Historia pewnego zakończenia - Grygiel Marta - ebook + audiobook + książka

Historia pewnego zakończenia ebook i audiobook

Grygiel Marta

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Niesamowicie ciepła, wzruszająca historia trzech  młodych kobiet, stojących na życiowym zakręcie, z którym próbują się rozliczyć, by odzyskać równowagę. Muszą pozamykać za sobą wszystkie niedomkniete drzwi do minionych zdarzeń, by móc otworzyć nowe - do lepszego życia. Czy im się to uda?

***

Bohaterki powieści to trzy kobiety w kwiecie wieku: wdowa, rozwódka i przyszła rozwódka z dzieckiem. Co zapowiada taki zestaw bohaterek? Zamknięcie w sobie, żal, pretensje do życia i ludzi? Nic z tych rzeczy! A co jeśli nasze bohaterki umieścimy w małym hotelu nad Bałtykiem? Morze, plaża i joga oraz pies o niekonwencjonalnym imieniu Lucyfer.

Polecam, bo to zestawienie jest bardzo interesujące i prowadzi do ciekawego zakończenia. Jakiego? Dowiecie się, dając się uwieść tej pięknej historii.

Powieść polecam kobietom w każdym wieku i w dowolnym stanie ducha i związku.

Na pewno nie będziecie żałować czasu poświęconego na czytanie...

Małgorzata Piotrowska, Relaksownia

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 301

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 31 min

Lektor: Agnieszka Kazała

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © by W. L. Białe Pióro & Marta Grygiel

Zdjęcia i projekt okładki: Magdalena Muszyńska

Skład i łamanie: WLBP

Korekta: Monika Tańska

Redakcja: Agnieszka Kazała

Wydawnictwo Literackie Białe Pióro

www.wydawnictwobialepioro.pl

Wydanie: II, Warszawa 2023

Patroni:

Joga Wita Poznań – studio jogi i harmonijnego rozwoju

Przystanek szczęścia – blog

Relaksownia – blog

ISBN: 978-83-66945-52-4

„Miejscem odpoczynku dla umysłu jest serce. Przez cały dzień umysł słyszy bicie dzwonów i hałas, i kłótnię i w końcu pragnie tylko spokoju. A jedynym miejscem, gdzie umysł może odnaleźć spokój, jest cisza panująca w sercu. Tam właśnie musisz się udać”.

(Elizabeth Gilbert Jedz, módl się, kochaj)

Książkę tę dedykuję swojej Przeszłości. Dzięki niej jestem kobietą, która spełniła swoje największe MARZENIE.

Na tę chwilę z utęsknieniem czekałam cały rok. Słońce, plaża, szum fal i widok morza. W samotności. Ze wspomnieniami minionych dziesięciu lat i koszmarem ostatniego roku. Na ten tydzień szykowałam się od wielu miesięcy. Być nad morzem i tu uspokoić swoje myśli, przy okazji zahartować swoje ciało, po prostu odetchnąć. Jeszcze do niedawna nie wyobrażałam sobie wakacji bez męża. Zawsze byliśmy razem. Jednak życie pisze różne scenariusze. Życie przywiodło mnie tutaj samą.

Teraz miałam po prostu zacząć wszystko od nowa, bez obrączki na palcu i bez dziecka. Symbolicznie, na parę miesięcy przed osiągnięciem tak nielubianej dla większości kobiet, trzydziestki. Co prawda, nie tak sobie wyobrażałam wejście w kolejną dekadę życia, ale dla mnie liczył się tylko pobyt w tym miejscu, bez zmartwień i problemów. Tego chciałam. Tego potrzebowałam. Ten wyjazd miał być lekarstwem na udręczone serce i obolałą duszę.

Czerwiec 2013

W końcu pociąg ruszył, a ja wyjeżdżałam z mojego ukochanego miasta. Wiedziałam, że na tydzień zostawię za sobą nie tylko Poznań, ale i pracę, rodzinę, znajomych, a co najważniejsze byłego męża i niekończące się sprawy sądowe. To miał być tylko tydzień, a zarazem aż siedem, tak długo wyczekiwanych dni spędzonych tylko ze sobą, w swoim ciele, robiąc coś tylko i wyłącznie dla swojego zmęczonego serca. Już na początku roku wiedziałam, że swój urlop spędzę nad polskim morzem, a joga będzie moją towarzyszką. Jak bardzo się wtedy myliłam. Ale wszystko po kolei…

Zapłaciłam z góry za tygodniowy warsztat jogi i wiedziałam, że cokolwiek się wydarzy, mnie na nim nie zabraknie. Starannie wybrałam taki wyjazd, by oprócz codziennych praktyk, wspólnych posiłków czy nieobowiązkowych warsztatów, mieć też czas dla siebie. O tym myślałam w drodze nad morze. Nie chciałam, by przykre myśli dochodziły do mojego już dość mocno udręczonego mózgu. Przynajmniej chciałam by tak było. Bo ja swoje, a głowa zupełnie co innego. Nieważne, że jechałam do miejscowości, w której spędziłam pierwsze wakacje i do której nieraz wracałam z moją pierwszą miłością, późniejszym ślubnym. Nieważne, że wtedy też jechaliśmy pociągiem i że dla nas wtedy, jak teraz dla mnie, była to wyprawa życia. Za ciężko zarobione przez nas pieniądze i te odkładane teraz przeze mnie od wielu miesięcy. Tak naprawdę specjalnie wybrałam tę miejscowość. Z dwóch powodów: po pierwsze – bo tu się zaczęło, a po drugie – bo tu miało się zakończyć. Tylko tutaj dosłownie mogłam „zakopać” pamiątki po skończonym małżeństwie. Wspomnienia, myśli i symbole, które przeszkadzały w normalnym życiu. Dla mnie symbole i przeczucia były ważnym elementem życia. Może to tylko zabobony, coś czego nie da się wytłumaczyć, ale te przeczucia nieraz uratowały mnie przed klęską czy złą decyzją. I może dlatego postanowiłam zakończyć pewien ważny dla mnie etap w życiu w miejscu, w którym coś się kiedyś zaczęło, i tak symbolicznie właśnie miało się zakończyć.

Ze wszystkim idzie się po jakimś czasie uporać. Zaprzepaszczonymi marzeniami, wspólnymi planami, nawet utratą własnego kąta i utraconym poczuciem bezpieczeństwa, ale ze wspomnieniami i obrazami dawnego życia, trudniej. Te obrazy i tak zostają w pamięci i nieraz utrudniają funkcjonowanie.

Nie chciałam omijać tego miejsca tylko i wyłącznie przez migawki z przeszłości. Chciałam nauczyć się z nimi żyć. Uciekanie od nich byłoby prostym rozwiązaniem, ale tylko na krótki czas. Ja chciałam obrać dłuższą drogę i pewnie bardziej bolesną. Z czasem niektóre wspomnienia bledną, zacierają się, a ja chciałam, by zastąpiły je inne, jeszcze bardziej wesołe i radosne. Człowiek nigdy nie zapomni o przeszłości, bo ona jest i będzie częścią nas samych, dlatego warto się z nią oswoić. No chyba… że pojawi się w naszym życiu skleroza. Skleroza mnie nie dopadła, ale przeszłość odbierała mi prawo do nowego życia, co tak usilnie chciałam zmienić, by nadać swojemu istnieniu nowy bieg. I chciałam, by stało się to tutaj i w momencie, który sama sobie wybiorę.

Na pewnym etapie swojego życia zaczęłam interesować się medytacją. Kilka lat praktykowałam jogę. Początkowo myślałam o tym, by moje ciało nabrało gibkości. Prozaiczne i puste myślenie o jodze. Duszą zajęłam się dopiero w trakcie trwania procesu rozwodowego. Medytacja i pobyt na macie pomógł mi odnaleźć równowagę i siłę. Ocalił mnie też przed postradaniem zmysłów, bo właśnie na macie przestawałam obsesyjnie myśleć o wszystkim. I tak joga stała się lekarstwem na moją słabą głowę. Te chwile spędzone na sali bądź w domowym zaciszu na macie dawały mi dobrą energię. Czułam się silniejsza i spokojniejsza. Z czasem na mojej twarzy pojawił się uśmiech. Nawet gdy serce krwawiło, a dusza krzyczała z rozpaczy, ja powoli odzyskiwałam spokój.

W przedziale przez większość czasu siedziałam sama i uświadomiłam sobie, że pierwszy raz jadę bez towarzystwa. Wcześniej byłam zawsze z kimś przy boku, nigdy sama. Dla większości bycie sam na sam ze sobą w trakcie takich perypetii życiowych to ostatnia rzecz, o której mogliby pomyśleć, głównie ze względu na komfort psychiczny. Dla mnie to było wybawienie. Nikt mnie w końcu nie zamęczał głupimi pytaniami w stylu: „Jak się dziś czujesz?”, „W czym ci pomóc?” i najgorszym „Co dalej masz zamiar zrobić ze swoim życiem?”. Tak, jak bym miała wiedzieć, zwłaszcza gdy byłam w sytuacji, w której wszystko zależało od decyzji byłego męża i sądu. Męczyła mnie ta cała pseudotroska i bezsensowność zadawanych pytań. W zasadzie w tamtym okresie życia wszystko mnie męczyło, sprawy sądowe, brak ugody, nowa partnerka byłego w jeszcze moim mieszkaniu, w moim łożu, pod moją kołdrą, przy boku najważniejszej do niedawna osoby w moim życiu… To ja miałam się z nim zestarzeć, nie ona. Los jest czasami zbyt okrutny. Nie, los bardzo często jest okrutny. Gdy ma się pod górkę od dnia narodzin, to i później jakoś łatwiej nie jest. Nieraz zastanawiałam się, dlaczego ja? Jak w tym beznadziejnym programie telewizyjnym, żałosne. I program, i moje pytania. I właśnie od tego wszystkiego chciałam uciec, by choć przez chwilę poczuć się wolną i beztroską kobietą, szczęśliwą i zadowoloną ze swojego życia, bez łez wylewanych co noc w poduszkę. Byłam już tym po prostu zmęczona. Czułam, że zatracam się, ginę, że wariuję… I że nie mam już czym płakać. I że zostałam kompletnie sama w życiu i w tym cholernym przedziale.

Na jednej ze stacji, do mojego przedziału wsiadło młode małżeństwo. Początkowo, zła na cały świat, tonąc w swoich niepohamowanych myślach, nie zauważyłam ich. Żywo dyskutowali nad kolorem ścian do wspólnej i wymarzonej sypialni. Zupełnie jak ja, stosunkowo niedawno. A teraz w tej samej sypialni… No cóż, codziennie wmawiałam sobie, że na cudzym nieszczęściu własnego szczęścia się nie zbuduje. Wiem też, że nie powinnam tak myśleć i życzyć źle innym, ale w tamtym okresie życia czułam się nieszczęśliwa, zraniona, sama, z paroma torbami w ręce. Pomimo faktu, że wobec byłego męża i jego partnerki nie żywiłam zbyt dobrych uczuć, to jednak nie potrafiłabym zrobić tak jak ona. Co prawda nie rozbiła mojego małżeństwa, ale wprowadziła się do mojego domu, spała w moim łóżku, używała moich naczyń, wiedząc, że nasze wspólne sprawy majątkowe nie zostały załatwione, że nadal mogę tam wrócić, że są tam moje rzeczy. To już nie był tupet, to było chamstwo. Ta sytuacja była dla mnie przykra i nie umiałam się z tym pogodzić. Uporałam się z faktem, że on nie był już mój. Ale z sytuacją, w której ja ledwo wiązałam koniec z końcem, w małym pokoiczku na wynajmie, czekając na decyzję sądu, mając jeszcze na głowie wspólny kredyt hipoteczny, pogodzić się po prostu nie mogłam. A wszystko to przez tę młodą parę w przedziale, która przypomniała mi, że i ja byłam kiedyś szczęśliwą kobietą bez większych zmartwień.

Miałam nadzieję, że kiedyś te smutne uczucia i wspomnienia znikną, rozpłyną się w przestrzeni kosmicznej i nigdy do mnie nie wrócą. Marzyłam o tym każdego dnia zaraz po przebudzeniu. Mówiłam sobie, będzie dobrze, to dziś nastał ten dzień. Pomimo mojego pesymizmu wierzyłam w to, że tak się stanie, starając się wydobyć więcej pozytywnych myśli. Czułam, że czas ukoi ból. W końcu jedno marzenie się spełniło. Rozpoczynałam wakacje z jogą, dostałam w pracy urlop w dość gorącym momencie.

Została mi niecała godzina podróży. Już w wyobraźni czułam na twarzy powiew morskiej bryzy, słyszałam szum fal. Jeszcze troszkę i miałam znaleźć się w mojej ukochanej nadmorskiej miejscowości. W moim azylu, realnym miejscu, w którym byłam sobą i który, choć przez chwilę, miał należeć tylko do mnie.

A co z moimi sympatycznymi pasażerami? Nadal mi towarzyszyli, niecierpliwie czekając na moment, gdy pociąg zajedzie na stację i będą mogli pobyć już tylko w swoim towarzystwie. Może podróż poślubna? Emanowali uczuciem i to było piękne, choć dla mnie trochę smutne. Od razu przypomniał mi się mój miesiąc miodowy, o którym raz na zawsze chciałam zapomnieć, chociażby z tego względu, że był po prostu żałosny. Urocza, spokojna, górska mieścina, a w niej tylko my. Świeżo poślubiona para. Byliśmy razem, ale w zasadzie osobno. Trzymanie się za ręce? Abstrakcja. Namiętne pocałunki i patrzenie sobie głęboko w oczy? Przesada. Spontaniczny i dziki seks do rana? Marzenie. Niby spędzaliśmy wspólnie czas, spacerowaliśmy całe dnie po szlakach górskich, ale gdy wracaliśmy do pensjonatu, on czytał gazetę bądź oglądał wiadomości, a ja leżałam w naszym wakacyjnym łożu z grubą książką. Zawsze biorę na wakacje książkę. Po postu traktuję ją jak zwykłe przybory toaletowe, ale szczerze mówiąc, nie myślałam, że zajrzę do niej akurat w trakcie trwania miesiąca miodowego.

Starczy – zganiłam samą siebie. – Dość! – Miałam walczyć z niewygodnymi wspomnieniami, a ciągle je przywoływałam. Tak bardzo chciałam zacząć normalnie żyć. – O bogowie świata – pomyślałam sobie – kiedy to nastąpi… Ta upragniona i długo oczekiwana, normalność.

Do miejsca przeznaczenia zostało jeszcze troszkę czasu, ale miałam dość siedzenia w przedziale. Wzięłam torbę i czekałam na korytarzu. Nie mogłam usiedzieć, bałam się, że zaraz się rozpłaczę. Choć nadmorskie miasto znałam jak własną kieszeń, jego każdy zaułek, to czułam się, jakbym tu przybywała pierwszy raz. Pierwszy raz jako zupełnie inna kobieta, w innej skórze.

Pociąg zajechał na dworzec, a ja poczułam, że jestem w domu. Wzięłam głęboki wdech, zrobiłam wydech, i nawet uśmiechnęłam się sama do siebie. Uczucie, które ogarnęło moje ciało było dziwne. Wolność? Nawet nie zauważyłam, że koło mnie zjawiła się para z przedziału, a świeżo poślubiony małżonek kobiety pomagał mi z bagażem. Nawet przy tej czynności nie spuszczał oka ze swojej ukochanej i uśmiechał się do niej. To był fantastyczny widok. Trochę zakłuło mnie w sercu, ale oni nie byli winni mojemu nieszczęściu. Życzyłam im wszystkiego dobrego na nowej drodze życia, by zawsze byli tak zakochani i wpatrzeni w siebie, by nikt nie popsuł ich wspólnego szczęścia i nie zaprzepaścił wspólnych planów. Chciałam, by tej parze się udało. Pożegnaliśmy się i zostałam na dworcu znowu sama. Miałam dobry czas i nie musiałam się spieszyć. Kupiłam kawę, usiadłam na walizce pod dworcem i po prostu delektowałam się chwilą spokoju. Pewnie idiotycznie wyglądałam, ale miałam to w nosie. W tym miejscu nie obchodziły mnie konwenanse.

Mój pensjonat był usytuowany troszkę na uboczu, dlatego musiałam wziąć taksówkę. Kierowca był bardzo sympatycznym i rozmownym panem w średnim wieku. W niespełna dwadzieścia minut, zdążył mi opowiedzieć całe swoje życie, z dumą pokazał zdjęcia swoich dzieci i żony. Dał mi numer telefonu, bym zadzwoniła po niego, jeśli go będę potrzebować, gdy będę opuszczać pensjonat. Był naprawdę uroczy.

Mój nowy azyl, w którym miałam spędzić czas z grupą podobnych do mnie „jogowych szaleńców” znajdował się w lesie. Moja nauczycielka miała rację. Namawiając mnie na ten wyjazd, mówiła, że gdy tu przyjadę całe moje dotychczasowe życie przestanie istnieć, a ja zatracę się w pięknie otaczającym mnie z każdej strony. To był mój świat i mój czas na odrodzenie. Taksówkarz, pan Krzysztof, przez dłuższy czas patrzył na mnie z wyrazem oszołomienia na twarzy i stwierdził, że dawno nie widział kogoś promieniującego takim szczęściem i radością. Gdyby wiedział, co moja dusza skrywała, jak bardzo serce było nieszczęśliwe, z pewnością uciekłby ode mnie, bojąc się, że rzucę na niego zły urok. Szczęśliwa… Zazdrościłam mu tego widoku. Chciałam zobaczyć w lustrze odbicie siebie szczęśliwej i zadowolonej. Tak bardzo tego chciałam.

Przyszedł czas na pożegnanie z przesympatycznym taksówkarzem, który oczywiście przypomniał, że mam do niego zadzwonić, gdy będę wyjeżdżać z kurortu. Z włosami potarganymi przez lekki wiatr, z bagażem, nie tylko podróżnym, i szczęśliwa, głównie za sprawą tego, co ujrzały moje oczy, stanęłam przed pensjonatem. Budynek prezentował się po prostu wspaniale. Z przodu olbrzymia weranda tonęła w kwiatach. Pelargonie oszołamiały krwistą czerwienią, begonie prezentowały śnieżnobiałe płatki, a petunie były błękitne jak kolor nieba nad moją głową. Wiedziałam, że tu nic nie zostało urządzone przypadkowo, każda rzecz miała swoje miejsce i prezentowała swoją wartość. Pośród kwiatów ustawiony był stoliczek, a wokół niego pufy do siedzenia. W powietrzu unosił się aromat kadzidła o nucie drzewa sandałowego. Od razu poznałam ten zapach, bo był to jeden z moich ulubionych.

Szczerze mówiąc, gdy planowałam swój wyjazd jeszcze w Poznaniu, tak właśnie wyobrażałam sobie ten zakątek i już wtedy wiedziałam, jak trudno będzie mi go zostawić.

Nie wiem, ile minut spędziłam, gapiąc się na budynek, ale postanowiłam w końcu przekroczyć jego próg, by na całe siedem dni zostawić za sobą swoje smutne i dość stresujące życie.

Weranda kusiła, by zostać na niej dłużej, ale musiałam się zameldować i pozbyć torby podróżnej. W końcu otworzyłam drzwi i moim oczom ukazał się kolejny, niewiarygodny widok – wielkie okno, a za nim jeszcze większy taras, z którego zapewne było widać plażę i wody Bałtyku. Taki widok jawił mi się jedynie w snach. Nie przypuszczałam, że w realu moje oczy ujrzą coś tak niewiarygodnie pięknego i to w miejscu, które odwiedzałam tak często. W salonie ustawione były takie same stoliczki i pufy, jak na werandzie. Na lewo usytuowano recepcję, do której próbowałam dotrzeć, ale nie mogłam jakoś oderwać wzroku od okna i tarasu, stałam jak słup soli. Gdy w końcu ruszyłam swoje ciało i podeszłam do kontuaru, przywitała mnie kobieta wiekiem zbliżona do mojego i o bardzo orientalnej urodzie. Miała na sobie zwyczajną sukienkę, ale nie wyglądała jak inne, krzątające się po pensjonacie osoby Było w niej coś magicznego, przykuwającego wzrok, dlatego od razu poczułam do niej sympatię.

– Witamy w naszym pensjonacie. Widzę, że jesteś zachwycona widokiem.

– Faktycznie, wywarł na mnie niesamowite wrażenie. Gdy wysiadałam z taksówki i zobaczyłam wasz ośrodek umiejscowiony w lesie, i ten taras tonący w gąszczu kolorowych kwiatów, pomyślałam, że znalazłam się w niebie. A jego dopełnieniem jest wasz salon z wielkim oknem i widokiem na morze.

– Cieszę się, że ci się podoba. Mam na imię Omena i bardzo mi miło cię poznać.

– Ja mam na imię Ania i już się zakochałam w tym miejscu. Oczarowało mnie i uwiodło.

– Co za wyznanie. Nie da się ukryć, że jesteś zachwycona. Cieszy mnie to ogromnie. Jak podróż?

– W porządku. Gdy wsiadałam do pociągu na dworcu w Poznaniu, już czułam, że odpoczywam, więc te parę godzin podróży to była czysta przyjemność. Nawet nie czuję zmęczenia czy znużenia. Po prostu rewelacja.

– To bardzo dobrze, gdyż za godzinę mamy spotkanie organizacyjne na tarasie.

– Zdążę się ogarnąć.

– Twój numer pokoju to trzy, a to twoja karta, by otworzyć drzwi. Pokój znajduje się na pierwszym piętrze. Sądzę, że ci się spodoba. A tak swoją drogą będziesz właścicielką szczęśliwej liczby.

– Dlaczego?

– Liczba trzy jest przedstawicielką magii, intuicji i radości. Symbolizuje stan równowagi, reprezentuje czas, na który składają się trzy elementy: przeszły, czyli wszystko to, co już minęło; teraźniejszy, czyli to, co jest teraz; i przyszły to znaczy to, co jeszcze nieznane i niepewne. Dzięki tym elementom liczba trzy prezentuje to, co już znasz, by jednocześnie ukazać coś nowego, lepszego.

– Czyli moje życie. Od roku próbuję rozstać się z przeszłością, by w końcu osiągnąć upragnioną równowagę i zacząć po prostu żyć.

– Pewnie nieraz to słyszałaś, ale nic nie dzieje się bez przyczyny. I ty też nie znalazłaś się tu przypadkowo, akurat w tym momencie.

– Chyba masz rację.

– W pokoju znajdziesz wszystko, czego potrzebujesz, łącznie z zestawem zielonych herbat dla zdrowia. W łazience natomiast świeczki, kadzidełka i olejki do kąpieli, by odpoczęło ciało po podróży.

– Super.

– Jeśli chodzi o olejek do kąpieli, to na teraz polecam jaśmin, który pomoże ci się zrelaksować, zwłaszcza po parogodzinnym czasie spędzonym w pociągu.

– Skorzystam na pewno. Dziękuję.

– To życzę ci miłej i odprężającej kąpieli, i do zobaczenia później.

Gdy kierowałam się w stronę swojego pokoju pomyślałam o dacie swojego ślubu, a dokładnie o cyfrach, które tę datę prezentowały. Kumulacja siódemek. Już wtedy słyszałam, że cyfra siedem jest szczęśliwa, ale nie w tak w dużej ilości. Wtedy żyłam miłością, szczerym uczuciem do narzeczonego i mówiłam wszystkim, że jeśli jest uczucie, to związek przetrwa wszystko, każdy problem, i nie będziemy przez zabobony zmieniać daty naszego ślubu. No cóż. Niby nadal w to wierzę, ale jakby nie było, nasza miłość nie wystarczyła, a siódemki wygrały. Nieszczęsna symbolika. Stojąc przed drzwiami pokoju przypomniałam sobie to, co mi powiedziała Omena. Cyfra trzy to symbol równowagi. Tak bardzo chciałam, by to była prawda. Tak bardzo potrzebowałam spokoju i wyciszenia.

Pokój był olbrzymi, a łoże po prostu wielkie. Miałam również swój prywatny taras. Łazienka stanowiła najbardziej mistyczną część tego pomieszczenia. Na środku bowiem stała wanna, a wkoło niej stało kilka świec. Coraz bardziej marzyłam o tym, by ten świat był moim na zawsze, tak dobrze się tu czułam. Od razu odkręciłam kurek i puściłam do wanny gorącą wodę, dodałam trochę olejku jaśminowego, według zaleceń Omeny, i poszłam się rozpakować. Z torebki wyjęłam telefon i włączyłam go. Stwierdziłam, że wyślę SMS-a do siostry, by rodzina wiedziała, że dojechałam, i ponownie chciałam zamknąć komórkę. Niestety na wyświetlaczu pojawił się numer byłego męża i jego dwudzieste połączenie. Najwyraźniej wydzwaniał do mnie od rana. Pewnie znowu czegoś potrzebował albo znowu miał przypływ uczuć do mnie. Po wysłaniu wiadomości o szczęśliwym dotarciu, ponownie wyłączyłam komórkę, by nie kusiło mnie odczytywanie wiadomości i odbieranie połączeń. Przynajmniej na czas tych siedmiu dni. Chciałam odpocząć od świata zewnętrznego, choć czułam jednocześnie, że to takie łatwe nie będzie. Moja rodzina troszkę się o mnie martwiła, więc nie chcąc im dostarczać większej ilości zmartwień, czasami musiałam się do nich odzywać.

Wanna była już pełna wody i piany. Zanurzyłam się w niej i próbowałam odprężyć. Niestety, mój umysł znowu był niespokojny. Myśli krążyły, a wspomnienia znowu się pojawiły, nie dając odetchnąć. Przypomniały mi się ostatnie wakacje z Piotrem. Ponownie góry i znowu tylko my. Mieliśmy za sobą trudny rok. Już wtedy prawie się rozstaliśmy. Wyjazd miał zapoczątkować coś nowego. Były plany. Mieliśmy powiększyć rodzinę. Finansowo dobrze staliśmy. Ja dostałam umowę o pracę na czas stały. Mieliśmy stworzyć pełną i, co najważniejsze, szczęśliwą rodzinę. Cieszyliśmy się, że przetrwaliśmy poważną burzę. Zapomniałam o przykrych wydarzeniach minionego roku. Chcieliśmy być razem, nawet myśleliśmy o ślubie kościelnym. Tak. Plany. Rok później już byliśmy po rozwodzie. I to właśnie przypomniało mi się w wannie. Dlaczego? Może dlatego, że decyzję o tym, że nadal będziemy razem i chcemy mieć dziecko podjęliśmy kiedyś właśnie w wannie. Na wyjeździe. W górach.

I to było to moje odprężenie. Prawie trzysta kilometrów od niego, a ja wciąż przypominałam sobie krok po kroku wydarzenia z naszego małżeństwa. Nie tak miało to wyglądać. Miała być złość, a potem odprężenie, zabawa, poznanie nowych ludzi, a nie ciągłe rozpamiętywanie. Byłam zła na siebie i zła też wyszłam z wanny, opatuliłam się w szlafrok, wysuszyłam włosy i przebrałam się w świeże rzeczy. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że takie etapy były potrzebne i stanowiły naturalny element godzenia się z przeszłością. Tak to już bywa z trudnymi przeżyciami. Nieszczęścia przychodzą nagle, a na szczęście trzeba długo czekać.

Byłam gotowa na spotkanie. Zamknęłam drzwi swojego pokoju i skierowałam się w stronę holu. Po drodze obejrzałam wiszące na ścianach ryciny indyjskie, i te starodawne, i te współczesne. Były piękne. Obiecałam sobie, że gdy będę miała swój własny kąt, w sypialni zawieszę choć jedną taką rycinę. Sypialnia będzie najważniejszym pomieszczeniem w moim mieszkaniu. Z takim rozmarzeniem zeszłam na dół.

Spotkanie rozpoczęło się, a prowadzącą była Omena.

– Witam panie w naszym ośrodku raz jeszcze. Mamy nadzieję, że pensjonat spełnia wasze oczekiwania. Zważywszy na to, że jest to nasze pierwsze spotkanie, chciałabym żebyśmy się lepiej poznały.

Tego momentu bałam się najbardziej. Opowiedzieć o sobie. Co jest istotne, a co warto ominąć? Nie byłam pierwsza. Przede mną wypowiedziało się kilka osób, a każda była z innego regionu Polski i każda prezentowała inną grupę wiekową. Byłyśmy bardzo zróżnicowane, ale chyba o to w tym przedsięwzięciu chodziło. I zadziwiający był też fakt, że w naszej grupie nie było żadnego mężczyzny. Tylko same kobiety, od studentek po urocze babcie. Szczerze mówiąc, taka sytuacja bardzo mi odpowiadała. Przyjechałam dla jogi, odpoczynku, dla siebie. Prezentowałam klasyczną niechęć do mężczyzn. Koledzy tylko, i to wszystko. Zresztą i ich ograniczyłam. Zero dziwnych podrywów, randek. Wystarczyło mi, że jeden facet doprowadził moje życie do granicy bezsensu i absurdu, i po prostu bałam się relacji, znajomości, czy tym bardziej nowego związku. Bałam się ewentualnego odrzucenia i bólu po kolejnej stracie. Ale chyba najbardziej bałam się, że ponownie zaufam, a potem zostanę zraniona. Mniszką zostać nie zamierzałam przez całe życie, choć ta opcja wydawała się bardzo kusząca i bezpieczna.

Jakoś przebrnęłam moment zaprezentowania samej siebie i Omena mogła nam przedstawić plan naszego pobytu. Pierwszy dzień był lżejszy, ponieważ zaczął się dopiero w południe, ale reszta dnia, tak czy inaczej, zapowiadała się bardzo intensywnie. Czekały mnie popołudniowe zajęcia, a wieczorkiem medytacja dla zainteresowanych. Do ćwiczeń miałam prawie dwie godziny, które postanowiłam wykorzystać na spacer brzegiem morza. Większość moich koleżanek wróciła do swoich pokoi, ale ja nie miałam ochoty kisić się w pomieszczeniu. Nie było ciepło, ale ważne, że nie padało. Momentami nawet wychodziło zza chmur słoneczko, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że spacer to bardzo dobry pomysł. Kontakt z morzem, piaskiem i świeże powietrze. Każda pora roku była odpowiednia, by taką przygodę przeżyć. Cały rok w biurze, przy komputerze, zawalona papierami, zmęczona bezsensownymi telefonami, mailami. Gdy pracuję w ten sposób kolejny miesiąc zaczyna mi brakować wolnej przestrzeni, świeżego powietrza, zaczynam się dusić i wtedy, gdy mogę sobie pozwolić na wyjazd, po prostu biorę parę dni wolnego i jadę, nawet gdy tego samego dnia muszę wrócić. Taka byłam od zawsze, kochałam wolność i naturę. Gdy na taką przyjemność nie pozwala mi czas czy odpowiednie fundusze, otwieram folder MORZE i przeglądam fotki, na których widzę samą siebie – szczęśliwą dziewczynę, czasem zamyśloną kobietę, szaloną żonę obejmującą swoją połówkę, ale nigdy nie smutną. Można by rzecz, patrząc na te zdjęcia z przeróżnych etapów mojego życia, że pobyt nad morzem dodaje mi skrzydeł, czuję się wolna i po prostu szczęśliwa. Tylko niektóre fotki trzeba było z tego folderu w końcu usunąć.

Poczułam znajomy zapach wolności, harmonii, poczułam się ponownie szczęśliwa. Uczucie trudne do opisania. Zapomniałam o problemach. Chciałam być i żyć tą chwilą. Zdjęłam tenisówki, a moje stopy poczuły znajomy dotyk piasku. To uczucie niesamowicie magiczne. W życiu wiele się może zmienić, otoczenie, miejsce zamieszkania, praca. Raz kochasz i jesteś kochana, innym razem miłość wygasa, a ty zostajesz sama z problemami, zmartwieniami i bólem, ale to uczucie, gdy przyjeżdżasz nad morze, patrzysz przed siebie, a twoje stopy dotykają piasku, powoduje, że jesteś szczęśliwa. Pobyt nad morzem rekompensuje mi smutne przeżycia i moją samotność. Jest to o tyle dziwne, że gdy słyszę w radiu naszą piosenkę z pierwszego tańca płaczę i jest mi przykro, a przyjazd w miejsce, gdzie spędziło się tyle wspólnych chwil, napawa mnie radością. No i ponownie wspomnienia powróciły. Pierwszy wspólny pobyt w tym miejscu. Obiady w barze mlecznym, wieczorami pobyt na plaży z butelką najtańszego szampana i seks do białego rana. Wpatrzony we mnie jak w obrazek, a ja szczęśliwa przy jego boku. Na plaży godzinami rozmawialiśmy o wspólnych planach, o nas, o wspólnej przyszłości. Wtedy dostałam od niego pluszowego misiaka, którego mam po dziś dzień. Leży gdzieś w kartonie w piwnicy. Nasze dziecko miało się nim bawić. Przez tydzień wspólnych wakacji byliśmy tylko my, zbliżyliśmy się do siebie, mogliśmy spać ze sobą, przytulać się, całować. Nie musieliśmy obawiać się, że ktoś wejdzie do pokoju w każdej chwili i nas nakryje. To było przecudowne uczucie, takie czyste i niewiarygodne, podczas gdy wiele lat później byliśmy już tylko osobno, w różnych pokojach, jak para obcych i obojętnych w stosunku do siebie ludzi. Łączyła nas jedynie nienawiść. Cały czas nie mogłam zrozumieć, co się stało? Kiedy popełniliśmy błąd? Kiedy się tak bardzo oddaliliśmy od siebie? Dlaczego pozwoliliśmy, by to uczucie przeminęło?

W trakcie rozwodu nie mogłam sobie z tym wszystkim poradzić. Najpierw żyłam nienawiścią. Później nastał czas, w którym niepotrzebnie zaczęłam myśleć i wspominać dobre chwile. To było gorsze od nienawiści. Rozklejałam się na każdym kroku, chciałam, by wrócił do mnie, znowu byłam w stanie mu wybaczyć. Postanowiłam skonsultować się ze specjalistą, aby pomógł mi uporać się z przeszłością. Chciałam, by ktoś doradził mi, jak z tym walczyć, jak zacząć na nowo żyć. Pani doktor stwierdziła, że nigdy z mężem nie łączyła mnie prawdziwa miłość i że to było zwykłe zauroczenie i wspólny dramat, który nas połączył. Nie zgadzałam się z nią. Przestałam do niej chodzić. Dopiero, gdy na spokojnie zaczęłam analizować to, co mi powiedziała, przyznałam jej rację i wróciłam na terapię. Jedno wiem, pomimo wylanych łez, nie żałowałam nigdy decyzji o rozwodzie. Pomimo tego, jak bardzo było mi ciężko, podświadomie wiedziałam że muszę taką decyzję podjąć. Szkoda mi było tylko tego utraconego uczucia. Przyjaźni, która nas łączyła. Ktoś kiedyś powiedział, że gdy miłość zostanie zdradzona, najbardziej rani i najdłużej po niej goją się rany. Miałam nadzieję, że kiedyś będę potrafiła pokochać na nowo, że będę potrafiła zaufać nowemu mężczyźnie.

W minionego, samotnego sylwestra życzyłam sobie, żeby moje podejście do życia zmieniło się, chciałam spotkać kogoś, kogo pokocham i to z wzajemnością, oczywiście szczerą. Sylwester… To dzień, którego nienawidzę . Dwa lata wcześniej, ostatni wspólnie zaczęty nowy rok z moim mężem, spędzony razem czas nad morzem, oczywiście tutaj. Gdy szłam z nim za rękę w mroźny wieczór, czułam się fantastycznie. Mieliśmy wszystko, a przede wszystkim mieliśmy siebie. Niestety moje serce było niespokojne. Czułam, że ponownie szczęście wymyka mi się z rąk, że tracę, tym razem bezpowrotnie, męża – przyjaciela, kochanka, miłość mojego życia. Że jest jeszcze ktoś. Ona była wtedy z nami. Pomimo podejrzeń, że coś ich łączyło, życzyłam sobie, dość naiwnie dalszego szczęścia z mężem i wymarzonego dziecka. Rok później w sylwestrową noc byłam już sama. Zalałam się winem i łzami. W różnej kolejności i kombinacji. Czas świąteczno-sylwestrowy był najgorszy. Najsmutniejsza była jednak wigilia. W tym dniu, kilka lat wcześniej, poprosił mnie o rękę.

Bardzo łatwo przywiązujemy się do tej drugiej osoby. Do człowieka, swojego życia, różnych nawyków, a jak trudno później jest się pozbierać, gdy wszystko stracisz i musisz zacząć od zera. W ostatniej chwili spojrzałam na zegarek. Nieźle popłynęłam, bo zostało mi niecałe czterdzieści minut na powrót i przygotowanie się do zajęć.

Wróciłam lasem, zlana potem wpadłam do pokoju, wzięłam bardzo szybki prysznic i zeszłam do recepcji z matą pod pachą, by zapytać, gdzie znajduje się nasza sala. Omeny nie było. Pewnie skończyła swój dyżur. Salę znalazłam na własną rękę. Wbiegłam do ogromnego, przeszklonego tak jak salon i oczywiście również z widokiem na morze, pomieszczenia. Parę dziewczyn, pogrążonych w rozmowie, siedziało już na matach. By nie wyjść na pustelnika, przyłączyłam się do rozmowy. Dziewczyny były mniej więcej w moim wieku, koło trzydziestki. Szybko poznałam ich historie. I jeszcze szybciej je polubiłam.

Jedna z nowo poznanych koleżanek – Iza była w trakcie sprawy rozwodowo-majątkowej, tyle że ona jeszcze walczyła o dziecko. W tamtej chwili zrozumiałam, że może być jeszcze gorzej, że moje oczekiwania wobec byłego męża, bezsenne noce to nic w porównaniu z tym, co czuła i przeżywała Izka. Gdy walczysz o mieszkanie, jest inaczej. Mieszkanie to nie żyjąca istota, to tylko coś materialnego. Ja o nie walczyłam, bo przede wszystkim chciałam zachować resztki godności, męża bowiem oddałam od razu. Walczyłam o utracony azyl, któremu oddałam całe swoje serce. Walczyłam, by mieć na przetrwanie i nowe życie. Gdy w grę wchodzi dziecko, to już zupełnie inna sprawa, inna walka. To żywa istota i tylko ona się liczy. Musisz zachować zimną krew i często coś poświęcić, by jemu nie stała się krzywda. Nie znałam Izy, a już jej serdecznie współczułam.

Towarzyszką Izy okazała się Julia – szalona doktorantka, żyjąca z dnia na dzień, rozwijająca nieustannie swoje pasje, artystka. Miała na sobie kolorowe ciuszki i tatuaż na karku z dobrze mi znanym symbolem, oznaczającym wewnętrzny spokój i pełną harmonię życia, zachęcającym do hamowania naszych żądz i pragnień, byśmy mogli kierować nasze myśli w kierunku umiłowania bliźniego. Po prostu symbol OM.

Ale wracając do moich koleżanek – były to dwie bardzo różne osobowości. Niestety nie zdążyłam im nic o sobie opowiedzieć, bo zjawiła się nasza instruktorka, ku pozytywnemu zdziwieniu wszystkich – Omena.

Nasza grupa liczyła piętnaście kobiet. Podział został przygotowany już wcześniej, na podstawie ankiety, którą wypełniałyśmy przed przyjazdem tutaj. W wyniku odpowiedzi na parę konkretnych pytań, znalazłam się w grupie średniozaawansowanej.

Był to genialny pomysł. Osoby, które ćwiczą długo nie będą się nudzić, a te zaczynające – nie będą się czuły skrępowane. Cały plan był przygotowany z rozmysłem i widać było, że osoba która go opracowała, sama jest bardzo poukładana. Omena była więc odpowiednią osobą na odpowiednim miejscu.

Zajęcia popołudniowe trwały sześćdziesiąt minut, a po praktyce miałyśmy zaplanowane pół godzinki na herbatkę, a tuż po niej czas na medytację.

Omena włączyła muzykę i zaczęłyśmy nasze zajęcia. Choć jogę uprawiałam regularnie, zwłaszcza ostatnio, by odreagować swoje problemy i skupić się na czymś miłym, po zajęciach czułam się naprawdę zdrowo wyczerpana. Po praktyce Omena zaprosiła nas na herbatkę, przy której zacieśniałam znajomość z Izą, a także Julią – pozytywnie zakręconą i szaloną dzikuską. Tak ją nazwałam, bo wydawało mi się, że ten opis bardzo do niej pasuje. Po odprężającej herbatce postanowiłam udać się na medytację. To były zajęcia indywidualne, nie trzeba było w nich uczestniczyć, ale ja tego potrzebowałam. Czułam, że muszę spróbować. Sala nie różniła się niczym szczególnym od tej, na której ćwiczyłyśmy. Pełno tu było poduszek, mat, wałków, koców, a w tle płynęła muzyka – mantry. Do tego kadzidła i świece. Pomieszczenie było tylko bardziej przyciemnione, a muzyka dobrana specjalnie pod medytację. Usiadłam na macie i próbowałam się wyłączyć.

Medytacja. Tak naprawdę to, co my nazywamy medytacją, do końca nią nie jest. Dla ludzi należących do kultury wschodu, prawdziwa medytacja ma duchowe znaczenie, chodzi o skupieniu swoich myśli i siebie pod kątem Boga. My, ludzie kultury zachodu wyobrażamy ją sobie inaczej. Starożytne teksty wedyjskie mówią, że najważniejszym powodem podejmowania praktyk medytacyjnych jest zrozumienie tego kim jesteśmy, jaki jest nasz cel w życiu, a przede wszystkim, co nas łączy z Bogiem. Prawdziwa medytacja jest modlitwą, a prawdziwa modlitwa jest medytacją. Osobiście zawsze pojmowałam medytację jako czas ukojenia, wyciszenia, wyłączenia się na chwilę i pobycia z sobą samym. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że powinnam ją jednak rozumować w inny sposób, by mogła mi bardziej pomóc.

Wydarzenia minionego roku nie przyniosły mi spokoju, wiele razy nie miałam sił, by wstać z łóżka i dlatego bałam się, że nie wytrzymam całej sesji medytacyjnej, bo od dawna nie mogłam się skupić i po prostu wyciszyć.

Na sali byłam sama. Rozwinęłam swoją matę, włączyłam sobie muzyczkę i starałam się rozluźnić. Usiadłam w siadzie skrzyżnym, ale to nie pomogło. Położyłam się zatem. Wzięłam trzy głębokie oddechy i w końcu powoli zamknęłam oczy. Ponownie zrobiłam kilka głębokich wdechów i wydechów, i poczułam, że powoli się uspokajam, a myśli przestają krążyć w mojej głowie. Gdy otworzyłam oczy i spojrzałam na zegar, okazało się, że wytrzymałam w takim relaksie piętnaście minut. Na sali nie byłam już sama. Ucieszyłam się, bo uświadomiłam sobie, że mam silną wolę, że może jeszcze nie jest ze mną aż tak źle.

Uśmiechnęłam się sama do siebie, już drugi raz tego samego dnia. Metoda małych kroczków. Po skończonej medytacji wyszłam na korytarz i spotkałam Omenę.

– Widziałam, że przez długi czas leżałaś całkowicie rozluźniona.

– Tak, ale nie wytrzymałam do końca sesji.

– To nieistotne. Tak naprawdę podczas medytacji czas nie ma znaczenia. Ważne, że mogłaś choć przez te parę minut osiągnąć wewnętrzny spokój. Tylko to się liczy.

– Skąd wiesz, może w głowie układałam sobie plan na swoje samotne życie lub jak wykończyć w sądzie byłego męża?

– Nie sądzę. Twoje ciało zdradziłoby twoje niepokoje i smutne myśli, a ty byłaś wyciszona i spokojna. Nie trapiły cię żadne myśli, twarz miałaś spokojną i rozluźnioną. Poza tym nie jesteś takim typem kobiety. Nie jesteś mściwa.

– Może. Nie wiem. Niewątpliwie pierwszy raz od wielu miesięcy udało mi się uspokoić głowę i zaczerpnąć z tego spokoju siłę i chęć do dalszego działania. Choć przez krótką chwilę pomyślałam, że sobie poradzę.

– No widzisz, czyli poczułaś to.

– Ale co?

– Kontakt ze swoim wnętrzem.

– Ale nadal się lękam. Boję się przyszłości, kolejnych rozczarowań, boję się, że ktoś mnie znowu skrzywdzi jeszcze bardziej, że znowu poczuję rozczarowanie. Nie umiem żyć tu i teraz. Sama widzisz, nakręcam się przez cały czas, myśl za myślą.

– Nie myśl o tym, co będzie jutro. Żyj tym, gdzie jesteś teraz, że robisz coś, czego pragnęłaś od dawna, wykorzystaj ten czas. Odetnij się na chwilę od wszystkiego, co zostawiłaś za sobą. Tu jesteś bezpieczna. Ważne jest to, co do tej pory osiągnęłaś, że sobie poradziłaś i się nie poddałaś. Niedługo kolacja. To był wyczerpujący dzień. Nakarmiłaś swoją duszę, teraz czas nakarmić ciało.

– Nawet nie odczuwam głodu.

– To zmęczenie. Ale zapewniam cię, Aniu, że gdy zobaczysz te pyszności, poczujesz ich zapach, głód przyjdzie od razu. Do zobaczenia.

– Na razie.

Z jednej strony nie odczuwałam ani głodu ani zmęczenia. Nie musiałam jeść, nie potrzebowałam, bardziej się do tego zmuszałam niż czerpałam przyjemność z konsumpcji. Tak żyłam od roku. Wiedziałam, że tak nie powinno być, że nie dostarczam organizmowi odpowiednich witamin. Przez tę nieodpowiedzialność moje ciało było osłabione, bez energii, no i walczyłam z anemią. Do tego nerwy i dość duża ilość herbatek zielonych połączonych z kofeiną spowodowało, że jedzenie już w ogóle odeszło na dalszy plan. Z drugiej jednak strony byłam ciekawa, o jakich smakołykach mówiła Omena. No i chciałam się spotkać z dziewczynami.

W restauracji odnalazłam swoje nowe koleżanki i szybko do nich dołączyłam. Odkryłam też coś nowego. Faktycznie poczułam głód.

– I jak tam po ćwiczeniach, dziewczyny? Rozruszałyście zastałe kości? – zwróciła się do nas Omena.

– U mnie w miarę – odezwała się Iza.

– Ja też okej, gorzej z medytacją – dodała Julka. – Ja nigdy nie potrafię się tak do końca wyłączyć. Gdy zamykam oczy widzę siebie w tylu miejscach, bardzo często jednocześnie. I mam tyle pomysłów, że najchętniej zaczęłabym je od razu realizować.

Cała Julka, ciągle zabiegana, niespokojna, sto pomysłów na minutę, prawdziwy wulkan.

– Ciebie, Aniu, nie będę pytać. Wystarczyło mi to, co widziałam. No, dziewczyny, za wami dzień pełen wrażeń i w końcu przyszedł czas na posiłek. Po kolacji życzę wam udanego wypoczynku i proponuję spacer nad morze.

– Dzięki, na pewno skorzystamy – wyrwała się Julka.

Przy kolacji nadal żywo dyskutowałyśmy o wrażeniach jakie wywarł na nas ośrodek, ale przede wszystkim o ćwiczeniach i medytacji. Iza za wszelką cenę chciała się dowiedzieć, jak mi się udało oderwać od rzeczywistości i na chwilę po prostu o niczym konkretnym nie myśleć.

– Widziałam cię na sali medytacyjnej, w zasadzie cały czas na ciebie patrzyłam i byłam pełna podziwu. Na twarzy spokój, opanowanie i radość. Jak ty to, dziewczyno, zrobiłaś?

– Szczerze mówiąc nie wiem, Izka. Od lat praktykuję jogę. Ale od wielu miesięcy borykam się z problemami, próbuję zapomnieć o przeszłości i te moje lęki o przyszłość mają wpływ na mój relaks i medytację, czyli tak naprawdę na ich brak. I pojawiłam się tutaj. Myślałam, że już nigdy nie dam rady się po prostu wyciszyć. Nie wiem, jak mi się udało osiągnąć ten stan, byłam tylko ja, moje ciało, moja dusza, tu i teraz. Może to magia miejsca? Boję się, że gdy wrócę do domu, mój spokój jasny szlag trafi.

– Na każdego przyjdzie czas – wtrąciła Julka. – Nawet na mnie, pokręconego buntownika. I ja kiedyś osiągnę spokój ducha i ciała. – Uśmiechnęła się zawadiacko.

– Chyba jak będziesz stara i schorowana. Wtedy będziesz musiała zwolnić, zatrzymać się i może osiągniesz swój spokój, bo będziesz używała balkonika do poruszania – zaśmiała się Iza.

– Przyznam ci rację – dodałam. – Jakoś nie mogę wyobrazić sobie naszej Julki medytującej w kwiecie lotosu, bądź co gorsza, oddającej się mantrze.

– Super, że się ze mnie nabijacie. Ja naprawdę się staram, nie szata zdobi człowieka. Nie moja wina, że mam duszę artystyczną i wszędzie musi mnie być pełno, najlepiej w kilku miejscach naraz – skwitowała nasza pozytywnie zakręcona. – Sama sobie się dziwię, że ćwicząc asany, potrafię się skupić, czasem dość długo wytrzymuję na jednej nodze i póki co nie doznałam żadnego urazu ciała. I nie potrzebuję jeszcze balkonika. – Roześmiała się.

– Widziałam cię dzisiaj na sali. Trzeba ci oddać, Julka, że jesteś gibka i bardzo rozciągnięta. Jak ty w ogóle rozpoczęłaś przygodę z jogą? Bardziej pasujesz mi pod sporty ekstremalne. – Byłam bardzo ciekawa odpowiedzi.

– Porozmawiamy o tym po kolacji. Zapraszam was nad morze. Mam do zaoferowania morską bryzę, siebie i butelkę szampana. – Julka wymigała się od odpowiedzi.

– Jestem za.

– Ja również, ale chciałabym móc jutro wstać i spróbować porannej medytacji.

– Droga Anno, nie przesadzaj. Jestem pełna podziwu, że chcesz popracować nad swoim ciałem i umysłem, ale chyba nie zamierzasz medytować o 7 rano? – zdziwiła się Iza.

– Szczerze mówiąc, miałam taki zamiar.

Wiedziałam, że życie, a dokładnie wydarzenia, które nastaną tego wieczoru zweryfikują mój pomysł. Tymczasem nasza trójka, nie licząc butelki szampana, wybrała się na plażę. Wieczór był wyjątkowo parny, czułam, że wrócimy nie tyle w szampańskich nastrojach, co przede wszystkim porządnie przemoczone. Nad morzem było pełno ludzi, dzieci biegały i śmiały się beztrosko. Tak bardzo marzyłam o dziecku. Odkąd pamiętam. Gdy byłam tu z nim ostatni raz, obiecałam sobie, że następnym razem wrócę tutaj co najmniej z pękatym brzuszkiem. A parę lat później nasze dziecko będzie biegało bosymi stópkami po plaży, radosne i uśmiechnięte. Takie miałam marzenia. Nierealne, jak się później okazało. Cieszyłam się, że w chwili, w której kolejny raz dopadła mnie nostalgia, nie byłam sama. Miałam przy boku dwie fajne dziewczyny, z którymi znałam się zaledwie od paru godzin, ale jednocześnie czułam, że znalazły się tu ze mną niezupełnie przypadkowo. Nasze trio połączyła niewidoczna nić wzajemnego zrozumienia, szacunku i oddania. Słuchając ich historii, poznając losy tych zadziwiających kobiet, wiedziałam, że już nie jestem sama, że pokonam lęki i strach.

***

Iza

W moim życiu od zawsze wszystko było takie poukładane, przewidywalne, wręcz sterylne. Wszystko trwało do momentu, w którym dowiedziałam się, że jest jeszcze ta druga. Wtedy coś we mnie pękło, poczułam, że tracę grunt pod nogami. Miałam wspaniałą rodzinę, dom. Żyłam dla męża, córki. Byłam zaradną kobietą, która ceniła spokój ogniska domowego, ale byłam też aktywna zawodowo i towarzysko. Pewnego dnia, gdy weszłam do domu z dzieckiem i zakupami zastałam wiadomość od swojego ukochanego mężczyzny. Myślałam, że chce nam zrobić niespodziankę. Czasami wpadał na szalone pomysły, by umilić nam czas. Wzięłam do ręki kartkę i zaczęłam czytać.