Hotel Du Nord - Eugene Dabit - ebook

Hotel Du Nord ebook

Eugène Dabit

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 
Hotel du Nord przypomina starą, pożółkłą fotografię, na której utrwalony został obraz życia nad kanałem Saint-Martin... Dabit opowiada o świecie swoich rodziców, klientów i przyjaciół. To jego ojciec pracował najpierw jako woźnica-dostawca, a potem rzeczywiście kupił Hotel du Nord i prowadził go przez wiele lat. Skromny ten hotelik stawał się tymczasowym portem dla ściągających do Paryża robotników, dla praczek, pomywaczek i służących, dla młodych małżeństw i dla par kochanków, szukających tu schronienia dla biednych swoich romansów...
Tom 80 serii Koliber wydawnictwa Książka i Wiedza.
[Opis wydawnictwa] 

 

ISBN 830511127X

 

Książka dostępna w zasobach: 
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Nowy Dwór Gdański

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 162

Rok wydania: 1984

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

Eugène Dabit, ur. w 1898 r. w Paryżu, zm. w 1936 r. w Sewastopolu, pisarz francuski. Był typowym synem ludu, samoukiem i zanim został pisarzem, imał się wielu zawodów, m.in. terminował u ślusarza, był żołnierzem na wojnie 1914 r., próbował malować. Hotel du Nord (1930) jest jego najlepszą książką, spopularyzowaną przez adaptację filmową (1939) Marcela Carne. W swej karierze pisarza Dabit dużo zawdzięcza radom Andre Gide'a i Rogera Martin du Garda, którzy skłonili go do rozwijania jego samorodnego talentu. Dabit był pierwszym laureatem nagrody populistów - właśnie za Hotel du Nord - grupy pisarzy, których programem było przedstawianie życia prostych, szarych ludzi. W roku 1931 Dabit napisał powieść Petit Louis (Ludwiczek), gdzie ukazał swoje dzieciństwo dziecka paryskiego ludu. W sumie napisał kilkanaście książek, pośmiertnie opublikowano jego eseje o trzech wielkich malarzach hiszpańskich oraz Journal intime 1928-1936 (1939, Dziennik intymny 1928—1936).

 

Eugène Dabit

 

Hôtel du Nord

 

Przełożyła

DANUTA KNYSZ-RUDZKA

 

 

Tytuł oryginału

HÔTEL DU NORD

Ilustracja na okładce i stronie tytułowej

MARIA ESKA-PIĄTKOWSKA

Redaktor

MIROSŁAWA KARPIŃSKA

© Copyright for the Polish edition by

Danuta Knysz-Rudzka

 

ISBN-83-05-11127-X

Od tłumacza

Eugène Dabit urodził się w roku 1898 w Paryżu. Twórczość jego związana jest z tym miastem, z jego pejzażem, z życiem i tradycjami ludu paryskiego. W świadomości dzisiejszego czytelnika Dabit jest autorem jednej książki — Hôtel du Nord, choć oczywiście napisał ich o wiele więcej. Ta środowiskowa powieść, opowiadająca dzieje mieszkańców skromnego paryskiego hoteliku w ubogiej robotniczej dzielnicy nad kanałem Saint-Martin, była znakomitym debiutem Dabita, pasowała go na pisarza, przysporzyła mu sławy, zyskała mu nagrodę literacką populistów i zapewniła wierną pamięć czytelników i historyków literatury. Hôtel du Nord ukazał się w roku 1930. A w kilka lat później prawdziwą nieśmiertelność zapewnił mu Marcel Carné, który nakręcił film według tej powieści, ze znakomitym Louisem Jouvetem. Dziś film ten należy do klasyki francuskiej kinematografii, powraca ciągle na ekrany kin studyjnych, znany dobrze miłośnikom kina również i w Polsce. I tym żywiej przypomina nam autora skromnej powieści o Paryżu plebejskim. Paryżu, w jakim on sam żył i tworzył.

Hôtel du Nord przypomina starą, pożółkłą fotografię, na której utrwalony został obraz życia nad kanałem Saint-Martin, obraz, który już w momencie opublikowania książki należał do bezpowrotnej przeszłości. Dabit opowiada o środowisku doskonale sobie znanym; swoim własnym, opowiada o świecie swych rodziców, ich sąsiadów, klientów i przyjaciół. To jego ojciec pracował najpierw jako woźnica-dostawca, a potem rzeczywiście kupił Hôtel du Nord i prowadził go przez wiele lat. Skromny hotelik stawał się tymczasowym portem dla ściągających do Paryża robotników, dla praczek, pomywaczek i służących, dla młodych małżeństw i dla par kochanków, szukających tu schronienia dla biednych swoich romansów. Sam autor wielu chwytał się zawodów, zanim został pisarzem. Terminował u kowala, był żołnierzem, wreszcie próbował sił w malarstwie. Hôtel du Nord powstawał mozolnie, przez kilka lat. Autor zawdzięczał wiele opiece i zachęcie tak znakomitych pisarzy jak André Gide i Roger Martin du Gard. To oni przeczytawszy niedoskonały jeszcze rękopis powieści domyślili się w skromnym adepcie literatury człowieka wielkiego, samorodnego talentu.

W Hôtel du Nord Dabit zawarł całe doświadczenie swego życia, swą miłość do paryskiego ludu i głęboką lojalność wobec robotniczej dzielnicy. Stworzył powieść środowiskową o bohaterze zbiorowym — o mieszkańcach jednego hoteliku, zapracowanych, ubogich, z rezygnacją dźwigających ciężki swój los. Wszyscy oni przeżywają swą szarą egzystencję i wielkie dramaty — miłość bez szans na szczęście, pracę ponad siły, chorobę, w tym środowisku nieuleczalną, starość bez oparcia i śmierć w osamotnieniu. Wszyscy są w jakimś sensie rozbitkami życiowymi wyrzuconymi na paryski bruk. Ci bezdomni, dla których hotel jest jedynym domem, tworzą wielką rodzinę, nad którą po matczynemu czuwa żona hotelarza, pani Lecouvreur. Łączą ich autentyczne więzy ludzkie, choć, prości i szorstcy, nie potrafią znaleźć słów wyrażających te wartości humanistyczne, których są nosicielami.

Postawa artystyczna Dabita, który dąży do odtworzenia z drobiazgową wiernością realiów życia ludzi prostych, do prezentowania codziennego dnia szarego, zwyczajnego człowieka, zbiega się z programem postulowanym przez grupę populistów francuskich, z André Thérive’em i Leonem Lemmonierem na czele. Dlatego też pierwsza nagroda za powieść populistyczną przyznana została właśnie temu początkującemu autorowi, choć nie łączyły go związki personalne z członkami grupy.

Kolejne książki Dabita: Petit Louis (Ludwiczek, 1931) i Faubourg de Paris (Przedmieścia Paryża, 1933), dowiodły jego wierności wobec własnego robotniczego środowiska. W 1936 roku pisarz towarzyszył Gide’owi w podróży do Związku Radzieckiego. Zmogła go szkarlatyna, na którą zapadł w Sewastopolu. Po jego śmierci ogłoszone kilka nie wydanych jeszcze tekstów, wśród których znalazły się również niezwykle ciekawe Dzienniki z lat 1928—1936, powieść Le mal de vivre oraz interesująca praca o malarstwie hiszpańskim.

Hôtel du Nord jest pierwszą książką Dabita, która ukazuję się po polsku.

Danuta Knysz-Rudzka

1

Emil Lecouvreur wyciągnął zegarek, była godzina druga dwadzieścia. Pan Mercier, pośrednik w sprzedaży nieruchomości, umówił się z nim na wybrzeżu Jemmapes, przy posterunku straży wodnej, dokładnie na godzinę drugą. Lecouvreur zastanawiał się w duchu, jak wytłumaczyć to spóźnienie. Do żony i syna, którzy się już niecierpliwili, powiedział:

— Ten facet zna się na rzeczy, można mieć do niego zaufanie. — Obrzucił pożądliwym spojrzeniem Hôtel du Nord, który stał po drugiej stronie ulicy.

Luiza Lecouvreur zaproponowała:

— A może wejdziemy? Powiemy państwu Goutay, że jesteśmy nabywcami. A tymczasem przyjdzie pan Mercier.

— Otóż i on! — zawołał Lecouvreut. W zażenowaniu obciągnął rękawy i poprawił kaszkiet. Doznał uczucia, że to decydujący moment w jego życiu. I nagle zrozumiał, jak ważna była osoba, która się zbliżała.

Pan Mercier bez trudu wytłumaczył się ze spóźnienia. Złożył je na karb jakiejś wariackiej transakcji, skomplikowanej jeszcze przez obciążenie hipoteki. Lecouvreur z powagą pokiwał głową. Kręci, pomyślał, coś mu chyba dolega. Przeszli przez ulicę. Mercier i Lecouvreur z przodu, Luiza z synem Maurycym za nimi. Pan Mercier otworzył drzwi hotelu i ceremonialnie wprowadził Luizę Lecouvreur, która z wypiekami na twarzy trzymała się z tyłu za mężem.

Filip Goutay płukał szklanki przy barze. Dokonano prezentacji. Na progu kuchni ukazała się pani Goutay. Przepraszała, że zaskoczyli ją w roli pomywaczki.

— Zmywałam właśnie naczynia — powiedziała. — Zdejmę tylko fartuch i już idę z wami.

Zaczęło się oglądanie hotelu. Szli na pierwsze piętro po wąskich i stromych schodach, które nagle zakręcały w pół drogi, tworząc miejsce na okno. Na podeście zaczynał się korytarz prowadzący do pokoi. Światło docierało tu z malutkiego wewnętrznego podwórka, ponad którym całe towarzystwo przeszło po małym mostku, potem weszli w ciemny korytarz.

Lecouvreur zaniepokoił się:

— Ależ tu... człowiek czuje się jak w tunelu.

Wszędzie panowały ciemności, nie, można było nawet przeczytać numerów na drzwiach. Pan Goutay stwierdził, że w lutym zmrok zapada szybko. W lecie w korytarzu jest bardzo jasno. A potem dodał z godnością:

— Zresztą wszędzie jest światło elektryczne... — A po chwili dorzucił: — Nawet w ustępach.

Goście szli jedno za drugim. Drzwi rozmieszczone w dwumetrowych odstępach tworzyły w mroku jeszcze ciemniejsze plamy. Lecouvreur naliczył ich trzynaście, wszystkie po lewej stronie. Obejrzeli całe piętro, zawrócili tą samą drogą i poszli na drugie. I wówczas Luiza Lecouvreur zapytała, czy może zobaczyć pokoje.

Pani Goutay, urażona, odpowiedziała:

— Oczywiście, proszę pani. Wszystko tu jest do oglądania. Czy masz klucze, Filipie?

Pan Goutay otworzył drzwi, jak się wydawało, pierwsze z brzegu. Pokoik był taki mały, że mogła się w nim zmieścić tylko jedna osoba. Weszli w szóstkę, po kolei. Luiza Lecouvreur została trochę dłużej. Przez podarte firanki przenikało szare światło, a spłowiała tapeta w kwiatki potęgowała wrażenie smutku. Łóżko wciśnięte było między białą drewnianą szafę i stolik toaletki; w kącie przy kuble leżała para starych butów. Ciasnota, ubóstwo i zaduch, jaki tu panował, przyprawiały o mdłości. Luiza Lecouvreur odwróciła się. Jej towarzysze zniknęli. Słyszała, jak rozmawiają na korytarzu. Pewnie oglądali inne pokoje. Jej wystarczy ten jeden.

Emila Lecouvreura nie dziwiło to ubóstwo. Podczas wojny widział jeszcze gorsze rzeczy. A te noce spędzone w stodołach albo, jak mówił ze śmiechem, w gospodzie pod gołym niebem. Trzeba było również wziąć pod uwagę ceny pokojów. Czy za te pieniądze można dać coś lepszego? Zresztą czyż ten brud nie dowodził, że lokatorzy sami mało przywiązują wagi do czystości? Brud im z pewnością nie przeszkadzał. A w dodatku, do czego im służą te pokoje? Tylko do spania.

— Przyzwyczaicie się — zaczął pan Goutay. — Nie trzeba żądać za dużo. Mamy dobrą, robotniczą klientelę z okolicznych fabryk, uczciwi, dobrze płacą. Nie udzielajcie nigdy kredytu, to śmierć dla naszego zawodu... Z zewnątrz dom nie wygląda imponująco, przydałoby się go odnowić. Ale co robić... W naszych czasach tylko hotele na godziny mogą sobie pozwolić na tynk...

Umilkł na chwilę, a potem mówił dalej:

— To nie jest hotel na godziny...

Lecouvreurowie zawołali zgodnie:

— Wcale nie chcielibyśmy hotelu na godziny!

Pan Goutay przytaknął:

— Tacy klienci niczym się od nas nie różnią. Ale wtedy ma się do czynienia z kobietami i zauważcie, jakie są z tym kłopoty... Z byle powodu policja wsadza ci nos w papiery. Ale tutaj nic z tych rzeczy! Tworzymy tu prawdziwą rodzinę — robotnicy, kilka młodych dziewcząt i małżeństwo na trzecim piętrze, oczywiście bezdzietne... Ach, byłbym zapomniał, są jeszcze starzy lokatorzy, którzy dożywają w hotelu swych dni. — Ściszył głos. — Utrapieni nieszczęśnicy, którym nie można podwyższyć czynszu.

Gromadka dotarła do trzeciego piętra. Przez okno wpadało światło prosto z nieba. Tu na podeście schodów zainstalowano kran z wodą i ustępy. Korytarz był dość jasny. Hałas, jaki czynili, sprawiał, że uchylały się drzwi.

— Małżeństwa — wyjaśniała pani Goutay.

Lecouvreur poszedł z panem Goutay na strych, gdzie była rupieciarnia. Przyjrzeli się wiązaniom dachu i wyszli na górę. Widać stąd było oba wybrzeża — Jemmapes i Valmy, połączone wąziutką kładką. Wzdłuż brzegów sunęły ciężarówki załadowane piaskiem. Nitką kanału prześlizgiwały się barki, powolne i ociężałe jak wzdęte krowy.

Lecouvreur, zazwyczaj niewrażliwy na takie rzeczy, zawołał:

— Ach! Co za widok. Ten hotel jest świetnie położony!... — A potem dorzucił: — Jestem starym paryżaninem, a zupełnie nie znałem tego zakątka. Człowiekowi wydaje się, że jest nad morzem.

Stanął przy kominie i zamyślił się. Zmarszczka przecinająca czoło nadawała powagi jego twarzy o małych, badawczych oczach. W wieczornym powietrzu snuły się dymy. Od strony przedmieścia Tempie na niebie gromadziły się wielkie chmury. Zewsząd dobiegał ich stłumiony gwar Paryża jak jakieś wezwanie. Nagle Lecouvreur powziął decyzję. Za wszelką cenę musi kupić ten hotel!

— Może zejdziemy na dół obejrzeć mieszkanie — powiedział Goutay.

Ale Emil poczuł, że ogarnia go zmęczenie. Gdy szli schodami w dół, w gardle ściskało go dziwne wzruszenie, a w sercu czuł niepokój na myśl o czekających go pożegnaniach i rozstaniach. Te obce miejsca wywołały w nim mieszaninę uczuć — zagrożenia i nadziei, posmak ryzyka i przygody. Gwałtowność tych uczuć przytłaczała go. Nie, naprawdę nie ma już sił na dalsze oględziny. Zresztą zapadał już wieczór i zaczynali wracać lokatorzy. Nie trzeba budzić ich ciekawości przed ostatecznym podpisaniem kontraktu.

Obiecał sprzedawcy nieruchomości, że da mu odpowiedź następnego dnia. Tak albo nie. I poczuł się szczęśliwy, gdy mógł oprzeć się o bar, kiedy pan Goutay zaproponował, aby się czegoś napili.

2

Państwo Lecouvreur patrzą na swój hotel i komentują wydarzenia dnia.

— Prawdziwi owerniacy ci Goutay — mówi Luiza, — Jeśli chodzi o bałagan, nie lepsi od swych lokatorów. Założyłabym się, że ona przez cały czas gra w manillę z klientami. Widziałeś to gospodarstwo? Kubeł ze śmieciami na samym środku kuchni. A kolor ścierki do szklanek na ladzie... Nie zachęcałoby mnie to wcale do picia! Pokoje są także bardzo zaniedbane. Ale jak się zabrać do tego ze ścierką w ręku i z odrobiną gustu, można by zrobić z nich coś ładnego. Powiem ci jeszcze coś: pani Goutay zagląda do kieliszka. Jej skacowana twarz wcale mi się nie podoba.

Lecouvreur idzie w milczeniu. W słowach żony znajduje potwierdzenie własnych wrażeń. I ta jednomyślność zdaje się gwarantować powodzenie ich planów. Kiedyś, gdy po wielu jałowych dyskusjach szwagier, wzbogacony kupiec, zaproponował, że mu pożyczy pieniędzy na kupno małego hotelu, Luiza nie ukrywała swych obaw, bała się ryzyka, niepewnej przyszłości. Była robotnicą, rozważną i prostolinijną, która wzdragała się przed awanturniczą decyzją. Jej wyobrażenie szczęścia było prosie — żyć ze swoimi, nie chorować, mieć pracę. Mieli więc nabyć nieruchomość. I co dalej? Ani ona, ani Emil nie mieli pojęcia o fachu hotelarskim. Czy nie byłoby to kuszeniem losu, żądaniem od życia czegoś więcej, niż może ono im ofiarować? Nigdy nie byliśmy właścicielami, mówiła.

Ale Lecouvreur upierał się. A teraz, gdy projekt zaczyna się konkretyzować, i ona nabiera pewności siebie. Daje się porwać fali nadziei i ufności. I już się widzi, jak sprząta, pucuje, zawiesza kretonowe firanki w pokojach... Otwiera się przed nią nowy, dziewiczy świat. Oto wreszcie mają okazję poprawienia sobie życia i ustabilizowania się.

Lecouvreur jest spokojny i zdecydowany, nie podnieca się. Ale jakąż przyjemność sprawia mu ożywienie żony! Uśmiecha się do niej i dodaje jej odwagi jakimś słówkiem lub mocniej przyciska jej ramię, a w myśli oblicza korzyści, jakie przyniesie mu osiem lat dzierżawy. Od czasu do czasu nachyla się w stronę syna i głosem drżącym ze wzruszenia mówi:

— To chyba będzie świetny interes, Maurycy!...

Schodzą w dół bulwarem Barbès. Idą ramię przy ramieniu po asfalcie, który jest ich rodzinną ziemią, idą razem obok siebie, a nadzieja otwiera przed nimi świat. Oczy im błyszczą. Jak to dobrze przeżyć taki wieczór, kiedy zapalają się latarnie uliczne, błyskają elektryczne reklamy i migocą sklepowe wystawy! Dawna bieda poszła w zapomnienie... Luiza wyobraża sobie teraz, że jest na wyprzedaży w magazynie Maison dorée i zanurza palce w morzu tkanin. Przystaje, czuje, jak jej bije serce. Lecouvreur chciałby podzielić się swą radością ze wszystkimi. Ale nie będzie przecież śpiewał czy biegał po chodniku, ani nie chwyci żony w ramiona.

Woła tylko:

— Idziemy na kolację do restauracji!

Ta nieoczekiwana decyzja wprawia ich w zachwyt. Dokąd pójdą? Nieśmiałość, której nie potrafią się wyzbyć, tłumi trochę ich entuzjazm. Naj pierw lękliwie studiują ceny w świetle szyldów, potem zapominają o ostrożności i dają się ponieść radosnemu upojeniu.

Lecouvreur zdecydowanym ruchem otwiera drzwi restauracji. Wchodzą do sali rozjaśnionej oślepiającym światłem trzech żyrandoli. Siadają przy małym stoliku. Na śnieżnobiałym obrusie wspaniale błyszczą szklanki i nakrycia imitujące srebra. Ten luksus ich onieśmiela. Kelner podaje im kartę, oczekuje na dyspozycje.

Luiza odczytuje na głos menu, w oczach ma błysk pożądliwości.

— A więc, moja mała, wybieraj, co chcesz — mówi Lecouvreur.

— Ach, sama nie wiem... Czy weźmiemy zupę? Zakąski? Wybierz ty!...

W domu Luiza gotuje, bo musi. To jej ostatni obowiązek po powrocie z pracy. A ta restauracja jest jak z bajki. Tu można nie tylko zaspokoić głód, tu zaspokaja się łakomstwo całego roku.

— Kelner, trzy móżdżki! — zamawia wreszcie Lecouvreur.

Rozkłada serwetkę i męskim głosem, którego żona nie zna, pyta:

— Co będziecie pili? Białe wino czy czerwone?

— Ja chcę, jabłecznik! — woła Maurycy.

— Ja trochę białego — prosi Luiza.

Jedzą w milczeniu, z nabożnym skupieniem. Obfitość dań zaspokaja ich zmysły i oszałamia umysły.

Po deserze i kawie Lecouvreur nazywa Maurycego „Toto”, jak kiedyś. Patrzy z miłością na żonę, której twarz, zazwyczaj poważna i trochę smutna, teraz łagodnieje.

— Oto dzień, którego nigdy nie zapomnimy — mówi. — To tak jak dzień amnestii... — Ścisza głos. — Trzeba będzie powiedzieć twemu bratu, Luizo...

Ale goście już wychodzą, można rozmawiać swobodnie. Państwo Lecouvreur utwierdzają się w swej decyzji. Kelner wygasza żyrandol, przywołując ich do rzeczywistości.

— A gdybyśmy tak zakończyli wieczór w teatrze? — proponuje Maurycy.

Lecouvreur potrząsa głową.

— Lepiej wracajmy do domu. Trzeba jutro być w formie...

Idą powoli, trochę ociężali po gorącym posiłku. Pada drobny deszczyk, ulice są puste. Ale dla nich jest to noc triumfalna, noc wspólniczka ich marzeń. Przechodzą przez plac Jules-Joffrin. Oto kościół Najświętszej Marii Panny przy Clignancourt, naprzeciw merostwo, w którym państwo Lecouvreur brali ślub. Jakże to wszystko jest odległe i jaką drogę przebyli od tego czasu!

— Czy pamiętasz? — szepce Luiza i czule opiera się na ramieniu męża.

Jest pełna ufności. W jakiś zagadkowy sposób ciągle jeszcze jest w Hôtel du Nord. Nigdy sobie nie wyobrażała takiego środowiska. Może zdarzą się jej tam jakieś dziwne spotkania? Doprawdy, można kochać życie. I w nieznanym mogą się kryć jakieś atrakcje i korzyści. Dosyć już nimi pogardzano, ponieważ mieszkali na poddaszu: uważano ich za biedaków, bez żadnych stosunków. Teraz wszystko się zmieni — myślała.

3

Lecouvreur zbudził się. Miał piękny sen. Zaledwie przenieśli się na wybrzeże Jemmapes, a już ich hotel za ciasny był dla gości. Rozbudowano go. Z dachu otwierał się widok na morze...

Lecouvreur wstał uśmiechając się do tych szczęśliwych prognoz. Chętnie podzieliłby się nimi z żoną, ale jeszcze śpi. Umył się i wyjął z szafy nowy garnitur. Czuł się rześki i pewny siebie. Noc przyniosła mu radę. A wszystko odbyło się tak.

O godzinie dziewiątej zjawił się u sprzedawcy nieruchomości. Uczciwy człowiek ten Mercier. Całe szczęście, bo Lecouvreur niewiele rozumiał z dokumentów, które dano mu do przeczytania. Akt sprzedaży wydawał mu się niejasny i skomplikowany, prawdziwa abrakadabra ze swymi czternastoma artykułami. Nie miał odwagi się poruszyć ani prosić o wyjaśnienia, a tym bardziej podnieść oczu na biuro, którego ściany, zawalone aktami, przytłaczały go.

Tarł dłonią czoło, jakby chciał odpędzić niepokój, który mącił mu w głowie. Był zlany potem. W głowie szumiało mu od skomplikowanych terminów. Wszystko byłoby proste bez tych papierzysków. Wreszcie, bezradny i skołowany, zgodził się na wszystko.

Pan Mercier wstał i poklepał go po ramieniu:

— A więc jest pan właścicielem... Ten dom to kopalnia złota...

— Tak pan myśli! — zawołał Lecouvreur. — Nie chciałbym przejadać pieniędzy szwagra. — Był poruszony ważnością dokonanego czynu. Nerwowo obracał w palcach czapkę.

Pan Mercier uśmiechnął się.

— Nim upłynie osiem lat, będzie pan rentierem... — Uścisnął mu dłoń. — A więc do wieczora, u państwa Goutay.

Lecouvreur, uspokojony, wybrał się do Marais. Przez długie lata pracował w tej dzielnicy jako woźnica-dostawca. Chciał się zobaczyć z przyjaciółmi.

Odwiedził wielu sprzedawców win i opowiadał kolegom o swojej przygodzie, trochę ją upiększając. Tłoczyli się wokół niego, winszowali mu. Zasłużył sobie na takie szczęście!

Dzień minął na libacjach i pożegnaniach. O ósmej spotkał się z żoną i synem u państwa Goutay. Wydawali kolację, by uczcić podpisanie aktu sprzedaży.

Goutayowie zsunęli dwa stoły w głębi kawiarenki. Na białym obrusie ustawili rzędy talerzy, półmisków i zakąsek, nie mówiąc już o butelkach, od porto po starego burgunda. Pośrodku stołu dymiła już waza z zupą.

Nadeszli goście. Usiedli. Goutay nalał im porto.

— Napijcie się tego i powiedzcie mi, jak wam smakuje. — Mlasnął językiem i podniósł szklankę: — Wasze zdrowie!

Potem każdy pochylił się nad talerzem i słychać było tylko szczęk łyżek. Po zakąskach Goutay napełnił szklanki miejscowym winem stołowym. Mrugając okiem zachwalał jego bukiet. Oczywiście rozmawiano o interesach. Nagle pan Mercier rzekł stanowczym tonem:

— Zostawmy to, teraz nie pora na interesy.

Przy deserze Goutay z wesołą miną strzelił korkiem od butelki musującego wina.

— Opróżniamy waszą piwniczkę — sapnął Lecouvreur, bardzo wzruszony takim przyjęciem.

Obfity posiłek, burgund, a także całodzienne libacje rozczuliły go. Wstał ze szklanką w ręku.

Zdrowie naszych następców!

— Ależ nie! — przerwał mu pan Mercier. — To nie tak. To pan jest teraz właścicielem.

Lecouvreur próbował się poprawić, ale wszyscy się śmiali, więc usiadł. Mieszkańcy hotelu, zwabieni hałasem, powoli zapełniali kawiarenkę.

— To wesele! — zawołał jakiś głos z południowym akcentem.

— Tak, panie Pluche — odpowiedział Goutay. — Niech pan podejdzie bliżej, przedstawimy pana naszym następcom.

Był tu Mimar i ojciec Louis, Pelikan i ojciec Deborger — staruszkowie mieszkający w Hôtel du Nord, a także Latouche, wozak z sąsiedztwa.

Goutay przedstawiał ich po kolei, a potem wykonując zabawny piruet powiedział:

— Chłopaki, stawiam wszystkim kolejkę!

Ciągle zadziwiał otoczenie. Odrobinę podchmielony, zaproponował żonie, by zatańczyłabourrée1 Krzesła odstawiono do kuchni, stoły przesunięto pod ściany i Marta Goutay z mężem puścili się po kamiennej posadzce, przytupując ciężko nogami do taktu.

Goutay przyśpiewywał sobie do tańca, widzowie klaskali i skręcali się ze śmiechu. Co za szelma z tego patrona!

Pan Mercier, Luiza i jej brat rozmawiali w kącie. Lecouvreur przechodził od grupy do grupy, trącał się kieliszkiem, starał się wzbudzić zaufanie w swych przyszłych klientach. Patrzył wokoło zadowolony i rozczulony. Jacyż oni sympatyczni! W dymie zasnuwającym kawiarnię przesuwały się przed jego oczyma marzenia o przyszłości.

Goutay rzucił okiem na zegar ścienny.

— Do diabła, już pierwsza! — powiedział przerywając taniec. — W takiej chwili zarobić grzywnę! Trzeba zamykać!

Dziesięć minut później Lecouvreurowie rozstawali się z przyjaciółmi i przechodzili kładką nad kanałem. Zatrzymali się na chwilę, by popatrzeć na Hôtel du Nord. O tej godzinie niewiele było widać. W świetle latarni rysowany: się tylko okna na pierwszym piętrze, reszta tonęła w ciemności.

Luiza czuła, że zamiera w niej ufność, która dotąd wprawiała ją w wesoły nastrój. To w tym domu będą żyli... Odwróciła głowę, przeszedł ją dreszcz. Kanał był pusty, woda spadała ze śluzy ze złowróżbnym szumem. Przytuliła się do męża.

— Och, Emilu, wracajmy szybko do domu!

4

Minęło kilka dni i Lecouvreurowie wprowadzili się. Meble ustawili byle jak na zapleczu. Później Luiza zrobi z tym porządek.

Kuchnia, do której światło wpadało przez oszklone drzwi, stanowiła przedłużenie kawiarni: kończyła się trójkątnym pomieszczeniem, gdzie była szafa ścienna na brudną bieliznę i pudło na śmieci. Dalej mieściła się kwadratowa sypialnia z wysokim sufitem i nagimi ścianami z dwoma oknami. W małym, ciemnym kąciku przy schodach, do którego światło dochodziło przez drzwi, urządzono biuro. Było tam krzesło, tablica rozdzielcza z bezpiecznikami i drewniane łóżko portiera.

Państwo Lecouvreur, przyzwyczajeni do życia w ciasnocie, nie ukrywali zadowolenia z tego mieszkania.