Izabela. Świat w płomieniach - Krzysztof P. Czyżewski - ebook

Izabela. Świat w płomieniach ebook

Krzysztof P. Czyżewski

4,2

Opis

Księżna Izabela Czartoryska, kobieta renesansu, której przyszło żyć w kraju wymazanym z mapy Europy, dostaje szansę uratowania swojej ukochanej ojczyzny. Pod przybranym nazwiskiem próbuje ustalić znaczenie tajemniczego podarku. Trop początkowo prowadzi do miasta, o które walczy pięć zwaśnionych mocarstw. Prawdziwa gra toczy się jednak o najwyższą stawkę – wolną Polskę.

Czy flisacy, car Aleksander, Józef Wybicki i Napoleon pomogą księżnej Izabeli?

Powieść historyczna dla miłośników zagadek, intryg i niespodziewanych zwrotów akcji.

Naszpikowana mnóstwem nieznanych faktów, dzięki którym spojrzysz inaczej na czasy Księstwa Warszawskiego.

"Jedna z najbardziej fascynujących postaci przełomu XVIII i XIX stulecia ożywa pod piórem Krzysztofa P. Czyżewskiego. To nie podręcznikowa historia, ale okazja do podróży w epokę wielkiego przełomu z nieustępliwą dama jako przewodniczką."

Kamil Janicki, WielkaHISTORIA.pl

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 698

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (16 ocen)
9
2
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Chilim26

Całkiem niezła

Pomysł na wykorzystanie ciekawostek historycznych i zaangażowanie w akcję Izabeli Czartoryskiej wydawał się świetny. I taki się okazał. Podobał mi się język, jakim książka została napisana. Ale wszystkiego było tu trochę za dużo i mam nadzieję że kolejna część już taka przeładowana nie będzie. Jeszcze nie wiem czy po nią sięgnę chociaż jestem ciekawa.
00
mormolyke

Nie oderwiesz się od lektury

Świetnie napisana książka, nie mogłam się od niej oderwać. Postacie i historia tak realnie stworzone, że trudno mi uwierzyć że nie miały miejsca. Czekam na kolejne książki z niecierpliwością
00
pikusmagda

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągająca książka, w sam raz na jesienne wieczory, żeby przenieść się myślami w zakamarki historii...
00
FannyBrawne

Całkiem niezła

Miałam ogromne oczekiwania, ale zawiodłam się. Research i styl zasługują na brawa, ale sposób przedstawienia losów Izabeli mnie rozczarował, nie byłam w stanie się z nim polubić. Myślałam, że to będzie opowieść o całym życiu tej kobiety, jej relacjach z mężem, dziećmi i kochankami, tymczasem to tylko wycinek z jej biografii i przez to miałam wrażenie, że czytam zbiór scenek. Do tego prolog i epilog bardzo odstają.
00

Popularność




Au­tor: Krzysz­tof P. Czy­żew­ski
Re­dak­cja: Klau­dia Opozda
Ko­rekta: Ka­ta­rzyna Zioła-Ze­mczak
Skład: Ja­ro­sław Hess
Re­dak­tor pro­wa­dząca: Agnieszka Gó­recka
Pro­jekt gra­ficzny okładki: Ka­ta­rzyna Bor­kow­ska, Ar­tur Cie­chor­ski (ilu­stra­cja)
Opra­co­wa­nie ilu­stra­cji: Ar­tur Cie­chor­ski
Źró­dła ilu­stra­cji: s. 25 – Jo­hann G. Schu­mann [do­mena pu­bliczna]; s. 69, 121, 392, 517 – Georg F. Ste­iner [do­mena pu­bliczna]; s. 220 – Zyg­munt Vo­gel [do­mena pu­bliczna]; s. 412 – au­tor nie­znany [do­mena pu­bliczna]; s. 602 – Teo­fil Miel­ca­rze­wicz i Adam Pi­liń­ski [do­mena pu­bliczna]; mapa: THO­RVNIVM we­dług Mat­thäusa Ma­riana (XVII wiek) [do­mena pu­bliczna]; ob­raz Fra­nço­isa Gérarda (do­mena pu­bliczna); klucz we­dług pro­jektu Hen­ryka It­tara (do­mena pu­bliczna); ar­chi­wum pry­watne au­tora (zdję­cie au­tora).
© Co­py­ri­ght by Krzysz­tof P. Czy­żew­ski © Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Pas­cal
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Żadna część tej książki nie może być po­wie­lana lub prze­ka­zy­wana w ja­kiej­kol­wiek for­mie bez pi­sem­nej zgody wy­dawcy, z wy­jąt­kiem re­cen­zen­tów, któ­rzy mogą przy­to­czyć krót­kie frag­menty tek­stu.
Książka, choć osa­dzona w re­aliach hi­sto­rycz­nych, jest fik­cją li­te­racką, wy­two­rem wy­obraźni au­tora.
Biel­sko-Biała 2023
Wy­daw­nic­two Pas­cal sp. z o.o. ul. Za­pora 25 43-382 Biel­sko-Biała tel. 338282828, fax 338282829pas­cal@pas­cal.plwww.pas­cal.pl
ISBN 978-83-8317-110-4
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

PRO­LOG

19 li­sto­pada 1761

Każdy strych to cmen­ta­rzy­sko pa­mięci. Jedni wcho­dzą tam, by przy­wo­łać wspo­mnie­nia, inni ni­gdy tam nie za­glą­dają, bo tak ła­twiej za­po­mnieć.

Dla Ele­onory i Mi­chała Czar­to­ry­skich strych w pa­łacu w Woł­czy­nie był miej­scem nie­bytu. Od­sy­łali tam stare me­ble, wy­słu­żone przed­mioty i nie­udane po­darki. I przy­po­mi­nali so­bie o nim tylko wtedy, gdy trzeba było sfi­nan­so­wać prze­cie­ka­jący dach.

Za to dla ich wnuczki, Iza­beli, ten sam strych był świą­ty­nią, skarb­nicą wie­dzy o prze­szło­ści – o prze­szło­ści, bez któ­rej nie wy­obra­żała so­bie wła­snej przy­szło­ści. Tu, jesz­cze jako dziecko, wy­sta­wiała swoje pierw­sze przed­sta­wie­nia, za­wsze ob­sa­dza­jąc sie­bie w roli głów­nej. Gdy pod­ro­sła, wła­śnie tu­taj z wy­pie­kami na twa­rzy czy­tała pod­kra­dzione z bi­blio­teki dziadka książki. Przede wszyst­kim jed­nak ucie­kała na strych, by prze­glą­dać ro­dzinne pa­miątki i szu­kać sie­bie.

Me­dal zna­la­zła w jed­nym z ku­frów, tym z prze­rdze­wia­łym sko­blem. Na­le­żał do ku­zyna ojca Iza­beli, Ja­kuba Hen­ryka Flem­minga. Był on wiel­kim czło­wie­kiem, tak przy­naj­mniej mó­wiła o nim babka. Mi­ni­ster i naj­bliż­szy do­radca króla Au­gu­sta II, po­seł, czło­nek Taj­nego Ga­bi­netu. Świetny do­wódca, ge­ne­rał i feld­mar­sza­łek. Wszyst­kie swoje sta­ra­nia sku­piał na po­zby­ciu się z Pol­ski ob­cych sił. Chciał sca­lić pol­skie zie­mie.

Babka znała go słabo. Tym bar­dziej za­ska­ki­wało, że prze­je­chał pół Eu­ropy, by zja­wić się na jej we­selu – to wtedy prze­ka­zał me­dal dziad­kowi. Zmarł krótko po ich ślu­bie.

Te­raz ten złoty krą­żek przy­jem­nie cią­żył na drob­nej dłoni Iza­beli. Pło­mień ni­skiej świecy drżał przy każ­dym po­dmu­chu wi­chury na­pie­ra­ją­cej na przy­mknięte okien­nice. Mi­ster­nie ryte żło­bie­nia me­dalu i jego wy­pu­kło­ści co chwilę wy­ła­niały się z mroku, by za­raz znów w nim znik­nąć, cały czas czuła je jed­nak pod pal­cami.

Me­dal o dziwo nie upa­mięt­niał żad­nego z trium­fów feld­mar­szałka, i to nie da­wało Iza­beli spo­koju. Wła­śnie dla­tego za każ­dym ra­zem, gdy była na stry­chu, wy­cią­gała go z ukry­cia i przy­glą­dała mu się uważ­nie. Miała na­dzieję, że w końcu od­gad­nie jego ta­jem­nicę.

Unio­sła świecę. Spoj­rzała w  swoje od­bi­cie w za­śnie­dzia­łym lu­strze. Jej bladą, wy­chu­dzoną twarz i de­kolt po­kry­wały czer­wone bli­zny i ospowe dzioby. Pe­rukę mo­gła zdej­mo­wać tylko na noc – za­raza wy­sku­bała jej wszyst­kie włosy. Ale i tak miała wię­cej szczę­ścia niż jej matka i ciotka. Obie zmarły na ospę, obie w po­łogu, obie 27 marca, obie w tym sa­mym domu w War­sza­wie.

To wtedy Iza­bela tra­fiła pod opiekę babki Ele­onory. Ni­czego jej nie bra­ko­wało, choć, jak wia­domo, szczę­ście to rzecz względna. Dla jej ojca na przy­kład naj­więk­szym szczę­ściem, o czym za­wsze chęt­nie przy­po­mi­nał, by­łaby ko­ro­na­cja Iza­beli na kró­lową. I co gor­sza, z upo­rem dą­żył do tego, by swoje ma­rze­nie speł­nić. Po­dob­nie zresztą jak reszta ro­dziny. Skoro Iza­bela prze­żyła cho­robę, jej ślub miał się od­być. Tu i te­raz.

Wie­działa, że to może być jej ostat­nia wi­zyta na stry­chu.

– Mogę? – Drew­niana klapa za­skrzy­piała, uchy­liła się i w wą­skiej szpa­rze za­świe­ciła para we­so­łych, orze­cho­wych oczu.

– An­toś!? – Iza­bela scho­wała me­dal do pu­dełka. – Jak mnie tu zna­la­złeś? – Uśmiech­nęła i dała dło­nią znak, by ku­zyn do niej do­łą­czył.

– Wiem, gdzie cię szu­kać. – Chło­pak zro­bił ostat­nie dwa kroki po dra­bi­nie i prze­ci­snął się przez właz. Do­sko­nale pre­zen­to­wał się w gra­na­to­wym, przy­le­ga­ją­cym do ciała szu­sto­ko­rze. Po­lu­zo­wał halsz­tuk, roz­piął dwa gu­ziki ka­mi­zelki i usiadł na pod­ło­dze, krzy­żu­jąc nogi. Ro­zej­rzał się po stry­chu. –  Pa­mię­tasz? Tam była na­sza twier­dza. – Ski­nął głową na drew­niane skrzy­nie gi­nące w mroku.

– O tak! A to na­sza ka­wa­le­ria! – Iza­bela po­gła­dziła dło­nią drew­nia­nego ko­nika ugi­na­ją­cego się pod stertą sta­rych ubrań. Wspo­mnie­nia ożyły.

– Ja­kim cu­dem udało ci się tu wejść w tej sukni? – An­toś zmie­rzył wzro­kiem ob­fitą, kwia­tową ca­raco Iza­beli.

Dziew­czyna tylko się uśmiech­nęła.

– Wi­dzę, że masz jesz­cze ten ślad! – Wska­zał pal­cem na jej przed­ra­mię. – Gdy­byś mnie nie zła­pała, kiedy ta ga­łąź pę­kła...

– Ano wła­śnie! Ura­to­wa­łam ci ży­cie! Pół kró­le­stwa już mam. Mu­sisz za­tem jesz­cze tylko mnie po­ślu­bić! – za­żar­to­wała, choć wcale nie było jej do śmie­chu.

– Ha! Gdyby ktoś mnie tu te­raz z tobą zo­ba­czył, w ciem­no­ści, za­mknię­tego na stry­chu... to pew­nie nie miał­bym wyj­ścia. – Wzru­szył ra­mio­nami.

Za­pa­dła ci­sza. An­toś spu­ścił wzrok.

– Wszy­scy cię szu­kają.

– Bez obaw, nikt mnie nie znaj­dzie. Mało to razy zni­ka­łam tu na dłu­gie go­dziny? I ja­koś nikt mnie ni­gdy nie szu­kał.

Drzwi na ko­ry­ta­rzu, bez­po­śred­nio pod wła­zem, otwo­rzyły się z im­pe­tem. Usły­szeli czy­jeś drobne kroki.

– Oho! Kogo tym ra­zem po cie­bie wy­słali?

– Tylko nie mów, że nie mia­łeś jesz­cze oka­zji po­znać panny Pe­tit?

Przed panną Pe­tit trudno było co­kol­wiek ukryć. Wy­glą­dała nie­po­zor­nie – szczu­pła, o de­li­kat­nych ry­sach, uśmiech­nięta, nie­wiele star­sza od Iza­beli – wy­star­czyła jed­nak pierw­sza lek­cja fran­cu­skiego, by jej nowa uczen­nica od­uczyła się oce­niać lu­dzi po wy­glą­dzie. Te­raz na szczę­ście grube kro­ple desz­czu dud­niły rów­no­mier­nie o dach, ko­bieta nie miała więc szansy ich tu usły­szeć.

– Naj­chęt­niej od­da­ła­bym te zie­mie, wio­ski i osiem­set ty­sięcy zło­tych po­sagu. Za wol­ność.

– Może nie bę­dzie tak źle? Twoja babka po­wta­rza, że książę Adam jest dys­tyn­go­wany i wy­tworny. Cza­ruje wszyst­kich urodą i dow­ci­pem, zna się na li­te­ra­tu­rze i sztuce. Je­śli to prawda, to bę­dzie­cie mieli o czym roz­ma­wiać. Babka mówi, że za rok, góra dwa, się za­przy­jaź­ni­cie.

Iza­bela rzu­ciła An­to­siowi gniewne spoj­rze­nie, a ten znów spu­ścił wzrok.

– Tak, wiem, że na ra­zie po­ucza cię i stro­fuje. To też mi­nie...

– „Pa­mię­taj, Iza­belo, że nie ro­bisz tego dla sie­bie tylko dla ro­dziny, dla swo­ich przy­szłych dzieci. Nada­rza się oka­zja. Moc­niej po­łą­czymy dwie wiel­kie ro­dziny, sca­limy ma­jątki, uzy­skamy więk­szą siłę, wpływy”... To prze­cież mój wuj! I na­gle ma być moim mę­żem? – Od­wró­ciła się do ku­zyna ple­cami.

– Idź w ślady two­jej pra­babki, Elż­biety! – po­pro­sił ją. – Ona wie­działa, jak nie bu­rzyć tra­dy­cji i ro­bić swoje. To prze­cież ona zor­ga­ni­zo­wała pierw­szy sa­lon po­li­tyczny Fa­mi­lii. Była na każ­dym spo­tka­niu. Pełna ener­gii i po­my­słów. Je­śli jej się udało, to i to­bie się uda! Czar­to­ry­scy to po­tężny ród...

– ...któ­remu po­czą­tek dali Gie­dy­min i Ja­giełło – skoń­czyła za chło­paka. Wpa­try­wała się w niego uważ­nie.

Słowo w słowo po­wta­rzał to, co już sły­szała, co mó­wili wszy­scy w Fa­mi­lii.

– Czar­to­ry­scy! – prych­nęła, krę­cąc głową. – A ro­dzina mo­jego ojca, Flem­min­go­wie? Sły­sza­łeś o Ja­ku­bie Hen­ryku Flem­mingu? – Znów od­wró­ciła się do An­to­sia i spoj­rzała mu pro­sto w oczy.

– Cóż... – Za­wa­hał się. – Tak na­prawdę nie­wiele. Mu­sia­ła­byś za­py­tać dziadka. Wiem, że już jako młody żoł­nierz słu­żył u niego, wtedy feld­mar­szałka sa­skiego. A czemu py­tasz?

Zi­gno­ro­wała py­ta­nie.

– Czy to prawda, że kie­dyś ta zie­mia i ten pa­łac na­le­żały do niego?

– Tak. Sprze­dał ją Ka­zi­mie­rzowi Czar­to­ry­skiemu, two­jemu pra­dziad­kowi, a ten prze­ka­zał ją da­lej w ro­dzi­nie.

Iza­bela wstała, otrze­pała kurz z ko­lan i się­gnęła po małe drew­niane pu­dełko. Usia­dła i po­ło­żyła je so­bie na ko­la­nach.

– A to? Wiesz, co to jest? – Uchy­liła wieko i wy­cią­gnęła z niego złoty krą­żek. Po­ło­żyła go so­bie na dłoni.

– Piękny! – An­toś się­gnął po me­dal. Jego blask oświe­tlił mu twarz. – Nie mam po­ję­cia. – Wy­dął wargi. – A skąd go masz?

– Na­le­żał wła­śnie do Ja­kuba Hen­ryka Flem­minga. Prze­ka­zu­jąc go dziad­kowi, po­wie­dział, że to sym­bol jego naj­więk­szej ży­cio­wej po­rażki. Że przy niej wszyst­kie wy­grane bi­twy, suk­cesy, awanse stra­ciły na zna­cze­niu. Że nie może so­bie wy­ba­czyć tego, że w ty­siąc sie­dem­set trze­cim roku nie udało mu się po­móc, że nie udało mu się prze­ko­nać, że nie po­do­łał...

– Co było w tym ty­siąc sie­dem­set trze­cim? – An­toś zmarsz­czył brwi.

– Nie wiem. – Wzru­szyła ra­mio­nami. – Bab­cia usły­szała tylko tyle. Po­tem pró­bo­wa­ły­śmy jesz­cze kilka razy do­py­ty­wać dziadka, ale nie chciał o tym roz­ma­wiać, zby­wał nas.

– Czy to nie dziwne, wy­bi­jać me­dal z oka­zji po­rażki? Może to, co zo­stało na nim wy­ryte, coś nam wy­ja­śni? – An­toś przy­bli­żył świecz­nik.

Usie­dli bli­żej sie­bie, ich głowy pra­wie się sty­kały.

– To wi­dok ja­kie­goś mia­sta. – Iza­bela opi­sy­wała znany już so­bie ob­ra­zek.

– Chyba jest ostrze­li­wane? Wi­dać gę­sty dym. Tu pły­nie ja­kaś rzeka. Strze­lają zza niej. A co tam na­pi­sano? – za­py­tał chło­pak.

– Na otoku, wo­kół ry­sunku mia­sta, na­pis jest bar­dzo nie­wy­raźny, li­tery są za­tarte. Ale na od­wro­cie tekst jest wy­raź­niej­szy.

An­toś po­słusz­nie od­wró­cił me­dal. Się­gnął na sto­lik po do­dat­kową świecę i od­pa­lił ją od tej, która stała przy Iza­beli. Mo­co­wał się chwilę z ko­ron­ko­wymi man­kie­tami ko­szuli, by uchro­nić je przed pło­mie­niami. Zmru­żył oczy. Na chwilę za­stygł w cał­ko­wi­tym bez­ru­chu.

Iza­bela wpa­try­wała się w mi­go­czący w jego oczach pło­mień.

– „THO­RVNIA HO­STI­LI­TER ASVEC OP­PVGNATA A PO­LO­NIS DE­SERTA SED DEI AVXI­LIO FOR­TI­TER A CI­VI­BVS ET MI­LIT SA­XDE­FENSA A 24MAI AD 14OCT” – od­czy­tał po­woli. – To nie ma chyba więk­szego sensu – zmar­twił się. – „Przez Szwe­dów za­ata­ko­wany, przez Po­la­ków opusz­czony, z po­mocą oby­wa­teli i wojsk sak­soń­skich męż­nie bro­niony”. – Oczy chło­paka błysz­czały do­kład­nie tak samo jak wtedy, kiedy w dzie­ciń­stwie ba­wili się w po­szu­ki­wa­nie skar­bów i od­ga­dy­wa­nie taj­nych szy­frów. – No i daty – czy­tał da­lej. – Dwu­dzie­sty czwarty maja i czter­na­sty paź­dzier­nika, a na sa­mym dole... Tu na­pis jest bar­dzo nie­wy­raźny, za­tarty...

– No wła­śnie!

An­toś po­tarł me­dal o spodnie.

– To rok... Ty­siąc sie­dem­set trzeci? – od­cy­fro­wał.

– Ty­siąc sie­dem­set trzeci! – krzyk­nęła Iza­bela i za­raz za­sło­niła so­bie usta dło­nią.

– Iza­belo? Iza­belo! Gdzie je­steś? – Do­no­śny głos jej ojca do­bie­gał z dołu. Je­rzy Flem­ming stał bez­po­śred­nio pod wła­zem na strych.

Spoj­rzała na An­to­sia i po­ło­żyła mu na ustach pa­lec. Po chwili usły­szeli, że męż­czy­zna po­szedł da­lej.

– Oho! Skoro już sam oj­ciec cię szuka, to robi się po­waż­nie. – Chło­pak ner­wowo za­chi­cho­tał i od­dał me­dal ku­zynce.

– Za­nim pój­dziemy... Mu­szę cię jesz­cze o coś waż­nego za­py­tać. – Ści­szyła głos. – Czy sły­sza­łeś coś o to­wa­rzy­stwie, do któ­rego na­le­żał ktoś z na­szej ro­dziny?

– To­wa­rzy­stwie? Ale ja­kim to­wa­rzy­stwie? – An­toś po­skro­bał się po czole.

– Wy­rwało się kie­dyś dziad­kowi pod­czas roz­mowy z oj­cem.

– I...?

– No wła­śnie nie wiem, bo jak się od­wró­ci­łam, to przy­po­mnieli so­bie, że idę z nimi i dzia­dek tylko się uśmiech­nął. Skoń­czyli tę kon­wer­sa­cję w pół słowa.

– Zu­peł­nie nie wiem, o co może cho­dzić. – An­toś roz­ło­żył ręce.

Za­pa­dła ci­sza. Ktoś znów się zbli­żał. Chło­pak ro­bił się co­raz bar­dziej nie­spo­kojny. Wstał i wy­cią­gnął rękę do Iza­beli.

– Iza­belo! Ty po pro­stu chyba cze­kasz, aż to ja cię znajdę? – Z dołu dał się sły­szeć do­no­śny głos. Męż­czy­zna przez chwilę na­słu­chi­wał, ale w końcu ru­szył da­lej.

– Mu­simy iść – po­na­glił ci­cho An­toś.

– Wiem, wiem! Idź pierw­szy – po­pro­siła Iza­bela. – Dzia­dek już po­szedł. Ja za chwilę do­łą­czę. – Wstała i za­darła głowę.

Spoj­rzała na An­to­sia, który ob­jął ją i mocno przy­tu­lił. Uca­ło­wał czu­bek jej głowy. Dał jej jesz­cze de­li­kat­nego prztyczka w lewe ucho i się uśmiech­nął.

– Nie martw się. Po­ra­dzisz so­bie... na­wet z mał­żeń­stwem. 

Ostroż­nie otwo­rzył właz, od­cze­kał chwilę i kiedy upew­nił się, że ko­ry­tarz jest pu­sty, zszedł po dra­bi­nie.

Iza­bela zdmuch­nęła świeczki. Strych po­grą­żył się w ab­so­lut­nej ciem­no­ści. Sły­chać było je­dy­nie mu­zy­kan­tów na dole.

Tak się wszy­scy spie­szą, że go­towi są od­być we­sele bez panny mło­dej, po­my­ślała.

Miała pięt­na­ście lat. Nie ba­wiły jej dwor­skie ży­cie i nie­wy­godne stroje. Nie cier­piała po­li­tyki. Ra­czej nie miała szansy zo­stać feld­mar­szał­kiem, przy­naj­mniej nie w naj­bliż­szym cza­sie, uśmiech­nęła się w du­chu. Obie­cała so­bie za­tem, że do­wie się, nad czym tak ubo­le­wał Ja­kub Hen­ryk Flem­ming i co przy­ćmiło jego wiel­kie suk­cesy i wy­grane bi­twy. Może bę­dzie mo­gła to na­pra­wić? Kto wie. No i przede wszyst­kim do­wie się, cóż to za to­wa­rzy­stwo, do któ­rego na­le­żał, a o któ­rym nikt nie chciał nic mó­wić.

Na ra­zie speł­niała wolę ojca. No, może nie tak do końca. Niech bę­dzie już ten ślub, po­my­ślała. Nie miała jed­nak naj­mniej­szego za­miaru zo­sta­wać kró­lową. Ani za rok, ani za trzy lata, jak pla­no­wali oj­ciec z dziad­kiem. Ni­gdy. Szcze­rze li­czyła na to, że ży­cie da jej szansę do­świad­czać go po swo­jemu. A na­wet je­śli nie, to ona o tę szansę za­wal­czy. Wcze­śniej lub póź­niej.

I

15 paź­dzier­nika 1805

Cesarz ba­wił w Pu­ła­wach już drugi ty­dzień. Iza­bela wi­dy­wała go, jak za­wsze tuż po śnia­da­niu gnał do swo­ich żoł­nie­rzy sta­cjo­nu­ją­cych w oko­licy, by wró­cić do­piero po po­łu­dniu. Za­mie­niał mun­dur na frak, naj­czę­ściej kasz­ta­nowy lub zie­lony, ja­sną, kasz­mi­rową ka­mi­zelkę z wy­ło­gami i nie­ska­zi­tel­nie białą ko­szulę. Szyję przy­ozda­biał co­dzien­nie in­nym fi­ku­śnie wią­za­nym fu­la­rem. Od bry­cze­sów wo­lał pan­ta­lony, i to ta­kie pra­wie do kostki. Do nich do­bie­rał buty jeź­dziec­kie z de­li­kat­nej ja­snej skóry. Wśród swo­jej bo­gato wy­stro­jo­nej świty, wśród or­de­rów, frędzli i zło­tych gu­zi­ków, mógł po­zo­sta­wać nie­mal nie­zau­wa­żony. Nie­mal, bo w tłu­mie z ła­two­ścią go wy­pa­try­wała po ru­da­wych nie­sfor­nych lo­kach i szel­mow­skim uśmie­chu. O tak, nie mógł się nie po­do­bać.

Same Pu­ławy były te­raz pięk­niej­sze niż kie­dy­kol­wiek. Do tego pełne przy­ja­ciół, dwo­rzan, służby, a przede wszyst­kim kłę­bią­cej się wszę­dzie mło­dzieży, za­równo tej z bo­ga­tych do­mów, jak i tej z do­mów mniej za­moż­nych. To miej­sce znów tęt­niło ży­ciem. Iza­bela do­pil­no­wała, by po za­rzą­dzo­nym przez im­pe­ra­to­rową Ka­ta­rzynę spu­sto­sze­niu Pu­ław – ka­rze za wspie­ra­nie Ko­ściuszki – nie było już w ma­jątku naj­mniej­szego śladu. Nie chciała wpra­wiać ce­sa­rza w za­kło­po­ta­nie czy­nami jego babki, od któ­rej, jak twier­dził jej syn Adam Je­rzy, tak bar­dzo się róż­nił. Przede wszyst­kim pra­gnęła jed­nak po­ka­zać, że nie­ła­two ją zła­mać i za­stra­szyć.

Jak co rano Iza­bela przez ka­mer­dy­ne­rów po­słała ho­no­ro­wemu go­ściowi śnia­da­nie na zło­tej tacy – grzanki, pla­cuszki i su­charki. Do tego fi­li­żankę z naj­lep­szej fran­cu­skiej por­ce­lany, cu­kier­nicę z an­giel­skiego krysz­tału, ma­sło w czarce opra­wio­nej zło­tem, złote ły­żeczki wy­sa­dzane ka­mie­niami i ory­gi­nalny tu­recki im­bryk z pa­ru­jącą, aro­ma­tyczną kawą. Wszystko, co mieli naj­lep­szego.

Sama zja­wiła się u ce­sa­rza punkt je­de­na­sta. Przed wej­ściem do jego apar­ta­mentu za­trzy­mała się, ści­snęła moc­niej wstążkę od­ci­na­jącą jej błę­kitną suk­nię tuż pod biu­stem, uło­żyła pu­chowe, ła­bę­dzie boa na ra­mio­nach i po­pra­wiła loczki po bo­kach dia­demu. Otarła pal­cem brzeg sto­ją­cej przy drzwiach ko­mody. Nie zna­la­zła tam jed­nak choćby pyłku ku­rzu. Uśmiech­nęła się do sie­bie z za­do­wo­le­niem.

Ostat­nie trzy ty­go­dnie, od­kąd syn za­wia­do­mił ją li­stow­nie o tym, że do Pu­ław przy­bę­dzie sam ce­sarz Alek­san­der, były na­prawdę sza­lone. Oczy­wi­ście była za­chwy­cona wy­róż­nie­niem, które miało ich spo­tkać, ale też zda­wała so­bie sprawę z tego, jak mało mają czasu i jak trudne za­da­nie przed nimi, by pa­łac był go­towy na od­wie­dziny tak za­cnego go­ścia.

Pracy był rze­czy­wi­ście na­wał, ale rzu­ciła się w jej wir z ra­do­ścią i za­an­ga­żo­wa­niem. Uwiel­biała wy­zna­czać za­da­nia, przyj­mo­wać ra­porty, czy roz­strzy­gać na­wet naj­bar­dziej błahe kon­flikty. Czar­to­ry­ska przy­zwy­cza­iła wszyst­kich do tego, że była tu ostat­nią i naj­wyż­szą in­stan­cją we wszel­kich spra­wach. Co­kol­wiek działo się w Pu­ła­wach, działo się za jej zgodą i wie­dzą. Nie było od tej za­sady żad­nych od­stępstw. To był jej ży­wioł.

Za­rzą­dziła za­tem zmianę obić w sy­pial­niach i do­bór od­po­wied­niego ume­blo­wa­nia, za­dbała o to, by do pa­łacu przy­je­chała nowa, ele­gancka za­stawa i an­giel­skie krysz­tały, wy­de­le­go­wała opiekę nad kuch­nią i uło­że­nie menu oraz po­słała po do­dat­ko­wych ku­cha­rzy, po­pro­siła także córkę, by prze­jęła opiekę nad wie­czor­nym pro­gra­mem. Nad wszyst­kim i tak czu­wała jed­nak oso­bi­ście.

Iza­bela za­pu­kała do drzwi apar­ta­mentu i we­szła do środka.

Adam Je­rzy Czar­to­ry­ski, mi­ni­ster spraw za­gra­nicz­nych Ro­sji, sie­dział z boku, przy ma­łym biurku, i z prze­ję­ciem szu­kał cze­goś w sto­sie do­ku­men­tów.

Z dumą zer­k­nęła na syna. Jesz­cze tak nie­dawno ten urwis ga­niał z drew­nia­nym mie­czem po łą­kach Po­wą­zek. Te­raz miała przed sobą przy­stoj­nego męż­czy­znę. Drobne loki ła­god­nie opa­dały mu na skroń. Co za ulga. Tak bar­dzo była zmę­czona wi­do­kiem obo­wią­zu­ją­cych jesz­cze do nie­dawna pe­ruk.

Wy­mie­nili tylko prze­lotne spoj­rze­nia. Przy­wi­tała się z ce­sa­rzem.

– Czy ze­chcesz, pa­nie, wska­zać, z kim dziś chciał­byś zjeść obiad? – za­py­tała, zwra­ca­jąc się do im­pe­ra­tora.

Każ­dego dnia po śnia­da­niu usta­lała z nim li­stę nie wię­cej niż trzy­dzie­stu szczę­śliw­ców, któ­rzy mo­gli za­siąść z ce­sa­rzem przy jed­nym stole.

Car przez chwilę mil­czał, w końcu jed­nak uśmiech­nął się, wstał od stołu i ude­rzył lekko otwartą dło­nią o jego blat.

– A ja chciał­bym księż­nej po­dzię­ko­wać za te wy­kwintne śnia­da­nia i za całą go­ścinę. Bar­dzo tu u was wy­po­czą­łem! Dziś chęt­nie zdam się na pani wy­bór. Chcę po­znać wa­szych naj­bliż­szych przy­ja­ciół, wszyst­kich tych, któ­rych naj­bar­dziej ce­ni­cie. Przy­ja­ciele mo­ich przy­ja­ciół są prze­cież mo­imi przy­ja­ciółmi. – Po­cią­gnął ko­lejny łyk kawy. Nie­zdar­nie ge­sty­ku­lu­jąc z fi­li­żanką w ręku, prze­chy­lił ją i kilka kro­pli na­poju skap­nęło na jego szma­rag­dowy fu­lar.

– Pro­szę go zdjąć, zajmę się tym! – Iza­bela wy­cią­gnęła rękę do im­pe­ra­tora.

– Ależ pro­szę nie ro­bić so­bie kło­potu. Za­łożę inny. – Ce­sarz jed­nym ru­chem dłoni ze­rwał fu­lar z szyi i rzu­cił go nie­dbale na stół.

– To ża­den pro­blem. – Chwy­ciła ma­te­riał w dłoń.

Po­zy­ska­nie do jej ko­lek­cji oso­bi­stego przed­miotu na­le­żą­cego do ce­sa­rza oka­zało się prost­sze, niż so­bie wy­obra­żała.

Alek­san­der się uśmiech­nął. Pod­szedł do biurka, przy któ­rym sie­dział Adam, i po­ło­żył mu dłoń na ra­mie­niu.

– Księżno Iza­belo, przede wszyst­kim dzię­kuję pani za przy­ja­ciela, ja­kiego zy­ska­łem w pani synu!

– Miło to sły­szeć! Je­ste­śmy tym nie­zwy­kle za­szczy­ceni! – Czar­to­ry­ska po­kra­śniała z dumy. – A co do se­lek­cji go­ści i sa­mego obiadu, nie za­wie­dziesz się, pa­nie. – Skło­niła się i ści­ska­jąc w ręku nowy eks­po­nat, po­spiesz­nie zo­sta­wiła im­pe­ra­tora z jego mi­ni­strem.

Wie­działa, że to ten dzień, że lep­szego nie bę­dzie. Skoń­czyły się czasy, kiedy słu­żyła za wy­godny spo­sób do­tar­cia do męż­czyzn jej ży­cia i spra­wo­wa­nej przez nich wła­dzy lub po­sia­da­nych przez nich pie­nię­dzy. Naj­pierw zno­szono jej po­darki, by wpły­wała na An­to­sia, kiedy ten zo­stał kró­lem, po­tem na am­ba­sa­dora Rep­nina, a w końcu na swo­jego męża. Po­znała te wszyst­kie sztuczki. Nie mo­gła się do­cze­kać, by je wy­pró­bo­wać na wła­sny uży­tek. Długo cze­kała na ten mo­ment, ale te­raz wszystko prze­bie­gało zgod­nie z jej pla­nem. Nad­cho­dził czas jej syna. Temu trium­fowi mieli przy­glą­dać się wszy­scy, któ­rzy li­czą się w Pol­sce, oraz ci, któ­rzy za­raz będą mo­gli prze­ka­zać wie­ści na dwory eu­ro­pej­skie. Li­stę go­ści na tę oka­zję miała go­tową już od dawna.

Sala biała była pięk­nie ustro­jona kwia­tami. Krysz­ta­łowe wa­zony mie­niły się w bla­sku świec. Po­brzę­ki­wała por­ce­lana. Lo­kaje w zie­lo­nych fra­kach su­nęli płyn­nie i bez­sze­lest­nie po po­miesz­cze­niu, wy­peł­nia­jąc kie­li­chy ru­bi­no­wym hisz­pań­skim wi­nem. Księżna Ma­ria jak zwy­kle żar­to­wała z ce­sa­rzem. Bar­dzo lu­bił jej to­wa­rzy­stwo.

Panna Pe­tit przy­cup­nęła na krze­śle pod oknem. To całe za­mie­sza­nie i wy­czu­walne wszę­dzie na­pię­cie strasz­nie ją wy­czer­pały. Z po­dzi­wem ob­ser­wo­wała wi­ru­jącą mię­dzy sto­li­kami księżną Czar­to­ry­ską, która do ostat­niej chwili pil­no­wała usa­dza­nia go­ści. Wpa­da­jący przez uchy­lone okno wiatr ba­wił się długą, mu­śli­nową suk­nią go­spo­dyni i roz­wie­wał jej ja­sne włosy skrę­cone w drobne sprę­żynki. Za­dzi­wia­jące było to, jak moda zmie­niała się ra­zem z księżną. W cza­sach, kiedy dawne ob­fite, cięż­kie i sztywne, bo uzbro­jone w gor­sety, suk­nie krę­po­wały ru­chy ko­biet i Iza­bela wię­ziła swoje my­śli i emo­cje. Te­raz, kiedy za­mie­niano sko­rupy wie­lo­war­stwo­wych sukni na zwiewne, nie­mal prze­zro­czy­ste mu­śliny i księżna po­czuła się wolna.

Iza­bela w przy­szłym roku koń­czyła sześć­dzie­siąt lat, ale czas był dla niej nie­zwy­kle ła­skawy. Lat uj­mo­wały jej piękny uśmiech, smu­kła syl­wetka i ener­gia, któ­rej miała nie­spo­żyte za­pasy. Panna Pe­tit znała księżną już pra­wie pół wieku. Była gu­wer­nantką nie tylko Iza­beli, ale także jej có­rek, Te­resy, Ma­rii i Zo­fii.

Wszystko, co Czar­to­ry­ska ro­biła, ro­biła z pa­sją, za­an­ga­żo­wa­niem i peł­nym prze­ko­na­niem. Ale tak samo jak na­gle się do cze­goś za­pa­lała, tak samo na­gle i ła­two z tego re­zy­gno­wała. Gdy cze­goś za­pra­gnęła, chciała to mieć od razu. Rów­nie szybko, i to z bła­hych po­wo­dów, po­tra­fiła po­paść za­równo w za­chwyt czy eu­fo­rię, jak i w przy­gnę­bie­nie lub złość. Wszyst­kie te emo­cje, po ko­lei lub rów­no­cze­śnie, prze­ży­wała na ze­wnątrz. Emo­cje na­pę­dzały czyny, czyny emo­cje. Bli­scy, w tym panna Pe­tit, wie­dzieli, że cza­sem na­leży chwilę od­cze­kać, że nie każde gest, słowo, re­ak­cja od­da­wały to, co księżna chciała prze­ka­zać. A może i od­da­wały, ale za chwilę to i tak się zmie­niało, więc warto było jed­nak nie­kiedy za­milk­nąć, prze­mil­czeć, uśmiech­nąć się. W każ­dym ra­zie czę­sto od­li­cze­nie do dzie­się­ciu było cu­dow­nym re­me­dium na utrzy­ma­nie do­brych re­la­cji z chle­bo­daw­czy­nią. Tak czy siak, gu­wer­nantka i tak wo­lała obecną – star­szą, pełną ener­gii i pa­sji – Iza­belę od owej mło­dej, za­kom­plek­sio­nej, za­hu­ka­nej i apa­tycz­nej dziew­czynki ze szpetną twa­rzą, którą spo­tkała pa­rę­dzie­siąt lat temu.

Dla sie­bie księżna wy­brała dziś miej­sce na­prze­ciwko syna. Twier­dziła, że w ten spo­sób naj­le­piej go wes­prze. Wszystko oczy­wi­ście miała już dawno prze­my­ślane.

– Drogi im­pe­ra­to­rze, dro­dzy pań­stwo, chcia­łam pań­stwa za­pro­sić na nie­sa­mo­witą przy­godę z mi­strzem Tremo. Menu, które dziś pro­po­nu­jemy, zo­stało przez nas skom­po­no­wane spe­cjal­nie na tę oka­zję. Łą­czymy w nim no­winki fran­cu­skie ze sło­wiań­ską du­szą, wspólną nam, Po­la­kom i Ro­sja­nom.

Panna Pe­tit wi­działa, jak Iza­bela świ­druje im­pe­ra­tora spoj­rze­niem.

– Za­nim jed­nak ucie­szy nas smak wy­cza­ro­wa­nych po­traw – cią­gnęła Czar­to­ry­ska – książę Adam przed­stawi pań­stwu opra­co­wany pod ła­ska­wym okiem ce­sa­rza plan pu­ław­ski, plan uzdro­wie­nia Eu­ropy. – Te­raz księżna pa­trzyła już tylko na syna.

Choć gu­wer­nantka sie­działa da­leko od Iza­beli, do­sko­nale wie­działa, co jej chle­bo­daw­czyni w tej chwili czuje. Prze­cież tyle razy o tym roz­ma­wiały. Wspo­mniany przed chwilą plan pu­ław­ski, na­zwany tak przez księ­cia Adama Je­rzego, ku ucie­sze matki, na cześć Pu­ław, był jego au­tor­ską wi­zją po­rządku mię­dzy­na­ro­do­wego, nad którą od dawna in­ten­syw­nie pra­co­wał. Dziś wresz­cie miał ów plan wszyst­kim za­pre­zen­to­wać. Wła­śnie po to były te wszyst­kie sta­ra­nia. Prze­mó­wie­nie miało zy­skać godną oprawę. Za chwilę prze­cież młody książę Czar­to­ry­ski miał przejść do hi­sto­rii.

Panna Pe­tit, tak jak i Iza­bela, za­sta­na­wiała się tylko, czy car rze­czy­wi­ście okaże się prze­ci­wień­stwem swo­jej babki, czy bę­dzie otwarty na dys­ku­sje i po­glądy in­nych, czy bę­dzie tak przy­ja­zny, in­te­li­gentny, spo­strze­gaw­czy i spra­wie­dliwy, ja­kim ma­lo­wał go jego mi­ni­ster.

Wresz­cie książę Adam wstał, po­pra­wia­jąc przy tym swój czarny, gładki frak ozdo­biony je­dy­nie lśnią­cym or­de­rem Vir­tuti Mi­li­tari.

– Im­pe­ra­to­rze... Alek­san­drze, dro­dzy pań­stwo. Spoj­rzał na matkę, a po­tem na ce­sa­rza i roz­po­czął: – Po­kój w Eu­ro­pie mo­żemy osią­gnąć wy­łącz­nie po­przez wpro­wa­dze­nie spra­wie­dli­wych sto­sun­ków tak mię­dzy pań­stwami, jak i po­mię­dzy na­ro­dami. Każdy silny kraj po­wi­nien chro­nić pań­stwa słab­sze, pro­wa­dzić je i gro­ma­dzić wo­kół sie­bie. Pań­stwa nie mogą kie­ro­wać się nie­po­ha­mo­waną am­bi­cją czy chci­wo­ścią. Na kon­ty­nen­cie mamy obec­nie dwa mo­car­stwa, Ro­sję i An­glię. To one po­winny ob­jąć pro­tek­to­rat nad Eu­ropą. Przede wszyst­kim Ro­sja. Po­winna dać od­kryć in­nym pań­stwom ich po­tęgę i god­ność. Po­winna pod­trzy­my­wać sła­bego oraz pil­no­wać i po­wstrzy­my­wać sil­niej­szego. – Książę prze­rwał i się­gnął po kie­lich z wodą. Wziął dwa łyki.

Wszy­scy go­ście wpa­try­wali się w niego in­ten­syw­nie.

– Naj­więk­szymi wro­gami ta­kiego po­rządku są Prusy i Fran­cja, któ­rych eks­pan­sywna po­li­tyka jest sprzeczna z pra­wem na­tu­ral­nym. Kraje te ujaw­niły już swe bar­ba­rzyń­skie za­pędy. Nie re­ali­zują pod­sta­wo­wych ce­lów, czyli spra­wie­dli­wo­ści i wol­no­ści. Naj­lep­szym przy­kła­dem ich de­struk­cyj­nej mocy jest znisz­cze­nie Pol­ski. Ten ruch zmie­nił wza­jemną sy­tu­ację mo­carstw w Eu­ro­pie. Roz­gra­bie­nie Pol­ski i roz­bi­cie jej na członki jest nie­zwy­kle nie­ko­rzystne dla Ro­sji. W wy­niku roz­bio­rów, za­miast sła­bego pań­stwa pol­skiego, jej są­sia­dami stały się dwa mo­car­stwa, Prusy i Au­stria. Ro­sja, oprócz kilku mi­lio­nów lu­dzi, nie zy­skała na tym nic. W jej re­al­nym in­te­re­sie le­żało, aby roz­biory ni­gdy nie za­ist­niały. Pol­ska sta­no­wiła do­tąd dla niej na­tu­ralną ba­rierę od­gra­ni­cza­jącą ją od Au­strii i Prus. Ni­gdy nie kie­ro­wała swej eks­pan­sji na ob­szary ce­sar­stwa ro­syj­skiego. Pol­ska sca­lona mo­głaby się stać sprzy­mie­rzeń­cem Ro­sji we wspól­nej sło­wiań­skiej walce o po­kój. – Po­zwo­lił, by jego słowa wy­brzmiały.

Na sali pa­no­wała kom­pletna ci­sza.

Adam pod­niósł dłoń i wska­zał na ce­sa­rza.

– Ce­sa­rzu Ro­sji, ty, Alek­san­drze, po­wi­nie­neś być pro­tek­to­rem wszyst­kich ma­łych państw, ich pewną ucieczką, twórcą ich związku i siły, a gdy do niej dojdą, ich sta­łym przy­ja­cie­lem. Na tym po­lega cy­wi­li­za­cyjna mi­sja Ro­sji i twoja oso­bi­ście. Wskrześ nam Pol­skę!

Po tych sło­wach bie­siad­nicy, do­tąd słu­cha­jący w ci­szy i sku­pie­niu, je­den po dru­gim za­częli wsta­wać z miejsc i bić brawo. Wi­wa­to­wano na prze­mian na cześć ce­sa­rza i księ­cia Adama oraz na cześć Pol­ski, zgod­nie z za­le­ce­niem Iza­beli. Mieli prze­rwać do­piero wtedy, gdy im­pe­ra­tor za­bie­rze głos.

Alek­san­der rów­nież w końcu wstał. Za­pa­dła ci­sza.

– Ni­komu z was, przy­ja­ciele moi, nie mu­szę przy­po­mi­nać o tym, jak uko­cha­łem księ­cia Adama, jak stał mi się bli­ski ni­czym brat. Ada­mie – zwró­cił się bez­po­śred­nio do księ­cia – je­steś nie­zwy­kle mą­drym, spra­wie­dli­wym i prze­ni­kli­wym czło­wie­kiem.

Te słowa wy­wo­łały bu­rzę okla­sków, do któ­rych przy­łą­czył się sam ce­sarz.

– Twój plan, plan pu­ław­ski, ujęte w nim war­to­ści, jego za­ło­że­nia i cele, jest dla nas wszyst­kich jak świa­tło la­tarni w od­le­głym por­cie. Je­stem spo­kojny o to, że je­śli tylko wszyst­kie statki, każdy pod swoją ban­derą, do­strzegą to świa­tło, każdy z nich do­trze do wy­zna­czo­nego celu. – Świa­dom utkwio­nych w nim spoj­rzeń, wska­zał dło­nią na lam­pion za­wie­szony w oknie po prze­ciw­le­głej stro­nie sali. – Zróbmy wszystko, by an­giel­skie okręty nie były tam pierw­sze! I za to pro­po­nuję wznieść to­ast!

Żar­to­bliwa pu­enta ce­sa­rza roz­ba­wiła to­wa­rzy­stwo. Kie­li­chy po­szły w górę. Te­raz miała się roz­po­cząć uczta. I to nie byle jaka. Na przy­stawki pasz­te­ciki, fi­ga­tele wie­przowe, su­rowe i ma­ry­no­wane ostrygi. Trzy zupy do wy­boru: ro­sół z lina, zupa ce­bu­lowa i barszcz z uszkami. Na­stęp­nie szczu­pak du­szony w bia­łym wi­nie, pu­lardy z so­sem ra­ko­wym, ku­ro­pa­twy à la daube, pie­czeń z ro­ga­cza ob­ło­żona pie­czo­nymi skow­ron­kami, pie­czone ka­płony, be­kasy i go­łę­bie, za­jące, pie­czeń ba­ra­nia i spe­cjal­ność mi­strza Tremo – ja­rząbki prze­dziw­nie sło­niną na­dzie­wane. Po­tem jesz­cze pasz­tety, kar­czo­chy, sa­łaty i pie­czone na roż­nie gra­nele.

No wła­śnie, te gra­nele! – po­my­ślała panna Pe­tit i po­sta­no­wiła po raz ostatni pod­jąć próbę prze­ko­na­nia księż­nej do re­zy­gna­cji z tej po­zy­cji menu. Za­częła prze­dzie­rać się do swo­jej chle­bo­daw­czyni i kiedy już miała ją na wy­cią­gnię­cie ręki, po­mię­dzy nią a Czar­to­ry­ską wy­rósł sam im­pe­ra­tor. Uwię­ziona mię­dzy krze­słami, bez moż­li­wo­ści ru­chu, mo­gła się tylko uśmiech­nąć i, niby z przy­musu, być świad­kiem ich roz­mowy.

– Księżno, nie śmia­łem do­tąd pro­sić, ale jed­nym z głów­nych po­wo­dów, dla któ­rych tu przy­by­łem, jest moż­li­wość zwie­dze­nia Świą­tyni Pa­mięci! Czy ze­chce mi księżna po­ka­zać te cenne zbiory? Pół Eu­ropy o nich mówi, nie wy­pada, by nie znał ich ce­sarz Ro­sji. – Ge­stem dłoni za­pro­sił Czar­to­ry­ską do wyj­ścia z sali.

Ha! Już on do­brze wie, jak można po­dejść księżną – po­my­ślała panna Pe­tit.

– Ale te­raz? Przed przy­staw­kami? – Iza­bela nie­udol­nie pró­bo­wała udać obo­jęt­ność.

– Za­pew­niam, że nikt nie za­uważy na­szej krót­kiej eska­pady. Menu na dziś, z tego, co wi­dzia­łem, jest tak wy­bitne, że go­ście nie ode­rwą wzroku od ta­le­rzy. Oba­wiam się też, że po­tem bę­dzie już zbyt ciemno i mogę nie mieć szansy do­strzec ca­łej ma­gii eks­po­na­tów. Poza tym mam dla księż­nej małą nie­spo­dziankę.

– Nie­spo­dziankę? – Oczy Iza­beli roz­bły­sły. – Ależ... Nie trzeba było! To zu­peł­nie zby­teczne, by im­pe­ra­tor za­przą­tał so­bie głowę ta­kimi spra­wami.

Księżna ro­zej­rzała się po sali. Rze­czy­wi­ście wszy­scy za­jęci byli ko­la­cją. Uśmiech­nęła się do Alek­san­dra i skie­ro­wała się do drzwi.

Za­wie­dziona panna Pe­tit od­pro­wa­dziła ich wzro­kiem aż do wyj­ścia. No trudno! – po­my­ślała i wzru­szyła ra­mio­nami.

– Ale ja tych ja­gnię­cych ją­der i tak nie tknę – sark­nęła jesz­cze pod no­sem.

Ro­tunda Świą­tyni, wy­ra­sta­jąca spo­śród jo­deł i to­poli, wi­doczna była już z od­dali. Skła­dała się z dwóch pię­ter. Dolna, ce­glana część wto­piona była w stok skarpy. Górną ota­czał wie­niec osiem­na­stu ko­rync­kich ko­lumn z pia­skowca.

Wszystko za­częło się od tego, że w pew­nej chwili, chyba w trak­cie ża­łoby, Iza­bela zro­zu­miała, że jed­nak nie zmieni świata. Po­sta­no­wiła za­tem, że upa­miętni tych, któ­rzy byli do tego zdolni, zbie­ra­jąc na­le­żące nie­gdyś do nich przed­mioty. Szybko zdała so­bie sprawę z tego, że nie o samo po­sia­da­nie eks­po­na­tów cho­dzi. Po­trzebne było też wła­ściwe dla nich miej­sce. I tak po­wstała Świą­ty­nia.

Księżna wie­rzyła, że każdy z przed­mio­tów uży­wa­nych kie­dyś przez wiel­kich lu­dzi prze­jął od nich ich ener­gię. Jej zda­niem tak skry­wana moc mo­gła od­dzia­ły­wać na in­nych, mo­gła kształ­to­wać ich my­śle­nie i po­stawy. Wy­star­czyło umieć ową moc uwol­nić.

Cho­ro­bli­wie gro­ma­dziła za­tem Iza­bela czę­ści gar­de­roby, a na­wet nitki z ubrań zna­nych osób, po­szczer­bione fi­li­żanki lub ku­fle, za­rdze­wiałe spinki bądź po­ła­mane nogi od sto­łów i krze­seł. Nie­raz pa­dała oczy­wi­ście ofiarą oszu­stów, któ­rzy za sporą sumę sprze­da­wali jej rudy pu­kiel wło­sów an­giel­skiego króla, a póź­niej oka­zy­wało się, że król miał czu­prynę kru­czo­czarną. Na­wet jed­nak ta­kie po­dej­rzane eks­po­naty do­kład­nie opi­sy­wała, ka­ta­lo­go­wała i pre­zen­to­wała każ­demu, kto, nie­świa­dom kon­se­kwen­cji, wy­ra­ził za­in­te­re­so­wa­nie jej zbie­racką pa­sją. Kie­dyś ktoś za­ofe­ro­wał jej za­kup, po atrak­cyj­nej ce­nie, czaszki het­mana Czar­niec­kiego. Nie za­py­tała, skąd ów szczę­śli­wiec taką re­li­kwię po­zy­skał. A po­tem wy­sta­wiała ją obok dwóch in­nych cza­szek tego wo­dza. Lu­biła się tar­go­wać, to fakt, ale je­śli coś ją za­in­te­re­so­wało, ku­po­wała to i tak, nie­za­leż­nie od tego, jak wy­soka była cena.

Księżna Iza­bela Czar­to­ry­ska i car Alek­san­der I roz­ma­wiają przed Świą­ty­nią Sy­billi w Pu­ła­wach, 15 paź­dzier­nika 1805 roku.

Je­dy­nie jesz­cze Adam Je­rzy miał od­wagę dys­ku­to­wać z matką na te­mat jej pa­sji i nie usta­wał w pró­bach sko­ry­go­wa­nia jej gu­stu i na­wy­ków. Co ja­kiś czas przy­wo­ził jej ku­pione za ba­jeczne kwoty prace zna­nych mi­strzów. Ostat­nio na przy­kład spro­wa­dził dla niej z Włoch ob­raz Le­onarda da Vinci, por­tret ja­kiejś damy. Księżna z ra­do­ścią ta­kie po­darki przyj­mo­wała, a po­tem dys­kret­nie po­rzu­cała je w naj­ciem­niej­szym ką­cie prze­past­nych pu­ław­skich piw­nic. Ob­razy nie mają du­szy, po­wta­rzała. Mó­wiła, że pa­trzy na nie, ale nie czuje więzi z tym, kto je two­rzył. Je­śli już, to łasa była na rę­ko­pisy. A naj­le­piej, gdyby ktoś chciał spre­zen­to­wać jej pę­dzel ja­kie­goś wiel­kiego ma­la­rza czy pióro zna­mie­ni­tego pi­sa­rza. Nie­ważna była treść czy war­tość eks­po­natu, ale to, czy na­le­żał on do zna­nej osoby, czy się nim ona po­słu­gi­wała, czy trzy­mała go w dłoni, albo czy choć na nim sie­działa.

Żą­dza po­sia­da­nia, nie­stety, na­ra­stała. Gdy Czar­to­ry­ska nie mo­gła mieć rze­czy na­le­żą­cej do kon­kret­nej osoby, pró­bo­wała na­być choć uło­mek muru z jej domu, choćby tylko ce­głę czy ka­myk. A gdy i tego nie mo­gła ku­pić, wów­czas, kiedy nikt nie pa­trzył, sama or­ga­ni­zo­wała so­bie wy­ma­rzony eks­po­nat z po­mocą ma­łego no­żyka. Wszyst­kie te „ru­dery”, jak sama je na­zy­wała, zwo­ziła do Pu­ław.

Iza­bela szła przo­dem. Gdy byli już bli­sko bu­dowli, kilku ro­bot­ni­ków wy­to­czyło ukryty do­tąd wśród mło­dych igla­ków drew­niany wóz ze słomą. Księżna spoj­rzała na im­pe­ra­tora, a ten się uśmiech­nął. Na jego sy­gnał je­den z ro­bot­ni­ków wsko­czył na stóg siana, które za­czął roz­gar­niać i zrzu­cać na zie­mię. Po chwili oczom Iza­beli uka­zały się dwa wiel­kie, ka­mienne lwy.

– Adam wspo­mi­nał, że mo­głyby się ta­kowe pani przy­dać... Jesz­cze mie­siąc temu bro­niły Rzymu, ale tu będą pa­so­wały znacz­nie le­piej.

– Ależ one są piękne, pa­nie. Wpraw­dzie nikt na­szych Pu­ław nie ma za­miaru po­now­nie plą­dro­wać, ale lwy po­zwolą nam tu spać spo­koj­niej. – Iza­bela kla­snęła w dło­nie.

Obe­szła każdy po­sąg do­okoła. Dło­nią po­gła­dziła na­stro­szone grzywy. Nie była w sta­nie ukryć za­chwytu, co Alek­san­der naj­pew­niej skrzęt­nie od­no­to­wał.

Po chwili do­tarli do ro­tundy, wspięli się po kil­ku­na­stu scho­dach i sta­nęli pod du­żymi drzwiami do Świą­tyni. Wy­soko nad nimi wy­ryto w ka­mie­niu de­wizę „Prze­szłość – Przy­szło­ści”.

– Im­pe­ra­to­rze, może ze­chce pan sam otwo­rzyć Świą­ty­nię? – Iza­bela wy­cią­gnęła w kie­runku ce­sa­rza trzy­many w dłoni duży klucz.

Alek­san­der wy­da­wał się za­sko­czony pro­po­zy­cją Iza­beli lub sa­mym przed­mio­tem. Przy­glą­dał mu się z uwagą przez dłuż­szą chwilę. Na­wet nie wy­cią­gnął po niego ręki. – To za­szczyt dla mnie! – Zdał so­bie chyba sprawę z nie­zręcz­no­ści sy­tu­acji i w końcu prze­chwy­cił klucz. Za­miast jed­nak wło­żyć go do zamka, na­dal mu się przy­glą­dał.

– Och, wy­ko­nano go we­dle mo­jego po­my­słu! To la­ska Her­mesa zwień­czona skrzy­dłami i ople­ciona przez dwa węże. A tu na­pis, pro­szę spoj­rzeć! „Otwie­ram Świą­ty­nię Pa­mięci I.C. w roku ty­siąc osiem­set pierw­szym” – prze­czy­tała na głos Iza­bela. – Chodźmy do środka! – za­chę­ciła.

Im­pe­ra­tor na­dal mil­czał, ale po­słusz­nie umie­ścił klucz w zamku. Me­cha­nizm za­zgrzy­tał, a księżna na­parła na cięż­kie drzwi. Świą­ty­nia stała przed nimi otwo­rem.

Jej górna kon­dy­gna­cja skła­dała się wy­łącz­nie z jed­nego ogrom­nego, otwar­tego po­miesz­cze­nia. Wy­peł­nione było ono róż­nego ro­dzaju eks­po­na­tami, które stały oparte o mury albo le­żały na sto­łach i ła­wach roz­sta­wio­nych pod ścia­nami i na środku sali. Wszystko do­sko­nale oświe­tlały pro­mie­nie słońca wpa­da­jące do ro­tundy z góry, przez otwór na środku ko­puły.

Księżna naj­pierw za­pro­wa­dziła ce­sa­rza do ni­szy umiesz­czo­nej za czer­woną, ak­sa­mitną za­słoną ze zło­tymi frędz­lami, za­wie­szoną na zło­tej strzale. Tu znaj­do­wały się naj­waż­niej­sze zdo­by­cze jej ko­lek­cji: tar­cza wró­żebna Jana So­bie­skiego, którą ten otrzy­mał na dzień przed wy­prawą pod Wie­deń, mie­cze Ja­giełły i Wi­tolda oraz sza­ble Ba­to­rego i So­bie­skiego.

– A oto moja ko­lek­cja cho­rą­gwi. Tu zdo­byte pod Grun­wal­dem, te pod Wied­niem. – Wska­zała ręką. – A tu cho­rą­giew szwedzka zdo­byta przez Ste­fana Czar­niec­kiego. Tu na­to­miast la­ski mar­szał­kow­skie i bu­ławy het­mań­skie.

Szli da­lej, Iza­bela dwa kroki przed im­pe­ra­to­rem. Ce­sarz z uwagą za­glą­dał do otwie­ra­nych przez nią szka­tuł, skrzyń i puz­der. Po­dzi­wiał ka­wa­łek sukni Zyg­munta Au­gu­sta, no­żyk z ko­ścia­nym trzon­kiem na­le­żący nie­gdyś do Ste­fana Ba­to­rego, łań­cuch kró­lo­wej Ja­dwigi.

– Ni­komu na to nie po­zwa­lam, ale pro­szę, im­pe­ra­to­rze, pro­szę po­czuć w dłoni tę moc hi­sto­rii.

Alek­san­der mil­czał, gdy Czar­to­ry­ska przed­sta­wiała mu hi­sto­rię każ­dego przed­miotu i jego sym­bo­liczne zna­cze­nie. Nie wie­działa jed­nak, czy mil­cze­nie to wy­nika z sza­cunku do niej lub hi­sto­rii, czy z braku za­in­te­re­so­wa­nia. Przez cały czas kur­czowo ści­skał w dło­niach klucz do Świą­tyni i zer­kał na niego ukrad­kiem, my­śląc, że ona tego nie za­uważa. Księżna po­my­ślała, że może po pro­stu nu­dzą go pre­cjoza zwią­zane z wiel­kimi Po­la­kami.

– Z tego je­stem szcze­gól­nie dumna – po­wie­działa więc, z ulgą do­strze­gł­szy coś, co Ro­sja­ni­nowi mo­gło się wy­dać bar­dziej in­te­re­su­jące. – Tę piękną ikonę Piotr Wielki po­da­ro­wał swo­jej chrze­śniaczce Zo­fii Sie­niaw­skiej. A tu, pro­szę spoj­rzeć, krze­sło Szek­spira.

Ani jed­nak ikona, ani krze­sło, ani na­wet sto­łek i nuty Jana Ja­kuba Ro­us­seau nie zmie­niły ob­li­cza Alek­san­dra. Mil­czał. Wy­da­wał się nie­obecny.

Księżna skie­ro­wała się do wyj­ścia, pró­bu­jąc ukryć za­wód. Dziwne, po­my­ślała, prze­cież sam po­pro­sił o zwie­dze­nie Świą­tyni. Może ocze­ki­wał cze­goś wspa­nial­szego. A może...

Na­raz zdała so­bie sprawę z tego, że wi­zyta w Świą­tyni mo­gła być tylko ucieczką od ko­niecz­no­ści dys­ku­to­wa­nia nad pla­nem pu­ław­skim.

– Nie­sa­mo­wite zbiory! – Ce­sarz za­trzy­mał się przed sa­mym wyj­ściem. – Ale... – Za­wa­hał się. – Ten klucz, wciąż mnie to in­try­guje. Skąd taki po­mysł na niego?

– Klucz?

Całe góry cen­nych eks­po­na­tów, wieki hi­sto­rii, a on pyta o klucz?, po­my­ślała zdu­miona Iza­bela.

– Jesz­cze za cza­sów Po­wą­zek przy­ja­ciel spre­zen­to­wał mi nie­wielką, pięk­nie zdo­bioną szka­tułkę. Ktoś kie­dyś mu­siał trzy­mać w niej coś nie­zwy­kle cen­nego, bo była za­bez­pie­czona so­lid­nym zam­kiem. Naj­bar­dziej za­chwy­cił mnie wła­śnie klucz do owego zamka: uskrzy­dlona la­ska ople­ciona dwoma wal­czą­cymi wę­żami – wy­ja­śniła po­woli.

– Ka­du­ce­usz... – do­koń­czył Alek­san­der.

– Tak, ka­du­ce­usz. Sko­pio­wa­łam ten wzór. Ot i cała hi­sto­ria.

– A ta szka­tuła...? – Ce­sarz za­czął się roz­glą­dać po sali.

– Ach, musi le­żeć gdzieś na tam­tym stole. – Iza­bela wska­zała me­bel pod jedną ze ścian. – Nie udało mi się usta­lić jej wieku i po­cho­dze­nia, stąd na ra­zie nie zo­stała ska­ta­lo­go­wana. Nie eks­po­nuję jej też spe­cjal­nie. Wy­da­wało mi się, że jest tu sporo cen­niej­szych rze­czy – do­dała z prze­ką­sem, któ­rego nie zdo­łała po­wstrzy­mać, choć bar­dzo pró­bo­wała za­cho­wać opa­no­wa­nie. – W tym to­wa­rzy­stwie to je­dy­nie taka cie­ka­wostka. – Za­to­czyła ręką w po­wie­trzu.

– Tak, cie­ka­wostka – mruk­nął pod no­sem im­pe­ra­tor. Zro­bił krok w kie­runku wska­za­nego stołu, ale za­raz znów za­stygł w miej­scu. Od­wró­cił się do Iza­beli.

– Już późno! Wra­cajmy na ucztę. Ta po­dróż przez hi­sto­rię spra­wiła, że nie­zwy­kle zgłod­nia­łam – stwier­dziła księżna.

Wy­szła do ogrodu. Uznała, że dal­sze opro­wa­dza­nie znu­dzo­nego ce­sa­rza po Świą­tyni nie ma więk­szego sensu. Wszel­kie opo­wie­ści o jego nie­by­wa­łym za­in­te­re­so­wa­niu sztuką, o jego wie­dzy w tej dzie­dzi­nie oka­zały się w naj­lep­szym ra­zie prze­sa­dzone.

Ech... to jesz­cze dzie­ciak, po­my­ślała smutno.

Utwier­dziła się w tym prze­ko­na­niu, kiedy przez całą drogę po­wrotną czuła wwier­ca­jące się w jej plecy spoj­rze­nie Alek­san­dra.

Im­pe­ra­tor czy nie, wszy­scy oni są tacy sami, uznała. Ale skoro tak, może nie wszystko stra­cone. Trzeba tylko za­grać in­nymi kar­tami.

Na siódmą Zo­fia za­pla­no­wała przed­sta­wie­nie. Ach! Te­atr pod roz­gwież­dżo­nym nie­bem! Iza­bela już wie­działa, co na sie­bie włoży, by olśnić tak zna­ko­mi­tego go­ścia.

Spek­takl udał się zna­ko­mi­cie. Za swoją rolę księżna znów ze­brała naj­więk­sze brawa. Car jed­nak jej nie okla­ski­wał. Tuż po szó­stej opu­ścił Pu­ławy. Z ni­kim się nie po­że­gnał. Ka­zał prze­pro­sić go­spo­da­rzy. Sprawy wagi pań­stwo­wej – na­pi­sał na bi­le­ciku, który prze­ka­zała jej słu­żąca.

Ce­sar­skiego fu­laru i tak nie za­mie­rzała zwra­cać. Ucie­szyła się więc, że te­raz nie bę­dzie mu­siała szu­kać ku temu wy­mówki. Za­sta­na­wiała się tylko nad wy­bo­rem od­po­wied­niego miej­sca w Świą­tyni dla tego no­wego eks­po­natu.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki