Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
„Po prostu nie mogłam oderwać się od tej książki. Poza świetnym piórem, Emma doskonale oddała realia zaburzeń obsesyjno-kompulsywnych, bardzo źle rozumianego schorzenia, które tak rzadko jest dokładnie przedstawiane w mediach. Śmiałam się, płakałam i leczyłam się dzięki tym stronom”.
Alegra Kastens, założycielka Center for OCD, Anxiety and Eating Disorders.
Eliot Beck od trzech lat nie widziała swojej rodziny.
Uciekła do Nowego Jorku, gdzie pochłonęła ją praca. Nie potrafiła przyznać się do tego, co sprawiło, że porzuciła swoje poprzednie życie.
Kiedy dostaje zaproszenie na ślub starszego brata, decyduje się przyjechać. Nigdy nie przestała kochać swojej wielkiej, pokręconej i zdecydowanie dysfunkcyjnej rodziny.
Musi tylko przetrwać czterodniowe świętowanie na prywatnej wyspie i pilnować, aby jej zaburzenia obsesyjno-kompulsywne nie przejęły nad nią kontroli.
Nie wiedziała jednak, że będzie tam Manuel. Przyjaźniła się z nim od dziecka, był brakującą połową jej duszy. I kimś, w kim się zakochała.
Jego obecność sprawia, że mury, jakie Eliot wokół siebie zbudowała, zaczynają się kruszyć.
Nagle cztery dni wydają się wiecznością.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 378
Rok wydania: 2025
Tytuł oryginału: How to Hide in Plain Sight
Projekt okładki: © by Lila Selle
Redaktorka prowadząca: Agata Then
Redakcja: Dorota Kielczyk
Redakcja techniczna i skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Monika Łobodzińska-Pietruś, Kamil Kowalski
© 2024 by Emma Noyes LLC
© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2025
© for the Polish translation by Agnieszka Kalus
ISBN 978-83-287-3488-3
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2025
–fragment–
Mojemu mózgowi – ty szalony skurwysynu, ta książka jest dla ciebie
Drogi czytelniku!
To, co właśnie otworzyłeś, jest jedynie częściowo fikcją literacką. Historia została całkowicie wymyślona, ale sposób, w jaki działa mózg Eliot… jest w stu procentach prawdziwy.
Mam zaburzenia obsesyjno-kompulsyjne. Moje OCD (ang. obsessive-compulsive disorder) jednak różni się od tego, co ludzie zwykle wyobrażają sobie na temat tej choroby. Nie ma nic wspólnego ze strachem przed zarazkami, dotykaniem klamek określoną liczbę razy oraz omijaniem szczelin w chodniku. Nie jestem taka jak Monk, detektyw z ośmioma różnymi kostkami mydła w łazience. OCD, którego ja doświadczam, można nazwać wewnętrzną torturą.
Miałam dwanaście lat, kiedy po raz pierwszy odczułam symptomy tego zaburzenia. Wtedy oczywiście nie wiedziałam, że to objawy OCD, i myślałam, że straciłam rozum. Mój mózg bezustannie kręcił się wokół tych samych myśli. Okropnych myśli. Zakazanych myśli, spraw, o których nie można mówić na głos w kulturalnym towarzystwie. Nieważne, co robiłam, nieważne, jak bardzo się starałam, nie byłam w stanie się ich pozbyć.
Trzy lata tortur później mój pierwszy terapeuta postawił diagnozę. Nie wierzyłam w to rozpoznanie. Nie dlatego, że nie chciałam wierzyć, ale dlatego, że tak bardzo chciałam. Ta część mojego mózgu, którą kiedyś uznawałam za jedyną – ta dobra, współczująca, ta, która wciąż wiedziała, że jestem dobrym człowiekiem – pragnęła usłyszeć rozsądne wyjaśnienie wszystkich tych okropnych rzeczy, które działy się w mojej głowie. Niestety zaburzona część przejęła nad nią kontrolę, więc byłam przekonana, że wcale nie cierpię na chorobę psychiczną. Uważałam, że po prostu jestem złym człowiekiem.
Nie przejmuj się, jeśli w tej chwili odnosisz wrażenie, że to nie ma sensu. Wszystko powoli się poukłada, gdy zaczniesz czytać.
Jak się ukryć na widoku pisałam z duszą na ramieniu. Jeszcze bardziej bałam się ujawnić tę książkę światu. Mimo to wiem, że muszę to zrobić, ponieważ są miliony osób, które cierpią na tę chorobę – w milczeniu, z fałszywym uśmiechem na twarzy ukrywają swoje zaburzenie na widoku.
Ja już nie chcę się dłużej ukrywać i pewnego dnia, mam nadzieję, że oni także nie będą musieli tego robić.
Serdeczności
Emma
Jest coś, co musicie wiedzieć o mojej rodzinie: całe nasze pieniądze pochodzą z dragów.
Oczywiście nie ma w tym niczego nielegalnego. Nie chodzi o crack, metakwalon ani nawet marihuanę. Wszystko jest usankcjonowane przez rząd. Dobry towar, no nie? Prozac. Insulina. Cialis. To inhibitor PDE-5, który pozwala mężczyznom osiągnąć erekcję i jest alternatywą dla viagry. Wiem. Dupki w Pfizerze pogrzebały wszelkie szanse na to, aby jakakolwiek inna marka była rozpoznawalna. Amerykanie nie mają głowy do zapamiętywania kolejnych nazw leków na potencję.
Inna rzecz, jaką musicie wiedzieć na temat mojej rodziny, to to, że jest duża. Nie potrafię powiedzieć, ile razy mówiłam już te słowa. Podczas imprez, w pracy. „Opowiedz mi o sobie”, mówi ktoś, kogo właśnie poznałam. „Cóż, dorastałam w dużej rodzinie…” To świetny początek rozmowy. Ludzie od razu mi ufają, co jest zupełnie niedorzeczne. Tak jakby fakt, że ktoś urodził się w dużej rodzinie, mówił coś na temat jego charakteru. Jakby istniał próg reprodukcyjny, powyżej którego żadne z dzieci nie mogło zostać psychopatą ani seryjnym mordercą. Jakby Jeffrey Dahmer mógł być normalny, gdyby tylko miał więcej braci i sióstr.
Byłam szczęśliwym dzieckiem. A jakżeby inaczej? Zostałam wychowana w sposób, o jakim marzą wszyscy rodzice: w przestronnym domu na przedmieściach Chicago, tuż nad jeziorem Michigan. Nasze miasto było wystarczająco duże, abym mogła swobodnie wychodzić z domu w weekendy, ale na tyle małe, żebym wracała co najwyżej z rozbitym kolanem. Nasz okręg szkolny był na tyle liberalny, aby uczyć o uniwersalnej miłości, ale tak biały, że nie odkryłam rasizmu, dopóki w piątej klasie nie dotarliśmy do rozdziału o niewolnictwie w podręczniku do historii.
Wszystko dostawałam – włącznie z tym, co jest najbardziej ulotnym z darów: szczęśliwą rodziną. Nierozwiedzionych rodziców. Rodzeństwo, które się wspiera. Które razem spędza wakacje, siada do wspólnych obiadów przy starym drewnianym stole i próbuje się pozabijać jedynie przy wyjątkowych okazjach. Które nawet – kiedy sprzyja klimat – lubi się w nawzajem.
Były także mniej szczęśliwe momenty. I zdarzały się chwile chaosu. Totalnego chaosu. W rodzinie składającej się z ośmiu osób, jeśli chcesz zostać usłyszany, musisz krzyczeć: przy posiłku, podczas gry w karty oraz długich podróży, kiedy dwa tylne rzędy suburbana stają się głośniejsze i bardziej rozpolitykowane niż całe piętro Kongresu. Wszyscy się nawzajem przekrzykują. Fakty nie są tak ważne jak głośność, z jaką się je wypowiada.
Jako najmłodsza – czyli z najmniejszym autorytetem – nigdy nie byłam najgłośniejsza. Zamiast tego stale się przyglądałam. I przysłuchiwałam. Chłonęłam śmiech i rozgardiasz, sekrety i katastrofy. Bo owszem – rodzina Becków jest szczęśliwą rodziną. Jednak za kulisami walczymy. Ranimy się nawzajem. A nawet od czasu do czasu się nienawidzimy. Ale przebaczamy. Zawsze przebaczamy.
Musimy.
Bo jesteśmy rodziną.
TERAZ
W ciągu trzynastu godzin podróży z Nowego Jorku do Port Windfall w stanie Ontario wypiłam trzy kubki kawy, zaczęłam cztery podcasty, zaangażowałam się w niezliczoną liczbę ożywionych debat z kierowcami, którzy nie mogli mnie słyszeć, i przeleciałam każdą z moich playlist na Spotify. Po dwa razy.
Kiedy znudziło mi się słuchanie, zajęłam się rzeczywistością i ukształtowałam ją na wzór oferty reklamowej. Czasami tak robię.
Nagłówek: Ślub stulecia na prywatnej rodzinnej wyspie. Powrót zhańbionej córki.
Rozwinięcie: Gotowa stawić czoło demonom, pławić się w luksusie i cierpieć podczas wieczornych dyskusji o polityce, cały czas uśmiechając się i zapewniając, że nigdy tak dobrze się nie bawiłaś?
Wezwanie do działania: Kliknij, aby dostać darmowy okres próbny!
Kiedy mówię ludziom, że jestem copywriterką, większość wyobraża sobie serial Mad Men: długie rzędy kobiet w eleganckich wełnianych spódnicach; panie stukają na maszynach do pisania, unikają namolnych kierowników i nie są dopuszczane do zebrań, na których podejmuje się ważne decyzje. Nie potrzeba talentu, aby zostać copywriterką. Po prostu musisz umieć posługiwać się klawiaturą.
Pozwólcie, że zdradzę wam pewną tajemnicę: tekst reklamowy to coś więcej niż zbiór słów. Jest we wszystkim. I wszędzie. Copywriterzy są silnikami, które napędzają społeczeństwo. Bez nas świat by się zatrzymał. Instrukcje obsługi byłyby pustymi kartkami. Nie istniałyby tablice drogowe. Nie dałoby się podróżować. Żadne zdanie nie bierze się znikąd: od przesłodzonych świątecznych życzeń na etykiecie napoju gazowanego, po napis „wal się, stary” nabazgrany w kabinie toalety; od instrukcji zamieszczonej w samolocie na oparciu fotela, informującej, że kamizelka ratunkowa znajduje się pod siedzeniem, do powitania, które się wyświetla, gdy wchodzisz na jakąś stronę internetową. Albo weźmy znak na autostradzie z tekstem: „Właśnie wyjeżdżasz z Ohio. Życzymy ci szerokiej drogi i zapraszamy ponownie”. Czy kiedykolwiek zastanawiasz się, kto to wszystko napisał? Oczywiście, że nie. Te słowa nie są skierowane do nas, nie znamy ich autorów, to nas nie interesuje. Są tłem. Tak jak trawa i drzewa, stanowią część krajobrazu. WYJŚCIE AWARYJNE to WYJŚCIE AWARYJNE, ponieważ właśnie tak jest. Lusterka samochodowe informują nas, że jakieś OBIEKTY SĄ BLISKO AUTA, ponieważ tak właśnie jest. I tak zawsze było. Te słowa, te filary społeczeństwa, nie zostały napisane. Pojawiły się dokładnie w momencie, w którym potrzebowało ich społeczeństwo. Być może nawet zostały dane od Boga: trzeciego dnia Bóg stworzył słońce i księżyc oraz instrukcję obsługi aplikacji Google Edge.
No dobrze, wystarczy.
Zmierzałam na Cradle Island: do prywatnego raju o średnicy półtora kilometra, zakupionego przez ojca, gdy był na kokainowym haju podczas swojego drugiego małżeństwa. Znalazł ogłoszenie w gazecie. WYSPA NA SPRZEDAŻ! Wyobrażam sobie, że tak właśnie napisano. DOSKONAŁA OKAZJA! SKRAWEK LĄDU W 100 PROCENTACH OTOCZONY WODĄ!
Gdy tata o tym opowiada, twierdzi, że prawie pominął to ogłoszenie. A potem, na samym dole, zauważył ujęcia wyspy z lotu ptaka. I rzeczywiście wyglądała jak kołyska[1]. Dość abstrakcyjna. Kołyska na dragach. Ojciec też był na dragach. Uznał ten zbieg okoliczności za tak zabawny, że aż się popłakał ze śmiechu.
A potem ją kupił.
To było w innym życiu. Teraz, kiedy wsiadłam do samochodu pożyczonego od jednego z moich współpracowników, aby przyjechać z Brooklynu do Ontario, tata był czysty od niemal trzydziestu lat.
Czysty podobnie jak ja. Pozbyłam się prawie wszystkich nałogów. Nie byłam uzależniona od narkotyków ani alkoholu, lecz od innych rzeczy – owszem. Od myśli, jedzenia, ludzi, miejsc. O, tak – można być uzależnionym od miejsca. To mi się przydarzyło, gdy byłam dzieckiem. Każdego roku w połowie lutego – gdy tkwiłam głęboko w trzewiach chicagowskiej zimy – zaczynałam tęsknić za Cradle Island. Za odgłosem jaskółek po południu. Plażami w kształcie łuku, upstrzonymi pałkami wodnymi. Porannym światłem, kiedy jezioro zmienia się w szkło. To było najdziwniejsze uczucie. Silniejsze niż pragnienie jedzenia, ponieważ kiedy pragniesz zjeść lody lub chrupiący, ciepły chleb z masłem, uczucie łaknienia pojawia się na twoim języku. A gdy pragniesz gdzieś się znaleźć, to miejsce woła cię widokiem, zapachem, dotykiem, dźwiękiem i tak, nawet smakiem. Dociera do każdego zmysłu.
Kiedy przeprowadziłam się do Nowego Jorku, wyzbyłam się wszelkich pragnień. Wszystkich. Musiałam. No seas tonta – powiedziałby Manuel, machając mi przed nosem butelką piwa. „Miej chociaż jedno”.
Mocniej ujęłam kierownicę. Zacisnęłam powieki, otworzyłam je. Zamrugałam, gdy pojawiło się to wspomnienie. Nie. Tak było wcześniej. Zanim przejęłam kontrolę nad swoim życiem. Zanim opracowałam szczegółowy plan, który działał jak dobrze naoliwiona maszyna i nie pozostawiał miejsca na mroczne myśli. Zanim nauczyłam się ignorować syrenie nawoływania swoich wspomnień, ich kuszenie i namowy, żebym skoczyła i poleciała niżej, niżej i niżej, do dobrze znanego miejsca – do dziury, w którą czasami przypadkiem spadałam. Albo żebym z własnej woli wpełzła do innej nory. Wtedy też pozwalałam, by osypywała się na mnie ziemia, odcinała mnie od tlenu i zasłaniała całe słońce.
Denerwowałam się do chwili, aż dotarłam do przystani. Byłam spóźniona – mama powiedziała, żebyśmy spotkali się w dokach o piątej, a zrobiło się już wpół do szóstej. Wszystkie te cholerne kawy. Ciągle musiałam się zatrzymywać na jakichś stacjach benzynowych i pędzić do łazienki. Potem kupowałam paczkę gumy, żeby pracownik stacji nie zabił mnie wzrokiem. Ponadto była jeszcze ta półciężarówka jadąca w ślimaczym tempie po jednopasmowej, krętej drodze…
Krótko mówiąc: nie dotarłam na czas, a moje rodzeństwo tak łatwo mi tego nie odpuści. Nigdy nie odpuszczali. I prawdopodobnie ich worek kpin pęczniał z każdą minutą.
Zdenerwowanie powinno pojawić się dużo wcześniej. Szczerze mówiąc – w chwili, gdy wyjęłam z koperty błyszczącą kartkę z zaproszeniem i oparłam ją o ekspres do kawy w swojej kawalerce. I tak stała, a radosne literki kpiły ze mnie za każdym razem, gdy wchodziłam lub wychodziłam z mieszkania. Nie denerwowałam się nawet wtedy, gdy wciąż się wahałam. Nic nie czułam, naprawdę.
A powinnam.
Zrozumcie, problem polegał na tym, że tego dnia, gdy przybyłam na przystań na ślub Taza, nie widziałam swojej rodziny od trzech lat.
Nie chodzi o to, że ich unikałam. Przynajmniej nie od razu. Wciąż byłam jedną z nich, wciąż dodawali mnie do grupowych czatów i uwzględniali przy wysyłaniu maili. Brałam też udział w telekonferencjach, w czasie których tata dokładnie wyjaśniał, po raz czwarty czy piąty, jak rośnie kapitał lub na jakiej zasadzie działają hipoteki z równym oprocentowaniem. Ale rzadko włączałam się do rozmowy. Zamiast tego siedziałam cicho w mieszkaniu w Nowym Jorku i przyglądałam się życiu rodziny toczącemu się na Środkowym Zachodzie.
Postąpiłam zgodnie z tym, co powiedzieli mi rodzice, gdy dorastałam: Stwórz własną drogę. Żyj tak, jakbyś miała niczego nie odziedziczyć. Nie polegaj na tym, że ktoś inny cię ocali – łącznie z nami. Tak właśnie zrobiłam po liceum. Oszczędziłam więc sobie bezsensownego wybierania college’u. Przeprowadziłam się na Brooklyn. Wynajmowałam jeden pokój. Wypruwałam sobie żyły, żeby znaleźć jakąś pracę. Sama buliłam za czynsz i płaciłam podatki. Nigdy nie tknęłam ani centa z funduszu powierniczego, tego kieszonkowego dla dorosłych, dzięki któremu każdego roku na moje konto wpływały dziesiątki tysięcy dolarów. Bez wątpienia woleliby, żebym skończyła studia, ale to nie miało nic do rzeczy. Udało mi się. Osiągnęłam finansową niezależność. I jak na dwudziestojednolatkę całkiem dobrze sobie radziłam i zrobiłam to o wiele wcześniej niż pozostali.
Wyobraziłam sobie mój przyjazd na ślub jako moment triumfu. „Oto nadchodzi” – mówiliby. „Eliot Beck, pracownica korporacji w wielkim mieście!”
Ale kiedy przejechałam przez most i zjawiłam się w Port Windfall – w mieście, gdzie cumują nasze łodzie zimą – zaczęłam naprawdę wyobrażać sobie scenę, która się rozegra. Zgromadzą się tam wszyscy bez wyjątku, będą pakować torby na Srebrną Czaplę, szesnastometrowy jacht Bertrama, zakupiony przez ojca w 1975 roku. Już to widzę: mama miota się w gorączce, jak to ona. Tata stoi na mostku, Karma rozkazuje. Clarence i Caleb będą trzymali się z boku, kłócąc się Bóg wie o co, prawdopodobnie o to, komu w tym roku przypadnie większe łóżko w Tangled Blue, ich ulubionym domku na wyspie. Nigdy nie rozumiałam relacji między moimi przyrodnimi braćmi; nienawidzili się wzajemnie, a mimo to każdego roku chcieli zamieszkać pod jednym dachem. Obaj twierdzili, że uwielbiają ten domek, i żaden nie chciał ustąpić drugiemu.
Każde spotkanie rodzinne zaczyna się od uścisków i zapewnień, że się za sobą tęskniło. Ja zawsze mówiłam to szczerze. Ale teraz, po trzech latach rozłąki, było to jeszcze prawdziwsze niż kiedyś.
No tak. Ale przecież unikałam ich z jakiegoś powodu. Tak naprawdę z wielu powodów i dopiero w ostatniej chwili, gdy już skręciłam na przystań Kilwin, gdy usłyszałam znajomy chrzęst żwiru pod oponami i poczułam zapach alg, wosku do pielęgnacji kadłubów i lin, dopiero wtedy dotarło do mnie z pełną wyrazistością, co robię. Dokąd zmierzam. Nie jechałam tylko na ślub, lecz na niemal cały tydzień, który spędzę uwięziona na małej wyspie. Bez możliwości kontroli swojej diety. Bez swojej rutyny. Swoich ćwiczeń. Bez biegu wzdłuż East River każdego ranka. Bez szafki pełnej bezglutenowych, beznabiałowych, paleo-keto batoników wykradzionych z magazynku w pracy. Tylko ja i moja rodzina. I nagle poczułam się tak, jakbym była naga.
Zaparkowałam auto. Odpięłam pas. Opuściłam szybę.
Wiatr dmuchał ciepło i leniwie znad jeziora Huron, niosąc zapach benzyny i smażonej ryby. W miejscu, gdzie zazwyczaj czekała Srebrna Czapla – wysoka, potężna, zbudowana po to, by służyć za nawodny bagażnik – była tylko… woda.
Oszołomiona patrzyłam na puste miejsce.
Wyruszyli beze mnie.
Oto zagadka dla was: jak stworzyć głęboką relację z rodziną, z którą nie ma się wspólnych wspomnień?
Czasami myślę sobie, że moje całe życie jest jedną długą próbą odpowiedzi na to pytanie. Kiedy dorasta się z rodzeństwem o wiele młodszym lub starszym (najmniej o siedem, najwięcej o dwadzieścia osiem lat, jak w moim przypadku), tak naprawdę nie dorastasz z nimi, dorastasz obok nich. Reszta rodziny ma wspólne wspomnienia, do których nigdy nie będziesz miała dostępu. A właśnie wspomnienia – te najwcześniejsze, kształtujące osobowość – stają się spoiwem rodzinnej historii. Opowieści, które snuje się podczas posiłków, spotkań rodzinnych nad piwem w barze, gdzie chodziło twoje starsze rodzeństwo, a siedem lat później i ty wymykasz się tam z najlepszym przyjacielem. Te przeżycia stają się twoją historią pochodzenia. Historią, którą nie ty napisałaś.
Przez kilka minut siedziałam za kierownicą, nie chcąc uwierzyć w to, co widzę. Jak, do cholery, miałam się teraz dostać na Cradle? Popłynąć wpław?
I wtedy zobaczyłam Barwinka, dwusilnikowy kuter używany głównie do wypraw po zakupy. Obok łodzi stała wysoka postać z ciemnymi włosami. Prawdopodobnie jeden z moich braci został na lądzie, żeby odebrać spóźnialską.
Wyładowałam bagaż – plecak oraz jedną torbę ze stacji benzynowej, pełną papierków po przekąsach i kubków po kawie – po czym ruszyłam wzdłuż doku, wyciągając szyję, żeby zobaczyć, kto na mnie poczekał.
A potem postać się odwróciła i uśmiechnęła.
– Cześć, Beck.
Zamarłam.
Nie.
Tylko jedna osoba mówiła do mnie po nazwisku, ale nie powinna się tu znaleźć, nie powinna stać przede mną. Zamrugałam. Próbowałam pozbyć się tej twarzy sprzed oczu. Mrug. Mrug. Ale on wciąż tutaj był.
Nie.
To się nie dzieje.
Cofnęłam się o krok.
Wyglądał inaczej. Zapuścił włosy i nosił bujną szopę – zawsze z mamą powtarzałyśmy mu, że powinien to zrobić. To właśnie zauważyłam na samym początku. Jego fryzurę. Była czymś, czego nie znałam wcześniej. A dlaczego miałabym znać? Minęły trzy lata, które spędził na studiach. Wysoki nastolatek z przeszłości zmienił się w kogoś przypominającego mężczyznę.
Stare uczucie, dawno zapomniane – albo dokładniej: dawno okiełznane, zakneblowane i wetknięte w najdalszy zakątek umysłu, z którego miało nigdy nie powrócić – ziewnęło, przeciągnęło się i rozprostowało skrzydła w moim brzuchu.
Nie, nie, nie.
Ruszył ku mnie.
– Niespodzianka – powiedział, nieśmiało rozciągając wargi w uśmiechu.
W ustach zebrała mi się ślina. Jest tutaj. Naprawdę tu jest. Co tu robi? Pierwsze dni uroczystości ślubnych miały być tylko dla rodziny – taki napis, wyraźny, wydrukowany błyszczącymi literami, widniał na zaproszeniu Taza i Helene. Więc dlaczego mój były najlepszy przyjaciel stał krok przede mną, a jego czułe brązowe oczy patrzyły na mnie z uwagą spod dzikich loków?
Wyciągnął do mnie rękę. Znieruchomiałam, nie wiedząc, co się za chwilę wydarzy.
Ujął mnie za ramię i przyciągnął do siebie.
Manuel Garcia Valdecasas, choć chudzielec, ściska tak, że człowiek tonie. Wchłania cię otchłań jego rąk, wciąga w najprzytulniejszy zakątek.
– Jesteś – wymamrotał w moje włosy. I tyle. Nic więcej.
Pomyślałam, że za nim nie tęskniłam. I naprawdę nie tęskniłam. Na trzy lata został wypchnięty z mojej pamięci. Skupiłam się na życiu w Nowym Jorku. Tak się właśnie robi, wszyscy tak robią: dorastasz, wylatujesz z gniazda, pozostawiasz za sobą inne ptaki.
Wiedziałam, że nie powinnam pozwalać sobie rozkoszować się jego objęciami. Byłam złą przyjaciółką. Okropną przyjaciółką. Ale i tak to zrobiłam. Choć na chwilę chciałam się nim nasycić. Było mi dobrze. Boże, było tak dobrze. Czułam się jak tonący, któremu podobno nagle uderza do głowy euforia.
LATO PRZED PIĄTĄ KLASĄ
Moja historia zaczyna się śmiercią brata.
Mam dziesięć lat. Stoję na ganku Sunny Sunday, głównego domku na Cradle Island. Jezioro ma kolor burzowych chmur. Mama właśnie skończyła rozmawiać przez telefon i wyszła na zewnątrz. Bierze mnie na kolana i mówi coś, czego nie rozumiem.
– Jak to: odszedł? – pytam. Obserwuję jej twarz. Jest zbyt blisko. Starzy ludzie z bliska wyglądają strasznie. Chcę zejść. Boję się, że mogę zarazić się tym, co sprawia, że jest stara.
– To znaczy, że już go nie ma.
– Ale i tak go tutaj nie było – odpowiadam. – Został w Winnetce. Mówiłaś, że ma zieloną szkołę, dlatego nie przyjechał z nami.
Mruga. Ma duże i stare oczy.
– Jak mógł odejść, skoro go tutaj nie było? – dopytuję.
A potem mama zaczyna płakać.
Przed tą chwilą było nas ośmioro. Dwoje rodziców, sześcioro dzieci.
Caleb, Clarence, Karma, Taz, Henry, Eliot. Caleb, Clarence, Karma, Taz, Henry, Eliot. Jest to lista, którą podawałam z tysiąc razy – wszystkim nowym nauczycielom, nowym koleżankom, każdemu, kto zapytał. Jestem najmłodsza i kocham swoje rodzeństwo. Kiedy mnie pytano, recytowałam nasze imiona z niemal religijną dumą. „CalebClarenceKarmaTazHenryEliot! CalebClarenceKarmaTazHenryEliot!” Ta lista stała się zaklęciem. Wyrecytuj ich imiona tyle razy, abyś w końcu stała się częścią tej grupy, powtarzałam sobie w myślach. Ponieważ właśnie tego pragnęłam. Chciałam siedzieć przy stole z dużymi dzieciakami.
Kiedy docierałam do końca listy – kiedy wypowiadałam swoje imię, dołączałam je do imion tych pięciu w pełni uformowanych ludzi, aby rościć sobie prawo do bycia z nimi, nawet jako przyczepa ciągnięta za samochodem, połączona jedynie cienką linką rodzinnych zobowiązań. Tak czy inaczej, mówiłam to z błyszczącymi oczami i uśmiechem na pulchnych policzkach.
Henry i ja byliśmy tak zwanymi irlandzkimi bliźniakami – rodzeństwem, którego daty urodzin dzieli niecały rok. Od samego początku wszystko robiliśmy razem. Spaliśmy w tym samym łóżeczku, ciamkaliśmy te same gryzaki, a nawet jedliśmy z tej samej miski. Gdy mama po raz pierwszy próbowała wprowadzić do mojej diety stałe pokarmy, posadziła mnie na ławce obok Hena i podała mi plastikową miseczkę i łyżkę. Miska była wypełniona przygotowaną dla mnie papką. Henry, oczywiście, jadł taką papkę już od prawie roku. Mama opowiadała, że przez kilka sekund patrzyłam na swoje danie, po czym odwróciłam się i zaczęłam jeść z miski Henry’ego. Nie zaprotestował. Przesunął jedzenie bliżej mnie i jadł dalej. Na zmianę zanurzaliśmy łyżki w papce, a potem, kiedy w jego misce nic nie zostało, zabraliśmy się do pałaszowania z mojej.
Henry pierwszy nauczył się czytać. Każdego wieczoru przed snem wpadałam do jego pokoju, a on otwierał pierwszą lepszą powieść fantasy leżącą na szafce nocnej i czytał na głos, aż zaczynała opadać mi głowa. Stworzył dla mnie odległe planety. Dawał każdemu z bohaterów inny głos. W odpowiednich momentach robił dramatyczne pauzy.
– Dokąd mnie dziś zabierzesz? – pytałam.
– Na Saharę – odpowiadał. Albo: – Do Hogwartu. – Albo: – Odwiedzimy dinozaury.
Wtulałam się w niego, zamykałam oczy i słuchałam.
Pogrzeb odbywa się w naszym kościele w Winnetce. Zjawiają się wszyscy nasi krewni. Kuzyni, wujowie, byłe żony, siódme wody po kisielu ze swoimi siódmymi po kisielu rodzinami – ludzie, z którymi łączą mnie więzy krwi, ale których imion nie znam. Wypełniamy każdą ławkę w kaplicy. Z przodu stoi drewniane pudło wielkości chłopca, niczym jakiś rekwizyt podczas pokazu iluzjonisty. Rozumiem, że tu nie chodzi o magiczną sztuczkę. Rozumiem, że w środku jest mój brat i że już nie wróci.
W ciągu tygodnia, który spędzamy w domu, zanim wrócimy na Cradle, muszę znieść czuwanie nad Henrym, pogrzeb i uściski krewnych, których nie znam, przyjęcie z papierowymi talerzykami, które uginają się pod ciężarem pokrojonego w trójkąty sera i sałatki owocowej. Trzymam się tego, że to tylko tydzień. Tylko jeden. Potem wrócimy na Cradle do końca lata i wszystko będzie lepsze. Zielone wody jeziora otaczające wyspę mama nazywa „lekiem”. Kiedy pytam ją dlaczego, mówi, że ludzie wywodzą się z wody, że zostaliśmy poczęci w wodzie i wykształciliśmy się ze stworzeń, które pływały. Więc w ciągu tego okropnego tygodnia w Chicago ciągle to sobie powtarzam. „Zaraz wracamy. Niedługo wracamy. A kiedy wrócimy, wszyscy się wyleczymy”.
Tydzień później lecimy na Cradle. Odrzutowcem. Ma osiem miejsc, akurat tyle, ile osób liczy nasza rodzina. Brakuje nam jednego brata, ale każde miejsce jest zajęte.
– Co to? – Wskazuję podłużną fioletową rzecz, przypiętą do siedzenia obok taty. Wygląda jak wazon w kształcie tulipana, obły, ze smukłą szyjką.
Zapada długa chwila ciszy.
W końcu odzywa się siedemnastoletnia Karma:
– To Henry.
Ponownie patrzę na ten przedmiot. To jest Henry?
– Nie – stwierdzam. – To jakiś wazon. Martwi ludzie nie mieszczą się do wazonu.
– Czasami się mieszczą.
– Nie – powtarzam. – Do wazonu wkłada się kwiaty. Martwi ludzie są w trumnach.
Karma smutno się uśmiecha.
– Czasami. Ale czasami wkłada się ich w coś takiego.
– To nie wazon, Buniu – przekonuje Clarence siedzący naprzeciwko mnie. – To umra.
Umra?
Obracam słowo w głowie. Umra. Aha.
Ciekawe. Na pogrzebie była trumna; pomyślałam, że w środku jest mój brat. Założyłam, że nie mogę go zobaczyć, że patrzeć na niego mogą tylko duże dzieciaki. Wiele rzeczy w moim życiu jest tylko dla dużych dzieciaków, zwłaszcza od śmierci Henry’ego. Ale wiem, jak przebiega pogrzeb. Widziałam w filmach. Martwi ludzie są w trumnach, a potem wkłada się je do ziemi. No to pomyślałam, że po pogrzebie moja rodzina go zabrała i pochowała na cmentarzu z innymi martwymi ludźmi.
Ale się myliłam.
Wkrótce po przybyciu na wyspę gromadzimy się na ganku Sunny Sunday. Chłopcy zabierają stoły i leżaki, unoszą je nad głowami i idą z nimi na dół po skałach, gdzie stawiają je byle jak niczym w źle urządzonym salonie. Cała rodzina jest na pustym patio. Przed nami plecami do jeziora stoi tata. W jego drżących dłoniach znajduje się umra.
Wbijam w nią wzrok. Okazuje się, że Henry nie tylko nie znalazł się bezpiecznie pod ziemią, lecz został uwięziony w niedużym wazonie w kształcie tulipana. Co za ohyda. Jak się tam zmieścił? Czy pomniejszyli go do rozmiaru czajniczka na herbatę? Czy jego ciało zmieniło się w chmurę i z sykiem wsączyło do naczynia przez wąską szyjkę? Dostał się do środka niczym jakiś dżin?
Tata mówi. Że Cradle Island będzie miejscem spoczynku Henry’ego. I że on rozsypie prochy Hena pośrodku wyspy.
Prochy?
Prochy, takie jak po pożarze?
– Zrobię to sam – ciągnie – żeby reszta z was tego nie widziała.
Prochy jak brzydki szary pył, miałkie i niepotrzebne? Stosik spalonego drewna, który niegdyś był płomieniem, a wcześniej drewnianym klockiem, a jeszcze wcześniej drzewem, wysokim i potężnym, tak wysokim, że widziało wszystko, co dzieje się na wyspie?
– Wasza mama i ja – zerka na mamę, która spogląda na niego załzawionymi oczami – nie chcemy, aby Henry stał się jedną skałą, jednym krzewem lub drzewem. – Uśmiecha się. – Chcemy, żeby był na całej wyspie.
Patrzę na kciuk ojca. Myślę o płonących drzewach. Jego kciuk robi małe kółka na dole wazonu, gładzi go powoli, delikatnie, jakby tata wierzył, że naczynie czuje. Jak gdyby było zrobione ze skóry, a nie ceramiki.
I właśnie wtedy coś do mnie dociera.
– Co, do cholery, zrobiliście? – wypalam bez namysłu.
– Eliot! – oburza się mama, zasłaniając mi usta dłonią.
Tata spogląda w dół. Wszyscy tak robią. Zyskałam ich uwagę. Czekają, aż rozwinę swoje pytanie, ale nie mogę. Pojawia się dziwne wrażenie, jakby coś mi bulgotało gardle. Jest gorące. Wręcz wrze.
Czy to gniew?
Nie. Znam gniew. Widziałam gniew. Sprawia, że wylewają się z ciebie słowa, których żałujesz, ale nie tracisz umiejętności mówienia.
– Eliot? – odzywa się tata.
Spaliliście mojego brata żywcem?
– Eliot?
Czy właśnie to zrobiliście? Czy był tak ranny, że wrzuciliście jego ciało do ogniska, żeby spłonął niczym zwalone drzewo?
Patrzę na tatę. Nie mogę zadać tych pytań. Pozwalam im przeminąć. Zmieniają się w powietrze w moim gardle. Zamiast tego pytam:
– Kiedy?
– Co kiedy?
– Zamierzasz to zrobić?
Tata milczy przez chwilę.
– Tego lata, ale później – odpowiada wreszcie.
Tego lata, ale później. Później tego lata ojciec wysypie Henry’ego na jakiś krzak i go zostawi. Później tego lata ostatnie ślady Henry’ego zmyje ulewny deszcz.
Nie mogę oddychać.
Każdej wiosny brat i ja odliczaliśmy dni do lata. Skreślaliśmy je w kalendarzu na lodówce. Tydzień przed lotem pakowaliśmy książki, spodnie dresowe i wszystkie kostiumy kąpielowe, jakie mieliśmy w szafie. Dla Henry’ego i dla mnie lato na Cradle Island nie było tylko wakacjami – było rozkoszą. Kojarzyliśmy je z zachodami słońca, huśtawkami, robieniem musicali i zmuszaniem dużych dzieciaków do ich oglądania. To było dzikie słońce i gwałtowne burze z piorunami, zapiekanka makaronowa z cheddarem i sauna opalana drewnem, którą rozgrzewaliśmy tak bardzo, że aż topiły nam się twarze.
A teraz tutaj, na tym ganku, czuję dłoń Clarence’a na swoim ramieniu, Karma tuli się do mamy, trzech moich żyjących braci stoi na baczność, jak na pierwszym pogrzebie, tylko że są ubrani w kolorowe kąpielówki, a nie czarne garnitury. Nawet teraz Cradle jest dla mnie tym, co ja i Henry kochaliśmy. Tylko że już nie mam nikogo, żeby się nią dzielić.
Dzień po drugim pogrzebie Henry’ego moja rodzina budzi się i odkrywa, że w ciągu nocy cała wyspa została wyczyszczona z węglowodanów. Mama pozbyła się z kuchni wszelkich krakersów, pączków, makaronów, płatków śniadaniowych. Wszyscy są wkurzeni, ale Karma, której relacja z mamą już wcześniej była napięta, przypomina rozszalały wulkan.
– Jaja sobie robisz? – Otwiera szafkę za szafką i głośno trzaska ich drzwiczkami, gdy okazuje się, że nie ma tam nic poza owocami i orzechami. – Co teraz będziemy jedli?
– Proteiny – odpowiada mama. Na patelni smaży jajecznicę z twarogiem. – W dużych ilościach.
– Dlaczego?
– Białko jest lekiem dla mięśni i układu odpornościowego – wyjaśnia z dumą. To zdanie pochodzi prosto z książki The Zone Diet, którą czytała zeszłego wieczoru.
– Ale ja nie jestem chora.
– Ależ jesteś. Nie wiesz o tym, ponieważ twoje ciało zna jedynie cukry proste.
Przed każdym z dzieciaków pojawia się talerz. Karma krzywi się z obrzydzeniem.
– Na pewno tego nie zjem. – Schodzi ze stołka i wypada z kuchni. Przez kilka dni chodzi po Cradle z napisem przyklejonym taśmą do koszulki: „Stop głodzeniu dzieci”.
Pierwsze ciastka, które piecze Karma, to makaroniki – są w stylu francuskim, wyglądają jak perfekcyjne, małe, słodkie kanapeczki. Prezentują się tak doskonale, że ich wykonanie wydaje się wręcz niemożliwe. Nigdy wcześniej nie piekła, nawet czekoladowych ciasteczek.
– O ja cię! – woła Taz, kiedy wchodzi do Sunny Sunday. – To chyba nielegalne.
Karma cmoka.
– Nie ma niczego nielegalnego w odrobinie cukru.
– A skąd go wytrzasnęłaś? – Patrzy na pogniecioną torbę cukru trzcinowego leżącą na blacie.
– Cóż, na tej wyspie jest dużo domków, a w nich znajduje się wiele kuchennych szafek.
Kiedy Karma zaczyna piec, nic nie zdoła jej powstrzymać. Piecze agresywnie. Mściwie. Biszkopciki. Cytrynowe ciastka. Cynamonowe bułeczki. Malinowe tarty. Miętowe batony. Mija tydzień, podczas którego widujemy siostrę jedynie w ciepłym kuchennym świetle. Jej przepisy stają się dłuższe, bardziej zaawansowane, wymagają dwóch lub trzech prób, aby wszystko dobrze wyszło. Ale nigdy się nie poddaje. Wypieki muszą być perfekcyjne.
Mama mruczy tak, aby Karma jej nie słyszała.
– To bez wątpienia najdziwniejsza forma nastoletniego buntu, jaką kiedykolwiek widziałam.
– To nie bunt, Wendy – odpowiada tata szeptem. – To żałoba.
Odkąd znam Taza, czyli przez całe swoje życie, jedyne, czego zawsze pragnął, to tworzyć filmy animowane. Gdziekolwiek się udaje, zabiera ze sobą iPada. Spacerując, trzyma go pod pachą niczym torebkę. Kiedy siada, otwiera go i zatraca się w nierozpoznawalnym wszechświecie pełnym zamków, obcych, ziejących ogniem nauczycieli matematyki. Spikselowanych uśmiechów. Dużych oczu.
Po śmierci Henry’ego Taz przestaje nosić ze sobą iPada. Teraz w kuchni w ogóle nie trzyma żadnej elektroniki. Wygląda bez niej nago.
Ale zaczyna nosić szkicownik. Przez cały dzień coś w nim skrobie – tworzy proste rysunki, tak delikatne, jakby pojawiły się na papierze nie za sprawą człowieka. To nie są żadne historyjki. Tak naprawdę nie ma między nimi żadnego związku. Znajduję je rozrzucone po całej wyspie – rozkładające się owoce, na wpół ukończone mapy świata, jakaś twarz, której rysów nie poznaję. Wydaje się, że nie obchodzi go, co się z tymi rysunkami dzieje od chwili ich ukończenia.
Zaczynam je zbierać. Gdy jakiś znajduję, wkładam do kieszeni plecaka, na wypadek gdyby kiedyś Taz ich potrzebował.
Myślałam, że Cradle Island nas naprawi. Serio tak myślałam. Że wody nas uleczą, tak jak powiedziała mama. Ale gdziekolwiek się obracam, widzę smutek. Widzę go w dziwnych zachowaniach rodzeństwa, w martwej ciszy przy kuchennym stole oraz ściszonych głosach rodziców stojących w korytarzu za drzwiami mojej sypialni. Żałoba nie odeszła; wżarła się jeszcze głębiej. Zajęła miejsce osoby, która odeszła. Żałoba siedzi na krześle Henry’ego podczas obiadu, śpi w jego łóżku. Wyspa, która niegdyś mocno tętniła życiem toczącym się na jej brzegach, stała się bezbarwna.
Gdy wieczorem leżę w łóżku, słyszę, jak mama szepcze do taty:
– Naprawdę ciebie to nie martwi? Przysięgam, ani razu nie widziałam, żeby płakała.
– Każdy przeżywa żałobę inaczej – odpowiada tata. – To jeszcze dziecko.
Kręcę głową na poduszce. Mama jest niemądra, jeśli sądzi, że coś ze mną nie tak. Tylko ja potrafię wymówić imię Henry’ego, nie roniąc ani jednej łzy. Tylko ja zjadam więcej niż połowę swojej porcji. Tylko ja wciąż wyruszam na wyprawy. Tylko ja jeszcze nie straciłam rozumu.
Lato dobiega końca. Kulę się pod wejściem do sypialni rodziców z uchem przylepionym do drzwi. W środku tata grzebie w swojej walizce. Mama jest gdzie indziej. Jutro wyjeżdżamy.
– No nie, niemożliwe – mówi tata do siebie. – Były tu dwa dni temu. – Odgłos przekopywania rzeczy staje się intensywniejszy. – Przecież ich nie wyjmowałem. Nigdy ich nie wyjąłem! – Coś z hukiem uderza o podłogę.
Potem słyszę nowy dźwięk, okropny, niczym alarm ostrzegający przed tornado lub krzyk przez megafon. Zrywam się na nogi i otwieram drzwi, zapominając, że miałam się nie ujawniać. To, co widzę, to nie syrena. To tata – wyje na czworakach. Dokładnie to słowo pojawia się w moich myślach: wycie. Nie wiem, skąd się wzięło, ale przyszło do mnie, gdy zobaczyłam klęczącego tatę. I wyjącego. Po podłodze wala się zawartość każdej szuflady, szafki i zakamarka sypialni. W kącie leżą odłamki roztrzaskanej fioletowej ceramiki.
Umry.
Jak porażona stoję w drzwiach. Jeśli tata mnie widzi, nic nie mówi. Kiedy tata przestaje wyć, cicho wycofuję się z sypialni, a on powoli podnosi rzeczy z podłogi, włącza każde światło w domku, bierze półgodzinny prysznic, po czym wchodzi do łóżka, chociaż dopiero wpół do ósmej. Potem już nigdy nie mówi o tej scenie ani o okolicznościach, które do niej doprowadziły. Nie wspomina o tym przy mnie. Ani przy mamie. Przy nikim, kogo znam. Dlaczego miałby wspominać? Dlaczego miałby być tak okrutny? Po co nam mówić, że kiedy w końcu był gotowy na rozrzucenie prochów Henry’ego, kiedy wziął umrę i zajrzał do środka, nic w niej było? Dlaczego miałby nam powiedzieć, że zostało mu tylko puste ceramiczne naczynie, czarna otchłań prawie tak głęboka, jak ta, która rozciągała się przed nim? Dlaczego miałby nam powiedzieć, że stracił prochy naszego brata? Nawet w wieku dziesięciu lat wiem, że nie powie. Patrzę na niego na podłodze i już wiem. Nie będzie chciał nas tym obarczać.
Drżą mu ręce i nogi. Całe ciało się trzęsie pod ciężarem, jaki w sobie nosi.
Kilka miesięcy później jego nogi na zawsze się poddadzą.
* * *
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
[1]Cradle (ang.) – kołyska [przyp. tłumacza].
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz