I ja ciebie też! - Zuzanna Dobrucka-Mendyk, Beata Harasimowicz, Katarzyna Kalicińska - ebook

Opis

I ja ciebie też!

 

Zabawne jak Bridget Jones inteligentne i przewrotne jak Notting Hill wzruszające jak To właśnie miłość.

Adek Drabiński reżyser serialu Dom nad rozlewiskiem.

 

Trzy przyjaciółki: Laura, Agata i Wiktoria spotykają się, jak co roku, na wigilijnym śniadaniu. Wzajemnie zwierzają się i wspierają, nie szczędząc sobie słów krytyki i złośliwości – ale wszystko to przepojone jest troską i miłością.

Laura – szefowa dużej stacji telewizyjnej, Agata – reżyserka największych widowisk rozrywkowych i Wiktoria – właścicielka doskonale prosperującej agencji aktorskiej.

Są spełnione – prywatnie i zawodowo. Odnoszą sukcesy, mają pieniądze, są kochane. Czy można chcieć więcej?

Pewnie tak, ale ponieważ życie, nie jest komedią romantyczną, a los lubi płatać figle w najmniej oczekiwanych momentach, rzeczywistość trzech kobiet legnie w gruzach i to w ciągu jednego dnia. Dodatkowo okazuje się, że będą zmuszone zbudować wszystko od nowa i to do końca roku.

Czy Laurze, Agacie i Wiktorii uda się przezwyciężyć kryzys, odzyskać miłość i ocalić przyjaźń?

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 261

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wszyst­kim Do­na­tom tego świata – ku prze­stro­dze...

Syl­we­ster, godz. 22.00

„Niechże się wresz­cie skoń­czy ten pie­przony rok! Jesz­cze dwie go­dziny do pół­nocy, a ja za­raz stanę się po­śmie­wi­skiem ca­łej Pol­ski!”, po­my­ślała za­ła­mana Agata.

***

– Ko­bieta ma­fii, ko­bieta ma­fii... – po­wta­rzała Wik­to­ria zbie­la­łymi ustami. – Dla nich je­stem ko­bietą ma­fii.

***

Laura w de­spe­ra­cji wy­bie­gła na śro­dek ośnie­żo­nej jezdni. Była roz­trzę­siona i bli­ska pła­czu. Gdyby te­raz nad­je­chał choćby bia­ło­ru­ski TIR, za­trzy­ma­łaby go i ka­zała za­wieźć ich wszyst­kich do War­szawy. Ale droga była zu­peł­nie pu­sta...

Dwa­dzie­ścia i pół roku wcze­śniej

Wik­to­ria i Laura przy­glą­dały się gru­pie mło­dych dzien­ni­ka­rzy, któ­rzy prze­rzu­cali się po­my­słami na nowy pro­gram. Był po­czą­tek XXI wieku, po­łowa maja, a za­dy­miony po­kój w te­le­wi­zji na Wo­ro­ni­cza obie­cy­wał lep­szą przy­szłość. Do­stali szansę i nie za­mie­rzali jej zmar­no­wać. Je­sienna ra­mówka to miał być hit oglą­dal­no­ści, a każdy z nich wie­rzył, że to wła­śnie on swoją ideą za­wo­juje Pol­skę. E tam, Pol­skę! Cały świat.

Ze­bra­niu prze­wo­dził Re­dak­tor – znany pu­bli­cy­sta, który po­sta­no­wił ujarz­mić grupę mło­dych gniew­nych i ra­zem z nimi stwo­rzyć zu­peł­nie nowy pro­jekt te­le­wi­zyjny. Wik­to­ria i Laura jako stu­dentki te­atro­lo­gii od­po­wia­dały za działkę kul­tu­ralną i szy­ko­wały się wła­śnie do obrony swo­jego po­my­słu. Chciały zro­bić re­por­taż z fe­sti­walu te­atrów ulicz­nych i mimo że na po­przed­nim ko­le­gium re­dak­cyj­nym szef na­zwał go ni­szo­wym i ni­komu nie­po­trzeb­nym, nie za­mie­rzały się tak ła­two pod­dać.

– Re­dak­to­rze... – za­częła Wik­to­ria.

Ale nie zdą­żyła po­wie­dzieć nic wię­cej, bo wła­śnie otwo­rzyły się drzwi.

Sta­nęła w nich ni­ska po­ważna bru­netka z koń­skim ogo­nem, w krót­kiej fio­le­to­wej su­kience. Laura po­my­ślała, że wy­gląda jak pen­sjo­narka. Tuż za nią dziew­czyny do­strze­gły pro­fe­sora Ko­rze­niow­skiego, naj­słyn­niej­szego na­uczy­ciela re­por­tażu, wy­kła­dowcę w te­le­wi­zyj­nym ośrodku szko­le­nio­wym.

– Re­dak­to­rze, przy­pro­wa­dzi­łem to zdolne dziecko, które wła­śnie wró­ciło do Pol­ski po roku stu­diów i stażu dzien­ni­kar­skiego w An­glii – rzu­cił pro­fe­sor i po­pchnął lekko dziew­czynę do środka. Pod­szedł do Re­dak­tora i uści­snął mu dłoń. – Agata Gra­jew­ska – przed­sta­wił. – Moja stu­dentka z dzien­ni­kar­stwa, sty­pen­dystka Era­smusa z Lon­dynu. Na pewno wam się przyda. – Uśmiech­nął się, ski­nął wszyst­kim głową i wy­szedł.

A dziew­czyna zo­stała. Ro­zej­rzała się, wzięła krze­sło spod ściany i usia­dła do­kład­nie na­prze­ciwko Laury i Wik­to­rii, na dru­gim końcu dłu­giego drew­nia­nego, mocno już po­pla­mio­nego stołu.

– Siedź i słu­chaj. Po­tem bę­dziesz miała czas, by opo­wie­dzieć o swoim po­my­śle. A my je­dziemy da­lej. – Re­dak­tor jak zwy­kle nad ni­kim się nie roz­czu­lał.

Po go­dzi­nie ostrej wy­miany zdań Agata stwier­dziła, że wy­star­cza­jąco na­wdy­chała się cu­dzego dymu. Musi za­pa­lić sama. Się­gnęła do to­rebki, ale nie zna­la­zła fa­jek. „Cho­lera ja­sna”, za­klęła w du­chu. Ro­zej­rzała się i zo­ba­czyła, że przed roz­czo­chraną oku­lar­nicą w dłu­gim czar­nym swe­trze po dru­giej stro­nie stołu leży cała paczka. Za­py­tała ge­stem, czy może się po­czę­sto­wać. Tamta się uśmiech­nęła, a na jej twa­rzy uka­zały się dwa uro­cze do­łeczki, po czym bez słowa pchnęła paczkę w stronę Agaty. A jej ko­le­żanka, typ mo­delki z bu­rzą blond wło­sów, zro­biła to samo z za­pal­niczką i po­ro­zu­mie­waw­czo mru­gnęła.

Na pierw­szej prze­rwie już ga­dały we trzy. Po ko­le­gium re­dak­cyj­nym Wik­to­ria za­brała Laurę i Agatę swoim zde­ze­lo­wa­nym ma­lu­chem do stu­denc­kiej ka­wa­lerki na Ur­sy­no­wie. Wła­sne auto i miesz­ka­nie za­pew­niały dziew­czy­nie uprzy­wi­le­jo­waną po­zy­cję wśród in­nych. Agata miesz­kała w aka­de­miku, a Laura z ro­dzi­cami w domku pod War­szawą.

Po dro­dze ku­piły trzy bu­telki bia­łego wina i ga­dały, ga­dały, ga­dały do sa­mego rana...

I tak przez na­stęp­nych dwa­dzie­ścia lat.

Tej przy­jaźni za­zdro­ścili im wszy­scy i jed­no­cze­śnie nikt nie ro­zu­miał, jak trzy zu­peł­nie różne osoby mogą się tak ko­chać i bro­nić wza­jem­nie, nie da­jąc ko­mu­kol­wiek po­wie­dzieć na przy­ja­ciółkę złego słowa.

A jed­nak mo­gły i mogą do dziś...

ROZ­DZIAŁ 1

Zwy­kły po­ra­nek nie­zwy­kłego dnia

Dwa­dzie­ścia lat, pięć mie­sięcy i trzy ty­go­dnie póź­niej – Wi­gi­lia

Dom Laury

Po­woli bu­dził się nowy dzień. Wi­gi­lia. Przy­roda sta­nęła na wy­so­ko­ści za­da­nia i z nieba le­ciały de­li­katne płatki śniegu. Tylko tyle, żeby przy­kryć cienką war­stwą ohydną zi­mową breję na traw­ni­kach. Żeby było, kurwa, ład­nie.

Laura z nie­chę­cią otwo­rzyła oczy. Po omacku za­częła szu­kać oku­la­rów, a po­tem ko­mórki, aby spraw­dzić, która jest go­dzina. Ma­ca­jąc na oślep, naj­pierw klep­nęła wło­chaty zad Nory, która jak zwy­kle roz­cią­gnęła się w po­przek łóżka, sku­tecz­nie od­dzie­la­jąc Laurę od męża, po­tem po­ma­cała głowę po­chra­pu­ją­cego Mar­cina, aż wresz­cie na­tra­fiła na jego te­le­fon. O kurde, trzeba wsta­wać. Dziś Wi­gi­lia, czyli wszyst­kie ręce na po­kład...

Za­mknęła oczy i zro­biła w gło­wie prze­gląd planu dnia. Za go­dzinę spo­tka­nie z dziew­czy­nami, po­tem wi­gi­lia re­dak­cyjna w Sta­cji, krót­kie spo­tka­nie z pre­ze­sem – oby udane – i po­wrót do domu na ro­dzinną ko­la­cję. Na szczę­ście już dawno ogra­ni­czyła świą­teczne sza­leń­stwa, skra­ca­jąc wi­gi­lijne menu do kilku po­traw lu­bia­nych przez wszyst­kich. Dziew­czynki i tak ja­dły je­dy­nie nug­getsy, a ona po­trze­bo­wała tylko do­brze schło­dzo­nego bia­łego wina. Zresztą jego po­trze­bo­wała nie tylko dziś, lecz także przez cały rok. Po­dej­rze­wała, że go nad­używa... ale, cho­lera, bar­dzo je lu­biła.

Ze­rwała się z łóżka ku nie­za­do­wo­le­niu Nory i Miłki – jej uko­cha­nych wiel­kich kun­dli śpią­cych na koł­drze. Cu­dow­nie, dziew­czynki mają wolne, od­pada od­wo­że­nie ich do szkoły. Po­trze­bo­wała tylko pół go­dziny, żeby wziąć prysz­nic, wy­pić dwie szklanki soku po­ma­rań­czo­wego (wczo­raj wie­czo­rem ra­czyła się ru­muń­skim pi­not noir) i prze­obra­zić się w ko­goś, kto może ucho­dzić za dy­rek­tor pro­gra­mową du­żej sta­cji te­le­wi­zyj­nej.

Nie­na­wi­dziła wcze­śnie wsta­wać. Co­dzien­nie z za­zdro­ścią pa­trzyła na ko­le­żanki z ich ma­łej pod­war­szaw­skiej miej­sco­wo­ści, które rano ra­do­śnie szły po za­kupy z wi­kli­no­wymi ko­szy­kami. Nie­które o tej nie­ludz­kiej go­dzi­nie wsia­dały na­wet na ro­wer! Ona zaś – mimo mi­ło­ści do wiej­skiego ży­cia – nie po­tra­fiła wy­rzec się pracy. Wszy­scy wie­dzieli, jak ko­cha te­le­wi­zję.

Po trzy­dzie­stu mi­nu­tach z za­do­wo­le­niem spoj­rzała w przed­wo­jenne lu­stro po pra­babci. Ar­ty­stycz­nie roz­czo­chrane krót­kie czarne włosy udało się ujarz­mić la­kie­rem. Su­kienka, bo to prze­cież nie byle oka­zja – oczy­wi­ście czarna, bo czarny wy­szczu­pla. „Skąd się wzięło te do­dat­kowe dzie­sięć kilo?”, po­my­ślała, wcią­ga­jąc raj­stopy. Na szczę­ście udało jej się zna­leźć ja­kieś bez oczek.

– No do­bra, jesz­cze szpilki – wes­tchnęła nie­chęt­nie.

Od za­wsze uwa­żała no­sze­nie ob­ca­sów za karę z nie­bios, ale do­sto­so­wy­wała się do stylu kor­po­ra­cyj­nego i od pię­ciu lat miała jedną i tę samą dy­żurną parę. I rzecz ja­sna make-up. Na to jed­nak nie było już czasu. Wrzu­ciła szpilki, ko­sme­tyczkę i lap­top do du­żej torby z Ikei, w biegu wsko­czyła w śnie­gowce (stara za­sada ma­tek mówi: „Mu­sisz wska­ki­wać w buty w biegu, je­śli chcesz ze wszyst­kim zdą­żyć”) i wy­pa­dła na po­dwórko. Pięt­na­sto­let­nia ame­ry­kań­ska to­yota hi­gh­lan­der, jej duma i mi­łość, stała ob­le­piona top­nie­ją­cym śnie­giem. „A trzeba było wje­chać do ga­rażu – po­my­ślała Laura. – Kła­nia się le­ni­stwo”. Za­klęła siar­czy­ście, wrzu­ciła torbę na tylne sie­dze­nie, uru­cho­miła sil­nik, dmu­chawę i wy­cie­raczki. Kurwa, ko­mórka! Wbie­gła do domu, chwy­ciła te­le­fon – roz­ła­do­wany, niech to szlag! – oprócz tego na­sy­pała karmy ła­szą­cym się psom, włą­czyła zmy­warkę i zła­pała ka­wa­łek chleba, żeby nie ze­mdleć z głodu po dro­dze. Wy­bie­ga­jąc, przy­po­mniała so­bie za­le­ce­nie Agaty, przy­sia­dła więc na schod­kach, żeby za­bić pe­cha. W prze­lo­cie po­ca­ło­wała w po­li­czek mamę, która wła­śnie wyj­rzała ze swo­jego miesz­ka­nia w dru­giej czę­ści ich sta­rego wiej­skiego domu. Wsko­czyła do auta, pod­łą­czyła te­le­fon do ła­do­warki i ru­szyła, nie przej­mu­jąc się po­ten­cjalną śli­zga­wicą. Na pierw­szym czer­wo­nym świe­tle za­częła ma­lo­wać rzęsy.

Apar­ta­ment Wik­to­rii

Po prze­bu­dze­niu Wik­to­ria prze­cią­gnęła się jak kotka, mru­cząc z za­do­wo­le­nia. Upojna noc z no­wym, dużo młod­szym przy­ja­cie­lem, któ­rego słodko na­zy­wała Ca­łu­skiem, była dla niej ogromną dawką hor­mo­nów szczę­ścia. Sły­szała, jak ko­cha­nek pod­śpie­wuje w kuchni i przy­go­to­wuje dla niej kawę do łóżka. Wy­sko­czyła szybko do ła­zienki umyć zęby. Od razu ogar­nęła wzro­kiem nie­zwy­kły dla niej ba­ła­gan. Za­krę­ciła pa­stę do zę­bów, pod­nio­sła ręcz­nik z pod­łogi, wrzu­ciła szczo­teczkę Ca­łu­ska do przy­go­to­wa­nego wcze­śniej ku­beczka, a ten po­sta­wiła tuż obok swo­jego po le­wej stro­nie półki. Tam było miej­sce na ak­ce­so­ria do zę­bów. Obok ze­staw do de­ma­ki­jażu, a jesz­cze da­lej kremy na dzień i na noc. Wszystko w ide­al­nym po­rządku. Pa­pie­ro­wym ręcz­ni­kiem prze­tarła lu­stro i wy­po­le­ro­wała kran. To było sil­niej­sze od niej. Jesz­cze tylko ko­rek­tor, żeby ukryć nie­do­sko­na­ło­ści cery (od za­wsze wal­czyła z trą­dzi­kiem i cią­gle nie mo­gła prze­chy­lić szali zwy­cię­stwa na swoją stronę). I już.

Wy­gła­dziła je­dwabną ko­szulkę, wsko­czyła z po­wro­tem do łóżka, po­trzą­snęła blond lo­kami i cze­kała na po­ranne po­ca­łunki, któ­rymi nie­ustan­nie za­sy­py­wał ją uko­chany. Ca­łu­sek wszedł do sy­pialni owi­nięty tylko ręcz­ni­kiem. W mu­sku­lar­nych rę­kach przy­niósł tacę, na któ­rej stała fi­li­żanka z kawą.

– Dzień do­bry, ko­cha­nie! Przy­nio­słem kawkę dla mo­jej kró­lewny. – Od­sta­wił tacę na szafkę przy łóżku i po­ca­ło­wał Wik­to­rię w usta.

– Dla mnie? Na­prawdę? – za­pisz­czała jak na­sto­latka i za­częła kla­skać w dło­nie.

Upiła łyk.

– Pysz­na­aaa... Ale kawka po­tem, te­raz mam ochotę na cie­bie... – za­mru­czała.

Ca­łu­sek zgrab­nie zrzu­cił ręcz­nik i uka­zał się w ca­łej oka­za­ło­ści: młody, do­brze zbu­do­wany, z fa­lu­ją­cymi blond wło­sami i ko­smy­kiem spa­da­ją­cym na oczy, który cią­gle po­pra­wiał za­lot­nym ge­stem.

Spoj­rzał na nią tak, że po­czuła, jak cała pło­nie. Wsko­czył do łóżka i ujął jej twarz w dło­nie. Długo, bar­dzo długo pa­trzył jej w oczy, a po­tem za­czął ją na­mięt­nie ca­ło­wać. Naj­pierw w usta, a po­tem co­raz ni­żej i ni­żej, każdy cen­ty­metr jej ciała. Wik­to­ria jęk­nęła z roz­ko­szy i wplo­tła palce w jego wil­gotne włosy. Na­gle, zu­peł­nie jak nie ona, krzyk­nęła:

– Je­stem twoja, rób ze mną, co chcesz... bła­gam!

– Nie­grzeczna dziew­czynka za­raz do­sta­nie klapsa – usły­szała w od­po­wie­dzi.

Wszedł w nią zde­cy­do­wa­nie i po­ru­szał się co­raz szyb­ciej, aż w końcu do­pro­wa­dził ją do ko­smicz­nego or­ga­zmu. Na­gle prze­rwał i za­czął roz­glą­dać się po sy­pialni. Na krze­śle le­żało jego ubra­nie, a na pod­ło­dze czer­wony kra­wat. Się­gnął po niego i zręcz­nym ru­chem zwią­zał jej nad­garstki.

– Te­raz bę­dziesz moją nie­wol­nicą! – po­wie­dział wład­czo.

– Będę – wy­szep­tała.

– Bę­dziesz po­słuszna? – Spoj­rzał jej w oczy.

– Tak...

– Chcesz, że­bym da­lej ro­bił z tobą, co chcę?

– Tak... bła­gam... chcę. Pro­szę – ję­czała.

– Jak bar­dzo chcesz?

Po­ło­żył kciuk na jej ustach. Chwy­ciła go i za­częła na­mięt­nie ssać.

– Bar­dzo! – krzyk­nęła. – To są tor­tury! Bierz mnie! Bła­gam!

– Zro­bię, co będę chciał! – Wy­mie­rzył jej klapsa i znowu wszedł w nią gwał­tow­nie.

Po chwili po­czuła, jak szy­buje trzy me­try nad zie­mią. Po­tem pięć me­trów. I sto.

Póź­niej oboje pa­dli spo­ceni na prze­ście­ra­dło. Przy­tu­lili się do sie­bie, a Wik­to­ria wy­piła zimną już kawę.

Po sza­lo­nym po­ranku Ca­łu­sek po­je­chał do ro­dzi­ców. Miał po­ma­gać ma­mie le­pić pie­rogi i ubie­rać cho­inkę. „Nie tylko wspa­niały ko­cha­nek, lecz także do­bry syn. No ideał...”, po­my­ślała Wik­to­ria i po­sta­no­wiła zo­stać jesz­cze chwilę w łóżku z przy­jem­nymi wspo­mnie­niami tego po­ranka.

Miesz­ka­nie Agaty

Ta ti ta ta­ti­tata... TA TI TA TA TI TA TA­AAA!!!

Ta idio­tyczna me­lo­dyjka co­raz bar­dziej wwier­cała jej się w mózg. Niech wresz­cie ucich­nie! Do­piero po ko­lej­nym po­wtó­rze­niu Agata uświa­do­miła so­bie, że to bu­dzik w no­wym te­le­fo­nie. Otwo­rzyła jedno oko, prze­łą­czyła bu­dzik na drzemkę i jed­no­cze­śnie zer­k­nęła na wy­świe­tlacz: 24 grud­nia. Trzeba wsta­wać.

Ugnio­tła ręką or­to­pe­dyczną po­duszkę i prze­krę­ciła się w po­przek łóżka. Mo­głaby tam zro­bić na­wet gwiazdę, bo spała sama w mał­żeń­skim łożu z Ikei, które ku­pili z mę­żem, kiedy urzą­dzali to miesz­ka­nie. Więk­szy me­traż był ko­nieczny, bo miała się uro­dzić ich córka Ma­jeczka. A te­raz ob­razki z por­tre­tami dzieci, ich wspólne zdję­cia z wa­ka­cji, dy­plomy i na­grody Agaty za osią­gnię­cia te­le­wi­zyjne – wszystko wi­siało na­dal w tych sa­mych miej­scach, w któ­rych to po­wie­sili. W tym domu czas się za­trzy­mał.

Spoj­rzała na zdję­cie znad je­ziora, które stało na ko­mo­dzie. Opa­leni, ob­jęci trzy­mali na ko­la­nach ma­lutką Majkę. Po­pa­trzyła w oczy sa­mej so­bie sprzed lat.

– I co, dziew­czyno, ja­koś to wszystko ogar­nę­łaś. I na­wet się nie roz­pi­łaś ani nie roz­ty­łaś – prze­mó­wiła do fo­to­gra­fii.

Rze­czy­wi­ście, cały czas była „Małą Mi” – fi­li­gra­nową bru­netką z ener­gią re­ak­tora ato­mo­wego, który wy­bu­chał zwłasz­cza w pracy, kiedy jako re­ży­serka wiel­kich te­le­wi­zyj­nych wi­do­wisk silną ręką kie­ro­wała dzie­siąt­kami fa­ce­tów.

Bu­dzik za­pisz­czał po raz ko­lejny. „No do­bra, te­raz to już na­prawdę czas wsta­wać”, po­my­ślała i nie­chęt­nie pod­nio­sła się z łóżka. Na­wet nie chciało jej się włą­czać ra­dia, bo pusz­czali tam tylko ko­lejne wer­sje Last Chri­st­mas i re­klamy pełne szczę­śli­wych ro­dzin cze­ka­ją­cych na pre­zenty i go­tu­ją­cych barszcz z za­chwa­la­nej to­rebki. Ona zaś od sied­miu lat nie zno­siła świąt, a naj­bar­dziej Wi­gi­lii. Nie cier­piała jej, od­kąd nie było już z nimi Do­mi­nika, który tak idio­tycz­nie zgi­nął w wy­padku sa­mo­cho­do­wym.

A Ki­ler – jej obecny uko­chany, wy­ma­rzony i wy­tę­sk­niony part­ner – za­wsze w święta jeź­dził w Biesz­czady do ro­dzi­ców. Za­równo na Boże Na­ro­dze­nie, jak i na Wiel­ka­noc. Tak miał i już.

– Ma­mu­sia by się po­pła­kała i jesz­cze za­wału do­stała, gdy­bym choć raz się nie zja­wił. Chy­ba­byś tego dla niej nie chciała... Taka u nas ro­dzinna tra­dy­cja. Święta ra­zem i już.

I tak od pię­ciu lat...

„Bo­giem a prawdą to i ja nie mo­gła­bym na­gle nie po­ja­wić się na wi­gi­lii w na­szym domu. Bo co na to mama, dzieci, które są do niej przy­wią­zane, sio­stra ze szwa­grem...” Agata wes­tchnęła ciężko i za­częła się ubie­rać.

Wło­żyła ele­gancką su­kienkę, bo w te­le­wi­zji jesz­cze przed próbą syl­we­stro­wego show miała się od­być wi­gi­lia fir­mowa. Zje­chali się pra­cow­nicy, za­pro­szeni go­ście, fo­to­re­por­te­rzy, całe to to­wa­rzy­stwo.

Dziś dzie­ciaki miały wolne od szkoły, ale były już na no­gach i sprzą­tały miesz­ka­nie, przy­zwy­cza­jone do pracy pod dyk­tando babci – eme­ry­to­wa­nej na­uczy­cielki ma­te­ma­tyki. Ona sama na po­ste­runku w kuchni mio­tała się mię­dzy śle­dziami a ma­kow­cem.

– Weź so­bie coś na śnia­da­nie, bo ja nie wiem, w co ręce wło­żyć – rzu­ciła znad zlewu do Agaty i za­częła wy­li­czać, co już zro­biła, a ile jesz­cze przed nią.

„Świet­nie za­stę­puje ra­dio”, po­my­ślała Agata. Za­go­to­wała wodę na „na­pój imie­nia Krzysz­tofa Ibi­sza”, od któ­rego za­wsze za­czy­nała dzień. To wła­śnie słynny ko­lega na­uczył ją, że tuż po prze­bu­dze­niu na­leży wy­pić cie­płą wodę z cy­tryną i odro­biną oliwy. Na od­kwa­sze­nie i oczysz­cze­nie. Piła, bo coś w tym musi być. „Po­pa­trz­cie na Krzyśka, co­raz młod­szy”, prze­ko­ny­wała przy­ja­ciółki, tłu­ma­cząc im swoje ko­lejne „proz­dro­wotne wa­riac­two”.

Po czter­dzie­stce trzeba o sie­bie dbać, zwłasz­cza je­śli twoim part­ne­rem jest praw­dziwa gwiazda, go­spo­darz naj­po­pu­lar­niej­szego talk-show w te­le­wi­zji, bo­żysz­cze tłu­mów, szcze­gól­nie tłu­mów mło­dych ko­biet żąd­nych sławy i kasy. I do tego o rok młod­szy, a jak wia­domo, „stara baba jest star­sza niż stary chłop”. Tak ma­wiali ka­ba­re­cia­rze, ko­le­dzy Agaty z pracy.

„Ale nie czas jesz­cze umie­rać, nie jest tak źle”, po­pa­trzyła na swoje od­bi­cie w lu­strze i pu­ściła do sie­bie oko.

– Czapkę i sza­lik weź! Te­raz wszę­dzie tyle tych wi­ru­sów. I ka­napkę ci zro­bi­łam. – Mama była czujna jak zwy­kle, cho­ciaż lewą ręką wer­to­wała książkę ku­char­ską, a prawą krę­ciła mak.

Agata po­słusz­nie wło­żyła czapkę z pom­po­nem, ka­napkę wrzu­ciła do ple­caka i za­trza­snęła za sobą drzwi.

Ka­napka jak zwy­kle trafi do pana Zby­nia, za­przy­jaź­nio­nego straż­nika w te­le­wi­zji, który z wil­czym ape­ty­tem za­ja­dał ma­mine spe­cjały i bar­dzo je so­bie chwa­lił. Na­wet za­czął ro­bić kon­kretne za­mó­wie­nia.

– Niech ma­mu­sia za­miast sa­łaty do­łoży gru­biej ma­sełka albo szy­neczki. Na­rzeka, że pani chuda, a ka­na­peczki co­raz bar­dziej die­te­tyczne – ma­ru­dził pół­żar­tem.

„Oj, to dziś pan Zby­nio też nie bę­dzie za­do­wo­lony, bo to prze­cież Wi­gi­lia, więc post, czyli pew­nie żółty ser albo co gor­sza miód”, po­my­ślała. Pan Zby­nio na słodko nie lu­bił naj­bar­dziej.

Wy­bie­gła już na klatkę, ale na scho­dach zo­rien­to­wała się, że nie wzięła pre­zentu dla uko­cha­nego, więc wró­ciła. Bo to nie byle jaki ga­dżet, tylko sta­ran­nie wy­brane pióro Mont­blanc z de­dy­ka­cją, by Ki­ler pod­pi­sał nim kon­trakt swego ży­cia.

Wy­jęła z szu­flady pięk­nie za­pa­ko­wane pióro, chwy­ciła ple­cak i ru­szyła bie­giem, bo bała się, że się spóźni na umó­wione wi­gi­lijne śnia­da­nie z Laurą i Wik­to­rią. A tego by so­bie nie da­ro­wała – to była jedna z ich naj­star­szych tra­dy­cji. Po­dob­nie jak wspólny week­end w spa wio­sną, a kon­kret­nie 15 maja, bo tego dnia po raz pierw­szy się zo­ba­czyły i upiły. Przez tyle lat tylko raz nie dały rady wy­je­chać, po­nie­waż Laura ro­dziła bliź­niaczki, więc Agata i Wik­to­ria piły szam­pana pod szpi­ta­lem po­łoż­ni­czym. Te wspólne wy­pady na­zy­wały week­en­dem na do­bry po­czą­tek. Wie­rzyły, że je­śli się uda, reszta roku też bę­dzie udana.

Kie­dyś, na sa­mym po­czątku, każde ważne dla któ­rej­kol­wiek wy­da­rze­nie, afte­rek po na­gra­nym pro­gra­mie czy choćby wolny week­end spę­dzały na tań­cach i drin­kach z ko­lej­nymi chło­pa­kami, na­rze­czo­nymi czy po­tem mę­żami w ich ulu­bio­nym klu­bie Zoom nie­da­leko te­le­wi­zji. Wszyst­kie trzy tań­czyły do bia­łego rana, nie wy­le­wały za koł­nierz i za­wsze wy­cho­dziły jako ostat­nie.

Te­raz nie było już ani czasu na klub, ani na­wet sa­mego klubu. Dzieci, mę­żo­wie, ko­chan­ko­wie, praca, ka­riera, nowe to­wa­rzy­stwo. Dla­tego tak ważny był każdy „pik­nik wiedźm” – jak te spo­tka­nia ką­śli­wie na­zy­wał Ko­cur, mąż Laury.

Agata zwol­niła tuż przed drzwiami, na parę se­kund usia­dła na ta­bo­re­cie w przed­po­koju, prze­że­gnała się na drogę i po­bie­gła do me­tra. Miała prawo jazdy od osiem­na­stego roku ży­cia, ale od wy­padku, czyli od sied­miu lat, nie usia­dła za kie­row­nicą. Coś jej się za­blo­ko­wało w gło­wie, a sy­tu­acji nie uła­twiał fakt, że i wcze­śniej była ra­czej nie­dziel­nym kie­rowcą, bo wszę­dzie wo­zili ją Do­mi­nik albo któ­raś ze zmo­to­ry­zo­wa­nych przy­ja­ció­łek. Wie­działa, że te­raz auto jest jej jesz­cze bar­dziej po­trzebne, mimo to nie mo­gła się prze­móc.

– I tak do­brze, że je­stem w sta­nie wsiąść do czy­je­goś sa­mo­chodu – mó­wiła przy­ja­ciół­kom, które na­ma­wiały ją, żeby usia­dła za kół­kiem. – Pa­mię­ta­cie, jak przez pierw­szy rok po wy­padku jeź­dzi­łam tylko po­cią­giem i ro­we­rem?

Agata z ko­niecz­no­ści stała się fanką me­tra. Całe swoje ży­cie sta­rała się uło­żyć przy jego sta­cjach: od­dział banku, le­ka­rzy, sklepy, ka­wiar­nie, w któ­rych uma­wiała się z go­śćmi i przy­ja­ciółmi. Jako je­dyna ni­gdy nie stała w kor­kach, więc za­wsze i wszę­dzie przy­cho­dziła punk­tu­al­nie. Były też nie­wąt­pliwe plusy tej sy­tu­acji: nie mu­siała się za­sta­na­wiać, czy może wy­pić kie­li­szek pro­secco lub wina.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki
Pro­jekt okładkiKa­ro­lina Że­la­ziń­ska-So­biech
Re­dak­cjaOlga Gor­czyca-Po­pław­ska
Ko­rektaJu­styna To­mas, Mal­wina Ło­ziń­ska, Te­resa Zie­liń­ska
Książka jest fik­cją li­te­racką – sy­tu­acje, osoby, zda­rze­nia w niej przed­sta­wione nie mają żad­nego związku z rze­czy­wi­ście ist­nie­ją­cymi oso­bami czy rze­czy­wi­stymi sy­tu­acjami lub zda­rze­niami.
Co­py­ri­ght © by Zu­zanna Do­brucka-Men­dyk, Be­ata Ha­ra­si­mo­wicz oraz Ka­ta­rzyna Ka­li­ciń­ska, 2024 Co­py­ri­ght © by Wielka Li­tera Sp. z o.o., War­szawa 2024
ISBN 978-83-8360-106-9
Wielka Li­tera Sp. z o.o. ul. Wiert­ni­cza 36 02-952 War­szawa
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.