Holmes i Moriarty - Gareth Rubin - ebook + książka

Holmes i Moriarty ebook

Gareth Rubin

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Nowa powieść autora bestsellerowego „Domu klepsydry”. Dwaj adwersarze. niewygodny sojusz. i śledztwo, które może być ich ostatnim. Czy zdołasz rozwiązać zagadkę kryminalną, zanim zrobi to najsłynniejszy detektyw wszech czasów? Sherlock Holmes i jego wierny przyjaciel dr John Watson zostają wynajęci przez aktora George’a Reynoldsa. Od pewnego czasu publiczność, która każdego wieczoru przychodzi na jego występy, to ci sami ludzie, tylko w przebraniach. Czyżby wokół Reynoldsa działo się coś złowrogiego? Tymczasem arcywróg Holmesa, profesor James Moriarty, ma własne problemy. Wplątani w morderstwo przywódcy londyńskiego gangu, Moriarty i jego pomocnik Moran muszą uciekać przed ludźmi z przestępczego półświatka oraz policją, aby dowiedzieć się, kto usiłuje wpakować ich w kłopoty i pokrzyżować im zbrodnicze plany. Prowadzone śledztwo krzyżuje ich ścieżki z Holmesem i Watsonem i wkrótce wszyscy czterej zdają sobie sprawę, że najwyraźniej mają wspólnego wroga, a intryga, w którą ich wplątano, toczy się na najwyższych szczeblach. W obliczu zagrożenia życia – nie tylko własnego – muszą zawrzeć niełatwy sojusz, aby zdemaskować prawdziwego złoczyńcę. Gdy wskazówki prowadzą ich do hotelu w Szwajcarii, wpadają na trop międzynarodowego spisku znacznie większego, niż którykolwiek z nich się spodziewał. Komu można zaufać? Kto przeżyje, a kto zginie? Pierwsza książka od ponad dekady książka o Sherlocku Holmesie zaaprobowana przez The Conan Doyle Estate.

Gareth Rubin jest autorem bestsellera „Dom klepsydry”, który znalazł się w pierwszej dziesiątce bestsellerów brytyjskiego „Sunday Timesa”, a także w pierwszej dziesiątce bestsellerów we Włoszech. „Dom klepsydry” został uznany za książkę miesiąca „Timesa” i „Daily Mail”, a także najlepszy thriller roku według „Guardiana”, „Observera”, „Daily Express” i „Daily Mirror”. Gareth Rubin pisze również o sprawach społecznych, podróżach i sztuce dla brytyjskich gazet. W 2013 roku wyreżyserował film dokumentalny o przedstawieniu terapeutycznym wystawionym w Bethlem Royal Hospital w Londynie. Jest autorem książek „Wielka masakra kotów”, „Plac wyzwolenia” i „Zimowy agent”.

Porywający, pełen niespodziewanych zwrotów i wartkiej akcji thriller, w którym największy detektyw i największy złoczyńca stają się nieprawdopodobnymi sojusznikami przeciwko jeszcze potężniejszym wrogom. Martin Edwards, autor kryminałów i laureat CWA Diamond Dagger 2020

Cudowna rozrywka! Szalona przygoda i gra o wysoką stawkę z dwoma – nie! z czterema! – postaciami zaczerpniętymi z klasycznej prozy detektywistycznej! Holmes i Moriarty autorstwa Garetha Rubina to prawdziwa gratka: wspaniały hołd dla Arthura Conana Doyle’a, wierny duchowi jego książek, ale z ekscytująco oryginalną historią i wystarczająco pomysłową fabułą, by w pełni usatysfakcjonować współczesnego czytelnika. Idealna lektura dla miłośników Holmesa – gorąco polecam! Janice Hallett

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 310

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł oryginału:

HOLMES AND MORIARTY

Copyright © Gareth Rubin 2024

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2025

Polish translation copyright © Anna Dobrzańska 2025

Redakcja: Piotr Królak

Projekt graficzny okładki:Agnieszka Drabek / Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

Ilustracje na okładce: Freepik, Shutterstock

ISBN 978-83-8361-961-3

Wydawca

Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa

e-mail: [email protected]

wydawnictwoalbatros.com

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Weronika Panecka

DWAJ ZAPRZYSIĘGLI WROGOWIE.

NIEWYGODNY SOJUSZ.

I ŚLEDZTWO, KTÓRE MOŻE BYĆ ICH OSTATNIM

Do Sherlocka Holmesa i doktora Johna Watsona zgłasza się młody aktor z dziwnym zleceniem. Co wieczór na jego występy w podrzędnym teatrze przychodzą te same osoby w przebraniach. A członkowie obsady usługują mu niczym królowi i z każdym dniem ta farsa staje się coraz bardziej złowroga.

Tymczasem legendarny przeciwnik Holmesa, profesor James Moriarty, zostaje wrobiony w morderstwo przywódcy gangu i wraz ze swoim pomocnikiem Moranem musi uciekać zarówno przed ludźmi z przestępczego półświatka, jak i policją. Jednocześnie próbuje odkryć, kto ośmielił się z nim zadrzeć i z ukrycia pociąga za sznurki.

Gdy ścieżki tej czwórki nieoczekiwanie się przecinają, staje się jasne, że ich kłopoty to dopiero wstęp do intrygi, która może nieodwracalnie wpłynąć na kruchą równowagę polityczną całego kontynentu. Zmuszeni do niecodziennego sojuszu, Holmes i Moriarty muszą odłożyć na bok wzajemną nienawiść i w sercu szwajcarskich Alp walczyć ramię w ramię z niewidzialnym, lecz śmiertelnie niebezpiecznym przeciwnikiem. Z nadzieją, że świat uda się jeszcze uratować…

Pierwsza od ponad dekady książka o Sherlocku Holmesie zaaprobowana przez The Conan Doyle Estate.

Jacobowi

Rozdział 1

Czasami, wspominając dni, które spędziłem z Sherlockiem Holmesem, próbuję opisać, co czułem, gdy władze wzywały nas do rozwikłania zagadek, które wprawiały w zakłopotanie ich najtęższe umysły. Muszę w tym miejscu nadmienić, że opisy te zawsze irytowały mojego towarzysza, uważa on bowiem, że zainteresowanie takimi sprawami powinno być dla człowieka czymś oczywistym i logicznym, niczym instrukcja obsługi silnika parowozu. Po co zatem analizować w tych relacjach własne emocje i korzystać z podobnych ubarwień? A jednak mimo podziwu, jakim od zawsze darzyłem Holme­sa – najwybitniejszego detektywa, jakiego widział świat – w tej kwestii niezmiennie się mu sprzeciwiałem.

Muszę zatem opisać, co poczułem w blasku zachodzącego słońca dwa dni przed świętami Bożego Narodzenia 1889 roku.

Był to strach. Strach, jakiego nigdy dotąd nie znałem.

Zabójstwo brytyjskiego ministra wojny, podczas gdy cała Europa stała na skraju konfliktu zbrojnego, mogło być iskrą, od której zapłonie cały kontynent. W tamtym czasie wojna ogarnęłaby znaczną część świata. Ja zaś widziałem już wojnę. Tak jak widziałem otwarte bramy piekieł.

Tego, co stało między nami a owymi bramami, nie spodziewałem się zobaczyć w najśmielszych nawet snach. Był to widok szlachetnego Sherlocka Holmesa i złego do szpiku kości luminarza kryminalnego półświatka, profesora Jamesa Moriarty’ego, współpracujących, jak gdyby byli starymi przyjaciółmi, a nie zaprzysiężonymi wrogami. Współpracujących, by ocalić Europę od katastrofy.

Tak, na szwajcarskiej górze, gdy na zewnątrz szalała potworna śnieżyca, ich umysły pracowały niczym jeden, dopasowywały się do siebie, tworząc hybrydę dobra i zła: broń, która zada pierwszy cios zagrożeniu, jakiego świat jeszcze nie widział – i modlę się do Boga, by nigdy więcej nie musiał oglądać. Gdy zapadła noc, Moriarty spojrzał na mnie i wyciągnął rękę. W odpowiedzi pokiwałem głową i wręczyłem mu garść pocisków, z których każdy miał pozbawić człowieka życia, gdy…

Ale, ale. Wyprzedzam fakty. Holmes zawsze cmoka z dezaprobatą, gdy to robię. „Wszystko po kolei, Watsonie. Czymże jest brak porządku, jeśli nie chaosem?”

Muszę przyznać, że ma rację. Dlatego wrócę do początku i przedstawię owe wydarzenia w porządku chronologicznym.

W poprzednich raportach, zwłaszcza tym dotyczącym dziwnej sprawy greckiego tłumacza, miałem już okazję opisać Klub Diogenesa, kryjówkę najmniej towarzyskich mężczyzn w Londynie. Dżentelmen, który pogardza samą myślą o socjecie, może zaszyć się tam i zadowolić czytaniem czasopism lub opasłych tomiszczy w atmosferze całkowitej ciszy. Co więcej, każdy, kto choćby zwróci uwagę na obecność drugiej osoby w dostępnych dla wszystkich pomieszczeniach klubu, ryzykuje, że zostanie zeń wyrzucony. W kwestiach życia lub śmierci do interakcji z innymi bywalcami służy Pokój Nieznajomych, choć każdy, kto zostanie zauważony, jak wchodzi do niego lub z niego wychodzi, musi liczyć się z tym, że w księdze gości przy jego nazwisku pojawi się minus.

Krótko mówiąc, było to idealne miejsce dla brata Holme­sa, Mycrofta (jednego z członków założycieli klubu). Sherlock twierdzi, że umysł jego brata przewyższa jego własny w kwestii rozwiązywania zagadek kryminalnych – i zapewnia mnie, że nasze tajne służby często to wykorzystywały – lecz marnieje wskutek gnuśności swego właściciela.

Pokój był funkcjonalny i niewiele ponad to. Bywalcy klubu lubią surowe, proste meble. Jeśli mają one służyć jakiemuś celowi, niech i tak będzie. Jeżeli mają tylko ładnie wyglądać, lepiej je wyrzucić. Tak więc oprócz dwóch krzeseł i biurka nie było tu ani jednego obrazu, grafiki czy choćby bukietu kwiatów. Staliśmy w nogach łóżka, w którym leżał Mycroft i czytał jednocześnie trzymaną w prawej ręce rozprawę naukową na temat azjatyckich pajęczaków i trzymaną w lewej dłoni Boską komedię Dantego w oryginale. Odziany na biało zarządca klubu, który nas tu wprowadził, mruknął coś schrypniętym głosem, a potem stał dalej bez celu i piorunował nas wzrokiem. W końcu oddalił się, a wtedy usta Mycrofta drgnęły i pojawił się na nich wątły uśmiech.

– Zapewne zauważyłeś, Sherlocku, jak Manning ostatnio podupadł na zdrowiu? – wychrypiał.

Podczas gdy Sherlock jest wysoki, blady, szczupły i kościsty, ma zielone oczy, zaczesane do tyłu czarne włosy i roztacza wokół siebie aurę indiańskiego ascety, który w każdej chwili może wyraźnie się ożywić, Mycroft jest niski i pulchny, ma ciemniejszą karnację i dziwną kozią bródkę, która upodabnia go nieco do rosyjskiego anarchisty.

Miał na sobie jedwabną piżamę i egipski fez, podczas gdy my, którzy weszliśmy do środka z zimowego smogu – tak gęstego i zielonkawego, że dwukółki i zamiatarki ulic zderzały się ze sobą, a kieszonkowcy zgarniali dość pieniędzy, by przejść na emeryturę – byliśmy odziani w ciężkie, wilgotne płaszcze. Staliśmy tak blisko siebie, że czuliśmy nawzajem, jak nasze ubrania parują. Nawet wśród moich kolegów z drużyny rugby w klubie Blackheath uchodziłem za postawnego, tak więc niemal dosłownie musiałem wcisnąć się do małej sypialni. Miałem ochotę zdjąć z siebie przemoczony płaszcz, ale najzwyczajniej w świecie nie było na to miejsca.

Jakby tego było mało, od tygodnia eksperymentowałem z bokobrodami, licząc, że przydadzą powagi mojej twarzy – okazało się jednak, że dodają mi jedynie posępności – i one także były całkiem mokre. Postanowiłem, że kiedy tylko wrócimy do naszych wygodnych pokoi przy Baker Street, zgolę je. Poza tym były bardziej siwe niż jasne włosy na mojej głowie, przez co przypominały mi, że nie jestem już tak młody jak kiedyś. Również wszywany pasek w moich spodniach zaczynał się robić przyciasny.

– Widzę to, co oczywiste – odparł bratu Holmes. – Że dziś rano stracił dziesięć szylingów, stawiając na niewłaściwego konia na torze wyścigowym w Kempton, choć jego chabeta omal nie wygrała, i że ma poważne kłopoty finansowe.

– Co? – wykrztusiłem. – Skąd to wiesz?

– Och, Watsonie. Z pewnością zauważyłeś, jak bardzo był przybity i rozdrażniony, gdy otworzył nam drzwi, i jak zwlekał z odejściem, choć w instytucji takiej jak ta zniewagą jest zabieganie o napiwki od członków klubu lub ich gości.

– Istotnie – zgodził się Mycroft.

– A reszta…?

Holmes westchnął.

– Na jego butach była trawa. Mamy połowę grudnia, tak więc zieloną trawę można znaleźć wyłącznie na starannie utrzymywanych terenach. Fakt, że przed przyjściem do pracy nie miał czasu wyczyścić butów, świadczy o tym, że przyszedł tu prosto z miejsca, gdzie przykleiła mu się do podeszew. Strzępy papieru bezceremonialnie wetknięte w kieszeń spodni, w tym jeden z widoczną u góry liczbą dziesięć, z pewnością są pokwitowaniem, które otrzymał od konika, a wątpię, by Manninga stać było na postawienie dziesięciu gwinei na jakikolwiek wyścig, musiały to być zatem szylingi. Wiem, że to Kempton, bo dziś nie organizowano innych wyścigów, a koń, na którego postawił, musiał być bliski zwycięstwa, ponieważ Manning ma zdarte gardło i zachrypnięty głos człowieka, który podczas gonitwy krzykami zachęca zwierzę do biegu. Nie zadawałby sobie trudu, gdyby zwierzę od początku biegło gdzieś na końcu.

– Dobry Boże! – wykrzyknąłem.

– Dobra robota, Sherlocku – rzekł Mycroft z uśmiechem. – Nie zgadza się tylko jeden szczegół.

– Jakiż to? – odparł mój przyjaciel, lekko zaintrygowany.

– Nie chodziło o konia.

– Nie?

– Och, Sherlocku. Nie zauważyłeś, jak Manning pachniał psem? Przecież to jasne jak słońce. Wracał z wyścigów chartów, bracie. Bez wątpienia był w Walthamstow.

Holmes wzruszył ramionami z pozorną obojętnością.

– Co ci jest? – zapytał.

– Och, zwykły katar, jak sądzę. – Mycroft sprawiał wrażenie zadowolonego, że może pozostać w łóżku. – Może zaproponuje mi pan coś na uśmierzenie bólu, doktorze?

– Wyślę panu coś – odparłem. – Proszę wypijać szklankę dwa razy dziennie po posiłkach. Powinno pomóc.

– Dziękuję. Ach, Sherlocku, mam do ciebie prośbę.

– O co chodzi?

– Zamierzam zostać tu przez chwilę. W moim domu jednak są pewne dokumenty. Wolałbym, żeby nie wpadły w ręce jakiegoś włamywacza. Zabierz je, proszę, do mojego biura w Whitehall. I strzeż ich jak oka w głowie, bo są niezwykle ważne.

– Czy niektóre z nich są zapisane po niemiecku? A inne po rosyjsku?

– Jest też kilka po francusku i po włosku. I turecku. Tak, bracie, dobrze się domyślasz.

– Nietrudno było zgadnąć, zważywszy na to, czym się zajmują twoi koledzy w Westminsterze.

W końcu zacząłem rozumieć. W ostatnich miesiącach w gazetach pojawiły się informacje o rozruchach w Europie. Kolejni młodzi politycy i książątka podsycali nacjonalistyczne niepokoje w swoich ojczyznach. To z kolei niepokoiło wielkie mocarstwa, które zaczęły skakać sobie do gardeł.

– Racja, Sherlocku, racja. Dokumenty znajdują się w moim sejfie. Jarrow, mój osobisty sekretarz w biurze Whitehall, będzie wiedział, co z nimi zrobić.

– Zajmę się tym. Coś jeszcze?

– Nie, nie. – Mycroft wrócił do czytania książek, jak gdyby chciał dać nam do zrozumienia, że rozmowa dobieg­ła końca.

– A kombinacja cyfr? – spytałem, zaskoczony, że pominął tę informację.

Spojrzał na mnie z bezbrzeżnym rozbawieniem.

– Dlaczego pan pyta?

– Cóż, bez niej raczej nie zdołamy otworzyć sejfu.

– Nie? – Skonfundowany odwrócił się w stronę Holmesa. – Czy to problem, Sherlocku?

– Ależ skąd – zapewnił mój przyjaciel.

Mycroft popatrzył na mnie, jak gdybym wysunął teorię, że księżyc to w istocie ogromna ryba.

– Niezwykłe – mruknął pod nosem.

– Chodźmy, Watsonie – zaczął Holmes. – Powinniśmy…

Nie dokończył, bo w tej samej chwili rozległo się stłumione pukanie do drzwi.

Mycroft jęknął.

– Nie, tylko nie goście – mruknął. – Jestem chory.

Nie mając ochoty wysłuchiwać jego dalszych utyskiwań, sam otworzyłem drzwi i zdziwiłem się, widząc eleganckiego młodzieńca – absolwenta Harrow, sądząc po krawacie (nie tylko Holmes jest bowiem spostrzegawczy) – o starannie przystrzyżonych jasnych włosach i przyjemnej, chłopięcej twarzy. Jego wzrost i postawa sugerowały, że prowadzi zdrowy tryb życia; widziałbym go na pozycji skrzydłowego w drużynie rugby. Młodzieniec otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale Holmes chwycił go za ramię i wciągnął do pokoju.

– Młody człowieku – rzekł – w tym klubie wypowiedzenie choćby słowa poza pokojem sypialnym czy Pokojem Nieznajomych warte jest więcej niż twoje życie. Jeśli to zrobisz, zostaniesz niezwłocznie i brutalnie wyrzucony na ulicę.

Chłopak wydawał się nieco wstrząśnięty takim traktowaniem, udał jednak, że go to nie obeszło. Miałem wrażenie, że coś wisi w powietrzu.

– Pan Sherlock Holmes?

– To ja.

– Szukałem pana.

– Naturalnie. W przeciwnym razie by tu pana nie było. Zakładam, że urocza pani Hudson zlitowała się nad panem i powiedziała, gdzie można nas znaleźć.

– Nie inaczej, proszę pana.

– Sherlocku, próbuję czytać – mruknął Mycroft, nie odrywając wzroku od książki. – Te ośmionogi to intrygujące małe bestie, które w chwili obecnej wymagają całej mojej uwagi.

– Proszę mówić zwięźle – rzucił Holmes do młodzieńca, który, jak podejrzewałem, chciał, żebyśmy uważali go za naszego najnowszego klienta.

Ten wyglądał na zdenerwowanego.

– Panie Holmes, nazywam się George Reynolds i pad­łem ofiarą oszustwa tak dziwnego, że sam już nie jestem pewien, czy rzeczywiście jest to oszustwo.

Holmes prawie niezauważalnie zacisnął wargi, dzięki czemu wiedziałem, że deklaracja młodzieńca wzbudziła jego ciekawość.

– Jak to? – zapytał.

Młody Reynolds przeczesał palcami gęste włosy.

– Z zawodu, proszę pana, jestem aktorem. Nie twierdzę, że najwybitniejszym aktorem mojego pokolenia, ale posiadam pewien talent. Obecnie występuję w spektaklu…

– Rozumiem, gra pan tytułową rolę w Ryszardzie Trzecim i miał pan przedstawienie dziś po południu.

Młodzieniec gapił się na niego w bezbrzeżnym zdumieniu.

– Skąd pan wie?

– Ledwie widoczna linia na pańskim czole sugeruje, że nosił pan kapelusz lub koronę. Jednak pana postura mówi znacznie więcej. Aktorzy zwykle pracują nad tym, by stać prosto i dumnie, tymczasem pan jest nieco przygarbiony, co świadczy o tym, że długo chodził pan pochylony i nadal bolą pana plecy. Bo i czegóż można się spodziewać po trzech godzinach garbienia się, jeśli nie sztywnych lędźwi?

Słysząc to, młodzieniec zamrugał i wyprostował się nieco.

– Tak, tak, rozumiem.

Mycroft westchnął wymownie.

– A jakież to oszustwo ma pan na myśli?

– Chodzi o to, panie Holmes, że wszyscy inni biorący udział w przedstawieniu, od giermków aż po królową, to amatorzy. Nie wiedzą, co robić, rzadko pamiętają swoje kwestie, mają koszmarną dykcję i w ogóle nie zasługują na miano aktorów.

Holmes zacisnął usta z niezadowoleniem.

– W takim razie współczuję publiczności, jednak tego rodzaju profesjonalne rozczarowania nie leżą w kręgu moich zainteresowań. Życzę panu dobrego dnia – dodał jeszcze i delikatnie pchnął młodzieńca w stronę drzwi.

– Ale publiczność jest zachwycona – odparł młodzieniec i wyszarpnął ramię.

– Tym gorzej dla nich.

– Właśnie to jest najdziwniejsze: to zawsze ta sama publiczność. Mniej więcej piętnaście osób, które zjawiają się jak według jakiegoś grafiku. Około dziesięciorga każdego wieczoru. Oprócz nich na sali nie ma nikogo innego. I za każdym razem przebierają się, udając innych ludzi.

Usłyszawszy to, Holmes opuścił rękę.

– Ludzie na widowni przebierają się?

George Reynolds wydawał się teraz nieco wyższy i zauważyłem, że jego ubranie doskonale pasuje do jego profesji. Było nieco zbyt śmiałe w kroju i kolorze i może nazbyt znoszone.

– Mieliśmy już dwanaście spektakli. Za każdym razem siedzą dobrani w inne pary albo sami, odziani w rozmaite ubrania, od futer, przez stroje praczek, a na mundurach wojskowych kończąc. Zdarza się, że mężczyźni przyklejają brody albo naciągają czapki na czoła w nadziei, że nie zostaną rozpoznani. Cóż, kiedy człowiek stoi na scenie oślepiony reflektorami, niełatwo jest rozróżnić twarze, czasami jednak, kiedy nie występuję, lubię stać na tyłach sali i patrzeć, czy publika dobrze się bawi. To właśnie wtedy zacząłem zauważać, że to zawsze ci sami ludzie.

– Lojalna publiczność, która nie chce zostać zauważona. To z pewnością niezwykłe – rzekł w zamyśleniu Holmes.

– Ale to nie wszystko.

– Zatem proszę mówić dalej.

– Jak może pan wie, w kulminacyjnym momencie sztuki dochodzi do pojedynku na rapiery między Ryszardem a Richmondem.

– Mam tego świadomość.

Mycroft z westchnieniem cisnął na podłogę dzieło Dantego i rozprawę o pajęczakach.

– Dziś po południu doszło do straszliwego wypadku. Tępy czubek mojego rekwizytu złamał się, gdy pchnąłem nim pana Gillsa, grającego Richmonda, i naprawdę dźgnąłem go w brzuch. Rana nie była poważna, krwawił jednak i był głęboko wstrząśnięty. Kiedy leżał na ziemi, zaczął panikować, nie z powodu krwi, ale dlatego, że przyszło mu do głowy, że mógłbym odejść z zespołu. Myśl o tym przerażała go tak bardzo, że kazał mi przysiąc na własne życie, że tego nie zrobię. Próbował nawet wstać, by udowodnić mi, że rana jest powierzchowna. Zemdlony osunął się w moje ramiona, choć niebawem odzyskał przytomność. Panie Holmes, co to wszystko może znaczyć?

– Występująca incognito publiczność i obsada dziwnie zdesperowanych amatorów. – Holmes klasnął i wzniósł ręce do sufitu. – Panie Reynolds, może istotnie coś jest na rzeczy. Zapraszam z nami na Baker Street, gdzie będziemy mogli kontynuować rozmowę.

Wychodząc, usłyszałem jeszcze, jak Mycroft mruczy:

– Dzięki Bogu.

Rozdział 2

Nie ma rzeczy, którą uwielbiałbym bardziej niż nierówną walkę. Nienawidzę tych uczciwych pojedynków, w których wymiany ciosów ciągną się bez końca, a szala zwycięstwa przechyla się to na jedną, to na drugą stronę. Nie, dajcie mi wielkoluda, który będzie okładał pięściami jakieś chucherko, a będę wniebowzięty.

Mówię o tym, bo cała ta dziwaczna sprawa zaczęła się na corocznym jarmarku w Vauxhall, na imprezie nazywanej Spędem Łajdaków z powodu ogólnej atmosfery występku i draństwa. Widzicie, raz w roku, w okresie świąt Bożego Narodzenia, włodarze tego miasta otwierają bramy dawnych Ogrodów Vauxhall, w których niegdyś panowie i damy pijali herbatę, i zapewniają bardziej przyziemną rozrywkę ludziom takim jak ja. Misternej roboty maleńkie filiżanki z indyjską herbatą znikają zastąpione walkami bokserskimi i gabinetami osobliwości dla tych, którzy mają w sobie diabła. Tam właśnie zobaczyłem Merricka, Człowieka Słonia, i Bess Dziwaczkę, która nie jadła niczego poza kurzymi żołądkami. Widziałem, jak Waller, Olbrzym ze Shropshire, pobił na miazgę czterech mężczyzn jednocześnie, podczas gdy ich żony niemal omdlewały na jego widok i wykłócały się o to, która będzie mogła obmyć go po walce. Ach, piękne to były czasy.

Powiedziałem swojemu przyjacielowi i mentorowi – wiecie któremu: temu wysokiemu, chudemu jegomościowi, którego bystry umysł rozwikływał najtrudniejsze zagadki kryminalne – o swoim zamiłowaniu do nierównych walk, na co odpowiedział, że doskonale mnie rozumie.

– Dzieje się tak dlatego, że jesteś zwierzęciem, Moran – rzekł.

– Dziękuję, Profesorze – odparłem. – Potraktuję to jako komplement.

Profesor zatrzymał się przy stoisku z czekoladą, hebanową laską przegnał z drogi kilku strojących groźne miny urwisów i kupił sobie filiżankę gorącego napoju. Upił łyk, po czym spojrzał na mnie.

– Och, wybacz, ty również miałeś ochotę?

Cóż, prawdę powiedziawszy, nie pogardziłbym filiżanką gorącej czekolady. I nie chodziło o to, że nie było mnie na nią stać – pół pensa nie zrujnowałoby moich bankierów (miałem konto w Courts & Co., podobnie jak Jej Wysokość). Ale gdybym zamówił to samo co Profesor, wyglądałbym jak kundel chodzący krok w krok za swoim panem, nie zaś jak jego zaufany pomocnik.

Zapytacie jednak, dlaczego pułkownik Sebastian Moran, absolwent Eton College i Uniwersytetu Oksfordzkiego, w niedalekiej przeszłości służący w Pierwszym Pułku Pionierów Bengaluru, podąża krok w krok za profesorem Jamesem Moriartym, do niedawna zatrudnionym na Uniwersytecie St Andrews? Cóż, zostańcie ze mną, a zdradzę wam prawdę.

Podobało mi się w college’u, lecz to armia zmieniła mnie w kogoś zupełnie nowego. Polowania na trawiastych obszarach południowej Afryki i walki na wzgórzach: miesiąc po tym, jak przywdziałem mundur, klapki spadły mi z oczu i wiedziałem już, do czego zostałem stworzony. Z szablą w prawej ręce i pistoletem w lewej byłem gotowy rozpętać piekło.

Zostałem odznaczony, zdegradowany, wymieniony w rozkazie dziennym i o mały włos nie zwolniono mnie ze służby. Tak było do czasu, aż narobiłem sobie zbyt wielu wrogów i uznałem, że czas poszukać dla siebie nowego miejsca. Kiedy jednak mężczyzna zostaje zapamiętany jako najlepszy strzelec w armii Indii Brytyjskich, który gonił za tygrysami uzbrojony jedynie w mongolski miecz… Cóż, dla takiego człowieka praca na giełdzie papierów wartościowych albo nauczanie zasmarkanych bachorów greki jest niczym kara, przez którą ma ochotę palnąć sobie w łeb.

Ponieważ potrzebuję w życiu dreszczyku emocji. A nie doświadczysz go, siedząc w pensjonacie w Clapham czy spacerując w niedzielę po parku. Do diabła z tym.

Do tego potrzebuję pieniędzy. Karty, wyścigi konne, dziwki – wszystko to kosztuje. Dlatego współpracuję z Profesorem.

Przeczytałem kilka książek historycznych i mogę was zapewnić, że człowiek ten ma wyjątkowy umysł. Nigdy dotąd nie było nikogo takiego jak on. O tak, plany, które obmyśla, są piękne. Intrygi polityczne, napady rabunkowe, drobny szantaż. Niektórych z nich nawet ja nie rozumiem, aż do czasu, gdy sprawa jest rozwiązana, a my jesteśmy niemal tak bogaci jak Krezus, choć policjanci nie mogą nam nic zrobić. A jaka jest moja rola w tym wszystkim? Cóż, ja zajmuję się szczegółami: załatwiam ludzi, broń, jeśli robi się gorąco, i kryjówki, w których możemy się po wszystkim zaszyć. Dbam o dyscyplinę i jeśli trzeba, wywieram naciski. Pilnuję, żeby ludzie nie wściubiali nosa w nie swoje sprawy.

Ogólnie rzecz biorąc, Profesor płaci mi grubą forsę za to, że świetnie się bawię.

A więc byliśmy w Ogrodach Vauxhall. Przez chwilę obserwowałem stragany i występy. Były tu trybuny stojące, jezioro z łódkami do wynajęcia, drewniane pergole nad głowami, bardziej podobne do szubienic niż do chińskich chatek, które miały przypominać. A nad wszystkim tym unosiła się podejrzana atmosfera, pasująca do trzydniowej balangi, dla której się tu zjawiliśmy. Żeby się tu dostać, nie trzeba było mieć zaproszenia ani znajomości, tylko zdrowy rozsądek i szybką rękę, na wypadek gdyby ktoś postanowił uwolnić cię od portfela. W przeciwnym razie można było wrócić do domu znacznie uboższym, niż się z niego wyszło.

Wszystko to organizował gang Orcharda. Seamus Orchard, który przejął interes po swoim ojcu, Ichabodzie, utopił w Regent’s Canal tylu ludzi, że idąc po trupach, można by przejść z jednego brzegu na drugi. Seamus nie był w ciemię bity i nie ryzykował bardziej, niż to konieczne. Znałem z widzenia niektórych z jego ludzi – choćby stąd, że obstawiali wszystkie wejścia – i nie miałbym nic przeciwko, gdyby stanęli po mojej stronie w razie awantury z Murzynami albo Pasztunami.

Spostrzegłem, że wśród jego chłopców pojawiło się wiele nowych twarzy.

– Seamus rekrutuje – zauważyłem. Skoro Orchard rozwijał interes, musiał mieć błogosławieństwo samego szefa.

– Musi. W mieście pojawiła się świeża krew.

– O czym pan mówi, Profesorze?

– Nie słyszałeś? Amerykański gangster z Nowego Jorku, niejaki Dutch Calhoon, wyraził zainteresowanie transatlantycką operacją. To intrygujący i ambitny pomysł, a sam Calhoon wydaje się całkiem ciekawym człowiekiem, zwłasz-cza że jeszcze rok temu on i jego młodszy brat uchodzili za zakały rodziny. Podobno byli strachliwi w porównaniu ze swym ojcem, człowiekiem znanym jako Tartar. Pewnie już tu są. Czuję, że prędzej czy później powinienem spotkać się z Dutchem i pomówić o jego planach.

Patrzyłem, jak szef popija gorącą czekoladę, uśmiecha się złośliwie i skinieniem przywołuje jednego z uliczników, żeby wręczyć mu resztki napoju, i – niczym dziadek wnuka – poklepuje go po policzku. Ubiera się i chodzi też jak dziadek, dzięki czemu jeszcze lepiej potrafi wmieszać się w tłum. Przez to, że powłóczy nogami i nosi trzyczęściowe garnitury, wygląda jak każdy inny dżentelmen w omnibusie jadącym z Tottenham Court do Bóg-jeden-wie-gdzie. Nie zrozumcie mnie źle, jak każdy doceniam zalety dobrego kamuflażu. Dlatego wkładam mundur w kolorze khaki na sawannę i elegancki dwuczęściowy garnitur w kolorze zieleni myśliwskiej od Gieves and Hawkes, gdy wybieram się na Piccadilly. Ale są pewne granice tego, jak pokazuję się w miejscach publicznych, a ubieranie się jak stojący nad grobem mieszkaniec Balham jest nie do przyjęcia.

Mijaliśmy największy namiot ze wszystkich, ogromną pasiatą płachtę z wymalowanymi na niej skrzyżowanymi pięściami. Nawet najbardziej tępy bywalec jarmarku zgadłby, że tam właśnie odbywają się walki. Wstęp kosztował trzy pensy, czyli całkiem niedrogo, zważywszy na to, że za tę cenę człowiek mógł wybrać, co zobaczy: walkę mężczyzn, psów albo psów z niedźwiedziami, którym powyrywano kły.

– Zobaczymy walkę? – spytałem szefa.

– Skoro chcesz – odparł. – Choć nie jestem zwolennikiem przemocy, zwłaszcza bezsensownej.

Nie odpowiedziałem i podążyłem za nim. Przy wejściu stało jeszcze więcej oprychów – zobaczyłem McGilla Pięć Palców, który nie ruszał się nigdzie bez swojej dziewczyny, Coleen, wrednego rudzielca, którego nastawiłbym przeciwko dorosłemu orangutanowi, gdybym chciał, żeby małpa dostała za swoje.

– McGill – rzuciłem, wchodząc.

– Panie Moran – mruknął. Zatrzymałem się i wbiłem w niego wzrok. – Pułkowniku – poprawił się zakłopotany.

Stojąca za jego plecami Coleen zachichotała.

Gdy weszliśmy, ściągano właśnie z ringu potężnego, czarnoskórego boksera z nosem od ucha do ucha, podczas gdy mierzący pięć stóp wzrostu Chińczyk skakał z radości jak opętany. Patrząc na drobnego chudzielca, można by pomyśleć, że muchy by nie skrzywdził, ja jednak widziałem, co tacy jak on potrafią zrobić ze stopami, kolanami i pięściami, gdy człowiek się tego nie spodziewa. Są jak tornado, które ktoś wpuścił na ring.

Wokół ringu pieniądze przechodziły z rąk do rak. Mnóstwo pieniędzy. Widzicie, Spęd Łajdaków to prawdziwy raj dla bukmacherów i w kącie zobaczyłem Seamusa Orcharda uśmiechającego się jak kot, który dorwał się do śmietanki, bo niemal czuł, jak dziesięć procent zysków wypełnia mu kieszenie.

Poszedłem do dołu z niedźwiedziem. To dopiero była walka. Przykuta łańcuchem do pala wielka brunatna bestia szarpała się jak opętana, próbując dorwać psa, który co rusz przyskakiwał do niej i ją kąsał. Byłem w swoim żywiole: zwierzęta, wrzeszczący gapie i okazja, żeby zarobić kilka funciaków. Podszedłem do gościa z kredą w ręce, który przyjmował zakłady na to, że walkę wygra kundel.

– Gwinea na kundla – powiedziałem, pokazując mu złotą monetę. Gdy po nią sięgnął, dodałem: – Nie tak szybko, kolego. Jakie są notowania?

Przez kilka sekund spoglądał na psa i widziałem, że kalkuluje. Zabawne, jak cockneye znają się na arytmetyce, kiedy trzeba.

– Dla ciebie, szefie, trzy do jednego?

– Trzy do jednego? Nie rozśmieszaj mnie. Bydlę prawie się już udusiło.

Gość coś mruknął, ostatecznie jednak przystaliśmy na dwa do jednego, po czym splotłem ramiona i skupiłem się na walce.

– Ho, ho! – zawołałem, gdy pies wyrwał kawał mięsa z uda niedźwiedzia. – Ten mały gnojek może wygrać.

Rozdział 3

Gdy w końcu przedarliśmy się przez panujący na zewnątrz mrok i bezpiecznie dotarliśmy na Baker Street 221B, George Reynolds, wyraźnie wzburzony, zaczął krążyć po pokoju. Uprzejmie odmówił spoczęcia na obitym aksamitem krześle, na którym zwykle siadali klienci Holmesa, i zamiast tego chodził w tę i we w tę, omijając sterty osobliwych przedmiotów zgromadzonych w salonie.

Jest coś dziwnie ciepłego w chaosie będącym dziełem Holmesa – tych wszystkich papierach, probówkach i walających się wszędzie afrykańskich figurkach plemiennych. Można próbować sforsować te rupiecie albo ostrożnie poruszać się między nimi, ale gdy człowiek się z nimi oswoi, ma wrażenie, że mieszka tu od zawsze. Odkąd się tu wprowadziłem, czułem się jak w domu. Pani Hudson, nasza gospodyni, troszczyła się o nas jak kwoka o pisklęta, przygotowywała nam smaczne posiłki i utyskiwała głośno, gdy Holmes nie zjadł wszystkiego. Ze mną nigdy nie miała tego problemu.

Dwa duże okna robiły, co mogły, żeby wpuścić trochę światła, a w migotliwym blasku lamp gazowych nasz gość wyglądał na nieszczęśliwego. Przypuszczałem, że jest miłym człowiekiem, który ostatnio czuł presję. Holmes nabił fajkę tureckim tytoniem, który trzymał w perskim kapciu przy palenisku, i usiadł, czekając na dalszy ciąg opowieści.

– Jak już wiecie, panowie, nazywam się George Reynolds. Mam dwadzieścia pięć lat i dorastałem w Sussex. Już w szkole zacząłem interesować się aktorstwem. Rodzice próbowali wybić mi to z głowy i pchnąć w kierunku bardziej szanowanej profesji. – Uśmiechnął się zwycięsko. – Ale oto jestem.

– A jak później wyglądało pańskie życie?

– W ostatnich latach rodzice zmarli, zostawiając mi niewielki majątek, który wystarczył jednak, żebym przyjechał do Londynu i spełnił marzenia o aktorstwie. Odkąd tu jestem, mam pracę. Nic spektakularnego, ale zarabiam wystarczająco, żeby stać mnie było na chleb i wynajęcie malutkiego pokoiku w Cheapside. Jakiś czas temu nie miałem pracy przez dwa miesiące i zaczynałem się już martwić, bo kończyły mi się oszczędności. Wykorzystałem wszelkie kontakty, rozpytywałem znajomych, czy nie wiedzą o przesłuchaniach do nadchodzących spektakli i agencjach szukających aktorów. Nikt nie był w stanie mi pomóc. I wtedy, dokładnie cztery tygodnie temu, nieoczekiwanie spadł mi z nieba prawdziwy dar.

– Rola? – spytałem.

– I to jaka, doktorze Watson! Byłem w swoim pokoju i po raz setny tego wieczoru liczyłem to, co zostało z moich oszczędności, gdy moja gospodyni zawołała: „Panie Reynolds! Jakiś dżentelmen do pana!”. – Powiedział to, w mistrzowski sposób naśladując głos staruszki. – Cóż, byłem zaskoczony. W wynajętym pokoju nigdy nie miałem gości. Zszedłem na dół i zobaczyłem, że u podnóża schodów czeka na mnie niski człowieczek w grubych okularach.

– Proszę go opisać! – zażądał Holmes.

– Och… Roztaczał wokół siebie akademicką aurę. Z całą pewnością był miłośnikiem książek. Nad uszami miał kępki czarnych włosów, lecz poza tym był całkowicie łysy.

– I co było dalej?

– „Pan Reynolds?”, spytał nieznajomy. „To ja”, odparłem. „Chciałbym zamienić z panem kilka słów”, oświadczył. „Domyślam się”. Byłem skonsternowany, bo każdą jego wypowiedź poprzedzała pięciosekundowa pauza, podczas której przyglądał mi się uważnie niczym rolnik kupujący krowę. „Kilka słów?”, powtórzyłem. Ocknął się, pokręcił głową i rzucił ze śmiechem: „Proszę wybaczyć. Wie pan, w ubieg­łym roku widziałem pana w operze Uprowadzenie z seraju. Był pan wspaniały, absolutnie rewelacyjny”. Pochlebiło mi to, zwłaszcza że bardzo miło wspominałem ten spektakl. „Kiedy więc kompletowałem obsadę do swojej ostatniej produkcji”, ciągnął nieznajomy, „wiedziałem, że jest pan człowiekiem, którego szukam. Za dwa tygodnie wyruszamy w trasę”.

Usłyszawszy to, Holmes podniósł rękę.

– Watsonie? – rzucił.

Reynolds urwał i spojrzał na mnie pytająco.

– Pyta, czy zauważyłem coś dziwnego w pańskiej opowieści – wyjaśniłem. – I owszem, tak się składa, że coś zwróciło moją uwagę – dodałem może nieco zbyt arogancko.

– Doskonale, w takim razie oświeć nas, proszę – rzekł Holmes.

– Ów mężczyzna nie mógł mówić prawdy. Skoro tak zachwycił go pański występ, że postanowił pana odszukać, to dlaczego widząc pana, musiał się upewnić, że jest pan George’em Reynoldsem?

– Brawo, Watsonie. – Holmes klasnął. – Brawo. Mylisz się, ale przynajmniej próbowałeś. Otóż widzisz, ów dziwny gość istotnie potrzebował potwierdzenia, ponieważ Uprowadzenie z seraju jest operą Herr Mozarta i jest w niej tylko jedna partia mówiona, Baszy Selima. Ponieważ pan, panie Reynolds, mówi o sobie, że jest aktorem, a nie śpiewakiem, można wnioskować, że to właśnie pan grał tę rolę. To z kolei oznacza, że miał pan perukę, sztuczną brodę, prawdopodobnie sztuczny nos i grubą warstwę ciemnego makijażu, który upodabniał pana do Turka. Nawet po spektaklu, gdy aktorzy kłaniają się publiczności, nie mógł pan pojawić się na scenie bez wszystkich rekwizytów, nic więc dziwnego, że człowiek ten nie był w stanie rozpoznać pana w zapewne słabo oświetlonym korytarzu. Pytanie, na które trudniej będzie odpowiedzieć, brzmi: skąd ów dżentelmen wiedział, gdzie pana znaleźć? Pański adres nie jest raczej publicznie dostępny, nie sądzę, by pana poprzedni pracodawcy chcieli podawać go bez pańskiej zgody, a mówimy o przedstawieniu sprzed roku, więc nieznajomy nie mógł śledzić pana w drodze do domu, co zresztą samo w sobie byłoby dość ciekawe.

Słysząc to, nasz młody gość się wzdrygnął.

– Nawet o tym nie pomyślałem, panie Holmes.

– Dobrze więc, że pan tu przyszedł. Proszę jednak mówić, co było dalej.

Poczułem, że oblewam się rumieńcem, zaraz jednak skupiłem się na opowieści naszego klienta.

– Muszę przyznać, że byłem zachwycony. Normalnie zapytałbym o szczegóły, jednak w sytuacji, w jakiej się znalazłem, przeszedłem od razu do bardziej praktycznych kwestii: „Jestem panu bardzo wdzięczny, panie…?”. „Och”, rzucił, „Bart. Edgar Bart”. „Zatem jestem panu bardzo wdzięczny, panie Bart. Czy mogę spytać o warunki finansowe?” „Ależ naturalnie”, odrzekł. „Płacę dziesięć funtów tygodniowo. Przy czym spektakle odbywają się co wieczór, a w środy dwa razy”. Panie Holmes, to trzykrotnie więcej, niż dotychczas mi płacono.

– A zatem mamy do czynienia z prawdziwym miłośnikiem teatru.

– Powiedział, że próby będą trwały tydzień, po czym przez miesiąc będziemy występować w salach parafialnych, świetlicach, kilku zajazdach i mniejszych teatrach w południowo-zachodniej Anglii, a następnie przez dwa tygodnie w miastach uniwersyteckich: Oksfordzie i Cambridge. Jak dla mnie brzmiało to nieźle. Dlatego uścisnęliśmy sobie dłonie i szczęśliwy poszedłem na pierwszą próbę, którą nazywamy „czytaniem”. To wtedy po raz pierwszy naszły mnie wątpliwości.

– Ach tak?

– Jak już wcześniej mówiłem, wyglądało to tak, jakby reszta obsady nigdy dotąd nie występowała. Musiałem im tłumaczyć, gdzie jest prawa, a gdzie lewa strona sceny. Nie potrafili czytać scenariusza, nakładać makijażu, a nawet stać, jak należy. Sceny batalistyczne naprawdę zakończyłyby się jatką, gdybym nie interweniował i nie pokazał panu Bartowi, jak robić to bezpiecznie.

– Ale poradziliście sobie – powiedziałem.

– Tak. Po czym wyruszyliśmy na tournée, które rozpoczynał tydzień spektakli w Exeter. Najpierw zaskoczył mnie wynajęty pokój.

– Nie spełniał pańskich standardów?

– Wręcz przeciwnie. Był wspaniały. Godny króla. Najlepszy apartament w najlepszym hotelu w mieście.

– Przecież grał pan króla – zauważył Holmes. – A reszta aktorów?

– Zamieszkali w obskurnych pokoikach nad kilkoma zajazdami.

– Był pan główną gwiazdą – zauważyłem, próbując uzasadnić taki stan rzeczy.

– Miło, że pan tak mówi, doktorze Watson. Ale tak naprawdę nikt nigdy o mnie nie słyszał. Raczej nie przyciągałem tłumów. Dopóki jednak graliśmy, starałem się o tym nie myśleć. Tyle że teraz, w Cambridge, wszystko wygląda tak samo: wciąż jestem traktowany po królewsku.

– A jak odnoszą się do pana inni aktorzy? – zapytał Holmes.

– To również jest dość dziwne. Aktorzy zwykle są przyjaźni i trzymają się razem. To jedna z rzeczy, które lubię w tym zawodzie. Ci jednak podchodzą do mnie z takim samym szacunkiem, który zapewnia mi godne lordów pokoje w hotelach. Gdy tylko otwieram usta, milkną i słuchają, co mam do powiedzenia. Jeśli brakuje miejsc siedzących, ktoś wstaje i upiera się, żebym zajął jego krzesło. Wszystko po to, żeby było mi wygodnie i żebym czuł się zadowolony. No i cała ta sprawa z publicznością.

– Grupa tych samych ludzi, którzy na zmianę przychodzą do teatru, tak?

– Właśnie.

Holmes odchylił się na oparcie krzesła i wydmuchał w stronę sufitu kłąb niebieskawego dymu.

– Watsonie, to mi przypomina jedną albo dwie zagadki, którymi zajmowaliśmy się w przeszłości – powiedział po chwili. – Przychodzi mi na myśl sprawa urzędnika maklerskiego.

Miał rację. Sprawa dotyczyła młodego mężczyzny, który porzucił pracę w Londynie skuszony lepiej płatną posadą w Birmingham. A wszystko po to, by ktoś wcielił się w niego i dokonał rabunku.

– Wspominał pan, że przez jakiś czas nie miał zatrudnienia. Proszę opowiedzieć o tym, jak mieszkał pan, zanim przyjął tę posadę.

Mężczyzna wydawał się nieco zaskoczony.

– Wynajmowałem najzwyklejszy mały pokój w pensjonacie.

– Ktoś mieszkał nad panem?

– I pode mną.

– Jaki widok roztaczał się z okien pańskiego pokoju?

– Widziałem ścianę sąsiedniego budynku. Zwykłego, małego domku.

– Długo pan tam mieszkał?

– Jakieś pół roku. Nigdy nie wydarzyło się tam nic niezwykłego.

Holmes, zamyślony, wypuścił dym przez usta.

– Gdyby ktoś rozpaczliwie pragnął dostać się do pana pokoju, zapewne mógłby to zrobić, znając godziny pańskich występów. Nie, myślę, że możemy odrzucić tę teorię. A to znaczy, że potrzebujemy… Watsonie?

– Tak, Holmesie?

– Więcej danych. Żeby cokolwiek ustalić, będziemy potrzebować więcej informacji. Panie Reynolds, zajmiemy się pańską sprawą – powiedział. Nasz człowiek teatru westchnął z ulgą i otworzył usta, żeby coś powiedzieć, lecz Holmes uniósł dłoń. – Tymczasem jednak mój umysł zajmuje iście diabelska sprawa Wielkiego Szczura z Sumatry.

Ach tak, Wielki Szczur z Sumatry. Nawet teraz na dźwięk tego przydomka przebiega mnie dreszcz. Opowiem o nim, kiedy świat będzie wystarczająco gotowy na tę historię.

– Prawdę powiedziawszy – dodał Holmes – mam tyle obowiązków, że nie mogę być na każde wezwanie. Poza tym muszę zostać w Londynie. – Reynolds znowu próbował coś powiedzieć, jednak i tym razem Holmes go uprzedził. – Dlatego, Watsonie, stary przyjacielu, chciałbym, żebyś to ty dokonał wstępnych ustaleń.

– Dobrze – odparłem, choć Reynolds patrzył na nas z powątpiewaniem.

– Byłoby dobrze, gdybyś jutro dołączył do nich w Cambridge.

– Miałbym… grać? – spytałem.

Holmes odchylił głowę i roześmiał się.

– Nie miałem na myśli spektaklu, Watsonie. Chyba jesteś już za stary na zmianę profesji. Myślałem raczej o tym, żeby pan Reynolds przedstawił cię jako, powiedzmy, swojego wuja. Dzięki temu będziesz mógł towarzyszyć aktorom przed spektaklami i po nich, a co za tym idzie, zdobędziesz dla nas więcej informacji. Poinformuj mnie listownie o swoich odkryciach.

Usłyszawszy to, poczułem ulgę. Na studiach medycznych próbowałem swoich sił w teatrze amatorskim i muszę przyznać, że nie zapisałem się na kartach historii teatru złotymi zgłoskami. Co więcej, w wieczór premiery zapomniałem połowę swojej kwestii i byłem zmuszony improwizować, co zdenerwowało innych aktorów do tego stopnia, że trzeba było zaczynać spektakl od nowa. Po wszystkim byli dla mnie bardzo mili, wiedziałem jednak, co sobie myślą, i kiedy wróciłem na stancję, musiałem wsadzić głowę pod strumień lodowatej wody, żeby schłodzić palące uszy i policzki.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Rozdział 4

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 5

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 6

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 7

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 8

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 9

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 10

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 11

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 12

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 13

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 14

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 15

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 16

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 17

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 18

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 19

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 20

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 21

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 22

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 23

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 24

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 25

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 26

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 27

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 28

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 29

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 30

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 31

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 32

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 33

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 34

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 35

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 36

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 37

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 38

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 39

Dostępne w wersji pełnej

Epilog

Dostępne w wersji pełnej

Spis treści

Okładka

Karta tytułowa: Gareth Rubin, Holmes i Moriarty

Karta redakcyjna

Rozdział 1

Rozdział 2

Rozdział 3

Rozdział 4

Rozdział 5

Rozdział 6

Rozdział 7

Rozdział 8

Rozdział 9

Rozdział 10

Rozdział 11

Rozdział 12

Rozdział 13

Rozdział 14

Rozdział 15

Rozdział 16

Rozdział 17

Rozdział 18

Rozdział 19

Rozdział 20

Rozdział 21

Rozdział 22

Rozdział 23

Rozdział 24

Rozdział 25

Rozdział 26

Rozdział 27

Rozdział 28

Rozdział 29

Rozdział 30

Rozdział 31

Rozdział 32

Rozdział 33

Rozdział 34

Rozdział 35

Rozdział 36

Rozdział 37

Rozdział 38

Rozdział 39

Epilog