książki. Rozpoczęli rozmowę, starając się nadać jej pozór poufności. Ściszyli lekko głosy, licząc zresztą, że sąsiad jest tak skoncentrowany na książce, że i tak ich nie usłyszy.
– No mów, mów, co u ciebie, Janeczku – zagadnęła niecierpliwie kobieta.
– A może byśmy najpierw coś zamówili, ciociu? – odparł jej chłopak.
– Racja, racja. Dla mnie tylko woda. No i nie mów do mnie ciociu! Umówiliśmy się, że będziesz się zwracał po imieniu.
– W porządku, Reniu, tylko…
– A, tak… pieniądze, zawsze zapominam. Masz tu. Tylko nie kupuj sobie piwa! Dosyć go wypijasz w innym towarzystwie.
– Dobrze, dobrze, wezmę pepsi – zapewnił ją i poszedł do baru.
Wrócił z butelkami i szklankami. Jeszcze nie zdążył dobrze usiąść, a już coraz bardziej zniecierpliwiona Renata domagała się od niego informacji:
– No i jak ci się układa z rodzicami, Janku? – zapytała.
– Tak po prawdzie to wcale mi się nie układa – przyznał szczerze jej podopieczny. – W domu pokazuję się rzadko, tylko gdy muszę, gdy już nie daję rady – wymamrotał.
– Z czym nie dajesz rady?
– Jak to z czym, z kasą oczywiście. Chociaż tak po prawdzie to nie daję też rady z tym ich wiecznym pouczaniem i wypominaniem. Szkoda gadać.
– Przecież to rodzice – weszła mu w słowo ciotka. – Chcą wyłącznie twojego dobra. Mają prawo się martwić, ale też pytać i doradzać, tak jak ja to robię. A mnie tego prawa nie odmawiasz. Nie mylę się, Janeczku?
– Ty to co innego. Twoje rady są miłe i chętnie ich słucham. A jak rozmawiam z rodzicami, wyczuwam tylko ich zawiedzione nadzieje i oczekiwania: „Przecież jesteś zdolny, mógłbyś być kimś, gdybyś tylko chciał, gdybyś tylko zmienił towarzystwo, przestał pić…”. I w kółko takie banały-komunały.
Renata sięgnęła po wodę, choć wcale nie odczuwała pragnienia. Bardziej po to, by zyskać na czasie i zebrać myśli. Zastanowić się, jak tu właściwie zareagować, powiedzieć coś sensownego, co uspokoiłoby wyraźnie poirytowanego interlokutora. Kąciki jej ust mimowolnie opadły, a wargi delikatnie drżały. Czuła, że sprawa jest trudna, że nie tak łatwo będzie przekonać młodego buntownika, dla którego buntu paliwo stanowiła nie tylko młodość, ale i wypity wcześniej alkohol, którego zapach nieudolnie maskowany był jakąś tanią wodą kolońską. Co ma zrobić, co powiedzieć, by nie skończyło się tanim pouczaniem, lichym dydaktyzmem?
– Widzisz, Janeczku – odezwała się w końcu – zarówno twoi rodzice, jak i ja jesteśmy prostymi ludźmi. Nie zawsze potrafimy słowami wyrazić to, co rodzi się w głowie. A jeszcze trudniej przekazać to, co leży nam na sercu. Miej dla nas wyrozumienie i przynajmniej rozważ naszą gadaninę, nie odrzucaj wszystkiego od razu, nie potępiaj tak w czambuł. Zacznijmy od tego, że jesteś zdolny. Mógłbyś…
Nie zdążyła skończyć zdania, a młodzieniec już sobie pomyślał: oho, zaczyna się rozpędzać, szykuje się kolejna tyrada. Przerwał jej więc bezceremonialnie:
– Żaden ze mnie zdolniacha, ledwo liceum skończyłem i starczy. Na studia nie poszedłem i nie pójdę. Dość, że słyszę w telewizorze różnych młodych i trochę starszych doktorów i profesorów, co to mówią: „ja to moich studentów uczę tego i tamtego; ja mówię im tak czy owak”, aż bije od nich ignorancja i popaprane ideologie. Rzygać się chce! Niczego bym się od nich nie chciał uczyć.
– Może masz i trochę racji – przytaknęła mu Renia. – Ale już samo to, że masz umiejętność oceniania, świadczy o tym, że jesteś zdolny, i wykształcenie nie ma tu nic do rzeczy. Geniusz jest dostępny każdemu, nie tylko profesorom, wśród których, tak nawiasem mówiąc, odsetek głupców jest pewnie taki sam jak wśród tych, co to ledwie czytają. Trzeba tylko z całą uwagą chcieć, nie zamykać oczu ani uszu, głowie dać myśleć, a sercu pragnąć. Przecież Krasiński napisał swą genialną Nie-Boską, będąc w twoim wieku. Przecież Słowacki, Chopin, Mozart, Schubert tyle nam zostawili, choć tak krótko żyli, przecież Dostojewski…
– Ale po kiego diabła mam chcieć geniuszu – Janek zdołał jej przerwać ponownie – skoro wszystko już zostało powiedziane. Skoro mnie do Dostojewskiego niepodobna się choćby przybliżyć.
– Za to możesz się zachwycić jego myślą, tak jak wierszem Słowackiego czy muzyką Bacha, Mozarta albo Linleya. Zachwyt to pierwszy krok, najważniejszy, bo pozwoli ci zrobić następny: krok w twoim własnym dążeniu do geniuszu i prawdy.
– Jaki tam ze mnie geniusz, Reniu. Nawet nie wiem, kto to Linley, a ty chcesz, bym się zachwycił. A co do Dostojewskiego, to w naszych czasach siekiera Rodiona to pikuś, bułka z masłem, zupełnie nic. Obecnie nastoletnia poetka razem z chłopakiem wielokrotnie dźga nożem własnych rodziców, bo mają do jej boyfrienda jakieś ale. Rzekomo genialny pisarz morduje, by potem to opisać w swoim niby to dziele… Żeby być uznanym za geniusza, musiałbym najpierw mówić, jak to ja pierdolę Polskę albo jak chętnie przyłożyłbym się do zdjęcia „złomu” z Giewontu… Wybacz, ciociu, ale ja to pierdolę taki geniusz, wolę już być takim popaprańcem, jakim jestem.
– Janku, pomału, powoli, bo się gubię. Powiem ci najpierw, kim był Linley. Kimś jak Mozart, zresztą jego równolatkiem. Cudownym dzieckiem. Angielskim kompozytorem, który zginął w wieku lat dwudziestu paru. Sam sobie o nim doczytasz, teraz to łatwe, macie swoje sposoby. Mnie jednak chodzi o to, że skoro geniusz dostępny jest nawet dziecku, to tym bardziej tobie i mnie, trzeba tylko bardzo chcieć, prosić, a będzie ci dany. Coś wspaniałego wymyślisz lub tylko pomyślisz, coś pięknego zrobisz lub tylko sobie wyobrazisz, przeczujesz. Albo komuś całkowicie bezinteresownie pomożesz.
– Ależ Renato, bezinteresowności nie ma! Zawsze i wszędzie jest coś za coś: daję z nadzieją, że więcej dostanę; dziękuję, spodziewając się nagrody; przepraszam z nadzieją na uniknięcie kary.
– A miłość matki do dziecka? Czy nie jest pozbawiona jakiegokolwiek interesu, piękna i czysta?
– Piękna i czysta to może i tak, ale czy bezinteresowna? A ta przysłowiowa szklanka wody, co to będzie miał kto ją podać, opieka na starość, zapewniona lub co najmniej oczekiwana, to nie zawoalowany interes?
Na chwilkę, jakby na komendę, oboje zamilkli, zastanawiając się zapewne, czy to drugie również w tym spotkaniu, w tej rozmowie dostrzega jakiś interes – i jaki. Młody nie miał wątpliwości. Rozmowa trwała już trochę, co miał wypić, wypił i trzeba było jak najsprytniej przejść do puenty. Jego interesu: kieszonkowego, które znowu pozwoli mu przetrwać dzień lub dwa i to nie o suchym pysku. Pozwoli spłacić kumpla, który łaskawie – choć przecież nie za Bóg zapłać – udziela mu nocnego schronienia. Wieloletnie picie nie zrobiło jeszcze co prawda z Janka stuprocentowego buca i chama, ale coraz częściej zdarzało mu się na słowa nie zważać i walić na odlew, z grubej rury.
Dziś jednak nie chciał być bucem i zastanawiał się, jak delikatnie osiągnąć swój cel. Bardzo lubił tę swoją przyszywaną ciocię, którą los postawił na jego drodze i która – nie wiedzieć czemu – wzięła go pod swoje skrzydła, starała mu się na wszelkie sposoby pomagać. Uznał, że powinien być delikatny, nie zbyt bezpośredni.
A co z jej interesem? – przemknęło mu przez myśl. Może jak mi znów pomoże, poczuje się lepiej w swoich nieustannych rozmowach z Bogiem?
Wiem, wiem, Janeczku, co tu jest twoim bezpośrednim interesem – pomyślała z kolei Renata. Ale też wiem, że to nie interes jedyny, taką przynajmniej mam nadzieję. A mój cel, mój business i target – cóż to wyprawiają z naszą polszczyzną! – to popisać się swoją użytecznością i… dobrocią? Nie, tak nie może być, toć to przecież czysta pycha! Po kiego więc go pouczam? Jak to po kiego – każdemu potrzebne dobre słowo. Tylko skąd mam wiedzieć, że moje słowo jest dobre? I dla kogo jest dobre: dla niego czy tylko dla mnie? I jeszcze te pieniądze, na które czeka bardziej niż na moje, pożal się Boże, rady. Dać mu tym razem czy nie…?
Janek postanowił w końcu przerwać to trochę zbyt długie intermezzo w rozmowie:
– Miło się gada, ale już na mnie chyba czas, będę musiał iść, bo mnie Student nie wpuści.
– Kto cię nie wpuści? – zdziwiła się Renata.
– To ten mój kumpel, u którego nocuję. Seba, Sebastian. Zobacz, nosi imię twojego ukochanego Bacha! Chociaż Bacha to raczej nie słucha. Myśli jedynie, czego by tu się napić i co zajarać.
– Może i Bacha nie słucha, ale i tak jest z Bacha, jak każdy z nas. Mówisz, że ciągle pije. Jak więc studiuje?
– A, nie, to tylko taka ksywka – Student, bo kiedyś studiował architekturę. Ale w końcu wybrał wolność. Wolność picia.
– Rozumiem – odpowiedziała. – I sam widzisz, jaka to szkoda. Mógł tworzyć, a tylko pije. I sam musisz to przyznać: nie wybrał wolności, lecz niewolę.
– W porządku, Reniu, nie chcę cię dłużej zatrzymywać. – Janek sprytnie udał zatroskanego o jej czas. – Będę już musiał znikać. Student mieszka w tej naszej dzielnicy-sypialni, trochę to daleko, a nie mam ani biletu, ani kasy.
No, ładnie i subtelnie udało mi się podprowadzić temat, pomyślał zadowolony z siebie.
– Czekaj, czekaj – poddała się w końcu Renia. – Coś mi chyba zostało, mam parę złotych. A, jest i setka.
Chwila wahania nie była zbyt długa. Wręczyła mu banknot. Chciał ją z wdzięczności pocałować w dłoń, ale tak zdecydowanie usunęła rękę, że tylko się zmieszał, a może i zawstydził swojej obłudy. Krótko potem pożegnali się przed wejściem do baru – on poszedł w stronę przystanku, ona swojego domu.
Podniósł się też czytelnik z ławy obok, ich mimowolny słuchacz, dopił na stojąco swój porter i ze zwieszoną głową, która zarejestrowała dopiero co zakończoną w barze rozmowę, udał się w kierunku swoich spraw.
***
Droga, którą Renata wracała, wiodła lekko pod górę w stronę lasu; jej… ich dom był przedostatni przed lasem. Pokonując ten obowiązkowy odcinek – nie można było wrócić do domu inaczej – zawsze starała się coś zauważyć, czymś się zdziwić, ucieszyć. Nigdy nie przeszła obok potężnej bryły domu dla dzieci chorych psychicznie bez zatrzymania wzroku na tym lub innym szczególe tej budowli. Nigdy nie minęła obojętnie troszeczkę dalej umiejscowionego przez przodków kamiennego krzyża. Cieszył ją widok jakiegoś nowego domu, ale i takiego, który widziała już setki razy. Prawie że przemawiała do jednego z drzew, które podziwiała – wtedy, gdy było bez odzienia, i wtedy, gdy cudownie się przyoblekało zielenią wiosny lub żółciami i brązami jesieni.
Dzisiaj jednak jej umysł był tak rozgorączkowany, tak pobudzony dopiero co skończoną rozmową z Jankiem, że prawie niczego nie zauważała, o mało co minęłaby nawet krzyż bez zwrócenia nań uwagi, bez uczynienia znaku, bez skłonienia głowy; nie skierowała też oczu w stronę domu dzieci, nie wypowiedziała w myśli modlitwy za jego pacjentów i siostry.
Gdy dotarła do domu, weszła cichutko do kuchni drzwiami przez garaż, jakby czegoś się obawiając. Jej mąż Zbyszek musiał ją jednak usłyszeć, co zasygnalizował skrzypiący fotel, z którego wstał, by po chwili wejść do kuchni.
– No, nareszcie jesteś, jakoś długo robiłaś te małe zakupy – zaczął dosyć bezceremonialnie. – Przygotuję kolację, gdzie masz torbę?
Boże, pomyślała przerażona Renata. Całkiem zapomniałam o sklepie. Ale przecież i tak bym nic nie kupiła, bo dałam Jankowi…
– Przepraszam cię, Zbyszku, całkiem mi się zapomniało. Taka jestem ostatnio zamyślona, nie wiem, co się ze mną dzieje.
– Widzę właśnie. No to daj pieniądze, szybko skoczę do sklepu, zanim zamkną.
– Już, już. – Renata sięgnęła do przewieszonej przez ramię torebki po portmonetkę, ale zamiast ją wyjąć, jęknęła tylko: – O Jezu, nie mam.
– Jak to nie masz, nie zrobiłaś zakupów i nie masz? Przecież dałem ci ostatnią stówkę.
– Może zgubi…
– Co jest! Nawet nie zajrzałaś do torebki i już twierdzisz, że zgubiłaś. Mów, co jest! – prawie już krzyknął coraz bardziej poirytowany mężczyzna.
– Zostały mi tylko drobne, te sto złotych musiałam dać…
– Dać? Komu? To ja haruję jak wół na dole, już ledwo chodzę, wszystko mnie napierda… – zawahał się i nie dokończył. – Widzisz, już i ten język staje się dla mnie naturalny, już i nerwy mi siadają, a ty ot tak oddajesz stówę. Komu? Jeszcze raz pytam: komu?
– Nie denerwuj się, Zbysiu, proszę – nalegała Renata.
– Pytam: komu?! – zaczął już wrzeszczeć jej mąż.
– Wiesz, temu Jankowi, on taki nieszczęśliwy, nie ma mu…
– Czyś ty całkiem zgłupiała?! Dajesz pijaczkowi moje ciężko zarobione pieniądze? Wiesz, na co mu dajesz? Na wódę i piwsko, a ja sobie nawet piwa z kumplami odmawiam.
– Ale ty masz…
– Co mam, co mam? Gówno mam i przestań mi dogadywać.
– Ja tylko chcę go bronić.
– Przestań! – ryknął Zbyszek i zamachnął się do uderzenia. W ostatniej chwili skierował jednak rękę nie na twarz żony, a na swoje udo. Walnął w nie tak mocno, że aż go zabolało. Chwycił w końcu Renatę w ramiona i nie tyle przytulił, ile ścisnął swymi mocnymi górniczymi łapami niczym szczękami imadła. I tak trzymał w uścisku, nie poluźniając go ani trochę. Kierował nim strach, że mógłby ją uderzyć, czy może chęć wymuszenia na niej jakiejś zmiany? Zmiany stanu rzeczy, zmiany w niej, w nich?
Gdy ją wreszcie puścił, upadł bezwładnie na fotel, a ona powoli, cichutko wyszła z domu. Nie skręciła w lewo w stronę domów i rynku, ale w prawo, gdzie był już tylko las. Tam na rozstaju dróg nogi bezwolnie zgięły jej się w kolanach – na nic nie patrząc, niczego nie sprawdzając, uklęknęła przed drzewem, któremu dotąd tylko bacznie się przyglądała. Jej ciało drżało, ona cała wręcz stała się drżeniem, a jej umysł stał się taką gmatwaniną myśli, że nie słyszała przejeżdżających opodal samochodów. Umysł nie chciał się uspokoić: podsuwał argumenty coraz to nowe do obu rozmów – i tej z Jankiem, i tej ze Zbyszkiem, na te argumenty natychmiast znajdował kontrargumenty, i tak w kółko, bez końca. Co robić – pytała siebie rozpaczliwie – co zrobić, by było dobrze? Może tylko chcę dobrze, a robię źle, może to oni obaj mają rację, a może tak musi być, byśmy wszyscy cierpieli, byśmy byli nieszczęśliwi. Boże, pomóż!
Pierwszy raz w tym miejscu zwróciła się do Boga, ale nie mogła mu powiedzieć nic więcej od siebie, nie mogła przestać się miotać, szukać rozwiązań, przekonywać i siebie, i innych w myślach. Starała się przy tym raz za razem odmawiać Ojcze nasz, wracając do początku modlitwy, gdy tylko jej myśli się rozproszyły.
***
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Nakładem wydawnictwa Novae Res ukazała się również:
Historia (nie)odwzajemnionej miłości do krainy lat dziecinnych.
W przeciwieństwie do szkoły, w domu nigdy nas nie bito, a ojciec zabraniał matce nawet na nas krzyczeć – sam po syberyjskich doświadczeniach z pierwszej wojny światowej był nerwowy i dlatego o nasze nerwy dbał. Pamiętam jednak dobrze ten chłodny dzień, gdy nerwy mu puściły, ale komu by w takiej sytuacji nie puściły? Matka, Monika, ciągle go upominała o jego wygląd. „Wroź ta koszula do galot, stary” powtarzała, oczywiście bez skutku. Tamtego dnia też tak było. Poszła do studni po wodę, a ojciec przeszedł obok, po coś się schylił, wystawiając na widok publiczny nie tylko połowę pleców, ale i czegoś więcej. Matka, nie zastanawiając się nad konsekwencjami, zamachnęła się dziarsko i lodowata woda wylądowała na kształtnej dupie ojca. Co było potem, można nazwać biegiem o życie – matka zdołała schronić się u sąsiadki, a Dziurek, zięć in spe, dał jakoś radę niedoszłego zabójcę uspokoić.
Janek samotrzeci
ISBN: 978-83-8373-495-8
© Grzegorz Kubiak i Wydawnictwo Novae Res 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Joanna Kłos
KOREKTA: Agata Ogórek
OKŁADKA: Paulina Radomska-Skierkowska
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Grupa Zaczytani sp. z o.o.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek