Imperium bólu - J.L. Beck - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Imperium bólu ebook i audiobook

J.L. Beck

3,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

275 osób interesuje się tą książką

Opis

Kłamstwa. Zdrada. Ból.

Callum Torrio, okryty złą sławą handlarz bronią, zrobi wszystko, żeby odzyskać kobietę, którą kocha.

Szykuje się wojna pomiędzy przestępczymi rodzinami. Jeden fałszywy krok i sytuacja wymknie się spod kontroli.

Callum musi się ukrywać, ale musi też zrobić wszystko, co w jego mocy, żeby zadbać o bezpieczeństwo Bianki i ich nienarodzonego dziecka. Miłość do niej czyni go łatwym celem, ale też daje mu siłę.

Czy odnajdą szczęście, kiedy cała prawda wyjdzie na jaw, czy ich przeszłość boleśnie zniszczy to, co ich łączy?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 440

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 1 godz. 55 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Anna Wilk & Artur Barczyński

Oceny
3,7 (21 ocen)
9
5
2
2
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
LadySerafin

Nie oderwiesz się od lektury

Wydaje mi się, że to nie jest cała książka.
10
19Aneta89

Nie oderwiesz się od lektury

Historia całkiem w porządku, ale w audiobooku brakuje wielu rozdziałów. Mamy sam początek
10
JoannaBura

Nie oderwiesz się od lektury

historia super,ale zabrakło zakończenia. polecam
10
Zofijka57

Z braku laku…

podchodzilam do tej ksiazki pare razy.Nie wciagnela mnie za bardzo,
00
Guleczka

Nie oderwiesz się od lektury

Super.Czekam na kolejną część
00



Ty­tuł ory­gi­nału: Em­pire of Pain

Fragment

Prze­kład z ję­zyka an­giel­skiego: Agnieszka Re­wi­lak i Wanda Le­wera

Co­py­ri­ght © J. L. Beck, 2025

This edi­tion: © Ri­sky Ro­mance/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2025

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Anna Slo­torsz

Re­dak­cja: Anna Po­inc-Chra­bąszcz

Ko­rekta: Anna No­wak

ISBN 978-91-8076-540-4

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/SKla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

Kłam­stwa. Zdrada. Ból.

Cal­lum Tor­rio, okryty złą sławą han­dlarz bro­nią, zrobi wszystko, żeby od­zy­skać ko­bietę, którą ko­cha.

Szy­kuje się wojna po­mię­dzy prze­stęp­czymi ro­dzi­nami. Je­den fał­szywy krok i sy­tu­acja wy­mknie się spod kon­troli.

Cal­lum musi się ukry­wać, ale musi też zro­bić wszystko, co w jego mocy, żeby za­dbać o bez­pie­czeń­stwo Bianki i ich nie­na­ro­dzo­nego dziecka. Mi­łość do niej czyni go ła­twym ce­lem, ale też daje mu siłę.

Czy od­najdą szczę­ście, kiedy cała prawda wyj­dzie na jaw, czy ich prze­szłość bo­le­śnie znisz­czy to, co ich łą­czy?

Cal­lum

– Kto jest w skrzyni?

Serce wa­liło mi tak mocno, że nie­mal za­głu­szało słowa Ro­mera. Za­glą­da­łem do środka, mocno trzy­ma­jąc się brzegu.

Nie by­łem w sta­nie wy­po­wie­dzieć ani słowa.

Prze­sta­łem my­śleć. Nie ogar­nia­łem tego, na co pa­trzy­łem. Jak­bym ktoś po­dzie­lił ob­raz na po­szcze­gólne ele­menty, a ja nie po­tra­fi­łem zło­żyć ich w ca­łość.

Pa­trzy­łem w zie­lone, zna­jome oczy, które nie raz ci­skały gromy i pa­trzyły z dez­apro­batą w moją stronę. Te­raz były pu­ste. Mia­łem wra­że­nie, że za­glą­dają w naj­głęb­sze za­ka­marki mo­jej du­szy. Do­strze­głem mię­dzy nimi dziurę po kuli. Prze­nio­słem wzrok z twa­rzy Amandy na resztę jej ciała. W jej ra­mio­nach le­żała moja – na­sza córka. Opie­rała głowę o za­krwa­wione ra­mię matki. Wy­glą­dało to tak, jakby Amanda uko­ły­sała Ta­tum do snu.

Scenka przy­po­mi­nała mi ka­ry­ka­turę ma­cie­rzyń­stwa, którą mógł za­in­sce­ni­zo­wać tylko chory na umy­śle, bez­duszny idiota. Ciało Amandy było oparte ple­cami o wnę­trze skrzyni. Głowę miała od­chy­loną, a z dziury mię­dzy po­zba­wio­nymi ży­cia oczami wy­cie­kła strużka krwi, te­raz już pra­wie za­schnięta.

W swoim ży­ciu wi­dzia­łem wiele okro­pieństw, ob­ra­zów, które prze­śla­do­wały mnie przez długi czas, za­kłó­ca­jąc sen. To sku­tek prze­mocy wy­wo­ła­nej chci­wo­ścią. Po­kło­sie eks­plo­zji, strze­la­nin i in­nych form za­da­wa­nia śmierci. Ale to? To nie mo­gło się rów­nać z ni­czym in­nym.

Nie chcia­łem przy­jąć do świa­do­mo­ści tego, co wi­dzia­łem. Wy­pie­ra­łem to. Ale nie mo­głem się ru­szyć. Nie po­tra­fi­łem ode­rwać wzroku od tego, co ma­lo­wało się przed mo­imi oczami. Chyba wstrzy­my­wa­łem od­dech. Mi­jały mi­nuta za mi­nutą. To nie był sen, choć chciał­bym, żeby mi się to śniło. Amanda nie żyła. Do­piero kiedy Ro­mero mnie trą­cił, pod­bie­ga­jąc do skrzyni, wró­ci­łem do rze­czy­wi­sto­ści. Wtedy wszystko do mnie do­tarło. Ze zdwo­joną siłą.

Ta­tum.

Ją też mo­gli za­bić.

– Nie! – Do­biegł mnie zdła­wiony krzyk Ro­mera. Się­gnął do wnę­trza skrzyni i wziął bez­władną Ta­tum w ra­miona.

Na bla­dej skó­rze jej twa­rzy do­strze­głem za­schniętą krew. Miała także po­skle­jane krwią włosy i sine ślady na ra­mio­nach. Ktoś mu­siał ją mocno chwy­cić. Z pew­no­ścią się bro­niła.

– Ta­tum, obudź się! Otwórz oczy.

Zła­pa­łem córkę za nogi, żeby po­móc Ro­me­rowi po­ło­żyć ją na pod­ło­dze.

Przy­klęk­ną­łem obok i przy­ło­ży­łem ucho do piersi Ta­tum. Chcia­łem usły­szeć bi­cie jej serca, do­strzec ja­kie­kol­wiek oznaki ży­cia. Mia­łem wra­że­nie, że po­ru­szam się w zwol­nio­nym tem­pie. Różne wspo­mnie­nia na­pły­wały mi do głowy, świeże i kla­rowne, jakby to, czego do­ty­czyły, wy­da­rzyło się za­le­d­wie wczo­raj.

Pierw­sze kroki Ta­tum. Szła w moim kie­runku z wy­cią­gnię­tymi przed sie­bie pulch­nymi rącz­kami. Wie­działa, że ją zła­pię, gdyby się po­tknęła.

Jej pierw­szy wy­stęp ta­neczny. Miała na so­bie aniel­skie skrzy­dła i bro­kat we wło­sach, który nie scho­dził przez ko­lejne kilka dni. Uśmie­chała się do mnie, jakby był ca­łym jej świa­tem.

Któ­re­goś roku na Hal­lo­ween uparła się, że prze­bie­rze się za pi­rata, cho­ciaż wszyst­kie jej ko­le­żanki wo­lały być księż­nicz­kami. Ta­tum chciała, że­bym po­czer­nił jej zęby i na­ry­so­wał jej za­rost na po­licz­kach. Zro­bi­łem to, choć mia­łem wtedy sporo pracy. Zro­bi­łem to, bo już wtedy miała tylko mnie. Zresztą od pierw­szego dnia ujęła mnie za serce. By­łem jej tatą i ta­kie rze­czy na­le­żały do mo­ich obo­wiąz­ków. Zro­bił­bym dla niej wszystko.

Klatka pier­siowa Ta­tum le­d­wie się uno­siła. Od­dy­chała, lecz z ogrom­nym tru­dem. To mi zu­peł­nie wy­star­czyło.

– Od­dy­cha – oznaj­mi­łem. Przy­ło­ży­łem palce do jej nad­garstka. Wy­czu­łem nie­równy puls. W końcu mo­głem tro­chę ode­tchnąć. Jej serce biło, ale po­trze­bo­wała po­mocy. – Na­tych­miast mu­simy ja za­wieść do szpi­tala.

Nie udało mi się za­dbać o jej bez­pie­czeń­stwo. Nie sta­ną­łem na wy­so­ko­ści za­da­nia. Za­wio­dłem ją. Co ze mnie za oj­ciec, skoro nie po­tra­fię ochro­nić wła­snej córki?

Spoj­rza­łem na Ro­mera. Wy­glą­dał na wstrzą­śnię­tego, choć w jego oczach cza­iła się ja­kaś dzi­kość. Wziął twarz Ta­tum mię­dzy dło­nie i po­pa­trzył na nią. Dziew­czyna sub­tel­nie po­ru­szyła oczami, sy­gna­li­zu­jąc, że czuje jego do­tyk. Nie mo­głem po­zbie­rać my­śli. Mia­łem po­czu­cie, że o czymś za­po­mnia­łem. Nie­wy­raźna i drę­cząca myśl ko­ła­tał mi się po gło­wie, aż w końcu cał­kiem się ufor­mo­wała.

Bianka.

– Gdzie jest Bianka?! – wy­krzy­cza­łem w prze­strzeń. Roz­glą­da­łem się po wiel­kim po­miesz­cze­niu, na próżno szu­ka­jąc jej wzro­kiem. Po­jeby, które do­pu­ściły się tego czynu, opróż­niły ma­ga­zyn. Za­brali wszystko, oprócz skrzyni i ciał kilku mo­ich lu­dzi, które w tej chwili ich ko­le­dzy cią­gnęli po pod­ło­dze, żeby je zgro­ma­dzić w jed­nym miej­scu.

– Kurwa mać! Co wy wy­pra­wia­cie?! – wrza­sną­łem do nich.

Męż­czyźni prze­rwali to, co ro­bili.

– Gdzie jest Bianka?

Zdez­o­rien­to­wani ochro­nia­rze ga­pili się na mnie.

– Spraw­dzi­li­śmy cały te­ren. Nie ma tu ni­kogo wię­cej.

Za­mar­łem. Zda­wało mi się, że serce mi pę­kło.

– Znajdź­cie ją! Ma­cie prze­szu­kać każdy cen­ty­metr tego miej­sca! – roz­ka­za­łem.

Ro­mero po­pa­trzył mi w oczy.

– Nie ma jej tu­taj, ina­czej już by­śmy ją zna­leźli.

– Gdzie w ta­kim ra­zie może być? – Nie mo­głem od­dy­chać, nie mo­głem trzeźwo my­śleć. Naj­pierw Ta­tum, te­raz Bianka.

Nie, to nie­moż­liwe. Nie mo­gli jej po­rwać.

– Znajdź­cie ją! – krzyk­ną­łem prze­raź­li­wym, pra­wie pi­skli­wym gło­sem. By­łem na skraju za­ła­ma­nia. Za­krę­ciło mi się w gło­wie. Mia­łem wra­że­nie, że od­cięło mi po­wie­trze.

Gdzie ona jest? Gdzie mo­gli ją za­brać?

– Sze­fie, wiem, że się mar­twisz o Biankę, ale Ta­tum po­trze­buje na­tych­mia­sto­wej po­mocy me­dycz­nej. Ktoś ude­rzył ją w głowę. Może mieć wstrząs mó­zgu.

Bli­ski wy­bu­chu, ob­ró­ci­łem się w stronę Ro­mera, go­tów urwać mu łeb, ale zo­ba­czy­łem, jak de­li­kat­nie bie­rze moją córkę na ręce i przy­tula do piersi. Wcze­śniej po­dob­nie była wtu­lona w mar­twą matkę. Amanda. Nie żyła. Nic nie czu­łem, my­śląc o tym. By­łem cał­ko­wi­cie za­mro­żony. Mu­sia­łem opa­no­wać chaos my­śli pa­nu­jący w gło­wie. Sku­pić się. Nie mo­głem te­raz stra­cić pa­no­wa­nia nad sobą. Moja córka mnie po­trze­buje. Wszy­scy mnie po­trze­bują.

Ro­mero miał ra­cję. Ta­tum mo­gła od­nieść ob­ra­że­nia we­wnętrzne.

– Zbierz­cie ko­mórki tych ty­pów – rzu­cił Ro­mero. – Przy­wieź­cie mi je do szpi­tala.

Wi­dzia­łem, że w tych te­le­fo­nach nie znaj­dziemy nic, co na­pro­wa­dzi­łoby nas na moją pta­szynę. Je­śli mie­liby ją za­bić, zo­sta­wi­liby jej ciało tu­taj. Na miej­scu tych lu­dzi, kim­kol­wiek byli, zro­bił­bym to samo. Je­śli chciał­bym zła­mać czło­wieka, tra­fić w jego naj­czul­szy punkt, za­bił­bym ko­goś, kogo ko­chał po­nad swoje im­pe­rium i ży­cie.

Je­śli ktoś chciałby utrzeć mi nosa, za­biłby Ta­tum i Biankę. Nie o to tu­taj cho­dziło. Gdzieś wię­zili Biankę. Ten bur­del, który tu­taj zo­sta­wili, był tylko po­ka­zem tego, co zro­bią, je­śli nie za­gram w ich grę. Zna­łem te tak­tyki. Sam sto­so­wa­łem je raz czy dwa razy, tyle że ni­gdy nie ro­bi­łem tego kosz­tem nie­win­nych osób.

Na ze­wnątrz, gdzie nie uno­sił się me­ta­liczny odór krwi, tro­chę się opa­no­wa­łem i od­zy­ska­łem ja­sność my­śle­nia. Nie mo­głem się te­raz za­ła­mać. Szkoda też czasu na ob­wi­nia­nie sie­bie czy gdy­ba­nie, co mo­głem zro­bić ina­czej, żeby nie do­szło do tej sy­tu­acji. To póź­niej, jak od­zy­skam Biankę i będę wie­dział, że z Ta­tum wszystko w po­rządku.

Te­raz po­wi­nie­nem cał­ko­wi­cie sku­pić się na córce. Ro­mero po­ło­żył ją wła­śnie na tyl­nym sie­dze­niu sa­mo­chodu. Usia­dłem obok i po­ło­ży­łem jej głowę na swo­ich ko­la­nach. Ro­mero wsko­czył na miej­sce kie­rowcy.

– Obudź się, skar­bie – szep­ną­łem, drżącą ręką gła­dząc Ta­tum po po­liczku. – Ock­nij się, pro­szę. Nie mogę cię stra­cić.

– Kurwa, po­za­bi­jam ich wszyst­kich – wy­ce­dził z wście­kło­ścią Ro­mero, ru­sza­jąc z pi­skiem opon. Skrę­cił w prawo tak gwał­tow­nie, że aż za­rzu­ciło sa­mo­cho­dem. Na głów­nej dro­dze wy­mi­jał wszyst­kich, do­ci­ska­jąc gazu.

– Nie za­bij przy oka­zji i nas – wark­ną­łem, przy­trzy­mu­jąc Ta­tum, żeby nie zsu­nęła się z sie­dze­nia.

Ro­mero tego nie sko­men­to­wał, ale też nie zwol­nił. Co rusz, gdzieś z boku roz­le­gał się klak­son.

Nie leć w chuja i sam się prze­ko­naj. Prze­śla­do­wały mnie te słowa, mocno za­pa­dły mi w pa­mięć. Mia­łem nie my­śleć o tym, że to przeze mnie, ale nie było to ła­twe, kiedy obok mnie le­żało bez­władne ciało córki. Wie­dzia­łem, że nie zna­la­złaby się w tej sy­tu­acji, gdyby nie ja i mój styl ży­cia. Prze­oczy­łem za­gro­że­nie. Po­zwo­li­łem jej po­ru­szać się sa­mej, bez ochrony. Nie po­wi­nie­nem był tego ro­bić, mimo że na­rze­kała na brak swo­body i pie­kliła się, że je­stem na­do­pie­kuń­czy. Uspra­wie­dli­wia­łem się sam przed sobą, wy­my­śla­jąc wy­mówki, że prze­cież chcia­łem po­stą­pić do­brze i dać jej prze­strzeń, żeby mo­gła spo­koj­nie za­le­czyć rany.

Jak wi­dać, świet­nie się spi­sa­łem.

Ta­tum była nie­przy­tomna i na wpół żywa. Jej krew pla­miła mi spodnie. Ktoś po­zba­wił ją we­wnętrz­nego świa­tła. My­śla­łem o przy­szło­ści. Po tym, co się stało, co prze­szła i ile wy­cier­piała, Ta­tum z pew­no­ścią nie bę­dzie sobą. W końcu coś w niej cał­kiem pęk­nie. Ogar­nęło mnie prze­ra­że­nie. Rany fi­zycz­nie się za­le­czą, ale te emo­cjo­nalne… Umysł czę­sto jest na­szym naj­gor­szym wro­giem. Za­sta­na­wia­łem się, czy Ta­tum była świad­ki­nią śmierci matki. Je­śli tak, to mógł to być gwóźdź do jej trumny. Zro­biło mi się nie­do­brze na myśl, że moja có­reczka mo­głaby się ni­gdy po tym nie pod­nieść.

– Znasz ko­goś w szpi­talu? Może po­wia­do­mimy ich, że je­dziemy?

Ro­mero wska­zał ręką przez przed­nią szybę.

– Już pra­wie je­ste­śmy na miej­scu.

Kilka skrzy­żo­wań przed nami do­strze­głem bu­dy­nek szpi­tala i biało-czer­wone ozna­cze­nie izby przy­jęć. Mu­sie­li­śmy jesz­cze się prze­drzeć przez za­kor­ko­waną ulicę. Ro­mero wci­snął klak­son, ale to nic nie dało. Nie było jak po­wstrzy­mać wzmo­żo­nego prze­pływu sa­mo­cho­dów.

– Kiedy tylko Ta­tum bę­dzie w rę­kach le­ka­rzy, mu­simy wziąć się do ro­boty. Trzeba po­dzwo­nić w parę miejsc. Stra­ci­li­śmy cenne mi­nuty i Bianka może być już da­leko stąd. Kto mógłby być na tyle głupi, żeby od­wa­lić coś ta­kiego? Zresztą nie­istotne, kto to zro­bił. Naj­waż­niej­sze, że­by­śmy zna­leźli Biankę całą i zdrową.

– Je­śli Amanda miała przy so­bie te­le­fon, chło­paki go nam przy­wiozą – po­wie­dział Ro­mero i po­chy­lił się z fru­stra­cją, jakby li­czył, że to przy­spie­szy jazdę. – Może tam znaj­dziemy ja­kieś wska­zówki.

– Daj mi swój te­le­fon – za­żą­da­łem.

Ro­mero miał w nim za­pi­sane wszyst­kie naj­waż­niej­sze kon­takty. Kiedy wzią­łem od niego apa­rat, od­szu­ka­łem kon­takt do jed­nego z ochro­nia­rzy, któ­rzy zo­stali w ma­ga­zy­nie. Wy­bra­łem nu­mer Bobby’ego.

– Zna­leź­li­ście ko­mórkę Amandy? – rzu­ci­łem bez żad­nych wstę­pów.

– Nie było go w to­rebce, która le­żała pod jej zwło­kami – wy­ja­śnił Bobby. – Nie miała go też w kie­sze­niach.

– A jej sa­mo­chód? Może jest na par­kingu. Prze­szu­kaj­cie wszyst­kie po­jazdy. Cze­kam na in­for­ma­cje.

– Ja­sne, sze­fie – od­po­wie­dział Bobby i się roz­łą­czył.

Ro­mero aku­rat pod­je­chał przed wej­ście od­działu ra­tun­ko­wego, mocno wci­ska­jąc klak­son. Za­nim wy­łą­czył sil­nik, pod­bie­gło do nas dwóch ra­tow­ni­ków.

– Po­trze­buje na­tych­mia­sto­wej po­mocy! – pra­wie wy­krzy­cza­łem, otwie­ra­jąc drzwi. – Wiem tylko, że jest ranna w głowę.

– Zaj­miemy się nią. – Je­den z ra­tow­ni­ków za­brał Ta­tum z sie­dze­nia.

Czu­łem roz­dzie­ra­jący ból w ca­łym ciele. Był nie do znie­sie­nia. Pa­liła mnie skóra, kłuło mnie w sercu i od­dy­cha­łem bar­dzo szybko. Ką­tem oka, truch­ta­jąc za ra­tow­ni­kami wio­zą­cymi Ta­tum na no­szach, do­strze­głem, że Ro­mero od­je­chał na par­king.

Po chwili sta­nęła przede mną pie­lę­gniarka z no­te­bo­okiem.

– Po­trze­buję jej da­nych, żeby wpro­wa­dzić do sys­temu – po­in­for­mo­wała mnie, blo­ku­jąc przej­ście.

Do Ta­tum pod­szedł le­karz.

– Czy to nie może za­cze­kać?

– Pro­szę o datę uro­dze­nia, in­for­ma­cje o aler­giach i ubez­pie­cze­niu.

Czu­łem, że obu­dziła się we mnie dzika be­stia żądna krwi. Mu­sia­łem jed­nak opa­no­wać fu­rię. Prze­cież cho­dziło o moją córkę. Zro­bie­nie chryi w szpi­talu ni­czemu nie po­może.

– Jane Doe – rzu­ci­łem gniew­nie.

Pie­lę­gniarka spoj­rzała na mnie ze zdzi­wie­niem.

– Słu­cham?

– Do­brze pani sły­szała. Na­zywa się Jane Doe.

– Pro­szę pana, będę zmu­szona we­zwać po­li­cję.

– Bę­dzie le­piej, je­śli pani tego nie zrobi.

– Czy wie pan, jak się na­zywa ta dziew­czyna? Wie pan, skąd ma te ob­ra­że­nia? – oschle py­tała pie­lę­gniarka.

Mu­sia­łem po­ło­żyć temu kres.

– Pro­szę mnie uważ­nie po­słu­chać – szep­ną­łem, na­chy­la­jąc się do ko­biety.

Prze­stra­szona, nieco się cof­nęła.

– Mam gdzieś, ja­kich in­for­ma­cji po­trze­bu­jesz. Nie po­dam ich, bo dane tej dziew­czyny nie zo­staną za­re­je­stro­wane. To by­łoby dla niej nie­bez­pieczne. Nikt nie może wie­dzieć, że zo­stała do was przy­wie­ziona. – Wo­la­łem się po­rząd­nie za­bez­pie­czyć. – Za­pew­niam, że to moja córka. Zna­la­złem ją w ta­kim sta­nie. To musi wy­star­czyć. Mam gdzieś, ile ba­dań mu­si­cie prze­pro­wa­dzić. Za­płacę. Ale nikt nie pi­śnie ani słówka o tym, że ona jest wa­szą pa­cjentką. Ja­sne?

– Skąd mam wie­dzieć, że sam pan jej tego nie zro­bił?

– Przy­je­chał­bym tu wtedy z nią, ry­zy­ku­jąc, że zo­stanę zła­pany?

– Nie ma pan po­ję­cia, jak czę­sto ta­kie rze­czy się zda­rzają.

Pie­lę­gniarka spoj­rzała w stronę, gdzie le­żała Ta­tum.

– Po­win­nam ka­zać ochro­nie pana wy­pro­wa­dzić, a jak dziew­czyna od­zy­ska przy­tom­ność, to opo­wie swoją wer­sję wy­da­rzeń.

Mu­sia­łem wy­my­ślić coś in­nego, bo moja stra­te­gia nie po­dzia­łała. Czy wy­rzucą nas ze szpi­tala, je­śli po­wiem tej ko­bie­cie prawdę?

– Lu­dzie, któ­rzy jej to zro­bili, są bar­dzo nie­bez­pieczni i mają w du­pie kon­we­nanse. Mogą się tu­taj po­ja­wić i do­koń­czyć, co za­częli. Nie na­rażę jej na to. Prze­stań za­rzu­cać mnie py­ta­niami i weź się do ro­boty. Wpisz do tej cho­ler­nej bazy, co tam chcesz, ina­czej znajdę ko­goś, kto jest ci bar­dzo bli­ski, i spra­wię, że po­ża­łu­jesz, że mnie nie po­słu­cha­łaś.

Ko­bieta za­ci­snęła wargi ze zło­ści, ale bla­dość jej po­licz­ków zdra­dzała, że się boi.

– Nie raz sły­sza­łam groźby – oznaj­miła.

– Wi­docz­nie bez po­kry­cia. Przy­się­gam, że nie rzu­cam słów na wiatr. – Spoj­rza­łem na iden­ty­fi­ka­tor pie­lę­gniarki. – Ce­ci­lia Mil­ler. Ładne imię. Wi­dzę, że masz ob­rączkę – rzu­ci­łem, pa­trząc na jej lewą dłoń. – Pan Mil­ler ma do­bry gust. Niech zgadnę, dzieci i dom na przed­mie­ściach z bia­łym płot­kiem. Szkoda, żeby ko­goś spo­tkało coś złego, prawda? Masz ja­kąś bliż­szą ro­dzinę? Wiesz, żeby miał się kto za­jąć two­imi dziećmi, kiedy cie­bie i męża za­brak­nie?

Ce­ci­lii za­drżał pod­bró­dek, ale opa­no­wała się i przez chwilę pa­trzyła mi pro­sto w oczy. Być może za­sta­na­wiała się, na ile by­łem zde­ter­mi­no­wany.

– Niech bę­dzie „Joe Doe” – szep­nęła, da­jąc za wy­graną.

Aku­rat, kiedy pie­lę­gniarka dała mi spo­kój, w po­cze­kalni po­ja­wił się Ro­mero z te­le­fo­nem przy uchu. Za­nim się zbli­żył, roz­łą­czył roz­mowę.

– Znaj­dziemy ich – wy­szep­tał, pa­trząc w głąb sali, gdzie za pa­ra­wa­nem le­ka­rze krzą­tali się przy Ta­tum. – Znaj­dziemy ich i, kurwa, wy­bi­jemy co do jed­nego.

– Za­raz po tym, jak od­zy­skamy Biankę – od­po­wie­dzia­łem, my­śląc o bólu, który zdam tym lu­dziom.

– Do­brze by­łoby do niego za­dzwo­nić.

Wie­dzia­łem, kogo Ro­mero miał na my­śli, ale była to ostat­nia rzecz, którą chcia­łem zro­bić. Kurwa mać. Mimo wszystko był to do­bry po­mysł, bo te­raz li­czyła się każda para oczu, żeby od­szu­kać Biankę. Do tego Char­lie miał ogromne do­świad­cze­nie w od­naj­do­wa­niu lu­dzi. Tyle że był jej oj­cem. Wie­dzia­łem, że mnie za­bije, a co strasz­niej­sze, osza­leje. Miał tylko Biankę i je­śli ist­nieje choćby ni­kłe po­dej­rze­nie, że ona nie żyje… Cóż, by­łem w sta­nie wy­obra­zić so­bie jego re­ak­cję. Roz­pę­tałby pie­kło. Nic by nas nie po­wstrzy­mało przed zro­bie­niem praw­dzi­wego ar­ma­ge­donu lu­dziom, któ­rzy mo­gli ją skrzyw­dzić.

– Za­dzwo­nię do Char­liego – oznaj­mi­łem.

– Wiem, że nie chcesz mieć z nim zbyt wiele do czy­nie­nia, ale on fak­tycz­nie może po­móc.

– Nie­wąt­pli­wie. Ale może też mnie za­bić – wes­tchną­łem. – Ale te­raz to bez zna­cze­nia.

Ni­gdy bym so­bie nie wy­ba­czył, gdyby coś się stało Biance.

Nu­mer do domu Char­liego mia­łem za­pi­sany w kon­tak­tach. Nie są­dzi­łem, że kie­dyś go wy­biorę. Za­drżała mi dłoń, kiedy przy­kła­da­łem ko­mórkę do ucha.

– Halo? – W słu­chawce roz­legł się chro­po­waty głos Char­liego.

– Cześć, tu Cal­lum. – Za­mkną­łem oczy i do­da­łem: – Mu­sisz przy­je­chać do szpi­tala. Mamy pro­blem.

Bianka

Cała się trzę­słam. Na­wet szczę­ka­łam zę­bami. To był je­dyny od­głos, który wy­peł­niał cia­sną prze­strzeń. Być może w ten spo­sób od­re­ago­wy­wa­łam szok. My­śla­łam tylko o tym, co się wy­da­rzyło.

Czy Ta­tum nic się nie stało? Co tak wła­ści­wie jej zro­bili? Nic nie wi­dzia­łam. Pa­mię­ta­łam je­dy­nie cię­żar jej bez­wład­nego ciała le­żą­cego na mo­ich no­gach. Wcze­śniej się na nie zsu­nęła. Był też ten prze­raź­liwy dźwięk. Jakby ko­muś ła­mano ko­ści.

Im dłu­żej o tym my­śla­łam, tym więk­sze spa­zmy wstrzą­sały moim cia­łem. Skup się. Wie­dzia­łam, że je­śli chcę wyjść z tego cało, mu­szę prze­stać się tym za­drę­czać. Wciąż ży­łam, a to już dużo.

Mu­szę się po­sta­rać dla ma­leń­stwa. Mu­szę prze­trwać ze względu na moje dziecko. I przez wzgląd na mo­jego ojca, który już tak wiele w ży­ciu stra­cił. I chcę też żyć dla Cal­luma. O Boże, gdzie on jest? Czy wie, co się stało? Na pewno już się zo­rien­to­wał, że za­gi­nę­łam.

Nie by­łam pewna, ile mi­nęło czasu, ale przez małe okno zro­bione w na­gim pu­staku, wi­dzia­łam, że na ze­wnątrz zro­biło się ciemno. Czyli mi­nęło kilka go­dzin, od kiedy po­rwali nas z par­kingu.

Czas nie ma tu zna­cze­nia. Zna­łam prze­cież Cal­luma i wie­dzia­łam, że mnie szuka.

Na­gle po­czu­łam przej­mu­jący ból w dole brzu­cha. Zwi­nę­łam się w kłę­bek na pry­czy, na którą rzu­cono mnie, gdy tu do­tar­li­śmy. Była brudna i cuch­nęła ple­śnią. Oprócz łóżka w po­miesz­cze­niu nie dało się uświad­czyć żad­nego me­bla. Gdzieś w tej ma­łej, ciem­nej prze­strzeni ka­pała woda. Może z pęk­nię­tej rury. Ryt­miczny od­głos był w pe­wien spo­sób ko­jący.

Od­dy­cha­łam głę­boko, żeby się uspo­koić i skon­cen­tro­wać na bólu. Na szczę­ście nie były to skur­cze. Jesz­cze nie­wiele wie­dzia­łam o prze­biegu ciąży, ale do­my­śla­łam się, że skur­cze by­łyby złym ob­ja­wem. Tym­cza­sem ja czu­łam się tak, jakby ktoś za­wią­zał mi su­peł na żo­łądku. Przy­po­mi­nało to nieco nud­no­ści, co nie było za­sko­cze­niem. Lęk i prze­ra­że­nie mogą wy­wo­łać taką re­ak­cję. Chciało mi się krzy­czeć z emo­cji, ale po­ha­mo­wa­łam się, wra­ca­jąc my­ślami do Cal­luma. Wy­obra­ża­łam so­bie, jak bar­dzo się w tej chwili pie­kli. Wie­dzia­łam, o czym my­ślał. Nie mia­łam po­ję­cia, co ci lu­dzie zro­bili Ta­tum. Co, je­śli ją za­bili i pod­rzu­cili Cal­lu­mowi jej ciało?

Mie­li­ście przy­wieźć tylko tamtą. To były jedne z ostat­nich słów, które wy­po­wie­działa Amanda. Mój Boże. Prze­cież ona nie żyła. Tak po pro­stu ją za­bito. Nie lu­bi­łam jej, bo sta­wała na gło­wie, żeby po­róż­nić mnie z Cal­lu­mem i pró­bo­wała na­mie­szać mi w gło­wie. Wy­zy­wała mnie od naj­gor­szych, prze­cią­gała sprawę roz­wo­dową tylko po to, żeby uniesz­czę­śli­wić męża, i była okropną matką, przez co Ta­tum wy­ro­biła so­bie me­cha­nizm obronny, który po­le­gał na zgry­wa­niu twar­dzielki. Wy­bu­do­wała wo­kół sie­bie mur, który wzmac­niał się za każ­dym ra­zem, kiedy Amanda nie ode­brała od niej te­le­fonu, nie przy­szła na spo­tka­nie albo od­wo­łała wspólne wa­ka­cje. Mimo to nie cie­szy­łam się, że umarła. Wiele razy od­twa­rza­łam tę prze­ra­ża­jącą scenę w gło­wie i za­wsze wi­dzia­łam to samo. Naj­pierw jej po­stać po­ja­wiła się przede mną, tylko za­rys syl­wetki. Na­stęp­nie usły­sza­łam wy­strzał, po któ­rym za­rys jej ciała znik­nął.

Nie mia­łam po­ję­cia, kto do niej strze­lił. Nie wie­dzia­łam też, czy był to ktoś, z kim współ­pra­co­wała. Nie roz­po­zna­łam głosu tam­tego męż­czy­zny. Cie­kawe, że ni­gdy nie pa­dło jego imię. Wiem też, że po tym, jak za­bił Amandę, strze­lił rów­nież do ko­goś in­nego. Nie wiem, kto to był. Usły­sza­łam tylko, jak coś głu­cho gruch­nęło o pod­łogę, a póź­niej ktoś wy­niósł mnie na ze­wnątrz. Męż­czy­zna zdjął mi z głowy ob­le­śną po­szewkę, do­piero kiedy zo­sta­wił mnie na pry­czy w tym ma­łym, ob­skur­nym po­miesz­cze­niu, ale nie udało mi się zo­ba­czyć jego twa­rzy. Było zbyt ciemno.

Mru­gnę­łam, żeby wy­ostrzyć wzrok, i wpa­trzy­łam się w po­kryte rdzą drzwi, które znaj­do­wały się na wprost pry­czy. Mię­dzy pod­łogą a drzwiami za­uwa­ży­łam szparę, przez którą wpa­dało świa­tło. Ktoś był po dru­giej stro­nie. No tak, prze­cież trzeba było mnie pil­no­wać. Nie zo­sta­wi­liby mnie tu sa­mej, skoro sta­no­wi­łam dla nich ja­kąś war­tość.

Serce za­biło mi moc­niej z emo­cji. Będą chcieli użyć mnie, żeby do­paść Cal­luma. Tyle mo­głam wy­de­du­ko­wać, po­mimo spo­wol­nio­nego my­śle­nia od szoku. Stop­niowo ukła­da­łam ele­menty ła­mi­główki. Co­kol­wiek ka­zano im zro­bić, Ta­tum nie miała być w to wplą­tana. Może ją też tu­taj przy­nie­śli? Może do­szli do wnio­sku, że dzięki temu wię­cej wy­doją z Cal­luma. Po­dej­rze­wa­łam, że cho­dziło o pie­nią­dze. Przy­pusz­czal­nie Amanda zna­la­zła ko­goś, kto po­trze­bo­wał kasy. Prze­ko­nała go do swo­jego planu. Wie­dzia­łam prze­cież, do czego na­kło­niła Lu­casa. Była zdolna do wszyst­kiego.

Czas prze­szły. Jezu, to ja­kiś kosz­mar.

Tyle że smród ple­śni był praw­dziwy. Znowu mnie ze­mdliło i nie prze­sta­wa­łam się trząść. W uszach cią­gle wy­brzmie­wał mi ten straszny, głu­chy ton ciosu, który za­dano Ta­tum. Pew­nie w głowę. Mam na­dzieję, że żyła. Je­śli umarła, to nie wiem, jak so­bie po­ra­dzę w ży­ciu bez niej. Co zro­bię bez naj­lep­szej przy­ja­ciółki?

Spo­koj­nie. Przez to gdy­ba­nie tylko się na­krę­ca­łam. Sku­pi­łam się więc na od­dy­cha­niu. Nie mo­głam my­śleć w ten spo­sób. Nie będę pa­ni­ko­wać. Chcę wyjść z tego cało. Po­winno mi się udać.

W szpa­rze pod drzwiami zo­ba­czy­łam ja­kiś cień, który czę­ściowo przy­blo­ko­wał do­pływ świa­tła. Przy­war­łam ple­cami do zim­nej ściany, ale cho­ciaż wy­tę­ża­łam słuch, nie ro­zu­mia­łam, co mó­wią po dru­giej stro­nie. Głosy były zbyt przy­tłu­mione. Kto tam był? Co pla­no­wał ze mną zro­bić? Za­mar­łam, kiedy usły­sza­łam prze­krę­ca­nie klu­cza w zamku. Bła­gam, nie krzywdź­cie mnie i mo­jego dziecka. Gwał­tow­nie usia­dłam pro­sto, przez co za­krę­ciło mi się w gło­wie. Przy­cią­gnę­łam ko­lana do brzu­cha i otu­li­łam je rę­kami. Trzę­sąc się, cze­ka­łam, aż drzwi zo­staną otwarte. Cie­kawe, czy ten ktoś po dru­giej stro­nie ce­lowo zwle­kał z ich otwar­ciem, żeby mnie jesz­cze bar­dziej prze­stra­szyć.

Je­śli tak, to do­brze mu to wy­cho­dziło.

W końcu drzwi otwo­rzyły się ze skrzyp­nię­ciem. Po tylu go­dzi­nach w ciem­no­ści ośle­piło mnie świa­tło wpa­da­jące z dru­giego po­miesz­cze­nia. Zmru­ży­łam oczy i od­wró­ci­łam głowę, kiedy ja­kiś męż­czy­zna prze­kro­czył próg.

– Od­po­czy­wasz? W twoim sta­nie to za­le­cane.

Głos na­le­żał do męż­czy­zny, z któ­rym mia­łam do czy­nie­nia wcze­śniej, ale na­dal nie wie­dzia­łam, kim był. Wie­dzia­łam za to, do czego był zdolny i z jaką ła­two­ścią przy­cho­dziło mu okru­cień­stwo, dla­tego po­wstrzy­ma­łam silną chęć rzu­ce­nia się do ucieczki. Mu­sia­łam być ostrożna.

– Gdzie jest Ta­tum? – spy­ta­łam ci­cho, ob­ra­ca­jąc głowę w kie­runku oprawcy. Wzrok mi się po­woli oswa­jał w no­wym oświe­tle­niu. Wi­dzia­łam, że fa­cet miał ciemne, tu i ów­dzie po­kryte si­wi­zną, włosy i grubo cio­saną twarz.

– Jak uro­czo – wy­ce­dził. – Bar­dziej mar­twisz się o przy­ja­ciółkę niż o sie­bie. Szkoda, że jej matka się o nią nie trosz­czyła. Była za bar­dzo za­śle­piona chci­wo­ścią i nie­na­wi­ścią. Smutne.

Jego oczy. Pa­mię­ta­łam, jak spoj­rzał na mnie tymi lo­do­wa­tymi oczami, kiedy wbi­łam wi­de­lec w dłoń jego syna. Były wtedy pełne wście­kło­ści i jadu.

– Jack Mo­roni – wy­sy­cza­łam.

Wiele stało się ja­sne. Po tam­tej fe­ral­nej ko­la­cji jego sto­sunki z Cal­lu­mem co prawda nie były naj­lep­sze, ale zu­peł­nie nie przy­wią­zy­wa­łam do tego wagi, bo działo się tyle in­nych, waż­niej­szych rze­czy.

– Bianko Cole, sza­le­nie mi miło, że mnie pa­mię­tasz.

– Jak mo­gła­bym za­po­mnieć? Gdzie jest Ta­tum? Na­tych­miast mi po­wiedz, co z nią zro­bi­łeś!

– Na­tych­miast? – Jack się ro­ze­śmiał i spoj­rzał na osiłka sto­ją­cego tuż za nim. Fa­cet miał broń przy­piętą do pasa. Zro­zu­mia­łam, że w ten spo­sób Jack dys­kret­nie mnie ostrze­gał.

– Cal­lum nie na­uczył cię, jak się grozi lu­dziom, co?

– Co jej zro­bi­łeś? – Z tru­dem po­wstrzy­my­wa­łam łzy. Po­sta­no­wi­łam, że nie roz­pła­czę się przy nim. Był ze­rem. Tchó­rzem, który nie po­tra­fił sta­nąć do walki twa­rzą w twarz ze swoim wro­giem, więc w za­mian po­rwał bez­bronną ko­bietę.

– Wiesz, to działo się tak szybko, że nie zwró­ci­łem uwagi.

– Je­steś cho­rym po­pa­prań­cem! – wy­sy­cza­łam.

– Nie pierw­szy raz to sły­szę. – Po­now­nie spoj­rzał na swo­jego ochro­nia­rza.

Obaj męż­czyźni wy­bu­chli śmie­chem.

Ta­tum. To moja wina. Gdyby nie spo­tkała się ze mną, w tej chwili by­łaby bez­pieczna w domu, a ja nie za­mar­twia­ła­bym się, czy nie leży gdzieś mar­twa obok Amandy.

– Je­śli ją za­bi­łeś, to przy­się­gam, że… – Nie do­koń­czy­łam my­śli, zdjęta emo­cjami. Zresztą czym mo­głam mu za­gro­zić? Śmier­cią? Tym, że go sko­pię? Jak niby mia­ła­bym zro­bić mu co­kol­wiek, kiedy tuż za nim stał uzbro­jony go­ryl?

– Że co? – spy­tał iro­nicz­nym to­nem. – Co mi zro­bisz, je­śli za­bi­łem twoją przy­ja­ció­łeczkę, tak jak jej matkę?

No wła­śnie, co mo­głam zro­bić? Zu­peł­nie nic i ten du­pek do­sko­nale to wie­dział. Za­ci­snę­łam zęby i zwi­nę­łam dło­nie w pię­ści, po­wstrzy­mu­jąc wy­buch gniewu. Je­śli za­bił Ta­tum, to przy­naj­mniej przed śmier­cią do­wie­działa się, że jej matka nie chciała jej w to an­ga­żo­wać, że cho­ciaż była to­talną ego­istką, pró­bo­wała ją w ja­kiś spo­sób ochro­nić. Z pew­no­ścią sły­szała złość i prze­strach w gło­sie Amandy, kiedy nas zo­ba­czyła.

Bar­dzo moż­liwe, że Ta­tum żyje. Jack nie po­twier­dził jed­no­znacz­nie, że ją za­bił, więc będę się trzy­mała tej my­śli. Zro­biło mi się nie­do­brze, ale opa­no­wa­łam od­ruch wy­miotny.

– W su­mie to – roz­ba­wiony Jack na­gle spo­waż­niał – twoja przy­ja­ciółka do­stała to, na co za­słu­żyła, przez ten swój nie­wy­pa­rzony ję­zyk. Po­win­naś wy­cią­gnąć z tego lek­cję i mil­czeć. Ina­czej spo­tka cię to samo, co ją.

Prze­szył mnie nie­przy­jemny dreszcz, bo przy­po­mnia­łam so­bie tam­ten straszny od­głos. Był o wiele bar­dziej przej­mu­jący niż strzał, który za­bił Amandę.

– Dla­czego to ro­bisz? – spy­ta­łam szep­tem. – Pró­bu­jesz się ze­mścić za to, co zro­bi­łam two­jemu sy­nowi?

– Prze­cież in­te­li­gentna z cie­bie dziew­czyna. Na­prawdę my­ślisz, że za­dał­bym so­bie tyle trudu, bo dźgnę­łaś Do­mi­nika wi­del­cem? – Jack uśmiech­nął się szy­der­czo, co mnie roz­zło­ściło.

– Dla­czego w ta­kim ra­zie? – Od­wza­jem­ni­łam jego iro­niczny uśmie­szek, omia­ta­jąc go spoj­rze­niem od stóp do głów. – Niech zgadnę. Amanda owi­nęła so­bie cie­bie wo­kół pa­luszka, tak samo jak mo­jego by­łego chło­paka. Za­pewne obie­cała ci coś wspa­nia­łego.

– Pie­przysz głu­poty – obu­rzył się Jack. Nie­wiele trzeba, żeby go zde­ner­wo­wać. Czu­łam, że mu­szę so­bie to za­pa­mię­tać. Nie chcia­łam skoń­czyć z kulką w gło­wie.

– Czyżby? Po­wiedz, że to nie był jej po­mysł. Amanda była jedną z nie­wielu osób, które wie­działy, że je­stem w ciąży. Na pewno ci o tym po­wie­działa i wspól­nie uknu­li­ście plan po­rwa­nia.

– Gówno prawda – od­parł zwod­ni­czo spo­koj­nym to­nem.

Pra­wie mnie na­brał, że jest opa­no­wa­nym, ra­cjo­nal­nie my­ślą­cym czło­wie­kiem. Mo­gła­bym na­wet uznać, że jest cza­ru­jący. Świet­nie grał, to pewne.

Jack skrzy­żo­wał przed sobą ręce, uśmie­cha­jąc się nie­mrawo.

– Biedna Amanda była ty­pową pa­zerną ko­bietą, która miała się za mą­drzej­szą, niż fak­tycz­nie była. Po­peł­niła błąd, my­śląc, że to ona trzyma stery. Tak na­prawdę do­star­czyła mi amu­ni­cji, któ­rej po­trze­bo­wa­łem. Spier­do­le­nie Cal­lu­mowi biz­nesu to za ni­ska cena za to, że mnie ob­ra­ził. Mu­sia­łem ina­czej go zmo­ty­wo­wać do tego, żeby za­pła­cił za to, co się stało.

– Czego żą­dasz? – Nie do wiary, że za­da­łam to py­ta­nie.

Jack wzru­szył ra­mio­nami. Nie­sa­mo­wite, że na pierw­szy rzut oka trudno było się do­my­ślić, do czego ten męż­czy­zna jest zdolny.

– Tego jesz­cze nie wiem. Amanda chciała wy­ko­rzy­stać twoją ciążę do tego, żeby wy­doić z niego ostat­niego centa. Ale mnie nie in­te­re­sują pie­nią­dze.

Zro­bi­łam zdzi­wioną minę, co roz­ba­wiło Jacka.

– Masz mnie. Kasa jest ważna, ale ze­msta daje wię­cej sa­tys­fak­cji. Spra­wię, że Cal­lum po­ża­łuje tego, że oszka­lo­wał mnie w oczach wszyst­kich na­szych kon­tra­hen­tów.

– Jak za­mie­rasz to zro­bić?

Jack wes­tchnął i prze­chy­lił głowę.

– Do­wiesz się w swoim cza­sie. Na ra­zie nie masz się czym mar­twić.

– Jak to?

– Je­śli ko­cha cię tak, jak przy­pusz­czam, bez wa­ha­nia da mi to, czego za­żą­dam. Po­dej­rze­wam, że szybko opu­ścisz to miej­sce. – Jack roz­ko­szo­wał się tym, sma­ko­wał tę chwilę jak wy­tworne wino. Przy­glą­dał się mo­jej re­ak­cji, nie si­ląc się na­wet na to, żeby ukryć za­do­wo­le­nie. – Skoro już wspo­mnia­łaś mo­jego syna, to fak­tycz­nie, może na­stęp­nym ra­zem do­brze się za­sta­no­wisz, za­nim dźgniesz fa­ceta za to, że po­gła­dził cię po udzie. Zo­bacz, ja­kie kon­se­kwen­cje ma twoje dzia­ła­nie. Wszystko przez to, że nie po­tra­fi­łaś się opa­no­wać.

Wie­dzia­łam, że Jack pró­bo­wał mnie za­wsty­dzić i że pod­sy­ca­łam jego za­pędy, od­po­wia­da­jąc mu, ale nie mo­głam trzy­mać ję­zyka za zę­bami.

– Twój syn mnie ob­ma­cy­wał, cho­ciaż ka­za­łam mu prze­stać.

– To twoje wer­sja.

Zro­biło mi się go­rąco, a serce za­biło moc­niej. Nie mo­głam dać się mu spro­wo­ko­wać. Ale nic mnie tak nie wku­rzało jak umniej­sza­nie mo­jej oso­bie. Jack do­sko­nale wie­dział, co zro­bił jego syn, ale miał to gdzieś.

– Po za­sta­no­wie­niu – Jack opu­ścił ręce i za­ci­snął pię­ści – za­dbam o to, że­byś po­ża­ło­wała tego, co zro­bi­łaś. Oboje z Cal­lu­mem ma­cie zwy­czaj re­ago­wać bez za­sta­no­wie­nia.

Co za skur­wiel. Jak bar­dzo zra­nione miał ego, żeby zde­cy­do­wać się na taki krok? Ba­łam się, że go­rycz i złość w końcu wy­leją się ze mnie jak lawa.

Mia­łam ochotę mu wy­krzy­czeć: „Pier­dol się, za­srańcu”, ale w tej sy­tu­acji nie cho­dziło tylko o mnie. Wie­rzy­łam, że Cal­lum bar­dzo mnie ko­cha i że ja­koś mnie stąd wy­do­sta­nie. Dla­tego mu­sia­łam zro­bić, co w mo­jej mocy, żeby do­żyć tej chwili. Nie mo­głam pro­wo­ko­wać sy­tu­acji, w któ­rych Jack mógłby stra­cić pa­no­wa­nie nad sobą.

– Masz coś do do­da­nia? – Jack zro­bił pauzę.

Przy­gry­złam so­bie ję­zyk do krwi, by­leby tylko się nie ode­zwać.

– Tak my­śla­łem.

– Do­sta­niesz wodę i je­dze­nie. Kie­dyś. Da­ruj so­bie wrza­ski i wzy­wa­nie po­mocy. Ściany są grube. Tylko wkur­wisz mo­ich lu­dzi. Zresztą w twoim sta­nie nie po­win­naś się de­ner­wo­wać.

Nie re­aguj. Tylko spo­kój.

Zdo­ła­łam się po­wstrzy­mać przed wy­bu­chem emo­cji. Jack wy­szedł, a jego go­ryl za­trza­snął drzwi. Po­cze­ka­łam, aż cie­nie wi­doczne w szpa­rze pod drzwiami znikną, i się roz­pła­ka­łam. Po dłuż­szej chwili ci­szę prze­ry­wało je­dy­nie ryt­miczne bi­cie mo­jego zbo­la­łego serca.

Jack chciał za­szan­ta­żo­wać Cal­luma, wy­ko­rzy­stu­jąc do tego dziecko. Trudno so­bie wy­obra­zić, że ktoś mógłby być aż tak cy­niczny, ale prze­cież na mo­ich oczach, tuż obok Ta­tum za­bił jej matkę. Ten czło­wiek był zdolny do ab­so­lut­nie wszyst­kiego.

A je­śli bę­dzie chciał mnie wię­zić aż do po­rodu? Co, je­śli za­bie­rze mi dziecko?

Prze­stań! W moim umy­śle roz­legł się głos Ta­tum, zu­peł­nie jakby sie­działa przy mnie. Gdyby rze­czy­wi­ście tu była, z pew­no­ścią krzy­cza­łaby na całe gar­dło, gro­żąc, że obe­drze po­ry­wa­czy ze skóry. Ale ja nie mo­głam tak po­stą­pić. Mu­sia­łam chro­nić dziecko i zo­stać przy ży­ciu dla lu­dzi, któ­rych ko­cha­łam. Nie mo­głam też kie­ro­wać my­śli na tak straszne tory, bo to gro­ziło po­mie­sza­niem zmy­słów.

Mu­sia­łam się ja­koś trzy­mać. Cal­lum mnie znaj­dzie – nas znaj­dzie. Zwi­nięta w kłę­bek, po­ło­ży­łam się na pry­czy. Zimno prze­ni­kało mnie do szpiku ko­ści. Mia­łam na­dzieję, że to nie po­trwa długo, bo czu­łam, że z każdą mi­ja­jącą chwilą co­raz bar­dziej się roz­kle­ja­łam.

Cal­lum

– Gdzie on jest, do kurwy nę­dzy?!

Po­zna­łem ten głos. Pie­przony Char­lie. Tylko on mógł wpa­ro­wać do szpi­tala jak ja­kiś cho­lerny zbir.

Wy­sze­dłem z sali Ta­tum na ko­ry­tarz. Z dru­giego końca szedł Char­lie. Był cały czer­wony na twa­rzy i pa­trzył na mnie za­bój­czym wzro­kiem. Mu­siał do­piero co wyjść spod prysz­nica, kiedy do niego za­dzwo­ni­łem, bo miał mo­kre włosy, które przy­kle­jały się mu do czoła. Za­uwa­ży­łem, że miał na so­bie spodnie dre­sowe i klapki. Szedł jak za­śle­piony. Pra­wie sta­ra­no­wał dwie pie­lę­gniarki, które aku­rat po­ja­wiły się na ko­ry­ta­rzu.

Kiedy był tuż przede mną, za­uwa­ży­łem dru­giego męż­czy­znę, który po­ja­wił się za ple­cami Char­liego. Na szyi miał za­wie­szoną od­znakę po­li­cyjną.

Kurwa, tylko nie to.

– Nie ma, kurwa, mowy! – za­pro­te­sto­wa­łem, wska­zu­jąc na wy­so­kiego męż­czy­znę pal­cem. – Nie chcę, żeby po­li­cja się w to mie­szała.

Char­lie w końcu się za­trzy­mał i spoj­rzał na mnie gniew­nie.

– Nie przy­szedł tu­taj jako glina, lecz jako przy­ja­ciel.

– Prze­pra­szam za to. – Męż­czy­zna scho­wał od­znakę pod ko­szulę. – Przy­je­cha­łem pro­sto z ro­boty. Ken Mil­ler.

– Koło chuja mi lata, jak się na­zy­wasz – wark­ną­łem. – Nie ob­cho­dzi mnie też, że przy­je­cha­łeś tu­taj w roli kum­pla. Nie ży­czę so­bie, żeby ja­ki­kol­wiek glina był w to za­an­ga­żo­wany. Na­wet w cza­sie wol­nym. To mo­głoby mieć kosz­marne kon­se­kwen­cje. – Le­d­wie nad sobą pa­no­wa­łem. Nie mo­głem po­zwo­lić na to, żeby ktoś po­cią­gnął mnie do od­po­wie­dzial­no­ści za roz­lew krwi, któ­rego za­mie­rza­łem się do­pu­ścić.

– Gdzie ona jest? – spy­tał Char­lie, jakby na­gle so­bie przy­po­mniał, po co go we­zwa­łem.

– Gdy­bym wie­dział, to nie ścią­gał­bym cię tu­taj.

– Mogę wy­słać dzie­sięć pa­troli, żeby jej szu­kały – za­pro­po­no­wał Ken, kła­dąc dłoń na ra­mie­niu Char­liego.

Mia­łem wra­że­nie, że ci idioci nie usły­szeli ani słowa z tego, co po­wie­dzia­łem.

– Nie – syk­ną­łem, krę­cąc głową. – Wzy­wa­nie po­li­cji nie wcho­dzi w grę.

Char­lie wy­glą­dał, jakby miał za chwilę eks­plo­do­wać.

– Twier­dzisz, że za­leży ci na mo­jej córce, ale za cho­lerę nie się­gniesz po po­moc po­li­cji? Pa­trole mo­głyby jej już od ja­kie­goś czasu szu­kać! A ty co? Nic! Tylko sto­isz tu z za­ło­żo­nymi rę­kami!

Rzu­ci­łem mu wro­gie spoj­rze­nie, za­po­mi­na­jąc na chwilę, że stoi przede mną czło­wiek, który wiele zna­czy dla Bianki. Za­śle­piła mnie wście­kłość, bo prak­tycz­nie mnie po­ni­żył. Zu­peł­nie nie ro­zu­miał, jak bar­dzo ko­cham jego córkę i że on tylko dzięki niej na­dal od­dy­cha. Gdy­bym nie wie­dział, że jest dla niej tak ważny, za­bił­bym go na miej­scu.

– To może być słuszna tak­tyka – wtrą­cił się Ken, po­wstrzy­mu­jąc tym sa­mym Char­liego przed za­da­niem mi ciosu. – Zgło­sze­nie tego mo­głoby skom­pli­ko­wać sy­tu­ację.

– To twoja wina – wy­ce­dził Char­lie. Miał za­czer­wie­nione oczy i mógł­bym przy­siąc, że do­strze­głem w nich łzy. – Ostrze­ga­łem ją przed tobą, ale mnie nie po­słu­chała. Przez to spro­wa­dziła na sie­bie nie­szczę­ście. To, że się z tobą zwią­zała, na­ra­ziło ją na ogromne nie­bez­pie­czeń­stwo. Oby nie za­pła­ciła za to ży­ciem.

Nie mia­łem nic na swoją obronę. Char­lie się nie my­lił. To była moja wina. Gdyby Bianka się ze mną nie zwią­zała, wio­dłaby zwy­kłe bez­tro­skie ży­cie. Miesz­ka­łaby z chło­pa­kiem, który pra­co­wał od dzie­wią­tej do sie­dem­na­stej, a week­endy spę­dza­łaby z przy­ja­ciółmi. Wspól­nie z nim pla­no­wa­łaby wa­ka­cje w ja­kimś ład­nym miej­scu i być może od­kła­da­łaby na dom. Mo­głaby mieć pro­ste, spo­kojne ży­cie po­zba­wione nie­bez­pie­czeństw, na które była na­ra­żona, bo wy­brała mnie. Tyle że na­le­żała do mnie i, do cho­lery, nie mia­łem za­miaru po­zwo­lić jej odejść. Jej miej­sce było przy mnie. Nie przyj­mo­wa­łem do wia­do­mo­ści in­nej opcji.

– Okej, spró­bujmy za­cho­wać zimną krew – pod­su­nął Ken. – Cal­lum, za­cznijmy do po­czątku. Co się tak wła­ści­wie stało?

Naj­chęt­niej ka­zał­bym mu się od­wa­lić, ale nie mo­głem od­trą­cić żad­nej po­moc­nej dłoni, cho­ciaż Ro­mero w tej chwili ob­dzwa­niał wszyst­kich, któ­rzy byli mu winni ja­kąś przy­sługę. Poza tym, skoro Ken po­tra­fił uspo­koić Char­liego na tyle, żeby ten my­ślał ra­cjo­nal­nie, do­brze, żeby był po mo­jej stro­nie. Dla­tego scho­wa­łem dumę do kie­szeni i nie­chęt­nie udzie­li­łem mu od­po­wie­dzi:

– Do­sta­łem, do­sta­li­śmy ese­mesa. – Spoj­rza­łem na Ro­mera, który ko­rzy­sta­jąc z tego, że Ta­tum za­brano na do­dat­kowe ba­da­nia, za­ła­twiał ja­kieś sprawy. Te­raz szyb­kim kro­kiem z te­le­fo­nem przy uchu cho­dził po szpi­tal­nym po­koju. Sły­sza­łem, jak wy­daje ko­muś po­le­ce­nia. Jak za­wsze opa­no­wany i kon­kretny, ale w wy­ra­zie jego twa­rzy do­strze­ga­łem też nie­po­kój. Wy­ją­łem ko­mórkę z kie­szeni i po­ka­za­łem wia­do­mość Ke­nowi i Char­liemu.

– Nie spy­tam, kogo wkur­wi­łeś – rzu­cił zło­śli­wie Char­lie. – Nie mamy czasu, że­byś te­raz re­cy­to­wał nam całą li­stę na­zwisk.

Od­ru­chowo za­ci­sną­łem dło­nie w pię­ści. Mia­łem ochotę mu przy­wa­lić.

– Za­sko­czę cię, ale nie mam w swoim oto­cze­niu aż tak wielu wro­gów. Z cza­sem li­sta idio­tów, któ­rzy od­wa­ży­liby się po­su­nąć do cze­goś ta­kiego, znacz­nie się skró­ciła.

– Mia­łeś z kimś ostat­nio ja­kiś grub­szy kon­flikt? – spy­tał Ken.

– Jaja so­bie ro­bisz? Prze­cież on mógł za­drzeć z do­słow­nie każ­dym – ob­ru­szył się Char­lie, chwy­ta­jąc się za głowę, po czym od­wró­cił się do nas ple­cami. Cały się trząsł ze zło­ści i nie­spo­dzie­wa­nie wal­nął pię­ścią w ścianę ko­ry­ta­rza, zo­sta­wia­jąc w niej lek­kie wgłę­bie­nie.

– Weź się w garść, Char­lie – rzu­cił znie­cier­pli­wiony Ken. – W ta­kim sta­nie nie przy­dasz się do ni­czego.

– Wszystko przez cie­bie! – Char­lie jed­nak cał­ko­wi­cie stra­cił pa­no­wa­nie nad sobą i rzu­cił się w moją stronę. Ken nie zdą­żył go po­wstrzy­mać. Char­lie był zbyt wzbu­rzony, żeby za­dać celny i silny cios. Le­d­wie mu­snął moje ra­mię. Chwy­ci­łem go za rękę i wy­krę­ca­jąc ją, pchną­łem go na ścianę.

Za­mu­ro­wało go, ale szybko od­zy­skał ani­musz.

– Je­steś jak pie­przony rak, który nisz­czy wszystko do­okoła sie­bie! Dla­czego nie zo­sta­wi­łeś jej w spo­koju? Bianka jest zbyt młoda, żeby ro­zu­mieć ta­kie sprawy, ale ty po­wi­nie­neś być mą­drzej­szy, do cho­lery!

– Wiem – przy­zna­łem ci­cho, pusz­cza­jąc Char­liego. Na szczę­ście Ken sta­nął mię­dzy nami, ina­czej mógł­bym skrę­cić temu dur­niowi kark. Mu­sia­łem so­bie w kółko po­wta­rzać, że Bianka go ko­cha.

– Gdyby ci na niej za­le­żało, od­rzu­cił­byś ją! Ni­gdy nie bę­dzie przy to­bie bez­pieczna! Ani szczę­śliwa! – Char­lie gwał­tow­nie ode­pchnął Kena. Jesz­cze był na­bu­zo­wany i chęt­nie by mnie udu­sił.

– My­ślisz, że nie chcia­łem tego zro­bić? Że nie pró­bo­wa­łem odejść? Do­brze wiem, że beze mnie by­łoby jej le­piej. Na­wet nie wiesz, jak ogromne mam po­czu­cie winy. To, co mi za­rzu­casz, sam so­bie po­wta­rzam, od kiedy znik­nęła.

– Jak mo­żesz pa­trzeć w lu­stro? Jak? – Char­lie wście­kle wy­dął usta. – Na twoim miej­scu wy­sko­czył­bym przez okno! Kurwa mać! A je­śli ona umrze? Bę­dziesz mógł z tym żyć? Udźwi­gniesz świa­do­mość, że zgi­nęła przez cie­bie?

Nie wy­trzy­ma­łem. Chcia­łem być silny ze względu na Biankę, ale coś we mnie pę­kło. Char­liemu oczy pra­wie wy­szły z or­bit, kiedy za­ci­sną­łem dło­nie na jego szyi, przy­gnia­ta­jąc go do ściany.

– Jak umrze, bę­dziesz mógł mnie za­strze­lić. Bez niej moje ży­cie nie ma, kurwa, sensu. Mo­żesz mi nie wie­rzyć, ale też ją ko­cham! Zdaję so­bie sprawę z tego, że przez to, czym się zaj­muję i kim je­stem, na­ra­żam jej ży­cie, ale kiedy już ją od­zy­skam, zro­bię wszystko, co trzeba, żeby taka sy­tu­acja się ni­gdy nie po­wtó­rzyła. Będę jej szu­kał, ile trzeba. Wiem, że mnie po­trze­buje. Też pra­gnę wziąć ją w ra­miona. Ko­nam z nie­po­koju.

– Uspo­kój­cie się, do dia­bła! – krzyk­nął Ken, wy­swo­ba­dza­jąc Char­liego z mo­jego uści­sku. – To w ni­czym nie po­maga.

– Masz ra­cję co do jed­nego – po­wie­dzia­łem Char­liemu, który roz­ma­so­wy­wał so­bie szyję, pa­trząc na mnie zło­wrogo. – Za­słu­guję na cały ten ból i smu­tek. To mnie po­winni po­bić, mnie po­winni po­ła­mać ko­ści albo wpa­ko­wać kulkę. Ani Ta­tum, ani Bianka nie po­winny do­świad­czać cze­goś ta­kiego. – Za­drżał mi głos. – Żadna z nich so­bie na to nie za­pra­co­wała, tym bar­dziej twój wnuk.

Char­lie po­bladł, jakby zo­ba­czył du­cha. Przez chwilę za­sta­na­wia­łem się, czy do­brze mnie usły­szał. Choć ro­zu­mia­łem, co czuł. Po­dobne emo­cje prze­to­czyły się przeze mnie w ma­ga­zy­nie, kiedy zaj­rza­łem do tam­tej cho­ler­nej skrzyni.

– Chyba się prze­sły­sza­łem.

– Nie, jest tak, jak po­wie­dzia­łem. Bianka spo­dziewa się dziecka.

– Nie! – ryk­nął Char­lie, za­wi­sa­jąc na Ke­nie.

Przy­ja­ciel mu­siał go mocno pod­trzy­mać, żeby nie upadł na pod­łogę.

– Kła­miesz! Bianka jest zbyt mą­dra, żeby wpa­ko­wać się w coś ta­kiego.

– Myśl, co chcesz, ale to prawda. – Zi­gno­ro­wa­łem jego za­łamkę emo­cjo­nalną. – Bianka jest w ciąży. Więc tym bar­dziej je­steś w błę­dzie, my­śląc, że ta sy­tu­acja mnie nie ru­sza. Wo­lał­byś zo­ba­czyć, jak się wy­krwa­wiam? Wtedy byś uwie­rzył w moje uczu­cia do Bianki? To by do­wio­dło, jak bar­dzo przej­muję się tą sy­tu­acją?

Na końcu ko­ry­ta­rza otwo­rzyły się drzwi windy. Sa­ni­ta­riu­sze wy­pro­wa­dzili z niej łóżko, na któ­rym le­żała blada jak ściana i nie­ru­choma Ta­tum. Sta­ra­łem się nie pa­trzeć na rurki, które wy­cho­dziły z jej ciała. Pę­kało mi serce od tego wi­doku. Tym bar­dziej, że to moja wina. Moja córka zna­la­zła się tu­taj przeze mnie. Ta­tum bę­dzie zroz­pa­czona, kiedy od­kryje wy­go­lony pla­cek z tyłu głowy, gdzie za­ło­żono jej dzie­sięć szwów. Po­rzu­ci­łem Char­liego, za­po­mi­na­jąc o na­szej wy­mia­nie zdań, i pod­bie­głem do pie­lę­gniarki.

– Jesz­cze nie mamy wy­ni­ków – po­wie­działa ko­bieta, gdy tylko się do niej zbli­ży­łem. – Wiem, że chce pan in­for­ma­cji, ale trzeba cier­pli­wie cze­kać.

– A je­śli ona nie może cze­kać? – rzu­ci­łem de­spe­racko, chwy­ta­jąc kru­chą dłoń Ta­tum.

– Pa­nie Tor­rio, jej źre­nice pra­wi­dłowo re­agują na świa­tło – wy­ja­śniła pie­lę­gniarka. – Nie ma pod­staw, by po­dej­rze­wać, że do­znała po­waż­nych ob­ra­żeń. To praw­do­po­dob­nie tylko zwy­kły wstrząs mó­zgu, a jego skutki miną z cza­sem. Te­raz trzeba cze­kać na wy­niki. Wtedy le­karz bę­dzie mógł po­twier­dzić dia­gnozę.

Ta­tum mo­gła dziś umrzeć, a ja nic nie zro­bi­łem, żeby temu za­po­biec. Wy­star­czyła chwila i całe moje ży­cie le­głoby w gru­zach.

– Trzy­maj się, skar­bie – szep­ną­łem, ści­ska­jąc dłoń córki. – Za­płacą za to. Obie­cuję.

– Sze­fie – Ro­mero wszedł za nami do po­koju i po­dał mi te­le­fon – Co­stello.

Ten to ma, kurwa, wy­czu­cie czasu!

– Słu­chaj, Se­ba­stian, nie bar­dzo mogę te­raz ga­dać.

– O, na­sze spo­tka­nie dziś wie­czo­rem jest nie­ak­tu­alne?

Pu­ści­łem rękę Ta­tum i wy­sze­dłem na ko­ry­tarz.

– Po­działy się okropne rze­czy – szep­ną­łem. Nie chcia­łem tego przed nim ukry­wać. Być może bę­dzie mógł mi ja­koś po­móc. Trudno, je­śli mu­sia­łem oka­zać przed nim sła­bość. To nie zbyt wy­soka cena za bez­pieczne spro­wa­dze­nie Bianki do domu.

– Co to za od­głosy? Zu­peł­nie jak­byś był w szpi­talu.

In­te­li­gentny chło­pak.

– Tak, je­ste­śmy w szpi­talu.

– Co się stało? – Brzmiał na szcze­rze za­cie­ka­wio­nego, ale wie­dzia­łem, że był zwy­czaj­nie żądny in­for­ma­cji. Mimo to na­prędce wpro­wa­dzi­łem go w te­mat, po­da­jąc tylko naj­waż­niej­sze fakty. Nie chcia­łem tra­cić cen­nego czasu.

– Je­stem pe­wien, że moja była żona ma­czała w tym palce, ale nie wiem, z kim współ­pra­co­wała. Ro­mero bada to te­raz, więc nie­długo po­win­ni­śmy mieć wię­cej da­nych.

Przez uchy­lone drzwi po­koju wi­dzia­łem Ro­mera sie­dzą­cego przy łóżku Ta­tum. Mia­łem wra­że­nie, że wpa­try­wał się w nią, nie mru­ga­jąc. Ni­gdy jesz­cze nie wi­dzia­łem, żeby pa­trzył na ko­goś tak żar­li­wie.

– Ob­sta­wiam, że to Jack Mo­roni.

– Po­py­tam tu i tam. Może ktoś coś wie. Chciał­bym ci po­móc.

Nie mo­głem od­rzu­cić jego pro­po­zy­cji. Moje ży­cie wy­wró­ciło się do góry no­gami. Ży­cie mo­jej córki, nie­na­ro­dzo­nego dziecka i ko­biety, którą ko­cham, wi­siało na wło­sku. Po­trze­bo­wali mnie. Nie mo­głem się roz­sy­pać tak jak Char­lie. Nie mo­głem po­zwo­lić so­bie na wa­ha­nia na­stroju od ża­ło­ści, przez wście­kłość, po prze­ra­że­nie i bez­sil­ność. Mu­sia­łem dzia­łać.

– Dzięki. Daj znać, kiedy się cze­goś do­wiesz – wy­mam­ro­ta­łem do słu­chawki i się roz­łą­czy­łem. Mocno za­ci­sną­łem palce na apa­ra­cie. Gdzieś tam mi­łość mo­jego ży­cia była prze­trzy­my­wana na ła­sce ko­goś, kto chciał cze­goś ode mnie.

Nie wy­ba­czę so­bie, je­śli ją stracę. Je­śli stracę na­sze dziecko. Wie­dzia­łem, że mu­szę ją zna­leźć. Zrów­nam to mia­sto z zie­mią, je­śli trzeba, ale spro­wa­dzę Biankę do domu.

Bianka

A już my­śla­łam, że naj­gor­sze za mną… Naj­pierw śmierć mamy i zdru­zgo­tany tata, trudna re­la­cja z Lu­ca­sem i to, co się stało z nim póź­niej, cały ten emo­cjo­nalny rol­ler­co­aster z Cal­lu­mem. Wszystko to mnie po­ra­niło, zo­sta­wia­jąc liczne bli­zny w mo­jej du­szy, ale w ża­den spo­sób nie uod­por­niło na uczu­cie po­ni­że­nia, które mnie te­raz ogar­niało.

– Na­prawdę mu­sisz pa­trzeć, jak to ro­bię? – Jakby za­ła­twia­nie się do wia­dra sto­ją­cego w ką­cie ob­skur­nego po­miesz­cze­nia nie było wy­star­cza­jąco że­nu­jące. Nie po­trze­bo­wa­łam do tego pu­blicz­no­ści.

Tępy mię­śniak stał ple­cami do me­ta­lo­wych drzwi i nic nie od­po­wie­dział. Wcze­śniej włą­czył świa­tło, więc w po­koju zro­biło się ja­sno, choć wo­la­łam ciem­ność. Nie wi­dzia­ła­bym w niej jego wul­gar­nej mordy.

– Co? Nic nie po­wiesz? – Do­ma­ga­łam się re­ak­cji, sto­jąc przy wia­drze. Uni­ka­łam pa­trze­nia na nie, bo te dupki nie opróż­niały go.

– Nie. – Osi­łek wy­krzy­wił usta w przy­pra­wia­jący o mdło­ści uśmiech. – Nie mogę się do­cze­kać, kiedy szef się zgo­dzi, że­by­śmy mo­gli po­znać cię bli­żej.

Za­mar­łam, kiedy ko­leś zła­pał się za kro­cze, żeby pod­kre­ślić zna­cze­nie swo­ich słów.

– Prze­myśl to so­bie jesz­cze, bo stra­cisz rękę, gdy tylko mnie do­tkniesz. – Spoj­rza­łam mu hardo w oczy.

– Wy­ga­dana je­steś, ale ja­koś nikt nie przy­był na ra­tu­nek. Po­win­naś ła­pać, że pie­prze­nie głu­pot nie po­maga ci w tej sy­tu­acji.

Naj­waż­niej­sze było dla mnie to, by utrzy­mać się przy ży­ciu. Nie wie­dzia­łam, jak długo te typy da­dzą radę trak­to­wać mnie przy­zwo­icie. Choć w przy­glą­da­niu się, jak się za­ła­twiam, nie było nic przy­zwo­itego. Czu­łam wstyd i za­że­no­wa­nie, ale po­zo­sta­wa­łam silna. Wie­dzia­łam, że tego Cal­lum ode mnie ocze­ki­wał.

Z pew­no­ścią mnie szu­kał. Mu­sia­łam się trzy­mać, póki mnie nie znaj­dzie. Nie chcia­ła­bym, żeby Jack po­my­ślał, że mnie zła­mał. Dzięki tej my­śli nie roz­pa­dłam się na ka­wa­łeczki. Nie ma mowy, że­bym dała mu tę sa­tys­fak­cję. Są­dził, że ma do czy­nie­nia ze słabą i wraż­liwą mi­mozą. Ale to nie ja. Ja by­łam kró­lową i po­sta­no­wi­łam, że kiedy nada­rzy się oka­zja, za­biję ich wszyst­kich, by­leby tylko chro­nić sie­bie i dziecko.

– Za­do­wo­lony? – spy­ta­łam, gdy skoń­czy­łam si­kać.

– Za­do­wo­lony to będę, jak szef tro­chę po­lu­zuje za­sady. – Męż­czy­zna od­dy­chał głę­biej niż wcze­śniej, co mnie za­nie­po­ko­iło. Trzeba mieć ja­kieś za­bu­rze­nia, żeby cie­szyć się z cu­dzego nie­szczę­ścia.

– Ostrze­gam cię. Nie są­dzę, żeby ja­kiejś ko­bie­cie było przy­kro, kiedy cię wy­ka­struję. W su­mie to wy­świad­czę wielu ko­bie­tom przy­sługę. – Fa­cet od­wró­cił się przo­dem do drzwi. – Gdzie jest Jack? Chcę się z nim zo­ba­czyć.

– Sorki, mała, ale to nie ty dyk­tu­jesz tu­taj wa­runki.

– Mó­wię po­waż­nie. Chcę się wi­dzieć z Jac­kiem.

– Też nie żar­to­wa­łem. – Ro­ze­śmiał się zło­śli­wie i wy­szedł, gło­śno za­my­ka­jąc za sobą cięż­kie drzwi.

Kiedy zo­sta­łam sama, mo­głam od­rzu­cić tę hardą ma­skę. Uda­wa­nie mę­czyło mnie, a z każdą wi­zytą któ­re­goś z tych pa­ja­ców było mi ją co­raz trud­niej utrzy­my­wać. Bar­dzo się ba­łam i nie pa­no­wa­łam nad tym lę­kiem. Nie po­tra­fi­łam za­głu­szyć obawy, że Cal­lum mnie nie znaj­dzie. Mi­nął cały dzień, a ko­lejny po­woli chy­lił się ku koń­cowi. Czu­łam, że Cal­lum ro­bił, co w jego mocy, ale naj­wy­raź­niej jesz­cze nie tra­fił na ża­den trop.

Kiedy osiłki Jacka znu­dzą się prze­strze­ga­niem jego za­sad, które z pew­no­ścią i tak nie były na­rzu­cone że­la­zną ręką. Jego lu­dzie nie spra­wiali wra­że­nia in­te­li­gent­nych, a co za tym idzie, cier­pli­wych. Mu­siało ich nu­żyć, a na­wet wku­rzać pil­no­wa­nie mnie.

W końcu będą chcieli się ja­koś ro­ze­rwać. Za­pra­gną ja­koś so­bie uroz­ma­icić ten czas, a upo­ka­rza­nie chyba na­le­żało do ich ulu­bio­nych roz­ry­wek. Sa­mego Jacka pew­nie cie­szyło to, że tak mnie trak­tują. Za­miast kłaść się na brud­nym ma­te­racu, któ­rego sprę­żyny wży­nały mi się w ciało bez względu na to, jak się na nim uło­ży­łam, po­sta­no­wi­łam się tro­chę po­roz­cią­gać. Chcia­łam się po­zbyć sztyw­no­ści mię­śni. Pa­nu­jący tu­taj chłód nie dzia­łał na nie do­brze.

Do­szłam do wnio­sku, że znaj­do­wa­łam się w piw­nicy ja­kie­goś bu­dynku. Się­ga­łam do okna, któ­rego fra­mugi były po­kryte gę­stą za­schniętą farbą. Wi­dzia­łam przez nie tylko skra­wek nieba.

Mo­gła­bym od­su­nąć pry­czę z ma­te­ra­cem bli­żej okna, żeby na niej sta­nąć. Wtedy może zo­ba­czy­łam coś wię­cej, ale ochro­nia­rze za drzwiami mo­gliby usły­szeć szu­ra­nie i zgrzy­ta­nie me­talu o be­ton. Gdy­bym się mar­twiła tylko o sie­bie, za­ry­zy­ko­wa­ła­bym bez wa­ha­nia, ale te­raz mu­sia­łam także mieć na uwa­dze do­bro dziecka.

Spoj­rza­łam na swoje nie­świeże ubra­nie. Chcia­ła­bym wziąć cie­pły prysz­nic, żeby zmyć z sie­bie stres mi­nio­nej doby. Trudno mi było trzeźwo my­śleć, kiedy czu­łam tak duży dys­kom­fort.

Zro­bię to dla cie­bie, ma­leń­stwo. Po­ło­ży­łam dłoń na brzu­chu i wzię­łam głę­boki wdech, czego od razu po­ża­ło­wa­łam, bo po­czu­łam odór wła­snych od­cho­dów. Wszystko po­de­szło mi do gar­dła, ale po­wstrzy­ma­łam wy­mioty.

Wiele bym dała za odro­binę świe­żego po­wie­trza.

– Już nie­długo. – Po­gła­dzi­łam się po na­dal pła­skim brzu­chu. – Nie­ba­wem za­po­mnimy, że to się w ogóle wy­da­rzyło.

Sta­ra­łam się my­śleć o czymś po­zy­tyw­nym, ale było to bar­dzo trudne, szcze­gól­nie że czas wlókł się nie­mi­ło­sier­nie. Po­wstrzy­my­wa­łam łzy, ana­li­zu­jąc to, co się do tej pory wy­da­rzyło. Czu­łam silne zmę­cze­nie, bo w nocy nie zmru­ży­łam oka. Ga­pi­łam się na smugę świa­tła wi­doczną w szpa­rze pod drzwiami, drżąc na myśl, że w każ­dym mo­men­cie któ­ryś z go­ryli Jacka mógłby tu­taj wtar­gnąć. Za­sta­na­wia­łam się też, w jaki spo­sób Jack pla­no­wał mnie skrzyw­dzić, żeby prze­słać wia­do­mość z żą­da­niami Cal­lu­mowi. Na­dal to roz­wa­ża­łam. Je­śli Cal­lum bę­dzie zwle­kał z wy­peł­nie­niem wy­mo­gów Jacka, wy­woła w nim jesz­cze więk­szą fru­stra­cję. A to spo­wo­duje, że Jack sta­nie się jesz­cze bar­dziej ner­wowy i straci resztki cier­pli­wo­ści do mnie.

Choć tak na­prawdę Cal­lum ni­gdy mu nie da tego, czego Jack się do­maga. Męż­czyźni po­kroju Cal­luma nie ugi­nają się pod na­ci­skami. Jack my­śli, że pod­bie­ra­jąc Cal­lu­mowi kró­lową z sza­chow­nicy, zdoła coś ugrać. Tyle że dla Cal­luma była to de­kla­ra­cja wojny. To było zbyt oso­bi­ste ro­ze­gra­nie.

Nie wiem, ile mi­nęło czasu od ostat­niej wi­zyty ochro­nia­rza, kiedy po­now­nie roz­le­gło się zgrzyt­nię­cie klu­cza w zamku. Spoj­rza­łam na torbę z fast fo­odem, która le­żała nie­tknięta na ma­te­racu. Frytki były tak nie­świeże, że aż twarde. Do­brze, że śnia­da­nie oka­zało się dość smaczne – jesz­cze cie­pła ka­napka. Po­dej­rze­wa­łam, że te­raz na­stała pora ko­la­cji, ale coś mi pod­po­wia­dało, że nie dla­tego otwie­rali drzwi.

Spo­dzie­wa­łam się, że do po­miesz­cze­nia wej­dzie je­den z lu­dzi Jacka, dla­tego zdzi­wi­łam się, wi­dząc, że ten pa­da­lec przy­szedł oso­bi­ście. Spoj­rza­łam na niego z nie­sma­kiem. Miał na so­bie świet­nie skro­jony gar­ni­tur i wy­po­le­ro­wane buty, w któ­rych prak­tycz­nie mo­głam się przej­rzeć. Na­gle po­czu­łam się jesz­cze brud­niej­sza.

– Sły­sza­łem, że chcia­łaś, że­bym po­świę­cił ci chwilę. – Jack zmarsz­czył nos, omia­ta­jąc po­miesz­cze­nie wzro­kiem. – Pa­skud­nie cuch­nie, co?

– Fak­tycz­nie. Zu­peł­nie jak ty.

Jego lo­do­wate oczy błysz­czały, jakby sy­tu­acja wpra­wiała go w za­chwyt. Pod­szedł do mnie bli­żej, uśmie­cha­jąc się zło­wiesz­czo. Wstrzy­ma­łam od­dech, bo przez chwilę by­łam pewna, że zrobi mi krzywdę. Dło­nie zwi­nął w pię­ści. Wy­glą­dał, jakby szy­ko­wał się, by za­dać cios. Chciał na mnie wy­ła­do­wać swoją złość wo­bec Cal­luma. Nie do­cie­rało do niego, że po­su­wał się za da­leko.

Prze­szył mnie zimny dreszcz prze­ra­że­nia, ale nie pod­da­łam się mu, tylko jesz­cze bar­dziej się wy­pro­sto­wa­łam, za­dzie­ra­jąc wy­soko głowę. Nie okażę mu stra­chu. Nie dam dra­niowi tej sa­tys­fak­cji.

– Ro­zu­miem, dla­czego Tor­rio jest tak tobą za­uro­czony. Nie­któ­rych fa­ce­tów kręcą wy­szcze­kane suczki, bo lu­bią sły­szeć to, co w du­chu sami my­ślą na swój te­mat.

– Masz na my­śli sie­bie czy Cal­luma?

Jack uśmiech­nął się sze­rzej. Od­czu­łam sa­tys­fak­cję, choć mia­łam świa­do­mość, że stą­pam po kru­chym lo­dzie.

– Za­cho­wuj się tak da­lej, a prze­ko­nasz się, że nie mam kło­potu z za­da­wa­niem bólu ko­bie­tom, które so­bie na to za­słu­żyły.

– O, w to aku­rat nie wąt­pię.

– Sma­kuje ci je­dze­nie? – Spoj­rzał z dez­apro­batą na ochro­nia­rza, który po­ja­wił się za jego ple­cami. To był ten sam fa­cet, który pa­trzył, jak si­ka­łam. – Nie jesz tego, co ci daję. Nie są­dzisz, że to wy­raz braku sza­cunku?

– Je­dze­nie jest zimne i wy­gląda, jakby je ktoś ty­dzień wo­ził w ba­gaż­niku.

– Mu­sisz pa­mię­tać, że je­dze­nie jest nie­zmier­nie ważne.

Do­sko­nale o tym wie­dzia­łam, ale tylko w ten spo­sób mo­głam z nimi wal­czyć. Nie po­dzię­kuję im za te ochłapy, które mi pod­su­wali. Może taki upór to głu­pota, ale nie­wiele wię­cej mo­głam zro­bić.

– Pro­szę, sam się prze­ko­naj, czy zjadł­byś coś ta­kiego.

– Śmiało, od­sta­wiaj tę szopkę tak długo, jak chcesz. Może do cie­bie do­trze, że to nie są żarty, za­nim za­gło­dzisz się na śmierć. Zro­bię wszystko, żeby osią­gnąć swój cel. Je­śli będę mu­siał, prze­niosę cię w inne miej­sce. To może trwać mie­sią­cami. Na­wet do po­rodu.

Za­ci­snę­łam zęby, żeby nie wy­buch­nąć. Jak on śmiał? Nie mo­głam stra­cić przy nim pa­no­wa­nia nad sobą. Je­śli pod­dam się tej wście­kło­ści i od­sło­nię się przed Jac­kiem, moż­liwe, że na wierzch wyj­dzie też mój lęk. A z tym nie chcia­łam się przed nim zdra­dzić. Nie dam mu tej sa­tys­fak­cji.

Dla­tego za­cho­wa­łam ka­mienną twarz i z ca­łych sił sta­ra­łam się nie trząść z emo­cji.

– Oboje wiemy, że to nie po­trwa aż tak długo – wy­ce­dzi­łam przez za­ci­śnięte zęby.

Jack prze­krzy­wił głowę i uważ­nie mi się przy­pa­try­wał jak in­sek­towi pod mi­kro­sko­pem.

– O tak? Prze­cież to oczy­wi­ste, że de­cy­zji o tej ak­cji nie pod­ję­li­śmy pod wpły­wem chwili. Wszystko mamy prze­my­ślane. Mo­gli­by­śmy już te­raz prze­nieść się gdzieś, a wtedy wszyst­kie wy­siłki Cal­luma wło­żone w to, żeby cię zlo­ka­li­zo­wać, speł­złyby na ni­czym.

Wie­dzia­łam, że mó­wił prawdę. Nie za­da­wał so­bie tego trudu na darmo. Pod­szedł bli­żej, tak że jego la­kierki prak­tycz­nie do­ty­kały czub­ków mo­ich bu­tów. Prze­łknę­łam gulę w gar­dle, spy­cha­jąc na­ra­sta­jące uczu­cie stra­chu głę­boko w dół. Nie zna­łam wszyst­kich fak­tów, ale wie­dzia­łam, że Jack po­trze­bo­wał mnie ży­wej i w do­brej kon­dy­cji, skoro chciał coś do­stać od Cal­luma. Ta wie­dza bę­dzie mnie trzy­mała przy ży­ciu.

– Mo­żesz być pewna, że za­biorę ci dziecko za­raz po tym, jak wyda swój pierw­szy krzyk. Ni­gdy go nie zo­ba­czysz i nie do­wiesz się, co się z nim stało. Przez resztę swo­jego ża­ło­snego ży­cia bę­dziesz się nad tym za­sta­na­wiała.

Nie mo­głam zła­pać od­de­chu. Ogar­nęła mnie pa­nika. Mia­łam wra­że­nie, że serce wy­sko­czy mi z piersi.

– On cię za to za­bije – szep­nę­łam, pa­trząc na gó­ru­ją­cego nade mną męż­czy­znę. – Do­brze, że­byś o tym wie­dział, wstrętna kupo gówna.

Jack w końcu zrzu­cił ma­skę czło­wie­czeń­stwa, od­sła­nia­jąc skry­wane pod nią ob­li­cze ob­skur­nego jasz­czura.

– Mógł­bym za­mknąć ci usta tak samo jak two­jej przy­ja­ció­łeczce. – Osi­łek sto­jący za nim za­ci­snął dłoń w pięść, strze­la­jąc przy tym knyk­ciami.

Mój na­stępny krok był czy­stą głu­potą, ale chyba prze­kro­czy­łam punkt, w któ­rym my­śla­łam lo­gicz­nie. Ro­ze­śmia­łam się, co było naj­dziw­niej­szą i mocno za­ska­ku­jącą re­ak­cją na tę roz­mowę.

– Wy­bacz – wy­du­si­łam z sie­bie po­mię­dzy sal­wami śmie­chu – ale brzmisz, jak­byś re­cy­to­wał ja­kiś sce­na­riusz. A ty – do­da­łam, ma­cha­jąc ręką na osiłka – jak długo ćwi­czy­łeś tę po­stawę, żeby wy­glą­dać w miarę wia­ry­god­nie?

Jack bar­dzo de­li­kat­nie ski­nął głową, a po chwili po­czu­łam prze­szy­wa­jący ból na le­wym po­liczku. Siła ude­rze­nia od­rzu­ciła moją głowę na bok. Od­ru­chowo przy­ło­ży­łam do twa­rzy dłoń. Pa­liła mnie skóra, a w ustach czu­łam smak krwi. Nie po­win­nam była tego mó­wić, ale cza­sem nie po­tra­fi­łam utrzy­mać ję­zyka za zę­bami.

– Ża­ło­sne. Na­wet tego nie po­tra­fisz zro­bić sam – wy­mam­ro­ta­łam, rzu­ca­jąc Jac­kowi roz­wście­czone spoj­rze­nie. Nie wi­dzia­łam go wy­raź­nie przez łzy, które na­pły­nęły mi do oczu. – We wszyst­kim wy­rę­czasz się swo­imi pa­choł­kami.

Po­win­nam była spo­dzie­wać się ko­lej­nego ude­rze­nia, ale da­łam się za­sko­czyć. Tym ra­zem cios padł na mój prawy po­li­czek i był tak silny, że aż się za­chwia­łam. Upa­dłam na pry­czę, zgnia­ta­jąc torbę z zim­nym je­dze­niem.

– Wy­star­czy – rzu­cił Jack. – Nie chcę, żeby była po­si­nia­czona i za­krwa­wiona. Zwiąż ją i za­kne­bluj.

– Po­trze­bu­jesz mnie i dla­tego mnie nie za­bi­jesz. Gdyby ci za­le­żało na mo­jej śmierci, za­bił­byś mnie już dawno. Chcesz cze­goś od Cal­luma, a ja je­stem twoją kartą prze­tar­gową. – Bar­dzo krę­ciło mi się w gło­wie.

– Mię­dzy za­cho­wa­niem cię przy ży­ciu a za­dba­niem o twój kom­fort jest ogromna róż­nica. Mia­łaś wła­śnie przed­smak tego, na czym ona po­lega – po­wie­dział szy­der­czo Jack, na­chy­la­jąc się nade mną. Ob­raz na­dal mi się roz­my­wał. Po chwili usły­sza­łam od­głos ury­wa­nej ta­śmy izo­la­cyj­nej. Pró­bo­wa­łam wy­rwać się fa­ce­towi, który bez wy­siłku ob­ró­cił mnie ple­cami do sie­bie, przy­ci­snął ko­lano do mo­ich lę­dźwi i wy­krę­cił mi ręce na plecy. Bo­lała mnie twarz i mia­łam za­wroty głowy, ale mimo to opie­ra­łam się oprawcy. Nie mia­łam za­miaru się pod­dać.

– Cal­lum za­bije was wszyst­kich, a ja za­śmieję się nad wa­szymi zwło­kami – wy­mam­ro­ta­łam z tru­dem, bo twarz mia­łam przy­ci­śniętą do ma­te­raca. Kiedy osi­łek zwią­zał mi ręce, po­now­nie ob­ró­cił mnie przo­dem do Jacka. Wtedy krzyk­nę­łam, ale mój głos zo­stał stłu­miony, bo osi­łek za­kleił mi usta ta­śmą.

– Nie wiem, dla­czego są­dzi­łem, że je­steś mą­drzej­sza. – Jack z dez­apro­batą po­krę­cił głową. – Nie trać już wię­cej ener­gii i za­cho­wuj się. – Się­gnął do kie­szeni po te­le­fon. Mia­łam ochotę go sko­pać, ale wie­dzia­łam, że nie mo­głam już dłu­żej być tak bun­tow­ni­czo na­sta­wiona.

By­łam zła, ale nie mo­głam po raz ko­lejny na­ra­żać swo­jego dziecka na nie­bez­pie­czeń­stwo tak nie­od­po­wie­dzial­nym za­cho­wa­niem. Nie mo­głam tra­cić pa­no­wa­nia nad sobą. Jack uniósł ko­mórkę i wy­ce­lo­wał apa­rat w moją stronę. Po­my­śla­łam, że zrobi mi zdję­cie, tym­cza­sem on na­gry­wał fil­mik. I ro­bił to z uśmie­chem na twa­rzy. Na­wet nie sta­rał się ma­sko­wać ra­do­ści, jaką spra­wiało mu to, co ro­bił. Co za zwy­rol. Pew­nie wy­śle na­gra­nie Cal­lu­mowi.

– Oto i ona – po­wie­dział. Naj­wy­raź­niej nie za­mie­rzał ukry­wać swo­jej toż­sa­mo­ści. – Tor­rio, z pew­no­ścią już wiesz, że stra­ci­łeś swoją piękną i de­li­katną wła­sność. Bar­dzo mnie kusi, żeby ją ska­lać. Na pewno wiesz, że ła­two by­łoby to zro­bić. Ale jaki po­ży­tek z uszko­dzo­nej za­bawki?

Mia­łam ochotę wrzesz­czeć.

– Nie martw się, do­brze się nią opie­ku­jemy. Choć mu­szę przy­znać, że spra­wia tro­chę kło­po­tów, a ja nie mam za wiele cier­pli­wo­ści. Nie­długo za­cznę ci wy­sy­łać ka­wałki jej ciała. Je­den po dru­gim. Chyba za­cznę od ję­zyka.

Nie będę pła­kała. Nie chcia­łam, żeby Cal­lum zo­ba­czył mnie w ta­kim sta­nie, ale na myśl o wście­kło­ści, która bę­dzie nim tar­gała, gdy zo­ba­czy to na­gra­nie, roz­kle­iłam się na ca­łego. Łzy jak gro­chy spły­wały mi po obo­la­łych po­licz­kach.

– Przejdę do sedna, Tor­rio. Dasz mi to, czego chcę, albo ja od­biorę ci to, co ko­chasz. – Za­koń­czył na­gry­wa­nie i pod­śmie­wa­jąc się, po­wie­dział: – Do­brze się spi­sa­łaś, skar­bie. Nie­zła z cie­bie ak­to­reczka, no chyba że nie gra­łaś. Cho­ciaż tak szcze­rze, to wy­glą­dasz ża­ło­śnie. Cal­lum wpad­nie w fu­rię. – Jack z za­do­wo­loną miną od­two­rzył na­gra­nie. Jego głos od­bi­jał się echem od ścian po­miesz­cze­nia i przy­pra­wiał mnie o obrzy­dze­nie. – Wy­słane. Damy mu tro­chę czasu, żeby ochło­nął, a póź­niej przed­sta­wię mu wa­runki.

Tro­chę czasu? O co mu cho­dziło?

– Zo­sta­wić ją tak? – spy­tał ochro­niarz, kiedy Jack skie­ro­wał się do drzwi.

Spoj­rzał na mnie przez ra­mię.

– Tak. Niech spę­dzi tak noc. Może wtedy do­ceni, jak była wcze­śniej trak­to­wana, i rano bę­dzie tro­chę mil­sza.

Wy­da­wa­łam z sie­bie nie­zro­zu­miałe dźwięki, bo ta­śma unie­moż­li­wiała mi po­ru­sza­nie ustami. Brzmiało to ża­ło­śnie, ale nie prze­sta­łam krzy­czeć, kiedy męż­czyźni za­mknęli za sobą drzwi. Mu­sia­łam dać upust zło­ści i wszyst­kim in­nym emo­cjom, które się we mnie sku­mu­lo­wały. A tak bar­dzo chcia­łam wyjść na silną.

Te­raz uda­wa­nie cze­go­kol­wiek stra­ciło sens. Było mi smutno, bo wie­dzia­łam, ile bólu za­zna Cal­lum, gdy zo­ba­czy ten fil­mik. Czy na tym wła­śnie po­lega praw­dziwa mi­łość? Że chcesz chro­nić lu­dzi, któ­rych ko­chasz, na­wet je­śli sama cier­pisz? Pę­kało mi serce na myśl o Cal­lu­mie, o mnie i o dziecku, bo po tym, co mnie spo­tkało, nic już nie bę­dzie ta­kie jak daw­niej.

Cal­lum

Krew mnie za­le­wała i wła­snym oczom nie mo­głem uwie­rzyć. Obej­rza­łem ten okropny fil­mik wiele razy, ale mimo to nie chcia­łem przy­jąć, że to prawda. Mocno za­ci­ska­łem ko­mórkę w dłoni.

– Kurwa! Za­je­bię gnoja!

– To głos Mo­ro­niego – po­wie­dział Ro­mero, oglą­da­jąc na­gra­nie na swoim te­le­fo­nie. Wy­słał je, tak jak po­przed­nią wia­do­mość, do nas obu, jakby chciał się upew­nić, że do nas do­trze.

– Tak, to on. – Świa­do­mość tego, kto stał za tą ak­cją, tylko mnie roz­draż­niła. Po­wi­nie­nem był wie­dzieć. Nie wy­star­czyło mu, że pró­bo­wał sa­bo­to­wać mój biz­nes. Mu­siał zro­bić coś znacz­nie bar­dziej dra­stycz­nego. Ow­szem, mie­wa­łem prze­czu­cia, że mógłby mieć coś z tym wspól­nego, ale nie było żad­nych zna­ków ostrze­gaw­czych, nie po­ja­wiły się żadne nowe kło­poty z wy­syłką to­waru. Nie stwa­rzał żad­nych pro­ble­mów ani nie ro­bił żad­nego za­mie­sza­nia. Nic jed­no­znacz­nie nie wska­zy­wało na niego.

Ro­mero się skrzy­wił, kiedy się­gną­łem po wa­zon sto­jący na sto­liku przy łóżku Ta­tum. Mu­sia­łem ja­koś dać upust agre­sji, która we mnie wez­brała. Wa­zon ude­rzył w ścianę, a kwiaty roz­sy­pały się po pod­ło­dze. Nie­stety nie przy­nio­sło mi to żad­nej ulgi. Na­dal by­łem wkur­wiony.

– Wiem, że je­steś wście­kły, ale Ta­tum po­winna mieć spo­kój. Co, je­śli się obu­dzi? W pierw­szej ko­lej­no­ści zo­ba­czy ten ba­ła­gan. – Ro­mero spoj­rzał na Ta­tum, która od dwóch dni spała. Miał ra­cję. Wie­dzia­łem o tym, ale prawda była taka, że mia­łem to w du­pie. Mia­łem ochotę roz­trza­skać cały ten po­kój.

– Mo­roni już jest mar­twy – wy­ce­dzi­łem. – I jego lu­dzie też. Nie spo­cznę, póki ich nie wy­koń­czymy.

– Wy­sła­łem ten fil­mik in­for­ma­ty­kowi. Może uda mu się ja­koś zlo­ka­li­zo­wać miej­sce na­gra­nia – po­wie­dział Ro­mero gro­bo­wym to­nem.

Świet­nie, ale to w ża­den spo­sób nie po­ma­gało Biance w tej kon­kret­nej chwili. Po­trze­bo­wała na­szej po­mocy na­tych­miast, nie za nie wia­domo ile go­dzin, bo pew­nie tyle po­trwa ana­liza fil­miku. Nie wspo­mi­na­jąc już o tym, że za­pewne nie da się zlo­ka­li­zo­wać miej­sca krę­ce­nia. Na tę myśl pę­kło mi serce. Po­now­nie. Czu­łem, jak prze­ra­żona mu­siała być Bianka. Na pewno bała się o swoje ży­cie, o to, co jej to wszystko ro­biło, ale też przej­mo­wała się dziec­kiem.

Na­szym dziec­kiem.

Jack za­mie­nił in­te­resy na sprawę oso­bi­stą. Je­dyną słuszną za­płatą za to, co zro­bił, bę­dzie jego śmierć. Chcę krwi. Będę za­bi­jał! Nie wie­dzia­łem, jak ina­czej mógł­bym się po­zbyć tej wście­kło­ści.

Wy­sze­dłem z po­koju Ta­tum do po­cze­kalni. Na szczę­ście była pu­sta. Za­mkną­łem za sobą szklane drzwi i kop­ną­łem pierw­sze krze­sło, które na­po­tka­łem.

Złość pa­liła mnie, po­że­rała. Za­ci­sną­łem dło­nie w pię­ści. Mu­sia­łem coś znisz­czyć. Za­pra­gną­łem zde­mo­lo­wać to po­miesz­cze­nie, a może na­wet kilka ko­lej­nych. Zwią­zał ją, za­kne­blo­wał. Za­dał jej ból. Mimo że fil­mik wy­wo­ły­wał we mnie ból i nie­smak, po­sta­no­wi­łem obej­rzeć go po­now­nie. Moja pta­szyna cier­piała przeze mnie. Będę więc silny i sta­wię czoła temu wi­do­kowi. Przy­naj­mniej tyle mo­głem dla niej zro­bić w tej chwili.

Mia­łem ochotę krzy­czeć, kiedy pa­trzy­łem na Biankę le­żącą bez­rad­nie na brud­nym, nie­wy­god­nym ma­te­racu. Ro­biło mi się nie­do­brze na wi­dok wa­run­ków, w ja­kich ją trzy­mali, ale zmu­si­łem się, żeby uważ­nie obej­rzeć każdy frag­ment na­gra­nia. Bianka miała na so­bie te same ciu­chy, w któ­rych wy­szła z domu dwa dni temu. Wy­glą­dało na to, że nie były po­darte. Do­bry znak. Nie obe­szli się z nią bru­tal­nie.

Na no­gach nie do­strze­głem żad­nych otarć czy si­nia­ków. Dzięki Bogu. Jack pew­nie za­bro­nił swoim lu­dziom jej do­ty­kać. Wie­dzia­łem jed­nak, że nie będą mu cał­ko­wi­cie po­słuszni, a już na pewno nie przez cały czas. To pod­nio­sło mi ci­śnie­nie jesz­cze bar­dziej.

Jack sfil­mo­wał twarz Bianki z bli­ska. Ten du­pek chciał, że­bym do­brze wi­dział, jak ona pła­cze. Po­czu­łem ukłu­cie żalu w sercu, ale nie za­trzy­ma­łem fil­miku. Ob­ser­wo­wa­łem łzy spły­wa­jące po nie­na­tu­ral­nie czer­wo­nych po­licz­kach Bianki. Nie były za­ró­żo­wione od pła­czu. Ktoś ją ude­rzył.

Czyli jed­nak nie byli wo­bec niej ła­godni. Od do­rę­cze­nia na­gra­nia mi­nęła go­dzina. Mo­głem so­bie je­dy­nie wy­obra­zić, co z nią ro­bią w tej chwili. Moja wy­obraź­nia sza­lała, ale mu­sia­łem się sku­pić. Naj­waż­niej­sze, że­bym nie stra­cił pa­no­wa­nia nad sobą. Nie mo­głem się te­raz roz­sy­pać. Mu­sia­łem od­rzu­cić my­śli o tym, czego się ba­łem i wszel­kie przy­pusz­cze­nia. Co wiem na pewno? Wiem, że Jack Mo­roni na­grał ten fil­mik. Na­wet się nie si­lił na to, żeby zde­for­mo­wać głos. Z dru­giej strony, po co miałby to zro­bić? Prę­dzej czy póź­niej i tak zwró­ciłby się do mnie z żą­da­niami. Prze­cież nie po­rwał Bianki dla za­bawy.

Jack był dur­nym zim­nym dra­niem, ale nie był na tyle głupi, żeby po­su­nąć się za da­leko. Bę­dzie gro­ził Biance, do­pro­wa­dzi ją do pła­czu i bę­dzie mnie tym draż­nił. Ale skoro pra­co­wał z Amandą, wie­dział, że Bianka jest w ciąży. Czyli do­sko­nale zda­wał so­bie sprawę, ile mia­łem do stra­ce­nia. Co prawda sam tego nie wy­ra­ził, ale by­łem pe­wien, że wła­śnie o to cho­dziło.

Pew­nie uznał, że zna­lazł mój czuły punkt. Nie po­my­lił się.

Wła­śnie to za­pewni mo­jej pta­szy­nie bez­pie­czeń­stwo. Przy­naj­mniej na ja­kiś czas. Jack nie na­ra­ziłby jej na po­ro­nie­nie, bo wtedy czę­ściowo stra­ciłby prze­wagę. Zna­jąc go, nie bę­dzie chciał trzy­mać ko­biety z po­ten­cjal­nymi pro­ble­mami zdro­wot­nymi, a wzy­wa­nie le­ka­rza by­łoby zbyt ry­zy­kowne. Plus, jego to­war na wy­mianę stra­ciłby swoją war­tość. By­łaby to za­tem dla niego zbyt duża nie­do­god­ność. W końcu Jack to biz­nes­men, który nie lubi nie­po­trzeb­nego ry­zyka i nie­uda­nych trans­ak­cji.

Po­czu­łem jesz­cze więk­szy cię­żar na bar­kach. Na­gle drzwi do po­cze­kalni się otwo­rzyły. Au­to­ma­tycz­nie po­my­śla­łem, że to le­karz albo pie­lę­gniarka, ale kiedy unio­słem głowę, zo­ba­czy­łem jed­nego z mo­ich lu­dzi.

– Sze­fie, prze­pra­szam, że prze­szka­dzam, ale mam te­le­fony, o które pro­sił Ro­mero. Chcie­li­ście je przej­rzeć. – Na­than ner­wowo roz­glą­dał się po po­miesz­cze­niu, jakby nie był pe­wien, jak swo­bod­nie może się tu­taj wy­ra­żać.