Dałem ci oczy, a ty spojrzałaś w ciemność - Solà Irene - ebook

Dałem ci oczy, a ty spojrzałaś w ciemność ebook

Solà Irene

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 206

Data ważności licencji: 11/20/2029

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dotychczas ukazały się m.in.:

Miriam Toews, Wszystkie me daremne żale

Gianfranco Calligarich, Ostatnie lato w mieście

Haśka Szyjan, Za plecami

Melissa Broder, Ryby

Yaa Gyasi, Poza królestwo

Hila Blum, Jak kochać własną córkę

Monica Isakstuen, Bądź dobra dla zwierząt

William Brewer, Czerwona strzała

Nadifa Mohamed, Szczęśliwcy

Jim Lewis, Duchy Nowego Jorku

Elizabeth Wetmore, Walentynka

Claire Vaye Watkins, Kocham cię, ale wybieram ciemność

Miriam Toews, Z ogniem

Jen Beagin, Szwajcara

Tess Gunty, Królikarnia

Négar Djavadi, Wszystkie moje rewolucje

Gwendoline Riley, Moje zmory

Alia Trabucco Zerán, Do czysta

Graeme Macrae Burnet, Studium przypadku

Vincenzo Latronico, Do perfekcji

An Yu, Muzyka dla duchów

Kevin Jared Hosein, Głodne duchy

Antoine Wilson, Usta-usta

Już niebawem ukaże się:

Catherine Lacey, Biografia X

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Tytuł oryginału katalońskiego Et vaig donar ullsi vas mirar les tenebres

Projekt okładki Urszula Gireń

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś

Copyright © by Irene Solà, 2023

Published by arrangement of Casanovas & Lynch Literary Agency S.L. Spain and Book / Lab Literary Agency, Poland.

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2025

Copyright © for the Polish translation by Barbara Bardadyn, 2025

Opieka redakcyjna Przemysław Pełka

Redakcja Magdalena Błędowska

Korekta Anna Mirkowska / d2d.pl, Małgorzata Tabaszewska / d2d.pl

Skład Robert Oleś

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8396-191-0

Oscarowi

Przedświt

gonosznak látszott, pedig csak öreg volt[1]

Anna T. Szabó

Ciemność była fioletowa i niespokojna, matowa, bordowa, a jednocześnie granatowa, brzęcząca, nakrapiana, ślepa, gęsta, głęboka i błyszcząca zarazem. Opanowana przez robaki, gałęzie, drgania, żyły, plamy. Plamami, niedostrzegalnymi, były brzuchate ściany pokoju, sufit, łóżko, szafka nocna, komoda, drzwi i okno. Ciemności trzeszczały. Miotały się, szemrały. Chrapały. Chrapanie było nosowe, słabe i szorstkie. Zgrzytało, przełykało, krztusiło się. Odgłos dobiegał z łóżka, z wybrzuszenia śpiącego na środku. Stara kobieta. Korpulentna. Bernadeta miała zamknięte oczy, powieki bezrzęse niczym u jaszczurki, otwarte usta, wargi w kolorze liliowym oraz tłuste długie włosy rozsypane na poduszce. Była brzydka. A przynajmniej tak sądziła druga kobieta, Margarida, która siedziała przy niej na wiklinowym krześle z dłońmi splecionymi na podołku i kręciła kółka kciukami.

Na łóżku Bernadeta zaczerpnęła nieporadnie powietrza, wydała urwane w połowie rzężenie i przestała oddychać. Na zewnątrz rozległo się pohukiwanie sowy, a później zapadła cisza. Margarida przestała poruszać kciukami. Wyciągnęła szyję, przyglądając się staruszce, i przez moment sądziła, że to już. Że nadszedł czas. Lecz ciemna otchłań ust Bernadety westchnęła, wzięła wdech i na powrót zaczęła charczeć. A Margarida znowu odchyliła się na oparcie krzesła i dalej kręciła kółka kciukami. Była drobną staruszką, miała głowę jak u wróbla, surowe oczy, sztywne usta, chude policzki, wysuszoną szyję i przygarbione ramiona. I się modliła. Całą noc się modliła, biedna ­Margarida. Ponieważ Pan każe się modlić i prosić o modlitwę innych. Ale jako że Margarida innych o modlitwę prosić nie mogła, wszak język jej krewnych – tych, które go miały – był grudą niezdolną powiedzieć nic dobrego, modliła się sama. Z nadzieją, że jeśli będzie się dużo modlić, to wcześniej czy później Bóg jej wysłucha. I wyróżni ją pośród tylu grzechów i tylu grzeszników. Obejmie ją swoim ojcowskim ramieniem i powie, że nigdy nie powinien był jej opuszczać, powie „córeczko” i że Margarida jest dobra i święta, i że zostało jej przebaczone. Przebaczone wszystko, co zrobiła ona i co zrobiły pozostałe.

Najpierw modliła się za tych, których nie było. Za tych, którzy odeszli i nie wrócili. Za swojego męża Francesca. Za swoje dzieci Bartomeu, Estevego i Lisa. I za swojego ojca Bernadíego. Za Martíego Czułego i za Martíego ­Kulawego się nie modliła, bo nie mieli z nią nic wspólnego. Później za kobiety z rodziny. Za swoją matkę Joanę, mimo że była podła, i za swoją siostrę Blancę, mimo że była zboczona. Za swoją siostrzenicę Àngelę, mimo że modlenie się za Àngelę było stratą czasu, i za swoją cioteczną prawnuczkę Dolçę, mimo że Dolça powinna smażyć się w piekle za to, czyją jest córką, a jej krzyki powinno być słychać wszędzie. Modliła się nawet za Elisabet, choć nie była z nią spokrewniona, ponieważ każdy ojczenasz odmówiony za Elisabet liczył się potrójnie. Za Bernadetę także się modliła. Ale tej staruszki, śpiącej niczym zgniły owoc, co spadł z drzewa, przede wszystkim pilnowała. Ponieważ Margarida chciała być przy Bernadecie, kiedy ona umrze. Chciała to zobaczyć. Chciała zobaczyć, jak odmawia się jej bożej łaski i zbawienia za to, że tyle razy zadawała się z diabłem.

Margarida z niecierpliwością czekała na śmierć. Własną. Wyobrażała sobie swoje przejście na drugą stronę jako świetlisty wybuch, spazm chwały, ostateczne szczęście, duszącą ekstazę przy dźwiękach lutni i trąbek anielskiego wojska. Alleluja! Chwała zamysłom Najwyższego! Chwała naszemu Stwórcy! Tak wiele razy o tym myślała, że odnosiła wrażenie, jakby już się wydarzyło. Otwierały się przed nią bramy Niebios. Cherubiny śpiewały. Usta miały różowe i mięsiste, policzki aksamitne, oczy wilgotne z radości. Chodziły boso i nosiły złote korony oraz jedwab­ne tuniki, związane na piersi również złotymi nićmi. A pośród aniołów był Nasz Pan. Nasz Pan, którego twarz wyglądała identycznie jak twarz Francesca, z dołeczkiem w podbródku, dłonie miał szorstkie i pełne pierścieni, i tymi dłońmi ujął jej twarz, by ją pocałować, tak jak pocałował ją mąż w dniu ślubu. „Witaj w Niebie”, powiedział jej. I gdy pośród jasnego światła, jakie wywołuje radość, Margarida rozpoznała twarz Pana przed sobą, oczy Pana były jak dwie łyżki, On patrzył na nią z tak bliska, z bliziuteńka, że widział wszystko, co ta biedna kobieta musiała przeżyć, i płakał łzami, które przypominały mleko.

Ale aj! dziatki, co za nieszczęście! Bo kiedy Margarida umarła, ze złączonymi dłońmi, z paznokciami najpierw różowymi, a potem białymi, z otwartymi ustami i zamglonymi oczami, które dostrzegały wieczną radość, przygotowana jak trzeba, dysząca, wyczekująca i pokorna, nie było ani cherubinów, ani trąbek, ani świetlistego wybuchu, ani spazmu chwały, ani ostatecznego szczęścia, ani duszącej ekstazy. Jedynie krąg brudnych i brzydkich kobiet. Groteskowych i ordynarnych. Właśnie tak. Jakkolwiek smutno to brzmi. Bo kiedy małe, trzy czwarte wielkości, serce Margaridy powiedziało „dość!”, osłabione, ściśnięte, kiedy nadszedł koniec, „do widzenia!”, wtedy otoczyły ją krewne. Zamiast Niebios i aniołów, i dłoni Boga ocierających jej łzy, obstąpiły ją jej matka Joana, niczym bezzębna klacz, jej siostra Blanca, jedyna, na której widok trochę się ucieszyła, jej siostrzenica Àngela, której śmierć nie zmieniła twarzy jak u dzika, i Elisabet, której Margarida – gdyby nie miała tak osłabionych i ogłuszonych zmysłów – wyrwałaby z głowy wszystkie włosy. Ale one nie żyły! Wszystkie cztery. Matko Boska, przecież niektóre nie żyły od lat! Potępione dusze! Margarida wiła się, niezdolna nic powiedzieć, taka była przerażona. Ale i tak nikt by jej nie usłyszał, ponieważ jej krewne krzyczały „Margarida, Margarida, MARGARIDA!”, podnosiły ją pod pachy ze śmiechem, a jej matka szczerzyła się do niej, odsłaniając nagie dziąsła, i mówiła: „Witaj, Margarido, dobrze, że jesteś!”, jakby sam demon otworzył bramy piekła. Biedna Margarida, jeszcze ciepła, patrzyła na nie oczami jak orzeszki piniowe, takie były przerażające, takie potworne! jeszcze brzydsze, niż je zapamiętała, i pomyślała, że to sen, że to niemożliwe, że wcale nie umarła, że to nie tak, w żadnym razie, wykluczone, nie, nie, nie, błagam, Panie, proszę, na miłość boską, Dziewico i wszyscy święci, i wszyscy aniołowie.

Gdyby to od Margaridy zależało, to po śmierci Bernadety, a dużo czasu już jej nie zostało, nie urządziłyby żadnego przyjęcia. Wszystko, o czym jej leniwe krewne ostatnio myślały i mówiły, a to sztućce, a to koźlę, a to kieliszki na niebieskiej nóżce, a to pączki czy sosenga, dotyczyło przyjęcia, przyjęcia, przyjęcia i wyłącznie tego przeklętego przyjęcia. Joana siedziała w kuchni, schowana w swoim kącie, i rozkazywała, tutaj, tam, zróbcie to, zróbcie tamto, a kobiety krzątały się po domu. Gdyby to od Margaridy zależało, po śmierci staruszki zorganizowałyby jej powściągliwe, oszczędne, pełne szacunku i spokoj­ne powitanie. Nie takie, jakie zgotowały jej.

Jak ona płakała. Jak płakała biedna Margarida, kiedy zamiast pójść do Nieba i zostać powitaną przez pasterza dusz, upierdliwe, jątrzące rany babska zwlekły ją ze schodów, choć równie dobrze mogły ją z nich zepchnąć. Zaprowadziły ją do kuchni i posadziły przy stole zastawionym talerzami, szklankami i rondlami. I wtedy otworzyły usta, i piły, i jadły, i krzyczały, i klaskały w dłonie, i wznosiły toasty, i świętowały, i wstawały, i wyciągały w górę szyje i ręce. Obrzydliwe danie, które postawiły przed Margaridą, wypełniło się łzami. Niczym zupa. Ale żadna z krewnych jej nie pocieszyła. Ani jedna. Nawet jej matka. Własna matka, która wyciągnęła ją ze swojego brzucha. Jedynie rozpusta i wrzaski, i picie, i opowiadanie dowcipów, i walenie tyłkiem o stół – tylko to obchodziło jej matkę. Jedynie hulanka i zabawa – tylko to obchodziło Joanę. Weszła na swoją ławę. Margarida patrzyła na nią z przerażeniem. Pozostałe krzyczały i ją zagrzewały. Tańczyła! Jakby nie miała pamięci albo chciała ją przepędzić. Jakby nie pamiętała tego, o czym nie chciała pamiętać. Jakby w tej odrażającej kuchni, pełnej duchów, nieważna była przeszłość. Całe życie. Córki i matki.

Dom trzeszczał, jakby łamały mu się kości. Potem nastała długa cisza, którą przerwało pohukiwanie sowy, a następnie zapadła jeszcze dłuższa cisza. Noc zwinęła się wewnątrz domu niczym dzikie zwierzę, a cienie bez stóp przechadzały się po pomieszczeniach. Każdy kąt miał własną czerń, ciężką, przepastną i głęboką. Pokój, w którym spała Bernadeta, był posępny. Salon mroczny. Schody przypominały studnię. Sień była złowieszcza. Kuchnia jawiła się niczym paszcza wilka. Bez dna. Nie widziało się ścian, pieca, okna, stołu, krzeseł, zlewu. Jakby nie istniały. Jakby nie istniały kuchnia ani dom. Tylko ciemność. Joana siedziała na swojej ławie. Była bardzo starą kobietą. Miała końską twarz, jedno oko otwarte szerzej niż drugie, włosy siwe i potargane jak grzywa konia, masywne ramiona i duży brzuch. To było jej miejsce. Ława przy ogniu, choć teraz w piecu już nigdy nie paliły.

Joana poślubiła dziedzica mas[2] Clavell w kaplicy Sant Miquel dels Barretons już tyle lat temu, że nie dało się policzyć. Uroczystość była prosta, skromna i odbyła się przed południem, żeby młoda para zdążyła dotrzeć do domu przed zmrokiem. Mąż i żona wspinali się po wybois­tych ścieżkach i krętych dróżkach we wszystkich odcieniach zieleni. Przemierzali góry, przełęcze, wąwozy, rzeki, bujne i wilgotne doliny, szli między bukami i osikami, brzozami i leszczynami, dębami ostrolistnymi, wiązami i krzewami chruściny jagodnej, które się zagęszczały i zacieśniały niczym duszący uścisk, aż w końcu światło padło na ubrania nowożeńców niczym garść zbędnych monet.

Joana i Bernadí szli przez te odległe, niegościnne góry cały dzień i zatrzymywali się tylko wtedy, kiedy natrafiali na kapliczkę. Bernadí pochylał głowę, zamykał oczy i prosił Pana, aby na ich drodze nie stanęli złoczyńcy i wilki. Joana stawała obok i łączyła dłonie, lecz się nie modliła. Patrzyła na niego. Byli co prawda małżeństwem, ale poznali się ledwie trzy dni wcześniej i prawie nie miała kiedy na niego popatrzeć. Spoglądała na jego fioletowe ręce pełne siniaków, palce jak kiełbaski, owłosiony kark, masywne plecy, nos jak rzepa, czoło pełne zmarszczek i gęstą brodę, która niczym krzak pięła się przez policzki aż do brwi. Joana stwierdziła, że jej mąż przypomina knura. Ale modlitwy Bernadíego poszły na marne, bo po południu odezwały się dzikie zwierzęta. Aż mroziło krew w żyłach. Każde wycie wbijało się w plecy jak zimny sztylet i przemieszczało w kierunku brzucha; jeśli nie oddychałeś, to cię nie przebijał, jedynie grzebał ci w na wpół strawionym jedzeniu. A Bernadí, który przeczuwał to od dłuższej chwili i niespokojnie obserwował zieleń i błękit między drzewami oraz gwałtowne ruchy gałęzi, zaklął i splunął. Szedł przodem, podczas gdy Joana spoglądała na niego zdezorientowana, bo kopał kamienie i pnie drzew i idąc, cały czas obracał lewą stopę, jakby nie należała do niego, wlókł ją po ziemi ze złością. Nie uszli nawet stu kroków, odkąd usłyszeli wycie, gdy Bernadí, zgrzytając zębami, padł na kolana w tym dzikim lesie, wyciągnął z espadryla szarą stopę z grubymi żółtymi paznokciami i zaczął ją zapamiętale drapać i drapać, i drapać. I wtedy Joana to zobaczyła. Święta Łucjo! Matko Boska! Bernadí miał owłosioną i cuchnącą stopę z zaledwie czterema palcami. Tylko czterema palcami! Joanie o mało serce nie wyskoczyło z piersi, tak się ucieszyła. Wiele ją kosztowało oparcie się pokusie, żeby przyklęknąć i zasypać to kopyto pocałunkami, niczym Maria Magdalena. Ale wtedy Bernadí się uspokoił. Obuł zaczerwienioną, obrzmiałą stopę i razem z Joaną, prześladowani przez zmierzch i wycie zwierząt, ruszyli dalej. Zanim dotarli do mas Clavell, Bernadí, zasmucony, powiedział rzeczowo, że w domu było ich pięcioro rodzeństwa, ale pozostałą czwórkę odebrały im dzikie zwierzęta. Najpierw zjadły owce. A kiedy nie było już owiec, drapieżniki weszły do domu i pożarły jego rodzeństwo w całości, oprócz ręki i kawałka głowy dziewczynki. Bernadíego, który był najstarszy, który bronił się jak szalony i wrzeszczał jak opętany, wilki nie zjadły. Uznały, że za dużo z tym zachodu. Niezdarnie odgryzły mu jedynie mały palec u lewej nogi. I zamiast małego palca miał teraz białą, błyszczącą i zgrubiałą bliznę, która swędziała jak diabli, kiedy słyszał ich wycie.

Matka Bernadíego zachorowała zaraz po tym, gdy wilki pożarły jej czworo dzieci jak kurczaki. Spuchła. Najpierw stopy zrobiły się fioletowe. Później kolana sczerniały. Następnie brzuch, niczym ptak, który wypadł z gniazda. I umarła. A kiedy drapieżniki – jakby wiedziały, co to obraza i zniewaga – rozkopały jej grób i zjadły jej twarz i ręce, Bernadí i jego ojciec, którzy zostali sami, wykrzyknęli: „Dosyć tego!”. I zaczęli wojnę. Zawierzyli się opiece Ducha Świętego, świętego Błażeja, świętego Pawła, świętej Agaty i świętego Antoniego, uchrońcie nas od zła i demona, od wilka, od psa i od wszelkich zwierząt, które budzą strach. I zabrali się do szukania siedlisk. Które zawsze są zorientowane na południe i leżą w pobliżu wody. I patroszenia miotów szczeniąt. Które ssą do dwudziestego piątego dnia. I robienia lassa oraz rozkładania przynęt. Kładli zdobycz na końcu deski umieszczonej tuż nad urwis­kiem. Przymocowywali ją kamieniem zakrytym gałęziami. A kiedy zwierzę wchodziło na deskę, żeby chwycić wabik, spadało. Żyłkami z końskiego włosia łączyli igły jedna po drugiej. Związywali sześć lub siedem w rzędzie, a potem je wyginali, jedną w tę stronę, drugą w przeciwną, i kiedy były porządnie sczepione, wsadzali je w środek kawałka mięsa, wystarczająco mały, by dał się połknąć na raz. Zostawiali trochę przynęty tu, trochę tam, a wilki pochłaniały ją bez gryzienia. Po połknięciu igły się otwierały, tworząc znak krzyża, i przebijały wnętrzności.

Kiedy mieli dobry rok, w okolicy Dosrius ojciec i syn ubijali po osiem wilków. W Vilamajor po siedem. W pobliżu Sant Hilari po pół tuzina. W Espinelves i Viladrau chwytali najgrubsze wilczyce, pod Agudes najliczniejsze mioty, a w Sant Sadurní d’Osormort, Sant Celoni, ­Vilanova de Sau, w Rupit i Folgueroles zabijali ich tyle, że tracili rachubę. Bernadí i jego ojciec lokalizowali drapieżniki i powiadamiali mieszkańców odpowiednich domostw, a ci zwoływali ludzi z okolicy i na sygnał prowadzącego polowanie, którym był starzec, krzyczeli i uderzali w żelazo, aby zacieśnić krąg i przekierować wilki na ścieżki do studni i nad urwiska, skąd je zrzucali. Gdzie zabijali je kamieniami, z łuku, z procy, oszczepem i widłami, gdzie obdzierali je ze skóry żywcem albo rzucali psom na rozszarpanie. Ojciec Bernadíego lubił polowania. Ze względu na towarzystwo, krzyki i śmiechy mężczyzn oraz strach i zawodzenie wilków na widok gromady ludzi. Ale pewnego dnia nieopodal Sevy osaczona samica rzuciła się na starca i ugryzła go w twarz w taki sposób, że kiedy zabili zwierzę, pysk wciąż miało wczepiony w usta mężczyzny. Jakby się całowali. Starzec miał rozdartą szczękę, przedziurawione policzki i ledwie mógł przełykać, wkrótce potem jednak nie było to potrzebne. Bo wilczyca miała wściekliznę. A wścieklizna powoduje, że człowiek nie może patrzeć na jedzenie i wodę. Najpierw skarżył się na bóle głowy. Później mięśnie twarzy same zaczęły się poruszać, a przez dziury w policzkach prześwitywały zęby. Potem zaczął się wić. Następnie wpadał we wściekłość. Toczył pianę z nosa i z ust. I Bernadí pomyślał, cały w nerwach, że jeśli jego też schwytają, jeśli zdradzieckie drapieżniki zaatakują go od tyłu i zeżrą w jakiejś jaskini, to wygrają batalię. Skrócił męki ojca i ruszył do najbliższej wioski, którą była Seva. Chciał poszukać sobie kobiety i się ożenić.

Joana, która pociła się i dyszała, starając się dotrzymać mężowi kroku, pomyślała, że czekała na niego. Czekała na niego! Och, i to jak czekała! Ponieważ Joana prosiła o mężczyznę na wszelkie możliwe sposoby, na jakie tylko można prosić. A on się nie zjawiał. Prosiła o niego Boga i Dziewicę, i świętego Antoniego, ale jej nie wysłuchali. Aż pewnego razu Garreta, staruszka, która służyła razem z nią w Sevie i żywiła się tylko zupą chlebową i mlekiem, bo nie miała już zębów (Joana nie chciała być taka jak Garreta, patrzyła na nią i myślała: dobry Boże, tylko nie taka jak Garreta, proszę, sama i stara, i bezzębna, żywiąca się zupą chlebową i mlekiem), zapytała ją: „Dlaczego płaczesz, dziecko?”. Joana odparła, że płacze, bo ma końską twarz. Twarz klaczy. A kiedy to powiedziała, rozpłakała się jeszcze głośniej, ponieważ Bóg i Dziewica, i święty Antoni odwrócili się do niej plecami i zostawili ją, żeby zwiędła niczym sałata, nie znalazłszy kawalera, który by ją chciał. Ale Garreta sondowała: „Skoro Jeden cię nie słucha, to dlaczego nie poprosić Drugiego?”. ­Joana odpowiedziała cienkim głosem, że nie wie, jak prosić o co­kolwiek Drugiego. Garreta zaoferowała pomoc. Że jeśli Joana prosić, ona jej wyjaśni. Powiedziała, że jeśli chce prosić tylko o jedną rzecz, to lepiej pójść tam samej, w środku nocy. Że musi zabić kota. Ani zbyt małego, ani zbyt dużego. Średniego. I włożyć mu fasolę do każdego oka, do pyszczka i do tyłka. I musi go zakopać, na kopczy­ku narysować krzyż, a na krzyż nasikać. Wtedy zjawi się diabeł i będzie mogła go poprosić, o co zechce.

Joana zobaczyła go, kiedy potrząsała biodrami, żeby strząsnąć krople moczu. Między drzewami. Najpierw oczy. Bo migotały. Później plamę, którą tworzyły gruba szyja, garb i plecy. A potem byka. Ponieważ to był byk. Robił wrażenie. Cały czarny jak najczarniejsza rzecz. Rogi były czarne, wnętrze oczu było czarne, czarne rzęsy; czarne uszy; czarny nos pełen smarków, czoło pełne wirów, żylasta szyja, nogi, kopyta, brzuch, grzbiet, kutas; wszystko czarne. Był tak ciemny, że noc zdawała się jasna. I podszedł. Sierść błyszczała mu jak woda. Puszczał parę i cuchnął, jakby ta woda była brudna i zastała. To był żywy fetor, aż drażnił. Joana opuściła warstwy spódnic i się podniosła. Byk zapytał, słodszym i bardziej melancholijnym głosem, niż mogła sobie wyobrazić: „Czego chcesz, księżniczko?”. Joana odpowiedziała mu niczym ptaszek. „Chcę całego mężczyznę”, rzekła, „dziedzica, który będzie miał kawałek ziemi i kawałek dachu nad głową”. Demon zgodził się na pakt. Dusza Joany w zamian za wydanie jej za mąż. Potem odszedł w blasku cieniutkiego księżyca w poszukiwaniu jakiejś krowy. Następnego dnia Bernadí Clavell poprosił Joanę o rękę.

Bernadí wolał zaradność niż brutalną siłę. Ciszę. Samotność. Po śmierci ojca polował na drapieżniki, zastawiając sidła i pułapki z ramionami z gwoździ i kolcami, które nagle się zamykały. Zanurzał się w gnojowicy, żeby sprytne bestie nie wyczuły zapachu żelaza i człowieka. I podążał za śladami, i szukał odchodów. Góry były usiane odchodami. Odchodami kuny, która bezmyślnie srała na ścieżkach; samice robiły cienkie gówienka, samce – grube. Odchodami żenety, która wypróżniała się w szczelinach skał, zawsze w tym samym miejscu. Odchodami borsuka, który kopał latryny. Odchodami lisa, który srał gdzie popadło. Jeśli Bernadí trafiał na któregoś z tych szkodników, jego także zabijał. Delikatnie. Kładł im nogę na szyi, ściskał żebra i dusił. Żenety i kuny dawały się łatwo schwytać i szybko zdychały. W przypadku borsuków i lisów trzeba było więcej cierpliwości, należało odczekać dobrą chwilę, aż się uduszą. Po zabiciu wyciągał z nich kości, mięso i wnętrzności przez pysk, bez żadnego cięcia. Wypychał je kłosownicą leśną, aż stawały się sztywne i pozbawione fałd, a potem, gdy schodził do wiosek, sprzedawał.

Wilków nie było potrzeby zabijać ostrożnie. Te srały wszędzie. Na środku. Niczym znak. Na skrzyżowaniach dróg, na skałach. Żebyś zobaczył. Żebyś rozpoznał. Skurkowańce wiedziały, jak atakować każde zwierzę: owce za szyję, świnie za brzuch, krowy za wymiona, konie i osły jakkolwiek, bo kopały tylnymi nogami i łatwiej było polować na źrebaki. Dzieci za głowę. A gdy znajdowały samicę, która właśnie urodziła, wiedziały, że muszą ciągnąć za łożysko i pępowinę, żeby poranić ją w środku. Jeśli właśnie zabiły, odchody były rzadkie i ciemne, ponieważ najpierw pochłaniały krew i wnętrzności, które barwiły wydaliny na czarno, a jeśli zadowalały się szkieletem, odchody były białe, suche i z sierścią. Demony z tych gór Bernadí zabijał bez mrugnięcia okiem.

Za wilka albo wilczycę dostawał pięć sou. Za cały miot o pięć więcej. Po odebraniu zapłaty wydawano mu zaświadczenie z pieczątką, żeby mógł w dobrym nastroju robić zbiórkę po wsiach. „Oto zdrajca, przez którego opustoszała zagroda. Oto szkodnik, który wyrządził wam tyle złego i zagryzł wam bydło. Dajcie, jeśli chcecie dać”. Ludzie wręczali mu suszone owoce i pączki i wracał do mas Clavell z popękanymi dłońmi, torbą pełną sou i drugą pełną łakoci. Wygłodniały siadał do stołu, jakby nie jadł od wyjścia z domu, i pochłaniał pełny talerz escudelli, który stawiała przed nim Joana. Chwalił ją z pomrukiem, z ustami nad talerzem i oczami przesłoniętymi parą. Bulion spływał mu po brodzie, po palcach i łokciach, a kiedy skończył, odzyskawszy siły, obejmował swoją żonę tłustymi rękami. I Joana, stojąc przy tym chłopie jak dąb, odkrywała jedynego w swoim rodzaju czerwonego muchomora. Grzyb wypełniał jej całą dłoń. Ona gładziła go delikatnie, żeby nie złamać jego maślanej szyi. Bo Bernadí był brzydki jak dzik, Joana śmiało mogła to stwierdzić, ale ten grzyb! O matko, co za grzyb. Aksamitny i twardy, i piękny jak diabli. Czerwony i biały, błyszczący od rosy. Jak gdyby cała finezja, całe piękno, cała radość schowały się tam na dole, w postaci kapelusza, blaszek, zarodników i trzonu, wbitego w ciemną ziemię niczym korzeń. Grzybie, kto cię mógł zasadzić? Dziewica Maryja pięcioma palcami i aż tu mnie zechciała zostawić!

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

[1] (węg.) „wyglądała złowieszczo, ale była tylko stara”

[2]Mas (kat.) – tu: dom wiejski; słowem mas określa się również całą posiadłość, obejmującą dom (masia), budynki gospodarcze, a także lasy i pola (przyp. tłum.).

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Dukielska 83C, 38-300 Gorlice

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

al. Jana Pawła II 45A lok. 56

01-008 Warszawa

Opracowanie publikacji: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 50, e­-mail: [email protected]

Wołowiec 2025

Wydanie I