Ja śpiewam, a góry tańczą - Irene Solà - ebook + książka
BESTSELLER

Ja śpiewam, a góry tańczą ebook

Solà Irene

3,9

Opis

Góry przechowują pamięć o minionych pokoleniach. Mają w sobie mądrość, której ludzie nie pojmują, i trwają wiecznie – w przeciwieństwie do miłości, wojny czy przyjaźni. Niektórzy mówią, że góry dają życie. Inni wierzą, że co dziesięć lat ktoś musi zginąć wśród skał od uderzenia pioruna. Przekonała się o tym rodzina Domèneca i Sió. Ich losy ciasno splatają się z miejscem, w którym żyją.

Ja śpiewam, a góry tańczą oddaje głos także tym, którzy mogą opowiedzieć swoją historię po raz pierwszy. Ukrywająca się w lesie sarna, duch poety, wyczekujące deszczu grzyby, kobiety przed wiekami oskarżone o czary, chmury zrzucające błyskawice… Bohaterowie wymykają się chronologicznym ramom czasu i oficjalnej historii, tworząc górski mikrokosmos pełen wzajemnych konfliktów i zależności.

Czerpiąc z historii i mitów, wiejskich ballad oraz literatury pięknej, Irene Solà tworzy literacką gawędę o poszukiwaniu bliskości, śmierci i celebracji życia.

Książka wyróżniona Europejską Nagrodą Literacką 2020.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 197

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (86 ocen)
31
34
10
7
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
bluesparrow

Dobrze spędzony czas

Dla fanów realizmu magicznego i Jaume Cabre. O wszelkich formach życia, przemijaniu, śmierci, ale i o miłości, radości i potędze natury. Okładka obłędna.
30
evicia49a

Z braku laku…

Smutna ta książka,nie wiem czemu ale mnie przygnębiała.. napisana ładnym językiem ale jednak to nie moje klimaty.
10
-justyska-

Całkiem niezła

Trochę rozczarowujące, bo pierwszy rozdział zapowiadał się obiecująco 🫠
00
espequer

Z braku laku…

Przestylizowana i niepotrzebnie niejasna. Miało być o przyrodzie, a było głównie o ludziach. Zmęczyła mnie.
00
MiaDuckling

Dobrze spędzony czas

Piękna i poruszająca powieść z gatunku realizmu magicznego, na styku prozy i liryki. pomimo poetyckości czyta się płynnie, a opisywana historia wzrusza i urzek
00

Popularność




Dotychczas ukazały się m.in.:

Gabriel Krauze, Tu byli, tak stali

Damon Galgut, Obietnica

Melissa Broder, Mleko i głód

Miriam Toews, Głosy kobiet

Niviaq Korneliussen, Dolina Kwiatów

Willy Vlautin, Zawsze przychodzi noc

Claire Keegan, Drobiazgi takie jak te

Już niebawem ukaże się:

Tara June Winch, Plon

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Tytuł oryginału katalońskiego Canto jo i la muntanya balla

Projekt okładki Urszula Gireń

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś

Fotografia na okładce Rawpixel, Envato Elements, Metropolitan Museum of Arts, National Gallery of Art

Copyright © 2019 by Irene Solà

Published by permission of Indent Literary Agency, USA and Book/Lab Literary Agency, Poland

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2023

Copyright © for the Polish translation by Barbara Bardadyn, 2023

Opieka redakcyjna Przemysław Pełka

Redakcja Magdalena Błędowska

Korekta Aneta Miklas / d2d.pl, Alicja Listwan / d2d.pl

Skład Robert Oleś

The translation of this work has been supported by the Institut Ramon Llull

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8191-631-8

Oscarowi

Og þegar vorvindarnir blása um dalinn; þegar vorsólin skín á hvíta sinuna á árbakkanum; og á vatnið; og á tvo hvíta svani vatnsins; og laðar vornálina frammúr keldum og veitum, – hver skyldi þá trúa því að þessi grösugi friðsæli dalur búi yfir sögu vorrar fyrri ævi; og yfir forynjum hennar? Menn ríða meðfram ánni, þar sem hestar liðinna tíða hafa gert sér götur hlið við hlið á breiðu svæði öld frammaf öld, – og ferskur vorblærinn stendur gegnum dalinn í sólskininu. A slíkum dögum er sólin sterkari en fortíðin[1].

Halldór Laxness, Sjálfstætt fólk

I

Błyskawica

Przybyłyśmy z pełnymi brzuchami. Obolałymi. Czarne wnętrzności wypełnione ciemną, zimną wodą, błyskawicami i grzmotami. Przybyłyśmy znad morza, z innych gór i kto wie, z jakich jeszcze miejsc, i kto wie, cośmy widziały. Skrobałyśmy skałę na szczytach niczym sól, żeby nie wyrosły tam nawet chwasty. Wybierałyśmy kolor zboczy i pól, blask rzek i oczu patrzących w górę. Kiedy dostrzegły nas dzikie zwierzęta, zwinęły się głęboko w swoich norach, skuliły szyje i podniosły pyszczki, żeby poczuć zbliżający się zapach mokrej ziemi. Przykryłyśmy wszystko niczym pledem. Dęby i bukszpany, brzozy i jodły. Ćśśśśś. I wszystko umilkło, ponieważ wyglądałyśmy jak ciężki dach, od którego zależą spokój i szczęście posiadania suchej duszy.

Po przybyciu, gdy zapanowała cisza i spadło ciśnienie, zepchnęłyśmy lekkie powietrze na sam dół i wystrzeliłyśmy pierwszą błyskawicę. Bang! Co za ulga. Ślimaki zadrżały schowane w swoich samotnych domkach, bez żadnego boga i bez żadnej modlitwy, wiedząc, że jeśli się nie utopią, wyjdą bezpiecznie, żeby oddychać wilgocią. I wtedy wylałyśmy wodę kroplami ogromnymi jak monety na ziemię, trawę i skały, i przeszywający grzmot rozbrzmiał w jamach klatek piersiowych wszystkich zwierząt. W tym momencie mężczyzna powiedział: niech to szlag. Powiedział to na głos, ponieważ gdy człowiek jest sam, nie musi myśleć po cichu. Niech to szlag, durniu, dałeś się złapać burzy. A myśmy się śmiały, ha, ha, ha, ha, mocząc mu głowę, nasza woda wślizgiwała się za kołnierz jego koszuli, spływała po jego ramionach i plecach, a nasze krople były chłodne i wprawiały go w zły nastrój.

Mężczyzna szedł z pobliskiego domu przycupniętego na zboczu, nieopodal rzeki, która musiała być zimna, ukrywała się bowiem między drzewami. Zostawił tam stado świń i kur, psa i dwa koty przybłędy, żonę, dwoje dzieci i starca. Na imię było mu Domènec. Miał okazały warzywnik na zboczu góry i słabo obrabiane pola nad brzegiem rzeki, ponieważ ogródkiem zajmował się starzec, który był jego ojcem i którego plecy były płaskie jak deska, na polach zaś pracował on sam. Domènec wybrał się na tę stronę góry, żeby wypróbować kilka wierszy. By się przekonać, jaki mają smak, jakie brzmienie, i dlatego, że kiedy człowiek jest sam, nie musi wypowiadać wersów po cichu. Tamtego popołudnia, kiedy wyszedł, by popilnować bydła, znalazł garść trąbek śmierci i niósł je zawinięte w połę koszuli. Gdy wychodził z domu, dziecko w ramionach płakało, a żona powiedziała: „Domènec”, tonem wyrzutu i błagania, ale Domènec wyszedł mimo wszystko. Trudno układać wiersze i kontemplować cnotę, która kryje się we wszystkich rzeczach, kiedy dzieci płaczą tak piskliwie jak obdzierane ze skóry prosięta, co siłą rzeczy podnosi człowiekowi ciśnienie. I chciał popatrzeć na krowy. Musiał popatrzeć na krowy. Co Sió wiedziała o krowach? Nic. Cielę robiło muuuuuuuuuu, muuuuuuuuuuuuuu. Zdesperowane. Sió nie miała pojęcia o krowach. I znowu zakrzyknął: niech to szlag! – bo takie byłyśmy szybkie, do licha, nieprzewidywalne i podstępne, i wzięłyśmy go z zaskoczenia. Niech to szlag! – bo cielę zaplątało sobie ogon w wiązkę drutu kolczastego. Drut zaklinował się między dwoma drzewami i szarpiąc, cielę poraniło sobie tylną część nóg, które teraz były zakrwawione, pokaleczone i brudne. Robiło muuuuuuuuuuu, muuuuuuuuuuu, uwięzione między dwoma drzewami, a jego matka czuwała nad nim zaniepokojona. W ulewnym deszczu Domènec ruszył w stronę zwierzęcia. Nogi miał mocne, bo często chodził po górach, żeby odetchnąć, kiedy dzieci krzyczały za bardzo albo ciążyły za bardzo i za bardzo ciążył pług, i milczenie starca, i wszystkie słowa, jedno za drugim, jego żony, która miała na imię Sió i pochodziła z Camprodon, a sprowadzając się w te góry, znalazła się w nieciekawej sytuacji, zamieszkała bowiem z mężczyzną, który uciekał, i ze starcem, który nie mówił. I pomyśleć, że Domènec wciąż ją kochał, i to bardzo. Ale dom tak bardzo ciążył, niech to szlag i wszyscy diabli. Ludzie powinni mieć więcej czasu na poznanie się, nim wezmą ślub. Więcej czasu na życie, nim sprowadzą na świat dzieci. Czasami nadal chwytał ją w pasie i obracał nią tak jak wtedy, gdy byli narzeczeństwem, ponieważ Sió, Boże, Sió, jakie nogi! Trąbki położył na ziemi. Cielę ryczało. Domènec podszedł do niego z wyciągniętymi rękami. Powoli. Przemawiając delikatnym i uspokajającym głosem. Ćśśś, ćśśś, mówił. Matka patrzyła na niego podejrzliwie. Z włosów Domèneca ciekło. Kiedy wróci do domu, trzeba będzie nagrzać wody, żeby mógł zmyć z siebie zimno i deszcz. Spojrzał na druty, które raniły nogi zwierzęcia za każdym razem, gdy się szarpało. Złapał cielę mocno za ogon, wyciągnął nóż i sprawnie obciął zaplątaną sierść. I wtedy zrzuciłyśmy drugą błyskawicę. Szybką niczym wąż. Wściekłą. Rozłożystą jak pajęczyna. Błyskawice podążają tam, gdzie chcą, tak jak woda i lawiny, małe owady i sroki, które przyciąga wszystko, co piękne i błyszczące. Nóż wyjęty z kieszeni Domèneca lśnił jak skarb, jak drogocenny kamień, jak garść monet. Przejrzałyśmy się w wypolerowanej metalowej głowni. Była niczym otwarte ramiona, niczym wołanie. Błyskawice trafiają tam, gdzie chcą, a druga trafiła w głowę Domèneca. Do środka, do środka, aż do serca. I wszystko, co zobaczyła w środku, było czarne od spalenizny. Mężczyzna upadł na trawę, łąka przyłożyła swój policzek do jego policzka, a cała nasza woda, wzburzona i szczęśliwa, wdzierała się w rękawy jego koszuli, pod pasek, do bielizny i skarpetek, szukając jeszcze suchej skóry. I umarł. Krowa uciekła, jakby była opętana, a cielę pobiegło za nią.

Cztery kobiety, które to widziały, podeszły do niego. Powoli. Ponieważ nie były przyzwyczajone do interesowania się, w jaki sposób umierają ludzie. Nie interesowały się atrakcyjnymi mężczyznami. Ani brzydkimi mężczyznami. Ale ta scena zwróciła ich uwagę. Nagle rozbłysło tak jasne światło, jakiego może już nigdy więcej nie zobaczą. Nóż przywołał błyskawicę i ta biała błyskawica trafiła w głowę mężczyzny jak w tarczę, zrobiła przedziałek na środku, a krowy uciekły jak opętane, niczym w jakiejś komedii. Powinno się napisać piosenkę o włosach mężczyzny i o grzebieniu błyskawicy. W tej piosence można by umieścić mu we włosach perły, białe jak blask noża. I powiedzieć coś o jego ciele i otwartych ustach, i przezroczystych jak szkło oczach, na które padał deszcz. I o twarzy tak pięknej na zewnątrz i tak spalonej w środku. I o wodzie, która strumieniem lała się na jego klatkę piersiową i pod plecy, jakby chciała go porwać. Piosenka mogłaby też opowiadać o jego dłoniach, małych, silnych i twardych, jedna otwarta niczym kwiat, który widzi nadlatującą pszczołę, druga uczepiona noża niby kamień wbity w drzewo.

Jedna z kobiet, która miała na imię Margarida, dotknęła jego ręki, trochę po to, aby sprawdzić, czy mężczyzna z błyskawicą w środku parzy, a trochę po to, aby go pogłaskać. Kiedy kobiety już go tam zostawiły, kiedy zebrały przemoczone trąbki śmierci, które porzucił, i uznały widowisko za zakończone, ponieważ było wiele innych rzeczy do zrobienia i wiele innych rzeczy do przemyślenia, w tym momencie my, jakby zaraziły nas satysfakcją z wykonanej pracy, przestałyśmy spuszczać deszcz. Zadowolone. Rozpogodzone. A kiedy stało się już pewne, że ustałyśmy całkowicie, ptaki wskoczyły na gałęzie i zaśpiewały pieśń ocalałych, z małymi żołądkami pełnymi komarów, nastroszone i wściekłe na nas. Nie miały na co narzekać, skoro nawet nie sypnęłyśmy gradem, skoro spuszczałyśmy deszcz akurat tyle czasu, żeby zabić człowieka i garść ślimaków. Skoro nawet nie zrzuciłyśmy żadnego gniazda ani nie zalałyśmy żadnego pola.

Wtedy się wycofałyśmy. Wyczerpane. I spojrzałyśmy na ukończone dzieło. Z liści i gałęzi kapało, a my, puste i swobodne, udałyśmy się w inne miejsce.

Raz spadły z nas żaby, innym razem spadły z nas ryby. Ale najlepsze jest gradobicie. Drogocenne kamienie lecą na wioski, na głowy i na pomidory. Okrągłe i zamarznięte. Rowy i ścieżki zapełniają się lodowym skarbem. Żaby spadły jako przekleństwo. Mężczyźni i kobiety rzucili się do ucieczki, a żaby, których było dużo i były bardzo małe, ukryły się. Nieszczęsne. Ryby spadły jako błogosławieństwo na głowy mężczyzn i kobiet, niczym smagnięcia, a ludzie się śmiali i podnosili je wysoko, jakby zamierzali nam je zwrócić, choć wcale tak nie było ani my nie chciałybyśmy ich z powrotem. Żaby rechoczą w brzuchach. Ryby przestają się ruszać, lecz nie umierają. Ale to bez znaczenia. Najlepsze ze wszystkiego jest gradobicie.

Imiona kobiet

Eulàlia powiedziała im, że od tego całowania zad kozła jest bardzo, ale to bardzo gładki, gładziutki jak pupa niemowlaka, i że jego członek jest zimny jak sopel lodu, a ja się śmiałam i śmiałam, i śmiałam, i powiesili mnie za ten śmiech. I pamiętam to wszystko właśnie ze względu na śmiech, który niczym środek odurzający, niczym czarcie mleko dostał się do mojego organizmu. Śmiech krążył w moich żyłach, biały i zaraźliwy jak łaskotanie, i gdyby ucięto mi rękę, zamiast czerwonej krwi wytrysnęłoby białe mleko. Ten śmiech mnie opróżnił. Mogli sobie oszczędzić tortur i pomieszczeń śmierdzących moczem, i długich, długaśnych sznurów, i wełnianych szmat pełnych popiołu, i czekania, aż przestanę się śmiać i wyznam. Co miałam wyznać? Skoro śmiech był jedyną dobrą rzeczą, był jak poduszeczka, jak zjedzenie gruszki, jak trzymanie stóp pod kaskadą w letni dzień. Nie przestałabym się śmiać za żadne skarby świata ani za całe zło świata. Śmiech uwolnił mnie od ramion, nóg i rąk, które tak wiernie towarzyszyły mi do tej pory, i od skóry, którą zakrywałam i odkrywałam tyle razy, zmył mój ból i żal z powodu tego wszystkiego, co mogą wyrządzić mężczyźni. Tyle hi, hi, hi, hi i ha, ha, ha, ha opróżniło mnie tak, że przypominałam głuptaskę, a w głowie rozbrzmiewało mi klonk, klonk za każdym razem, gdy powietrze wpadało i wypadało ze świstem przez nos i uszy. Czaszkę miałam od tego jak łupina orzecha, gotową, żeby schować w niej wszystkie baśnie, wszystkie opowieści, wszystko to, co im powiedziałyśmy, że zrobiłyśmy, oraz to, co według nich zrobiłyśmy przeciwko Bogu, przeciwko Jezusowi, przeciwko wszystkim świętym i Dziewicy. Jakiej Dziewicy? Bóg jak ojciec każdego z nich, podły, podły, podły, dręczyciel jak oni, przestraszony wszystkimi kłamstwami, które powtarzali tyle razy, że w końcu w nie uwierzyli. Bo w tych górach nie został już żaden z tych, którzy nas piętnowali, ani żaden z tych, którzy nas zamykali, ani żaden z tych, którzy szukali na naszych ciałach znamion czarownic, ani żaden z tych, którzy robili węzły i ciągnęli za sznury. Bo to, czy się zostanie lub nie zostanie, nie ma nic wspólnego z ogniem piekielnym ani z karą boską, ani z żadną wiarą, ani z żadną cnotą. Nie. Możliwość zbierania borowików i kurek, sikania, snucia opowieści i wstawania co rano ma związek z błyskawicą, która trafia w drzewo albo w człowieka. Ma związek z dziećmi, które wychodzą w całości, i z tymi, które tego nie robią, i z tymi, które wychodzą w całości, ale w środku mają wszystko poprzestawiane. Ma związek z byciem ptakiem, którego upolował myszołów, albo zającem, którego upolował pies albo nie. A Dziewica, dziecko i diabeł zostali stworzeni z tego samego szaleństwa.

Joana jest z nas najstarsza. Mieszkała blisko mojego domu i wszyscy wiedzieli, że robi lekarstwa w kociołku, i pewnego dnia powiedziała mi, że jeśli chcę się tego nauczyć, mam przyjść do niej w nocy. Nauczyła mnie leczyć gorączkę, zły urok, narośle, choroby dziecięce, rany i choroby zwierząt. A także znajdować zgubione i skradzione przedmioty i rzucać zły urok. Och, my niewinne. Wszak największy grzech, jakiśmy popełniły przeciwko Bogu, był taki, że po tym, jak nas powieszono, wstawałyśmy co rano, zbierałyśmy kwiaty i jadłyśmy jagody.

Joanę wszyscy zostawiali w spokoju i wszyscy po nią posyłali, kiedy dziecko miało przyjść na świat albo kiedy mieli narośle. Aż pewnego razu spadł silny grad, a Joana miała pole pszenicy. Opad zniszczył wszystkie obsiane ziemie, na pole Joany zaś nie spadła nawet jedna kulka gradu. Mówiono, że to ona wywołała gradobicie przy użyciu jakichś specyfików. I wołali na nią: wiedźma! I wtedy syn jej sąsiada, pięcioletni chłopczyk, który nazywał się Joan Petit, na oczach wielu ludzi nazwał ją wiedźmą i rozbolały go stopy, a potem spuchły, zrobiły się fioletowe i czarne i cztery dni później umarł, a wszyscy krzyczeli, że Joana zatruła mu posiłek. I wołali: uwięzić ją, starą czarownicę, tę wiedźmę! I ją uwięzili. Wkrótce potem z nieba spadły małe, malutkie żaby i Joana powiedziała im, że gdyby chciała, mogłaby sprowadzić gradobicie albo sprawić, by z nieba leciały ropuchy, albo wybić im całe bydło, i wtedy uwięzili także mnie, a Joana nie powiedziała już nic więcej. Ale mnie było wszystko jedno, ponieważ nauczyłam się śmiać.

Później pojawiła się Eulàlia, która pochodziła z Tregurà de Dalt, i powiedziała im, że wybrała się kiedyś do Andory, by odgrzebać martwe dziecko, i że wyjęła z niego płuca i wątrobę, i przygotowała z nich truciznę, żeby zabijać ludzi i bydło. A potem powiedziała, że związywała mężczyzn, żeby nie mogli się kłaść z innymi kobietami, jedynie ze swoją żoną. Że robiła supły na troczkach od kalesonów i każdemu supełkowi mówiła: wiążę cię w imię Boga, w imię świętego Piotra i świętego Pawła, i całego dworu niebieskiego, w imię Belzebuba i Tió, i Cuxol, żebyś nie mógł połączyć się cieleśnie z żadną inną kobietą, tylko ze swoją żoną. I że raz związała męża i żonę, swoich sąsiadów, którzy byli podli i rzucali w nią kamieniami. Związała włosy z ich głów, żeby nie mogli kopulować. Kiedy męża nie było, kobieta nie potrafiła bez niego żyć, ale kiedy wracał i się do niej zbliżał, dostawała takiego mrowienia na całym ciele, jakby miała za chwilę umrzeć, i nie mogła znieść, gdy mąż się do niej przysuwał. I tak trwało to przez cztery lata. Cztery lata! A to dobre! I pewnego dnia jeden z ich synów, który pasał kozy, przechodził przez ściernisko należące do Eulàlii i ona powiedziała, że ma nadzieję, że złe wilki zjedzą mu całe stado. I w tej samej chwili wilk wskoczył między kozy i zagryzł jedną z nich. I wtedy ją też zamknęli, a kiedy była uwięziona, powiedziała im, że pewnej nocy we cztery ukradłyśmy matce kilkumiesięczne niemowlę, zabrałyśmy je na pole i grałyśmy nim jak piłką.

Eulàlia opowiadała najlepsze historie, i wciąż je opowiada, lepiej niż ktokolwiek inny. Historie, które sprawiają, że się śmieję i śmieję, i śmieję, aż w środku coś mi się poluzowuje, bardzo głęboko, głębiej niż kropelki moczu. Opowiada historie, w których czasami się pojawiamy, i to jest wielka radość. Eulàlia ma w środku, bardzo głęboko, taki głosik, który snuje jej baśnie, głosik demona, który opowiada jej o złych uczynkach, a krzywda, jaką wyrządzali jej mężczyźni, ożywia go i uwalnia, niczym język, który nie potrafi leżeć spokojnie. Głosik pochodzi z wnętrza jej głowy i jest jak źródło, z którego sączą się obrazy i słowa.

„Wybrałyśmy się kiedyś do lasu, ja na grzbiecie czarnej oślicy, a Dolceta z Can Conill – czyli ja! – na grzbiecie lisicy. Nie było księżyca, gwiazdy ledwie świeciły i niczym pazur zaatakowała mnie gałąź, która zadrapała mi twarz, zawołałam: Jezu! – i spadłam z oślicy, a Dolceta powiedziała mi, żebym już nigdy więcej nie wzywała imienia Jezusa. I tak zrobiłam. Kierowałyśmy się do Skały Śmierci, a pachy miałyśmy posmarowane maścią, która usuwa włosy na zawsze, dlatego mamy takie gładkie pachy. Kiedy dotarłyśmy do Skały, wszyscy, mężczyźni i kobiety, zrobili znak krzyża na ziemi, potem opuściliśmy spódnice, usadowiliśmy się pośladkami na krzyżu, każdy na swoim, i wyrzekliśmy się wiary i Boga. A potem wszyscy po kolei pocałowaliśmy zad diabła. Diabeł czasami przybierał kształt trójkolorowego kota, a czasami kozła, i pytał nas: »Będziesz ze mną, drogie dziecko?«. I wszyscy odpowiadaliśmy, że tak. A później jedliśmy ser, owoce i miód, piliśmy wino i chwyciliśmy się wszyscy za ręce, kobiety, mężczyźni i demony, i ściskaliśmy się, i całowaliśmy się, tańczyliśmy, kopulowaliśmy i śpiewaliśmy wszyscy razem”.

A Margarida płakała. Płakała i wszystkiemu zaprzeczała, i płakała, i płakała z powodu niesprawiedliwości, czasami krzyczała, a ja jej powtarzałam: Margarida, nie płacz, kobieto. Wszystkie cztery byłyśmy zamknięte w tej samej celi, która nie była nawet celą, bo wcześniej trzymano tu bydło. Margarida i ja tworzyłyśmy dobraną parę, ponieważ ona płakała, a ja się śmiałam, a czasami im głośniej zawodziła, im bardziej się krzywiła, im więcej smarków i śliny wydzielała, z twarzą całą czerwoną i opuchniętą, brzydką taką, tym głośniej się śmiałam, a im głośniej się śmiałam, tym ona głośniej płakała. I jej powtarzałam: Margarida, nie płacz, kobieto, i tworzyłyśmy dobraną parę. Margarida wszystkiemu zaprzeczała, jednej rzeczy po drugiej, a jedyne, do czego się przyznała, to nakrywanie stołu nocami. Kładła obrus, chleb i wino, i jadło, i wodę, i lustro, żeby podczas jedzenia i picia przeglądały się w nim złe duchy i dzięki temu nie zabijały jej dzieci. Ale mogą człowieka powiesić za błahostkę.

I kiedy Eulàlia im powiedziała, że Joana jest mistrzynią, która przywoływała duchy i robiła maści, którymi się smarowałyśmy, mistrzynią wytwarzania lekarstw dla całego kraju i rzucania złych uroków, i że była kochanką Kozła z Biterny, i że my trzy jesteśmy jej uczennicami, Joanie nie poruszył się ani jeden włos na głowie. Eulàlia nie powiedziała tego w złej wierze, Joana nie chowa do niej urazy, bo i tak wszystkie byłyśmy już zgubione. Powiedziała to tylko dlatego, że rozwiązał jej się język, ja wybuchem śmiechu wyrzuciłam z siebie całe powietrze, a Margarida znowu w płacz. Wszystkie cztery na tej samej kupie brudnej słomy pełnej szczurów i pcheł.

Joana nie mówi ani nie płacze, ani nie zaprzecza, ani się nie śmieje, ale wciąż jest naszą przywódczynią i wciąż jest najmądrzejsza, i zawsze znajduje najlepsze owoce drzewa truskawkowego i najlepsze borowiki, i najwięcej wie o wywoływaniu porodu. Jako pierwsza robi siku, kiedy w górach znajdujemy krzyże, zasłania je pośladkami. I jako pierwsza robi kupę pod drzewem, na którym nas powiesili. Joana robi twarde kupy, w jednym kawałku, a kucając, uśmiecha się chytrze. I jako pierwsza sra także wtedy, kiedy znajdujemy kapliczki i ukryte pustelnie.

Nie wszystkie baśnie i historie, które opowiada Eulàlia, są o czarownicach albo o nas. Czasami głosik snuje jej opowieści o górach, o kamieniach i strumieniach, ptaki śpiewają jej piosnki, wodne panny dzielą się swoimi bajkami, a ja podążam za nią jak mała dziewczynka, jak piesek, jak nowo narodzona owieczka za swoją matką, a w razie potrzeby rzuciłabym się pod końskie kopyta, byle tylko znowu usłyszeć jej opowieści. Bo Eulàlia doprowadza mnie do śmiechu.

Żył sobie raz w Aragonii chrześcijański król, który miał trzy córy piękne jak słońce, opowiada mi. A kiedy król i królowa zaczęli myśleć o wydaniu księżniczek za mąż, dowiedzieli się, że wszystkie trzy spotykają się z niewiernymi Maurami. Podobają mi się baśnie o Maurach. Wtedy król się wściekł i zamknął wszystkie trzy córki w wysokiej wieży, aby już nigdy więcej nie mogły zobaczyć swoich oblubieńców. Ale pewnej nocy trzy księżniczki przekupiły strażników garścią złotych monet, uciekły z wieży, wszystkie trzy dosiadły koni razem ze swoimi ukochanymi Maurami i ruszyły w Pireneje, z dala od chrześcijańskich królów i władców Maurów. Trzeciego dnia król przyszedł do swoich córek, by je przekonać, żeby odrzuciły niewiernych i poślubiły chrześcijańskich książąt, ale po przybyciu do celi zobaczył, że uciekły, i wtedy wykrzyknął:

– Gdziekolwiek są, niechaj dosięgnie je przekleństwo Boga!

Wtem nastąpiła zmiana pogody. Śnieżno-lodowa burza zaskoczyła szóstkę uciekinierów na koniach tak gwałtownie, że każda z księżniczek przytuliła się do swojego ukochanego i cała szóstka zamarzła, nie mogąc wykonać ani kroku dalej. I tak tam stoją, jedna za drugą, przyciśnięte do swoich ukochanych, trzy pasma górskie trzech sióstr, pokryte śniegiem, mówi Eulàlia, wskazując góry.

Albo opowiada nam o czarodziejce schwytanej przez kilku ludzi z miasteczka, razem z białym obrusem, który potem jej zabrali. Biedna czarodziejka. Zamknęli ją w kuchni, żeby nie uciekła. To była drobna kobieta, całymi dniami siedziała na ławie i wyglądała przez okno, nie odzywając się ani słowem, jakby nie umiała mówić albo nie rozumiała ludzkiej mowy. Ale pewnego wieczoru pani domu, w którym ją zamknięto, zabrała się do przyrządzania kolacji, rozpaliła ogień pod kuchnią i postawiła nad nim garnek mleka, żeby zrobić zupę. I nagle, kiedy kobieta krzątała się po pomieszczeniu, czarodziejka krzyknęła:

– Szybko, szybko! Mleko kipi!

Kobieta przybiegła do garnka, a czarodziejka skorzystała z chwili nieuwagi pani domu, żeby zerwać się z ławy i uciec. I podobno chwilę przed tym, nim zniknęła na zawsze, zawołała:

– Nigdy się nie dowiecie, na co jest dobry korzeń szczawiu!

I zaśmiała się krótko, a ludzie z wiosek do dziś nie wiedzą, na co pomaga gruby korzeń szczawiu.

Margarida czasami płacze, słuchając baśni, płacze, ponieważ ojciec zamienił swoje córki w góry, albo płacze z powodu tego, co nam zrobiono – wełna i popiół, i rozżarzone żelazo, i łańcuchy, i ławka, i ciężarki przyczepione do stóp, i czerwona krew. Płacze, ponieważ umarła, tak jak wszystko, co umiera. A ja jej powtarzam: Margarida, nie płacz, kobieto. Czasami płacze także wtedy, kiedy w jaskini rodzi się dziecko, a ja jej mówię: Margarida, nie płacz, kobieto. I po burzy też trochę płakała, przez mężczyznę, bo tak ładnie wyglądał na polanie, powiedziała. Jaka szkoda, że niektórzy mężczyźni tak szybko umierają i że inni mężczyźni zabierają puste ciała i je ukrywają, grzebią, by nie widzieć, co spotka także ich! I płakała, kiedy poszli po niego i go zabrali, i już nigdy więcej nie dotrzymał nam towarzystwa. Zamiast tego, w miejscu, gdzie trafiła go błyskawica, postawili krzyż. Cóż to za mania paskudzenia gór krzyżami! Ale ten był mały. Czasami tam chodziłyśmy i sikałyśmy na niego jak psy. A czasami na to miejsce, gdzie leżał mężczyzna, zanosiłyśmy kwiaty, mniszek lekarski. Siusiu w łóżku, zwałyśmy go dla śmiechu.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Przypisy

[1] „A kiedy wieje ten wiatr, kiedy wiosenne słońce błyszczy na zwiędłej przeszłorocznej trawie, porastającej brzegi potoku i lśni na wodzie jeziora i na białych piórach łabędzi, co po nim pływają, kiedy wiosna dobywa świeżą zieleń z grząskiej gleby moczarów – trudno uwierzyć, że ta pogodna zielona dolina rozpamiętuje zamierzchłe dzieje i wspomina upiory przeszłości. Brzegiem rzeki, drożynami, które dawno, dawno temu, przed wiekami, zostały wydeptane przez kopyta końskie – jadą ludzie. Rzeźwy wiosenny wiatr dmie przez zalaną słońcem dolinę. W takie dni słońce mocniejsze jest niźli przeszłość”. Halldór Laxness, Niezależni. Saga islandzkiej doliny, przeł. Maria Skibniewska, Warszawa 1956, s. 13.

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

al. Jana Pawła II 45A lok. 56

01-008 Warszawa

Opracowanie publikacji: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2023

Wydanie I