64,90 zł
Podobnie, jak w głośnym filmie "Anatomia upadku", wszystko zaczyna się od śmierci, a może zaginięcia ojca rodziny. Jedynym świadkiem zdarzenia mógł być najmłodszy syn Adama Parsona, Eugene – chłopiec cierpi jednak na rzadki zespół Angelmana i nie umie mówić. Desperackie poszukiwania zmuszą całą rodzinę do zakwestionowania wszystkiego, co wiedzą o sobie nawzajem i o zaginionym. W tej obfitującej w zaskakujące zwroty akcji powieści Angie Kim z wielką wirtuozerią miesza różne gatunki literackie: thriller, dramat obyczajowy i tzw. coming of age novel, czyli powieść o dorastaniu, w tym wypadku w neuroróżnorodnej i dwurasowej rodzinie – matka trójki dzieci jest bowiem Koreanką.
"Iloraz szczęścia" to chwytający za serce page turner, który stawia pytania o miłość, rolę języka w komunikacji międzyludzkiej, definicję człowieczeństwa, wreszcie o to, czy ostatecznym celem w życiu jest tytułowe szczęście. Za oceanem była to jedna z najgłośniejszych książek jesieni 2023.
____________________
"Powszechnie się przyjmuje, że nie ocenia się wartości drugiej osoby na podstawie wyglądu (…) Dlaczego nie zrobimy tego samego w odniesieniu do sposobów komunikacji? Mam nadzieję, że »Iloraz szczęścia« pomoże (…) zburzyć głęboko zakorzenione w społeczeństwie przekonanie, że biegłość w mowie jest skorelowana z inteligencją. To, że ktoś nie mówi, nie oznacza, że nie myśli ani nie rozumie".
Angie Kim
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 548
Jimowi, Carletonowi, Steve’owi i Andrew
Onegdaj – utraciłam Świat!
Czy Ktoś go znaleźć zdołał?
Emily Dickinson, tłum. Janusz Solarz
Zawsze kochałem pustynię. Można usiąść na wydmie. Nic nie widać. Nic nie słychać. Ale mimo to coś promieniuje w ciszy…
– Pustynię upiększa to – powiedział Mały Książę – że gdzieś w sobie kryje studnię…
Antoine de Saint-Exupéry, Mały Książę,tłum. Jan Szwykowski
Świat jest szalony. Miejcie ciekawość.
Stephen Hawking
Długo trwało, nim otworzyłam drzwi. Pewnie się domyślacie (jak domyślił się John, gdy mu później wszystko opowiedziałam), że wpadłam w panikę, żałowałam tego, co przed chwilą zrobiłam, zastanawiałam się, czy właśnie zniszczyłam dowody, które mogły doprowadzić do ojca. Byłam na dziewięćdziesiąt dziewięć procent pewna, co Eugene miał pod paznokciami oraz na koszulce: zaschniętą krew taty. To nic takiego. Zdarzało się podczas trudnych ćwiczeń terapeutycznych. Tata lubi się wygłupiać, więc czasami w nagrodę za ciężką pracę podrzuca Eugene’a, który to uwielbia. Ale ostatnio tak urósł, że już raczej sam skacze, a ojciec trochę go podtrzymuje, a trochę podsadza. Bywa, że źle wyliczą i Eugene przypadkowo go kopnie albo drapnie. Na pewno właśnie tak było. Gdyby jednak zobaczyli to policjanci, zrozumieliby wszystko na opak i Bóg raczy wiedzieć, co by zrobili z Eugene’em.
Dlatego nie krew była problemem. Kłopot tkwił w tym, co wyczytałam, szukając informacji na temat, o który pokłóciłam się z Johnem: czy zaginięcie można zgłosić przed upływem doby. Okazało się, że brat miał rację: to mit. „W poszukiwaniach osób zaginionych pierwsza doba jest krytyczna, więc dlaczego mielibyśmy uniemożliwiać złożenie zawiadomienia w tym czasie? To nonsens” – mówił jakiś specjalista z FBI. Eksperci obwiniali Hollywood. Spekulowali, że to wymysł scenarzystów serialu 24 godziny, którzy chcieli przykryć pewną dziurę fabularną. W notce na jakimś blogu omówiono też inny telewizyjny motyw, tym razem prawdziwy: że kiedy ktoś umiera, policja zjawia się niezapowiedziana, aby powiadomić bliskich.
Zwykle nie wierzę w kismet, przeznaczenie i tak dalej, ale 1) policja przyjechała, zanim sama do niej zadzwoniłam, 2) w niecałą godzinę po mojej lekturze tego artykułu, 3) a położenia taty nie dało się ustalić – to wszystko wydawało się zbyt znaczące jak na zbieg okoliczności. Uświadomiłam sobie, że zadzwoniłam do wszystkich szpitali, ale nie do kostnic. Stałam tak, mdliło mnie, jakbym miała zwymiotować, ściskało mnie w brzuchu (od śniadania nic nie jadłam, nie wiedziałam, czy to z głodu, ze stresu, czy może zaczął mi się okres – który to dzień? który miesiąc?), więc sięgnęłam po techniki oddechowe z jogi, bo kręciło mi się w głowie, zaczęłam jednak oddychać zbyt głośno i, cholera, policjanci wołali: „Halo? Jest tam kto?”. Serio rozważałam, czy nie wejść na palcach do szafy, ale przez boczne okno zobaczyłam samochód mamy skręcający na nasz podjazd, a tuż za nim – rower Johna. Musiałam wziąć się w garść, zrobić to dla nich i przyjąć coś trudnego na siebie. Otworzyłam drzwi.
– Dzień dobry, przyszliśmy w sprawie wypadku samochodowego, który miał miejsce na tym osiedlu dziś rano – odezwała się policjantka, a mnie przed oczami stanął tata na naszej wąskiej, krętej drodze, zobaczyłam, jak uderza w niego samochód, wyrzuca go do góry, jak Eugene wpada w panikę i biegnie, biegnie, biegnie.
Oczywiście. To w ten sposób przeszedł przez drogę. Nie był sam, przynajmniej na początku. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, jaki wstrząs przeżył. Nic dziwnego, że skakał godzinami, że uciekł do szafy.
– Czy on nie żyje? – powiedziałam chrypliwym głosem, którego sama nie poznawałam.
Funkcjonariusze chyba się wzdrygnęli.
– Przepraszam, czy kto nie żyje? – zapytała policjantka.
– Co? Nie. Nikomu nic się nie stało – odpowiedział jednocześnie jej partner.
Potem wydarzyło się dużo, a ja starałam się na tym skupić, ale mój mózg utknął na „nikomu nic się nie stało”. Fala ulgi była jak prąd wsteczny w morzu, który obraca człowieka w drugą stronę. Przybiegli mama i John, mówili jedno przez drugie – czy już coś wiadomo? czy tata wrócił? – a zmieszani funkcjonariusze wyjaśniali, że przyszli w sprawie chłopca zidentyfikowanego jako mieszkaniec tego domu, potencjalnego sprawcy wypadku. Powiedzieli, że muszą porozmawiać z nim i z jego rodzicami, nie tylko żeby sporządzić raport z wypadku, ale, jak to ujęła policjantka, „w trosce o dobro dziecka”.
To sformułowanie było jak policzek – po nim ustało wszystko: nakładający się trajkot mamy i Johna, pełen ulgi zapętlony refren „nikomu nic się nie stało” w mojej głowie, kołysanie gruntu. Wiedzieliśmy, co znaczą te słowa, nasłuchaliśmy się od innych rodzin ze specjalnymi potrzebami koszmarnych historii o dochodzeniach opieki społecznej w sprawie zaniedbania, maltretowania, narażania dzieci na niebezpieczeństwo. Kiedy chłopak z taką niepełnosprawnością jak Eugene biega po ulicach bez opieki, to mogą odebrać dziecko. Przez moment miałam nawet myśl: oby tacie jednak coś się stało, bo jak nie, to zaraz może być źle. Tuż po niej przyszła druga, bardziej trzeźwa: na pewno coś mu się stało, coś poważnego. Inaczej nigdy by nie dopuścił, żeby Eugene’a spotkało coś takiego.
Patrzyliśmy na siebie z Johnem i mamą i poczułam, że jednoczy nas ta sama pewność. Mój brat zaczął coś dukać, ale mama odchrząknęła, zrobiła krok naprzód, ścisnęła go za ramię, jakby mówiła „ja się tym zajmę”, a potem na jej twarzy pojawiło się coś, co umiem określić tylko jako iskrę typu „odpieprzcie się od mojej rodziny”.
– Doktor Hannah Park. Jestem matką chłopca, którego państwo szukają – przedstawiła się, co mnie zaskoczyło, bo zwykle pomijała „doktora”, uznając, że ten tytuł ludzie utożsamiają z naukami medycznymi, a nie, jak to jest w jej przypadku, z lingwistyką stosowaną.
Jeszcze bardziej jednak zaskoczyła mnie stanowczość jej głosu i postawy. Wiem, że w takiej chwili człowiek nie powinien się skupiać na tego typu rzeczach, ale jej przemiana to naprawdę było coś. Jakby mama nagle zmieniła się w prawdziwą osobę. Nie żeby kiedy indziej nią nie była, oczywiście, zwykle jednak nie myślałam o niej inaczej niż właśnie tak, że to nasza mama, nie wiązałam z nią cech innych niż nieokreślona matczyna mieszanka troski i wiecznego zmęczenia. I nie to, żebym nie wiedziała, że mama jest mądra – czytałam jej doktorat o niedoskonałościach obowiązujących systemów latynizacji alfabetu koreańskiego, a zaproponowane przez nią podejście fonetyczno-ortograficzne zastosowałam we własnej pracy dyplomowej – ale czasem o tym zapominam przez to, jak mówi. Mama mówi po angielsku jak imigrantka: z akcentem i przesadnie idealną składnią, co wypada niezdarnie, prymusowato, obco. Zwykle było mi wstyd, lecz gdy popatrzyłam na nią oczami kogoś obcego, uderzyła mnie jej imponująca, staranna dykcja, królewska dostojność hiperwyraźnych sylab. Mama opisała chorobę Eugene’a, starannie przy tym podkreślając, że w domu jest bezpieczny – kochany, otoczony troską i bacznie pilnowany przez rodziców, co oczywiste, ale również przez nas, jego dwudziestoletnie rodzeństwo – i wytłumaczyła „horrendalny zbieg okoliczności zintensyfikowany przez niezdolność mowy Eugene’a”, czyli powód, dla którego dopiero niedawno się zorientowaliśmy, że tata nie wrócił do domu.
Mówiła to wszystko szybko i spokojnie, lecz gdy opisywała, jak przeszukiwali z Johnem park, jej głos zaczął się łamać.
– Wiem, że są tu państwo w związku z wypadkiem samochodowym z udziałem mojego syna, przyjmę pełną odpowiedzialność i będę współpracować… – Zamrugała, jakby usiłowała się nie rozpłakać, a ja odnalazłam jej dłoń i ścisnęłam. Przełknęła ślinę i mówiła dalej: – Ale chciałabym, żeby odłożyli państwo to dochodzenie do czasu, aż znajdziemy mojego męża. Proszę. Potrzebujemy waszej pomocy.
Potem wszystko potoczyło się bardzo szybko. Policjanci działali prędko i systematycznie, zebrali informacje o tacie oraz zdjęcia i przesłali je do centrali. W ciągu kwadransa rozpoczęły się poszukiwania z udziałem policji i strażników leśnych. Funkcjonariusze oznajmili, że ruszają koordynować poszukiwania, mamy się jednak nie martwić, bo do naszej sprawy przydzielono śledczą, „biegłą w takich kwestiach”. John chciał jechać z nimi, żeby wyjaśnić, gdzie już szukał, wskazać ulubione ścieżki taty i stoły piknikowe, z których lubił korzystać, ale odmówili, bo już wszystko pokazał na mapie, a poza tym musieliśmy zostać w domu, żeby pomówić ze śledczą.
– Nie powiem, żebyście się nie martwili, bo oczywiście będziecie – stwierdziła policjantka, którą postanowiłam polubić. – Ale dbajcie o siebie. Dbajcie o Eugene’a. Wejdźcie do środka. Usiądźcie. Zjedzcie coś. Pozwólcie nam działać.
Kiepska jestem w pozwalaniu innym działać. John regularnie mi zarzuca bycie control freakiem, a ja znam siebie na tyle, że nie do końca odmawiam mu racji, zwłaszcza w przypadku spraw, które uważam za ważne. Jednak w tamtej chwili słowa policjantów były jak balsam. Czasami oddanie komuś kontroli przynosi ulgę[2]. Cała odpowiedzialność, decyzje, analizy przekazane biegłym ludziom – jakie to piękne słowo: „biegłość” – którzy obiecują, że zajmą się sytuacją, poradzą sobie lepiej niż my sami. Było mi wstyd, że tak się sprzeciwiałam telefonowi na policję. John nawet mi tego nie wypomniał. Gdy funkcjonariusze wychodzili, podziękował im za rozpoczęcie poszukiwań przed upływem doby, a oni odparli, że to żaden problem, żadna taka reguła nie istnieje, i na tym się skończyło. Stałam obok, czekałam, aż brat coś powie, aż będzie się chełpił lub subtelnie, od niechcenia wplecie temat do rozmowy, ale tego nie zrobił.
Poszedł przyszykować nam coś do jedzenia, a ja ruszyłam na górę, żeby poinformować mamę, że policja odjechała. Mama była u Eugene’a, wyciągnęła go spod prysznica i pomogła mu się ubrać, bo wkrótce miała przyjechać śledcza. Wsadziłam głowę do pokoju i zobaczyłam braciszka, umytego i ubranego w najelegantszy strój, jaki tolerował: koszulkę polo, długie spodnie, a nawet skarpetki, których normalnie nie nosi. Mama czesała mu mokre włosy, robiła równy przedziałek, stała za nim i patrzyła na niego w lustrze z taką czułością, że chciało mi się płakać.
– Hej. – Wyszło mi to szeptem. – Ale z ciebie przystojniak, Eugene.
Mama spojrzała na mnie w lustrze i się uśmiechnęła, skończyła czesać mojego brata i poprawiła mu kołnierzyk. Przyszło mi na myśl, że pewnie sam nie dał rady wyszorować rąk, przynajmniej nie za dobrze. Ukradkiem zerknęłam na jego palce, na paznokcie. Czyste.
John krzyczał, że przyjechała śledcza, wołał nas na dół. Mama odgarnęła mi włosy z oczu. Wzięła Eugene’a za lewą rękę, a ja – za prawą. Zanim razem ruszyłyśmy, uśmiechnęła się do mnie, jakby mówiła: „Wszystko dobrze. Będzie dobrze. Wszystko się ułoży”.
[2] To jedna z rzeczy z czasów, kiedy byłam mała, za którymi tęsknię: konieczność robienia tego, co każą rodzice. Nie zrozumcie mnie źle, oboje z Johnem buntowaliśmy się, jak należy, ale koniec końców darzyliśmy rodziców szacunkiem i zaufaniem. Przypominam sobie, że kiedy u Eugene’a zdiagnozowano autyzm (a o angelmanie dowiedzieliśmy się później), rodzice usiedli ze mną i powiedzieli, że jestem taka odpowiedzialna i dojrzała, więc dadzą mi większą niezależność, żebym robiła więcej rzeczy sama. Miałam dziewięć lat i pękałam z dumy – jeszcze niedawno protestowałam, że nie jestem małym dzieckiem, więc niech pozwolą mi żyć swoim życiem – ale wpadłam też w lekką panikę. W sensie: no dobra, i co teraz? Od tamtej pory zawsze, kiedy czułam dezorientację i chciałam zapytać rodziców, co zrobić, wracałam myślą do tamtej rozmowy i mówiłam sobie, że nie mogę ich zawieść, że będą ze mnie tacy dumni, bo poradziłam sobie sama.
Znałam tę śledczą. A w każdym razie kiedyś ją spotkałam, pamiętałam sprzed trzech lat jej stuosiemdziesięciocentymetrową sylwetkę i megakrótkie, megarude włosy, bo miała prelekcję w naszym liceum po trzech uczniowskich samobójstwach w ciągu dwóch miesięcy. Detektyw Morgan Janus. Kiedy się przedstawialiśmy, spojrzała na mnie, mrużąc oczy, jakby usiłowała skupić wzrok, a potem powiedziała:
– Znaczenie konotacji semantycznych? Liceum River Falls? – Kiedy zmieszana kiwnęłam głową, stwierdziła: – Tak mi się właśnie wydawało, że cię poznaję, nawet w maseczce.
Wyjaśniła mamie, że wtedy do niej podeszłam, żeby porozmawiać o użyciu wyrażenia „popełnić samobójstwo” przez funkcjonariuszy policji. Przekonywałam, że jest ono inherentnie wartościujące, implikuje winę – „popełnia się” przestępstwo, oszustwo, zbrodnię, grzech, nie „popełnia się” zawału czy depresji.
– Mia nam przypomniała, że te zmarłe osoby były ich kolegami, a poczucie, że je obwiniamy, jest bolesne – powiedziała detektyw Janus i odwróciła się do mnie. – Zmieniliśmy politykę komendy w tej kwestii. Uwzględniliśmy ją w treningu wrażliwości. Więc dziękuję.
Zawsze myślałam, że byłam dość okropna, kiedy prawiłam kazania dorosłym, a tym bardziej policji, cała nabuzowana młodzieńczym przekonaniem o własnej słuszności. To jedna z rzeczy, przez które potem na studiach rumieniłam się na samo wspomnienie i które nauczyły mnie większej ostrożności, zanim coś powiem lub zrobię, refleksji, czy za dziesięć lat nie będę się tego wstydzić. Mimo to nie zaprzeczę, że słowa uznania policjantki mi schlebiały. Teraz, gdy wiem, co odkryła już wtedy i co ukrywała przed nami, sądzę, że taki był jej cel – odgrywać dobrego gliniarza, zyskać nasze zaufanie – ale wówczas sądziłam, że po prostu jest miła.
Ciągnęła swoją przymilną gadkę (choć w tamtej chwili tak o tym nie myślałam), podkreśliła swoje przygotowanie jako licencjonowana pracownica opieki społecznej i wtrąciła, że wcześniej była terapeutką rodzinną. Nie powiedziała „więc możecie mi ufać”, ale mocno to sugerowała. Do tego stopnia, że w sumie nie widziałam w niej policjantki – a raczej właśnie terapeutkę, która pomoże nam się uporać z trudnymi emocjami. Wyraźnie nas wzięła na kult bohaterki (zwłaszcza Johna, który rozważa pracę w opiece społecznej), bo kiedy teraz sobie przypominam to jej uporczywie zmarszczone czoło w stylu „rozumiem wasz ból” i szeroko rozwarte oczy, jakby ciągle się czemuś dziwiła, nie mogę uwierzyć, że od razu nie dostrzegłam fałszu.
Przez godzinę siedzieliśmy przy stole na osłoniętej siatką werandzie (nawet Eugene, ale pozwoliła mu oglądać filmy na słuchawkach), odpowiadając na pytania. Wypytała o poranek, prosiła, żebyśmy wymienili, co było typowe, a co nie. To pierwsze przyszło łatwo. Jako rodzina bazujemy na rutynie i harmonogramach, więc ogólny zarys poranków był jednakowy przez całą pandemię. Zrobiliśmy nawet dla Eugene’a laminowaną rozpiskę, której odpowiadały różne alarmy na jego tablecie. O siódmej trzydzieści budził nas tata, braliśmy prysznic, ubieraliśmy się i o ósmej schodziliśmy na dół, żeby mu pomóc w robieniu śniadania. O ósmej piętnaście zasiadaliśmy przy eleganckim stole w jadalni na rodzinne śniadanie – to tradycja, którą zapoczątkował tata, kiedy się zorientował, że rano Eugene jest znacznie spokojniejszy, zanim przytłoczy go całodniowy nawał bodźców. O dziewiątej szliśmy na górę i myliśmy zęby, a o dziewiątej trzydzieści się rozchodziliśmy: John na praktyki do Henry’s House, pobliskiego ośrodka terapeutycznego (to jedno z nielicznych miejsc pracy nieobjętych lockdownem), mama do pustej przestrzeni biurowej, którą wynajmowała od czerwca, żeby skupić się na tłumaczeniu, tata z Eugene’em do parku na ćwiczenia terapeutyczne, spacer i piknik, a ja do swojego pokoju na „research do pracy dyplomowej”, który składał się głównie ze spania, słuchania muzyki i trollowania na forach kompozytorów muzyki („Muzyka inteligentna nie jest ani inteligentna, ani nie jest muzyką. Przedyskutuj”). Z punktu widzenia logistyki tamten poranek, krok po kroku, wyglądał tak samo jak każdy inny, co do minuty.
Detektyw Janus była jedną z tych osób, które przy mówieniu cały czas kiwają głową jak figurka bobblehead.
– To bardzo pomocne – powtarzała tonem każącym myśleć, że wcale tak nie jest.
Popatrzyła na nas, naprawdę po kolei, jakby z każdym chciała nawiązać osobistą więź, a potem stwierdziła:
– Wasze poranki są jednakowe w ten sam sposób, w jaki jednakowe są płatki śniegu.
Zajechało Konfucjuszem, jedną z tych niewróżb w ciasteczkach z wróżbą, których tak bardzo nienawidzę – po raz pierwszy zatliło się we mnie podejrzenie – ale rozumiałam, co ma na myśli.
– Skupcie się na różnicach – poprosiła. – Czy ten ranek miał w sobie coś niezwykłego? Cokolwiek, choćby drobiazg?
Anormalność była dla detektyw Janus ważna. Gdy tylko coś nam się przypominało, pytała: „Czy to nietypowe? Niezwykłe w jakiś sposób?”. Jeśli potwierdzaliśmy, jej zainteresowanie rosło w czwórnasób. Widziałam, że mamę i Johna to irytuje, frustrują ich dziesiątki dodatkowych pytań, na przykład o to, dlaczego tata włożył sportowe spodenki zamiast zwyczajowych szortów khaki. Zaangażowanie detektyw Janus sprawiło jednak – i chyba dlatego całkiem straciłam czujność, jak ostatnia idiotka – że poczułam z nią więź. Ja też mam obsesję na punkcie drobnych zmian o drastycznych konsekwencjach. Z moich doświadczeń wynika, że badanie odchyłów to najlepszy sposób, aby w pełni zrozumieć normę. Poza tym czasami właśnie najmniejsza różnica miewa największe znaczenie.
Spójrzmy choćby na DNA, bo właśnie stąd zaczerpnęłam tę lekcję, kiedy w gimnazjum byliśmy na wycieczce w Smithsonian Institution.
– Ponad dziewięćdziesiąt procent naszego DNA jest takie samo jak u małp, a dziewięćdziesiąt dziewięć procent jest identyczne z DNA innych ludzi – poinformowała nas przewodniczka.
Cała klasa robiła „och” i „ach”, a John i reszta chłopaków złapali fazę i zaczęli odstawiać wariacki taniec z podskokami jak banda naćpanych szympansów. Przewodniczka, zachwycona naszym zachwytem, rozwinęła wątek podobieństwa wszystkich ludzi. Wyjaśniła, że więcej wspólnego DNA można mieć z osobą innej płci i rasy niż z kimś wyglądającym tak jak my. Dla zilustrowania wskazała na mnie i Johna, stojącego obok.
– Na przykład ty, dziewczynka pochodzenia azjatyckiego, możesz dzielić więcej DNA z tym chłopcem pochodzenia europejskiego niż z drugą dziewczynką podobną do ciebie. – Tu wskazała na Becky Nguyen.
Klasa parsknęła śmiechem.
– Przecież John i Mia to bliźniaki! – zawołał ktoś.
Przewodniczka zaśmiała się takim chichotem w stylu „ach, te zwariowane dzieciaki!”, ale minę miała niepewną, jakby nieprzekonana, czy jej nie wkręcamy. Spojrzała na mnie.
Czułam, że z upokorzenia płoną mi policzki – do dziś wyraźnie pamiętam, jak bezskutecznie próbowałam przekonać samą siebie, że nie powinnam się wstydzić przez przewodniczkę, a co najwyżej za nią. Udało mi się jednak spojrzeć jej w oczy, poważnie i z godnością, a potem tonem „jesteś idiotką, ale zniżę się do rozmowy z tobą” powiedziałam:
– To prawda. John i ja jesteśmy bliźniętami dwujajowymi. Ponadto jesteśmy pół-Koreańczykami, a Becky to Wietnamka i uważam, że w ogóle nie jesteśmy do siebie podobne.