Insta story - Magdalena Ostrowska-Dołęgowska - ebook
NOWOŚĆ

19 osób interesuje się tą książką

Opis

Angelika, studentka czwartego roku na ASP, żyje w cieniu tragedii, która wydarzyła się w jej rodzinie. Po rozwodzie rodziców i samobójczej śmierci matki próbuje zasłużyć na miłość wymagającego ojca. Jest przekonana, że jego uznanie zdobędzie dopiero wtedy, gdy osiągnie sukces. Ale mimo ogromnych starań jej twórczość nie zostaje doceniona. Wszystko się zmienia, gdy poznaje Aleksa Grodzkiego – gwiazdę Wydziału Sztuki Mediów. Dzięki niemu staje się budzącą coraz większe zainteresowanie modelką i influencerką – Miss Angel. Ale czy popularność da jej szczęście? Czy Aleks to właściwa odpowiedź na ukryte pragnienia?

 

Insta story to historia o wewnętrznych konfliktach, trudnych wyborach i poszukiwaniu odpowiedzi na pytania o wartości. To opowieść o motywacjach, którymi się kierujemy, spełnianiu oczekiwań swoich oraz innych. Wreszcie, to książka o próbach odnajdywania się w świecie pędzącym za sławą i sukcesami, podczas gdy tak naprawdę tęskni się za głębokimi relacjami i pragnie być dla kogoś najważniejszym. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 354

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dla całego świata możesz być nikim,

dla kogoś możesz być całym światem.

Mały Książę, Antoine de Saint-Exupéry

1. Ikar

Gotowa? – pyta ojciec, zaglądając na moje poddasze, gdzie walczę ze stretchem, żeby skrzydła z białych piór nie zniszczyły się w transporcie. Są częścią pracy zaliczeniowej, nad którą spędziłam ostatnie pół roku, a dzisiaj jest ich wielki dzień.

– Prawie… – odpowiadam i wzdycham z irytacją, bo zabrałam się do tego na łapu-capu i ten przeklęty stretch nie chce się dobrze trzymać.

– Daj. – Ojciec przytrzymuje koniec tak, żebym mogła naciągnąć rolkę.

O niebo lepiej.

– Nieźle wyszło – dodaje, a mnie robi się ciepło na sercu.

Wiem. Wiem, że dobrze. Cholernie dobrze.

– Mhm – mruczę w odpowiedzi i uśmiecham się oszczędnie.

Nie chcę pokazywać, jak strasznie jestem podekscytowana, żeby nie zaczął mnie po swojemu sprowadzać na ziemię.

– Zaniosę resztę na dół – mówi, gdy odcinam taśmę.

Biorę tylko parę łyków kawy i wkładam buty. Jestem tak przejęta, że nie dałabym rady zmieścić nic więcej. Pakujemy do samochodu owinięte stretchem drewniane ciało Ikara. Wywierciłam w nim mnóstwo otworów różnej wielkości, układających się w kształty cząsteczek dopaminy, serotoniny i endorfin. Jest ich tak wiele, że konstrukcja wygląda niczym zrobiona z koronki. Nigdy wcześniej nie byłam tak zadowolona ze swojej pracy. Może tylko jako dziecko, gdy zrobiłam pierwszego w życiu anioła z drewna. Miał pomalowaną na czerwono sukienkę z żółtym serduszkiem, oczy o bardzo długich rzęsach i krzywy, trochę upiorny uśmiech. Długie włosy z jasnego sznurka i skrzydła bardziej przypominające nietoperze niż gołębie. Był raczej ubogą wersją tych, które tworzyła mama, ale ona pogłaskała mnie wtedy po głowie i powiedziała, że jest najładniejszy na całym świecie.

Drewniane anioły wychylały głowy ze wszystkich kątów domu mojego dzieciństwa. Jasnowłose, w barwnych szatach, z prostymi, ale bardzo zgrabnymi wykończeniami. Miały skrzydła z przeróżnych materiałów. Czerpanego papieru, rozciągniętych na drucikach rajstop, piór i plecionych sznurków. Ich oczy były zwykle zamknięte, a usta ściągnięte w literę „o”, jakby śpiewały. Anioły stały się ostatnim bastionem artystycznego życia, z którego musiała zrezygnować mama, gdy moje istnienie zaskoczyło ją na trzecim roku studiów na wydziale malarstwa. Zapach drewna i farb wciąż mi się z nią kojarzy.

Stojąc w korkach, słuchamy porannych wiadomości. To tata zaproponował, że mnie odwiezie, żebym nie musiała taszczyć mojego Ikara do tramwaju. Gdy pół roku wcześniej powiedziałam mu o konkursie, którego zwycięskie prace zostaną zaprezentowane w Zachęcie na wystawie Smart Traps, powiedział, że w takim razie czeka mnie dużo pracy. Wiedziałam, że go to poruszy, bo mama zawsze pragnęła znaleźć się w Zachęcie. A teraz ja mogłam zrealizować to marzenie jeszcze w trakcie studiów. On zresztą też był niespełnionym artystą, ale gdy wychodzisz z biednego domu, nie zawracasz sobie głowy Akademią Sztuk Pięknych, tylko idziesz na SGH albo politechnikę, żeby mieć solidny zawód.

– Widziałaś już, co zrobili inni? – pyta, gdy w radiu brzęczą reklamy.

– Nie. Dziś zobaczę. Od nas wchodzą trzy prace.

– Dobrze. Oprócz pupilka osoby decyzyjnej i kogoś, kogo trzeba tam wpuścić, będzie jeszcze jedno miejsce dla tej prawdziwie zasłużonej osoby.

– Myślisz, że tak to działa? – pytam sceptycznie.

– Nie myślę. Ja wiem, że tak to działa. – Patrzy na mnie znacząco.

Wreszcie dojeżdżamy na Spokojną i już z daleka dostrzegam na schodach Mon, która wyszła na fajka i właśnie gada z kimś przez telefon. Dołączyła do nas w tym roku po dziekance i z początku bardzo mnie irytowała, bo zdawało się, że jej głównym celem jest to, żeby zbudować wokół siebie grono fanów. Najwyraźniej mnie także chciała mieć w swojej kolekcji. Wkrótce jednak okazało się, że z nikim tak dobrze mi się nie współpracowało przy tych przeklętych projektach, które trzeba było robić we dwoje lub w grupach. A jak już zaczęłyśmy współpracować, to doceniłam też jej bezpośredni styl bycia i sarkastyczne poczucie humoru.

Podjeżdżamy i ojciec pomaga mi wypakować Ikara z samochodu, a Mon kończy rozmowę, chowa swojego elektryka i podchodzi.

– Cześć! – wita się z nami obydwojgiem. – Mon. – Podaje rękę mojemu tacie.

– Mój tata… – przedstawiam ojca, bo spostrzegam jego konsternację.

Monika zerka na mnie zaskoczona.

– Przepraszam! Myślałam, że… Sorry… – Szczerzy się do niego.

– W porządku. Wojtek. – Odwzajemnia jej uśmiech. – Pomóc ci to zanieść? – zwraca się już do mnie.

– Nie, poradzimy sobie. – Patrzę znacząco na Mon, która ma teraz głupią minę.

– To powodzenia – mówi ojciec i kiwa głową Monice, po czym wsiada do auta, a ona unosi brew i spogląda na mnie z niedowierzaniem.

– To ultra ciacho to twój stary?

– Bierzesz drewno – mówię, pokazując jej ciało Ikara. – Jest cięższe. – Wykrzywiam usta we wrednym grymasie.

– Och, Ange! No weź… Niezły jest. – Śmieje się uroczo, targając Ikara po schodach. – Ile on miał lat, jak wydupczył twoją matkę? Piętnaście?

Naprawdę ją to bawi, więc posyłam jej jeszcze jedno znaczące spojrzenie.

– Myślałam, że zrobiłaś wreszcie coming out ze swoim typem…

– Proszę cię… – Przewracam oczami. – On ma czterdzieści pięć lat. A ja nie mam żadnego typa – mówię z naciskiem.

– To wcześnie zaczął…

– Wcześnie – przyznaję.

– Muszę ci powiedzieć, że jakbym spotkała na Tinderze…

– Dziękuję! – wchodzę jej w słowo. – Nie chcę wiedzieć!

To rozbawia ją jeszcze bardziej. O tym, że nie chcę też wiedzieć, czy tata ma konto na Tinderze już jej nie mówię. Choć po tym jak młode dziewczyny czasem sprowadza, sądzę, że tak. Przez krótką chwilę wyobrażam go sobie z Mon i muszę się naprawdę wysilić, żeby przepędzić tę wizję.

Monika jest jedną z ładniejszych dziewczyn, jakie spotkałam. Ever. Pieprzyk na kości policzkowej, kształtne usta, duże, brązowe oczy w ciemnej oprawie i zadarty nosek. A do tego bujne, kasztanowe włosy. Istna piękność.

W sali praktycznie wszyscy już są. Pochłonięci rozmowami albo rozpakowywaniem swoich dzieł.

– Dobra! Pokazuj gościa! – Mon kiwa na Ikara. – Jestem piekielnie ciekawa, jak wygląda na żywo.

Przez ostatnie miesiące dokumentowałam jego powstawanie na Instagramie. Dzień po dniu. Krok po kroku. Nie wstawiłam jednak zdjęcia całości, chcąc zachęcić ludzi, aby zobaczyli, co z tego wyszło, już na wystawie. Teraz Mon po swojemu zaczyna robić show z rozpakowywania czarnej folii, więc zaczynają się wokół nas gromadzić ludzie, a ja umieram z krindżu.

– Może powinniśmy go zostawić w tych lateksowych łaszkach? – Robi figlarną minę, a chłopaki to podłapują i zaczyna się festiwal rechotu i głupich tekstów. Tylko wysoce egzaltowane dziewczyny, z którymi nigdy szczególnie się nie polubiłam, patrzą na tę scenę z lekkim oburzeniem.

– O ja cię pieprzę! – reaguje Mon, gdy wydobywam z folii skrzydła. – To jest cholerne arcydzieło, Ange!

Zerkam po twarzach zgromadzonych i widzę, że pióra rzeczywiście robią wrażenie.

– Holy shit! – rzuca Dawid, który jest z Mon w najlepszej komitywie.

– Zaiste – dodaje Piotr. – Niezłe, Angelika.

Białorusin Dmitrij puszcza do mnie oko. Polubiłam go już na samym początku, gdy żartował sobie, że na tę rzeźbę trafił zupełnie przez przypadek, bo jeszcze słabo znał polski i wydawało mu się, że to całkiem inne „robienie rzeźby”. Żart był może dosyć cienki, ale czuć było, że ma do siebie dystans, podczas gdy większość osób zadzierała nosa i próbowała zgrywać wielkich artystów. Niektórym przeszło, głównie chłopakom. Z dziewczynami było już tylko gorzej.

Podnosi się wrzawa i sypią kolejne komentarze, a ja, po raz kolejny tego poranka, próbuję nie pokazać po sobie, jak strasznie jestem podekscytowana, ale teraz, gdy widzę prace moich kolegów i koleżanek, przeżywam chwilę uniesienia. Przy tych dziwolągach z warstw rozmoczonego papieru, miedzianego drutu i plastiku mój Ikar jest całkowicie poza skalą.

Wracam do domu jak na – nomen omen – skrzydłach i chwalę się ojcu, jakie wrażenie zrobił Ikar na mojej grupie. Z nieukrywaną satysfakcją pokazuję mu też zdjęcia innych prac. Patrzę, gdy je przegląda i uśmiecha się pod nosem. Nie komentuje, ale wiem, co myśli.

Wieczorem leżę w łóżku, na poddaszu, na którym wciąż pachnie drewnem, choć zapach farb ulotnił się wiele lat temu. Patrzę na stelaż, na którym pracowałam nad skrzydłami i myślę o tych kilku minionych miesiącach. O tym, ile prototypów poleciało do kosza. O tych ślepych uliczkach, z których musiałam się wycofywać, bo efekt nie był zadowalający. Ale ten już jest. Naprawdę jest. Myślę też o Zachęcie. Jak cudownie będzie zobaczyć tam swoją pracę. I minę mojego taty.

* * *

Brutalne zderzenie z rzeczywistością nadchodzi dwa dni później, gdy doktor Kossuth ogłasza wyniki konkursu. Pracami, które według niej zasługują na to wyróżnienie, są papierowa klucha z kablem od smartfona podpiętym do żył, wielka pułapka na myszy ze schwytanymi serduszkami i bohomaz w pajęczej sieci z kabli. Autorzy prac się cieszą, przybijają piątki, a Weronika, od tej kluchy, skacze z radości i obejmuje się ze swoimi psiapsiami. Ja stoję z ustami jak koparka i zwyczajnie nie mogę uwierzyć.

Gdyby moja praca przegrała z czymś wyraźnie lepszym pod względem wykonania albo koncepcji, zrozumiałabym, ale papierowa klucha z kablem? Albo ta boleśnie dosłowna pułapka na myszy? Mój Ikar jest symbolem dopaminowego haju i upadku, jakiego doświadcza wielu ludzi uzależnionych od Instagrama, Tik Toka czy Facebooka. Przecież to nie tylko idealnie wpisuje się w temat wystawy, ale jest czymś więcej. „Symbolika, pobudzanie do refleksji, poruszanie wrażliwych strun duszy, piękno wykonania” – tłuką nam to do głowy od samego początku studiów. A potem? Potem wygrywa coś, co daje łopatą po łbie, bez żadnej finezji i wykonane, że pożal się Boże.

W przerwie podchodzę do doktorki i próbuję negocjować.

– Przykro mi, pani Angeliko – mówi, choć w tonie jej głosu nie ma ani cienia żalu. – Wykonanie jest naprawdę bardzo dobre. Niezwykle staranne i dopracowane w szczegółach, prawda. Nie ma się do czego przyczepić. Ale to po prostu za mało. Ikar jest jednym z najbardziej wyeksploatowanych motywów i choć ta praca zasługuje na najwyższą ocenę, to żeby trafić na wystawę, musiałaby pani ująć ten temat w świeższy, bardziej zaskakujący sposób.

Świeższy sposób? Klucha z kablami ma być tą świeżością?

– Pani doktor, być może pani jej nie zrozumiała… – Staram się powstrzymać narastającą irytację. – Jego konstrukcja wskazuje na kruchą osobowość, wewnętrzne słabości…

– Ależ pani Angeliko – wchodzi mi w słowo. – Zapewniam panią, że zrozumiałam – dodaje z naciskiem. – Sugerowałabym, żeby pogodziła się pani z tym, że praca jest dobra, ale nie najlepsza. – Jej kamienny spokój podnosi mi ciśnienie. – Jedna ze studentek z piątego roku również wybrała ten temat, ale skrzydła zrobiła z fotografii z Instagrama. To jest coś nowego – podkreśla. – Następnym razem proszę dopracować koncepcję, bo teraz ona także jest krucha.

– Proszę, niech to pani jeszcze przemyśli…

– Wybrałam już prace na wystawę.

Rozdziawiam usta, ale zupełnie nie wiem, jak miałabym ją przekonać. Dopada mnie bezsilność. Gdy rozpakowałam swojego Ikara, zwrócili na niego uwagę wszyscy. Wszyscy! Czy nie o to chodzi w sztuce? Nie. Nie o to. Nie wystarczy stworzyć pracę, która wbija w ziemię każdego na sali. Trzeba jeszcze wpasować się w gust tych, którzy podejmują decyzję. A, jak widać, czasem wystarczy tylko to. Wyraz mojej twarzy wciąż musi być zacięty, bo doktorka dodaje:

– Widzę, że nieprzypadkowo wzięła pani właśnie tę postać. Lot Ikara stanowi symbol nadmiernej ambicji. Mam nadzieję, że wyciągnie pani z tego osobistą lekcję.

Grunt wymyka mi się spod nóg, a do oczu napływają łzy.

Patrzę raz jeszcze w bezwzględną twarz doktorki i daję za wygraną. Podchodzę do swojego Ikara i wciąż próbując się nie popłakać, wyrywam mu skrzydła, z których byłam tak dumna. Wychodząc z sali, mijam się z wracającymi ludźmi, bo przerwa właśnie się kończy. Gapią się na mnie, ale mam to gdzieś. Nie ma wśród nich Mon. Tym lepiej. Wybucham bezsilnym płaczem dopiero, gdy wypadam na Spokojną, poza zasięgiem ciekawskich oczu. Jest mi źle. Tak bardzo źle. Byłam przekonana, że mam to w garści i nie potrafię sobie poradzić z tym, z czym przegrał mój Ikar. To tak strasznie niesprawiedliwe.

Idę, marząc się jak pięciolatka i przez te łzy ledwo widzę dokąd. Do tego skrzydła strasznie mi ciążą. Nie wiem, czemu zabrałam je ze sobą. Chyba dlatego, że włożyłam w nie tyle pracy, a nie zostały docenione. Teraz jednak dociera do mnie, że jeśli zabiorę je do domu, wciąż będą mi przypominały o porażce. Wszystkich porażkach. Stawiam je więc przy stercie śmieci pod murem Powązek. Patrzę na ich nieskazitelną biel wśród tego syfu i myślę, że to smutna alegoria mojego życia. Robię zdjęcie i wrzucam na Instagram. Taki jest finał wielomiesięcznej pracy. Pojawia się gorzka myśl, że taka „instalacja artystyczna” pewnie znacznie bardziej zaspokoiłaby gust doktor Kossuth.

* * *

Budzę się wieczorem, zmęczona jeszcze bardziej, niż zanim się położyłam, z bolącą głową i bardzo spragniona. Mam wrażenie, że wszystkie zdarzenia tego dnia tylko mi się przyśniły, jednak seria wiadomości od Moniki w przykry sposób przywraca mnie do realności.

14:38 Mon

Ange, gdzie jesteś?Dziewczyny mówią, że wybiegłaś z sali jak oparzona.

15:55

Kossuth jest nieźle wkurwiona. Mówi, że za zniszczoną pracę nie wystawi Ci oceny. I że masz przyjść, jak OCHŁONIESZ. WTF?

17:11

Ange, no odezwij się! Co to za drama?

Klnę pod nosem. Strasznie mi teraz źle z tym, że tak mnie poniosło. Powinnam była zdusić ten żal i zrobić dobrą minę do złej gry. Bo przecież cierpi się po cichu, a z porażek wynosi lekcje na przyszłość. Ale nie umiałam. Chyba przelała się czara goryczy i kontrolę przejęła Mrs. Hyde. Furiatka, która nie potrafi nad sobą panować. Jedyne, za co mogę być sobie teraz wdzięczna, to że byłyśmy z doktorką w sali same i przynajmniej nie wygłupiłam się przed całą grupą. Choć pewnie i tak ktoś widział lub słyszał mój wybuch, bo drzwi były otwarte. Mam ochotę wyłączyć telefon i przespać kolejny tydzień, ale dostrzegam jeszcze jedną wiadomość. Od ostatniej osoby na świecie, której bym się spodziewała. To fotograficzna gwiazda Wydziału Sztuki Mediów, z którą nie zamieniłam żadnego słowa, poza jednym „cześć”, gdy Mon przedstawiła nas sobie na fajku dobre pół roku wcześniej.

16:05 Alex Grodzki

Hej, Angel! Może miałabyś chęć polatać na tych skrzydłach po mieście? Przyszedł mi do głowy pomysł na fajną sesję. Daj znać.

Nie mam pojęcia, skąd wie o skrzydłach ani jak znalazł mój niszowy profil na Instagramie. Dziwi mnie też i trochę mierzi, że napisał tak, jakbyśmy znali się od lat. Żadnego „nie wiem, czy mnie pamiętasz, studiuję po sąsiedzku, bla bla bla”.

Gwiazda.

Zerwałyśmy się wtedy z piekielnie nudnych zajęć i poszłyśmy zakurzyć pod jego wydziałem. Zagadnął, czy mamy papierosy i posiedział z nami, chyba z grzeczności. Mon trajkotała z nim o jakimś zbliżającym się evencie, na którym miał robić fotki, a ja siedziałam obok i gapiłam się na swoje paznokcie. Ot i cała znajomość. Oczywiście już wcześniej mnóstwo razy słyszałam ochy i achy na jego temat. Jaki to z niego ciastek i fotograficzny geniusz, a wzrok wszystkich koleżanek, które się nim ekscytowały, przywodził na myśl mokre majtki. Dla mnie był to wystarczający powód, żeby nie zawracać sobie nim głowy.

Mówię, że się spóźnił, bo pewnie już trafiły do sortowni albo jakiś bezdomny umościł sobie z nich spanko, a on odpowiada, że może nie bezdomny i nie spanko, ale trafiły do jego kuchni. Na potwierdzenie wysyła mi zdjęcie.

20:13 Alex Grodzki

Co powiesz na sobotę?

Zdumiona zaglądam na jego profil. Szalona, z mojej perspektywy, liczba followersów, lajków i komentarzy. Zdjęcia robią wrażenie. Zamyśleni przechodnie w miejskiej scenerii, znane miejsca Warszawy z nietypowej perspektywy, drobiazgi porzucone na ulicy i różnej urody ludzie, którzy zawsze wyrażają coś ciekawego mimiką. On sam pozostaje w tle. Jest tylko kilka fotek, na których ktoś uchwycił go podczas sesji. Ustawia aparat na statywie, wychyla się przez barierkę, tłumaczy coś modelowi. Tylko na jednym patrzy prosto w obiektyw znad aparatu. Włosy, ciemny blond, opadają grzywą na prawą stronę, a po oczach widać, że się uśmiecha.

Przeglądam też swój profil, tak biedny, w porównaniu z tym, co widziałam przed chwilą. Od maturalnej klasy, gdy zaczęłam solidnie się przygotowywać do studiów na ASP, a potem przez cztery lata na uczelni, udało mi się zgromadzić niecały tysiąc followersów. Dramat. Sama lubiłam oglądać zdjęcia i filmiki, na których goście lub typiarki robili coś w drewnie, gdy je szlifowali, malowali. Jak powstawały obrazy, figurki, rzeźby, makramy, garnki z gliny i przeróżne instalacje. Albo jak ktoś wypalał napisy. Oglądanie tego sprawiało mi wręcz fizyczną przyjemność. Przez jakiś czas miałam nadzieję, że będzie z tego coś więcej. Gdy patrzysz na kanały z setkami tysięcy wyświetleń, zdaje się proste. Ale tutaj też zderzyłam się ze ścianą. Zresztą zderzałam się z nią za każdym razem, gdy chciałam z czymś dotrzeć do ludzi.

Na początku studiów próbowałam stworzyć blog o tym, jak przygotować się do rekrutacji na ASP. Co mówić w ramach autoprezentacji, jak zbudować portfolio, jakie zrobić kursy. Sama śledziłam takie blogi i nie widziałam w tym wielkiej finezji, więc sądziłam, że jak zrobię to zgrabniej, ładniej albo bardziej dociekliwie, to wypali.

Ale nie wypaliło.

Może za wcześnie się poddałam, a może to kwestia zbyt dużej konkurencji, przez co trudno się przebić. Albo, czego przyjęcie przychodzi mi z większym trudem, po prostu się do tego nie nadaję. Nie jestem dobra w wymyślaniu chwytliwych tytułów i odpowiadaniu na potrzeby wyszukiwarki haseł kluczowych. Teraz wychodzi na to, że z odpowiadaniem na gusta krytyków również słabo mi idzie.

Zdjęcie skrzydeł obok śmietnika okazuje się jakimś hitem w skali mojej twórczości. Tylu komentarzy nie było tu jeszcze nigdy. Ludzie pytają, co się stało, inni próbują żartować lub wymyślać tytuły w stylu: „Tak umiera prawdziwa sztuka”. Kilka osób napisało prywatną wiadomość. Wygląda na to, że wolą oglądać zdjęcie mojej porażki.

Wzdycham, wchodzę w folder z wiadomościami i odpisuję Aleksowi, że czemu nie.

Zasypiam, zupełnie nieświadoma, że właśnie stoję na progu wielkich zmian.

Redakcja:

Barbara M. Mikulska

Korekta:

Joanna Czarkowska

Projekt okładki:

Joanna Halerz

Layout, skład:

Hotch Studio Paweł Czarkowski

Wydanie I, Warszawa 2025

ISBN 978-83-66767-87-4

Copyright © by Magdalena Ostrowska-Dołęgowska, Gdańsk 2025

Copyright © for all editions by Wydawnictwo Alegoria, Warszawa 2025

Wydawnictwo Alegoria Sp. z o.o.

Ul. Chmielna 73 B, lok 14

00-801 Warszawa

tel. 600 762 716

e-mail: [email protected]

Druk i oprawa:

K&K Drukarnia, Kraków

Skład wersji elektronicznej:

Hotch Studio Paweł Czarkowski