Hipnoza - Bartłomiej Basiura - ebook + książka

Hipnoza ebook

Bartłomiej Basiura

3,9

Opis

Kiedy do lubaczowskich policjantów dociera informacja, że to nie samobójstwo jest powodem śmierci młodej kobiety, rozpoczynają nierówną walkę z czasem. Wiedzą, że do ich spokojnego świata wdarł się intruz i że będą kolejne ofiary. Czy uda im się je uchronić, jeśli mordercą może być każdy?

Hipnoza to nowatorski kryminał oparty na filozoficznej prawdzie manipulacji.

Bartłomiej Basiura
(ur. 1991 r.) pisarz młodego pokolenia, student V roku prawa na Uniwersytecie Jagiellońskim, ma na swoim koncie już trzy kryminały, w których jednak można odnaleźć elementy innych gatunków literackich. Jego pierwszą szeroko promowaną książką była wydana w 2014 roku „Zamknięta prawda”. Autor wyruszył w trasę literacką po Polsce, spotykał się z czytelnikami. Na scenie towarzyszyli mu młodzi muzycy, których zaprosił do współtworzenia tego wydarzenia. Pisanie jest dla niego przede wszystkim pasją, którą chce się dzielić. Krytycy literatcy entuzjastycznie przyjęli jego debiut literacki, co zaowocowało ogólnopolską premierą „Ucznia Carpzova” – książki poprzedzającej „Zamkniętą prawdę”. Patronami wspierającymi publikacje autora są m.in. Polacy nie gęsi i swoich autorów mają, Magazyn Obsesje, Nie czytasz – Nie idę z Tobą do łóżka. Wkrótce spodziewana jest premiera nowej trylogii Autora.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 476

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (9 ocen)
4
2
2
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Natalia-612

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągająca na maxaa, nigdy nie wiesz czego się spodziewać.
00

Popularność




Projekt okładki

PLAYSTOP

Korekta

Małgorzata Stempowska

Skład i łamanie

Tomasz Szymański

© Copyright by Bartłomiej Basiura

ISBN 978-83-940592-6-2

Wydanie I, Warszawa 2015

Wszelkie prawa zastrzeżone. Rozpowszechnianie i kopiowanie całości lub części publikacji zabronione bez pisemnej zgody autora.

Druk i oprawa

Drukarnia Cyfrowa

OSDW Azymut sp. z o.o.

ul. Senatorska 31

93-192 Łódź

Napisałeś książkę i chcesz ją wydać? Zapraszamy do serwisu Rozpisani.pl. Znajdziesz tu szeroki zakres usług wydawniczych, dzięki którym Twoja książka trafi do księgarń. Pomożemy Ci dotrzeć do czytelników na całym świecie!

Kontakt

www.rozpisani.pl

[email protected]

Publikacja elektroniczna

Tomasz Fiałkowski

By przetrwać.

Przyszłość. Urok. Pamięć.

Od autora

Od tego wszystko się zaczęło. Zmieniamy się, a obserwacja tego procesu to przygoda, z którą przyszło mi się zmierzyć, bo nie ma lepszego narzędzia do kumulowania wspomnień jak właśnie książki.

Pamiętam ten dzień. Napisałem maturę, rozpoczęły się najdłuższe wakacje mojego życia i postanowiłem podjąć kolejne wyzwanie, którym było napisanie książki.

Nigdy nie potrafiłem poskromić własnej wyobraźni, a najtrudniejszym zadaniem okazywało się podporządkowanie trendom i życie według schematu. Wszechobecny wyścig szczurów zaprowadził mnie do punktu, w którym wyrzuciłem konwencje z własnego świata i przystąpiłem do stworzenia czegoś nowego.

Kiedy teraz sięgam do „Hipnozy”, dostrzegam świat widziany z perspektywy osiemnastolatka — te ideały nieskażone realiami, które miałem w kolejnych latach okazję poznać, tę filozofię, która kształtowała mój światopogląd. Czasem zastanawiam się, skąd miałem takie pomysły, co było moją inspiracją. Jeśli pewnego dnia poznam odpowiedź, chętnie się nią z Wami podzielę.

Podobno człowieka poznaje się nie po tym, jak zaczyna, ale jak kończy. Z drugiej strony prolog może determinować odbiór całej trylogii. Polecam pozostałe części — „Ucznia Carpzova” oraz „Zamkniętą prawdę” — dostępne również w formie elektronicznej.

Przez ostatnie pięć lat nic się nie zmieniło w kwestii przesłania: zapraszam Cię, Czytelniku, do intelektualnej gry metafor i manipulacji, oszczerstw, kpin i pytań, na które odpowiedzi będziesz musiał znaleźć sam.

Hipnoza to niezwykły stan świadomości i poddania, kiedy ulegasz pewnej sile zewnętrznej i to ona determinuje Twoje działania. Możemy posłuchać instrukcji lub iść pod prąd. W każdej pesymistycznej wizji można odnaleźć również jasną stronę — to, co widzisz, może się okazać zwykłym snem.

Życzę miłej lektury.

www.basiura.com.pl

Prolog

Sięgnęła po strzykawkę. Wiedziała, co robi. Po raz pierwszy była tego taka pewna. Nigdy wcześniej tego nie próbowała, ale tym razem się nie bała. Przecież nic się nie stanie.

Zawsze bała się igieł. Takie długie, takie grube...

Sam widok powoduje ból.

Nie trafiła w żyłę. Zdziwienie. Ogarnęła ją fala spokoju. Następnym razem na pewno się uda. Popatrzyła przed siebie.

Spokój. Tylko tego potrzebowała.

Jeszcze raz skierowała wzrok na strzykawkę. Dlaczego właśnie ona musi to robić? I czemu akurat dzisiaj się nie boi? Jej ręka lekko zadrżała. „Teraz!” — usłyszała głos w swojej podświadomości. Wyprostowała rękę. Nie umiała dostrzec żyły. „Przecież na stole jest pasek uciskowy” — otrzymała kolejną podpowiedź. Zacisnęła go mocno na przedramieniu. Od razu poczuła lekkie mrowienie w palcach.

Silnym i zdecydowanym ruchem wbiła igłę. Przez chwilę się zawahała, a następnie powoli zaczęła wstrzykiwać bezbarwną ciecz. Otworzyła oczy. Spodziewała się bólu. Z ulgą zdała sobie sprawę, że wszystko jest w porządku, czuła się wyśmienicie. Poluzowała pasek uciskowy, powoli wstała i włożyła go do pobliskiej komody. Strzykawkę umieściła w torebce foliowej i szczelnie ją zamknęła. Musiała tak zrobić. Podeszła do zmywarki. Włożyła dwie filiżanki. Usłyszała wir wody, która zaczęła krążyć wśród brudnych naczyń.

Poczuła lekki zawrót głowy. Znowu miała białe ręce. Zrobiło się jej zimno. Usiadła na kanapie i położyła głowę na miękkiej poduszce. Odpływała. Zamknęła oczy, oddychanie sprawiało jej coraz większą trudność.

Musiała zachować spokój. To było słowo klucz...

Przecież było tak pięknie. Blady uśmiech przeszedł przez jej twarz. Zdała sobie sprawę, że to już koniec, że umiera.

A on tylko patrzył.

Część I

WTOREK, 12 MARCA

Spokój to tylko fikcja czasu, niespełnione pożądanie, którego granicą staje się dopiero śmierć.

Rozdział 1

NIE! PRZECIEŻ TAKIE RZECZY SIĘ TUTAJ NIE ZDARZAJĄ, nie w tym miejscu. I czemu tak wcześnie? Znowu nie przygotowała śniadania Jasiowi, znowu nie zdążyła zrobić makijażu, znowu nie widziała się z Markiem. Mąż po raz kolejny nie wrócił na noc do domu. Nic się nie układało. Była sama, inni tylko śnili o lepszym jutrze i nic nie robili. Maria Kozielska tak wiele chciała osiągnąć, tyle zobaczyć, a wciąż tkwiła w małej wsi Opaka, by codziennie dojeżdżać do niewielkiej Komendy Powiatowej Policji w Lubaczowie. Trzymała ją tutaj wyłącznie bliskość pięknych bieszczadzkich lasów.

Słońce dopiero wschodziło. Było wcześnie, a wysokie na kilkanaście metrów drzewa lśniły w lekkiej poświacie poranka. Pędziła ponad sto kilometrów na godzinę. Chwilę później stanęła z piskiem opon przed miejskim szpitalem przy ulicy Mickiewicza. Portier skierował ją do piwnic. Nigdy wcześniej tutaj nie była, nie wiedziała, jak się zachować

Ciemno i zimno.

Lodowato.

Weszła przez stalowe drzwi do niewielkiego pomieszczenia. Na stole postawionym na środku sali leżały zwłoki kobiety. Obok krzątał się technik, a lekarz tylko przyglądał się badawczo. Przy ścianie ujrzała Roberta, jej przyjaciela ze służby. Był młodszy, zwykle wyjeżdżali razem na patrole. Do Kozielskiej, jako starszej stażem, należało ostatnie słowo, co bardzo jej odpowiadało Trudno mu się było pogodzić z myślą, że to kobieta ma nad nim władzę, ale szybko się do tego przyzwyczaił. Maria dostrzegła w oczach kolegi fascynację. Nieraz słyszała jego narzekania na wieczną monotonię oraz brak mrożących krew w żyłach pościgów rodem z amerykańskich filmów. Codziennością były jedynie małe kradzieże, pijana młodzież i fałszywe alarmy bombowe. W jego oczach można było również dostrzec strach. Strach przed śmiercią, na którą oboje właśnie patrzyli.

Znajdowali się w małym, zagraconym pokoju, który zapewne wcześniej służył jako szpitalny magazyn. Z uwagi na brak specjalistycznych pomieszczeń do przeprowadzania sekcji zwłok wybrano to miejsce ze względu na wieczny chłód i anonimowość. Ten ostatni czynnik był priorytetem. Po raz pierwszy podczas rozmowy z przełożonym, komendantem Głowalą, Maria słyszała w jego głosie panikę. Ten doświadczony policjant zawsze był dla innych opoką. Jego postawa przekładała się na pozostałych — ośmioosobową załogę, która sprawowała pieczę nad całym powiatem lubaczowskim.

Tego poranka komendant wezwał ją w trybie natychmiastowym, nakazał jej jechać prosto do szpitala, wziąć dokumentację sporządzoną przez lekarza medycyny sądowej i przyjechać do „bazy głównej”, jak nazywano siedzibę przy ulicy Chrobrego. Prosił o dyskrecję. Zabójstwa zdarzały się w tej okolicy bardzo rzadko. Dziesięcioletni staż Marii nie pamiętał podobnych wydarzeń. Wszelkie próby zakłócenia porządku wywoływały automatycznie zainteresowanie prasy, a tego woleli uniknąć.

Maria podeszła bliżej stołu. Dostrzegła niewielką tacę z podstawowymi instrumentami chirurgicznymi oraz noże przypominające te, których używała do krojenia mięsa we własnym domu. Zawsze bała się lekarzy. Nie miała żadnej operacji i choć teraz była biernym obserwatorem tych czynności, pomyślała, że nie chciałaby, aby taka sekcja była przeprowadzana na niej.

— Dzień dobry! — powiedziała cicho, wręcz szeptem, jakby bała się, że ofiara ją usłyszy i się obudzi. — Przyjechaliśmy po wstępne wyniki sekcji. Mamy je zawieźć na komendę — lekarz, widząc przerażenie malujące się w jej oczach, delikatnie się uśmiechnął, ale nic nie powiedział. Nie przerywał swoich czynności.

Był to wysoki mężczyzna powyżej pięćdziesiątki. Ciemne kosmyki włosów powoli pokrywały się siwizną. Nocny zarost wskazywał, że podobnie jak Kozielska został wyrwany z błogiego snu. Jego ruchy były szybkie i zdecydowane. Maria odwróciła wzrok, gdy zobaczyła pocięty na kawałki mózg. Próbowała skupić się na czymś innym, ale nieprzyjemny zapach nie pozwalał zebrać myśli. Stała w milczeniu, czekając na jakiekolwiek konkluzje. Technik zaczął powoli zszywać rozciętą skórę, co wskazywało na to, że pierwsze czynności sekcji zwłok zostały zakończone.

Kwadrans później podpisał kilka kartek i włożył do czarnej teczki. Wszystko przekazał Kozielskiej.

— Rzeźnia! — z końca sali dobiegł stłumiony głos Roberta. Mógł sobie darować to słowo.

— To była dobra śmierć — odparł po chwili lekarz. — Ta kobieta wiedziała, co ją czeka. Umierała stosunkowo krótko i co najważniejsze — w spokoju.

W sali zaległa cisza. Maria popatrzyła na Roberta. Te słowa jeszcze do niego nie dotarły.Dobra śmierć.Sama nie wiedziała, co o tym sądzić. W jej pamięci nadal tkwiła sylwetka ojca, który zginął na służbie. To był wypadek. Chciał uratować leżące w samochodzie dziecko. Kiedy podszedł bliżej pojazdu, doszło do wybuchu. Wydarzenie to stało się impulsem dla Marii: zrezygnowała ze swoich studiów biologicznych i wstąpiła do akademii policyjnej.

Dobra śmierć...

Czy jej tata chciał tak zginąć? Czy była to dobra śmierć?

Nie wiedziała, co lekarz miał na myśli, mówiąc, że ta kobieta umierała w spokoju. Nie znała jeszcze sprawy. Nie była pewna, czy chce poznać.

Wzięła teczkę i pożegnała się z lekarzem. Wsiedli do radiowozu. Jechali pustymi ulicami budzącego się miasta. Zaczynał się piękny, słoneczny dzień. Sprawdzian wytrzymałościowy dla Marii. Była świadoma swojej nadwagi, mimo to wyciągnęła batonik i bez skrupułów go zjadła, nie martwiąc się o kalorie. Teraz już była gotowa, aby zmierzyć się z nowym wyzwaniem.

Rozdział 2

SIEDZIAŁ I GAPIŁ SIĘ. PROSTO PRZED SIEBIE, prosto na obraz. Jak zwykle te oczy były takie nieprzeniknione. Bezwyraz. Bezuczuciowość. Bezsensowność. Ale jakie to było piękne! Ciężko mu było oderwać wzrok.

Był z siebie dumny. Wykonał zadanie bezbłędnie. Wszystko tak, jak było zaplanowane.

Prawie. Ale w końcu to była jego pierwsza misja. Teraz pozostało cierpliwie poczekać. Spojrzał jeszcze raz. Obraz wisiał w zaciemnionym miejscu i gdyby nie mała lampka nocna, zapewne nie dostrzegłby jego twarzy. Czego chcesz, mały chłopczyku? Co się gapisz, malutki? Przecież miał z tym obrazem tyle wspomnień. Zawsze mu towarzyszył — kiedy płakał i kiedy podejmował ważne decyzje. Te oczy wskazywały mu drogę. Tak było również wczoraj.

Odwrócił się w stronę lustra. Dopiero teraz zaczynał korzystać ze swoich wdzięków. Uroda sprzyjała geniuszom. Wrócił do własnego pokoju, który urządzony był na kształt staroświeckiej izby grzeszącej swoją prostotą. Obmył twarz i zaczął się przygotowywać do kolejnego zadania.

Był pewny, że wszystko mu się uda. Nie było innej możliwości.

ROBERT PEWNIE MANEWROWAŁ KIEROWNICĄ RADIOWOZU.Choć początkowo Maria nie zgadzała się, aby to właśnie on prowadził samochód, szybko się przekonała o jego umiejętnościach i dała przyzwolenie. Młodszy kolega ze służby był niskim blondynem o sportowej sylwetce. Zawsze reprezentował komendę w Lubaczowie na wszelakich zawodach sprawnościowych oraz strzeleckich, organizowanych w kręgach policyjnych. Robert był doceniany, ale ludzie unikali go ze względu na dość dziwne upodobania. Młody funkcjonariusz pasjonował się historią. W czasie rozmów często stosował porównania, przywołując zdarzenia znane z historii, co dla człowieka z zewnątrz, który wcześniej go nie znał, było co najmniej dziwne i niedzisiejsze. Maria szybko się przyzwyczaiła do jego „odmienności”, a Robert raczył ją fascynującymi opowieściami, o których nie dowiedziałaby się z podręczników szkolnych. Ceniła jego inność, bo sama często miała świadomość, że nie pasuje do tego środowiska. Jako niedoszły biolog zawsze była na bakier z historią, więc z zasady pozostawała wyłącznie biernym słuchaczem.

Dojeżdżali do komendy. Ulica Chrobrego znajdowała się w samym centrum. O tak wczesnej porze miasto wyglądało jak wymarłe. Maria trzymała w rękach czarną teczkę. Widok zwłok młodej kobiety był dla niej wstrząsający, mimo że w trakcie studiów niejednokrotnie miała do czynienia z tym widokiem. Czy to było samobójstwo? Myśl o zabójstwie była dla niej abstrakcyjna — nie tutaj. Lekarz musiał się pomylić, ale wolała poczekać, aż pozna szczegóły sprawy.

Weszli do środka. Wszyscy już na nich czekali. Kozielska dostrzegła osoby, których nigdy wcześniej tutaj nie widziała. Oprócz kolegów, z którymi pracowała na co dzień, zobaczyła wysokiego, przysadzistego szatyna, który rozmawiał właśnie z komendantem Głowalą. Obok Czynickiego, czyli policjanta, który pracował w komendzie w Lubaczowie jako informatyk, siedziała młoda brunetka. Miała śniadą cerę i delikatne rysy twarzy.

Kozielska podała przełożonemu czarną teczkę.

Tak jakby nie mogła mieć innego koloru.

Chyba wszyscy na to czekali, bo nastąpiło ogólne poruszenie. Odstąpili od wykonywanych wcześniej czynności i zgromadzili się wokół Głowali, czekając na informacje oraz dyspozycje.

Ich baza główna przy ulicy Chrobrego była niewielka, składała się jedynie z czterech pokoi, z czego jeden był zajmowany przez komendanta, a kolejny przez Czynickiego, u niego znajdowała się również dyspozytorka. Największe pomieszczenie stanowiło część wspólną policjantów, którzy na co dzień zajmowali się patrolowaniem ulic i robotą papierkową. Ostatni pokój był pierwotnie pokojem przesłuchań, ale nie znalazł zastosowania i teraz służył jako archiwum zbytecznych dokumentów, które mnożyły się w zatrważającym tempie. Ten parterowy budynek w centrum miasta, przypominający wojskowy barak, który niszczył obraz pięknych renesansowych zabudowań Lubaczowa, posiadał również piwnicę, pod względem rozmieszczenia będącą kopią parteru. Mieściła się tam mała cela dla tymczasowo zatrzymanych. Reszta pomieszczeń pozostawała niezagospodarowana. Zimą komendant pozwalał spać tam bezdomnym. Było to jednak nieformalne i teoretycznie taka praktyka nie miała miejsca.

— Mamy do czynienia z trudną sytuacją — zaczął Głowala. Obok niego nadal stał tęgi szatyn. Maria dostrzegła, że co jakiś czas komendant zerka na niego, szukając potwierdzenia własnych słów. — Znaleziono zwłoki Teresy Wójcik. Wczoraj w późnych godzinach wieczornych posterunkowy Czynicki dostał wezwanie. Zadzwoniła do nas matka zmarłej. Prosiła o sprawdzenie, czy z córką wszystko w porządku. Miały się ze sobą skontaktować, oczekiwała na telefon, do tej pory nigdy podobna sytuacja się nie przydarzyła. Dzwoniła również do jej znajomych. Nikt o Teresie nic nie wiedział. Wysłaliśmy do jej domu Joasię i Tadka. Znaleziono ją leżącą na sofie. Już nie żyła.

Nastąpiła chwila przerwy. Czynicki podszedł do komputera i włączył projektor. Na ścianie ukazał się obraz. Najpierw mapa okolicy. Czerwoną kropką zaznaczono miejsce zamieszkania Wójcik. Dom znajdował się około dwóch kilometrów na południe od Dachnowa.

Był to środek lasu. Tam, gdzie nic innego nie ma.

Pojawiło się kolejne zdjęcie. Jakość była słaba. Maria domyśliła się, że widzi dom zmarłej. Wysoki na dwa metry murowany płot w dużej części zasłaniał dom z czerwoną dachówką.

— Teresa Wójcik mieszkała na uboczu. Dom otoczony jest ze wszystkich stron przez las. Wygląda bardziej jak twierdza, tak przynajmniej wynika ze sprawozdania Joasi i Tadka. — Głowala zerknął porozumiewawczo na dwójkę funkcjonariuszy. — Kiedy nikt nie odpowiadał na dzwonek domofonu, funkcjonariusz Renes — komendant wskazał na Tadka — spróbował otworzyć furtkę. Gdy i te działania nie dawały skutków, przeskoczył przez płot. Automatycznie rozległ się alarm. Dom posiada instalację przeciwwłamaniową firmy Tralex. To alarm pierwszej generacji — wyjaśnił, choć Maria miała wrażenie, że sam do końca nie wie, o czym mówi. — Przy wejściu są umiejscowione dodatkowe czujniki, które monitorują posiadłość. Wyłączyć alarm mógł tylko właściciel, konieczne było wprowadzenie dwunastocyfrowego kodu. Drzwi frontowe były zamknięte, podobnie wszystkie okna i wyjście z drugiej strony domu, gdzie mieści się ogród.

Maria mogła również inaczej wytłumaczyć fakt, że nikt nie otwierał drzwi. Normalni ludzie nie spodziewają się o północy nieproszonych gości. Nie widziała w tym nic wyjątkowego. Skoro Teresa Wójcik mieszkała tam sama, miała prawo się przestraszyć, tym bardziej że prywatność była w tych okolicach bardzo ceniona.

Projektor zaskoczył i ukazała się kolejna fotografia. Dom był bardzo przestronny. Maria wiedziała, że w tych okolicach jest wiele takich posiadłości. Zamieszkiwali je ludzie bardzo zamożni, którzy ze względu na swoją przeszłość szukali schronienia i spokoju. Domy te były fortecami niedostępnymi dla osób z zewnątrz. Instalowano w nich sprzęt antywłamaniowy z najwyższej półki. Tacy ludzie chcieli być niewidzialni i nie lubili, gdy naruszano ich spokój.

— Z pierwszych ustaleń techników, którzy na moją prośbę zostali przysłani prosto z Krakowa przez Franciszka Aleszkiewicza — Głowala wskazał na szatyna stojącego tuż obok niego — wynika, że alarm był wyłączany ostatniego wieczoru dwukrotnie. Najpierw od godziny 17.00 do 19.00, następnie od 21.00 do 22.30.

— Czy to ważne? Właściwie nadal nie rozumiem, dlaczego mnie tu wezwano — odezwała się brunetka, ta sama, która wcześniej siedziała obok Czynickiego.

— Przedstawiam państwu — komendant zdał sobie chyba sprawę, że powinien to zrobić na początku — Dorotę Maj. Poprosiłem ją o przysługę. Dziękuję ci, że zjawiłaś się tak szybko — tym razem zwrócił się bezpośrednio do Doroty, patrząc jej prosto w oczy. — Jestem przekonany, że twoja wiedza i umiejętności będą nam bardzo potrzebne. Proszę państwa! — jego niski głos delikatnym echem rozszedł się po wyblakłych ścianach pokoju. — Mamy do czynienia z okrutnym zabójstwem.

Maria wydała zduszony okrzyk. W oczach Roberta dostrzegła iskrę fascynacji. Na ścianie pojawiło się kolejne zdjęcie. Na sofie leżała kobieta, Teresa Wójcik. Jej twarz była blada, wręcz sina. Kozielska dostrzegła na drugim planie telewizor plazmowy i wieżę do odtwarzania muzyki. Na ścianach wisiały zdjęcia oraz obrazy. Wygląd pokoju pasował w jej mniemaniu do wzoru przestronnych, luksusowych salonów.

— Z całym szacunkiem, panie komendancie — Dorota Maj zwróciła się w stronę Głowali. Wydawała się zniecierpliwiona, jak gdyby chciała stąd wyjść. — Dlaczego jest pan taki pewny, że popełniono zabójstwo? Nadal nie rozumiem mojej roli w tej całej sprawie.

— Po kolei — komendant zerknął na ścianę, na której ukazało się nowe zdjęcie. Maria domyśliła się, że zostało wykonane już przez techników kryminalistyki, bo jakość była nieporównywalnie lepsza, a kadr koncentrował się na detalach. — Na zdjęciu widzicie państwo Teresę Wójcik. Lekarz medycyny sądowej określił godzinę zgonu na mniej więcej 22.30. Wstępna analiza wykazała, że w krwi znalazł się środek uspokajający — Głowala zerknął na czarną teczkę, która teraz znajdowała się tuż przed nim. — Była to duża dawka substancji o nazwie Tranxene. Z notatek lekarza wynika, że były również śladowe ilości Alprazolamu. Na dalsze ustalenia musimy poczekać, ale wygląda na to, że właśnie to było bezpośrednim powodem zgonu.

Kozielskiej niewiele to mówiło. Pierwszy raz słyszała te nazwy.

Franciszek Aleszkiewicz odwrócił się i podszedł do małego okna. Przez dłuższą chwilę rozmawiał przez telefon, pokiwał głową, delikatnie przygładził ciemne włosy. Marii wydał się typowym facetem w średnim wieku. Przypomniały się jej słowa dziadka. Kiedy była mała, siadali całą rodziną na poobiednią kawę, czemu towarzyszyły liczne anegdoty. Kiedy jej tata skończył celebrować czterdzieste urodziny, podszedł i szepnął: „Witaj, brzusiu, żegnaj, siusiu”.

Pierwsze wrażenie było równoznaczne ze stwierdzeniem, że ten człowiek zwyczajnie nie miał gustu. Pod granatową marynarką można było dostrzec niewyprasowaną beżową koszulę. Spodnie zapewne należały do garnituru, jednak kant był dość zaniedbany — zwyczajnie go nie było. Aleszkiewicz po chwili wrócił i szepnął komendantowi kilka słów. Głowala zmarszczył brwi.

— Kryminalistycy zakończyli pracę i zabezpieczyli teren. Znaleziono, przepraszam — komendant uśmiechnął się cynicznie — nie znaleziono nic. Zebrano ślady z dywanu, odciski butów, wszystkie ślady linii papilarnych, jednak istnieje wątpliwość, czy przyniesie to jakikolwiek rezultat. Zapytają mnie państwo, dlaczego upieram się przy opinii, że było to zabójstwo, w końcu logiczny wniosek to samobójstwo. — Pojawiło się zdjęcie przedramienia Teresy Wójcik. Głowala wskazał na dwa ślady ukłucia. — Igła leżała tuż obok ofiary zapakowana w woreczek foliowy. Na strzykawce znaleziono odciski palców Teresy. Wygląda na to, że pierwsza próba trafienia w żyłę była nieudana. Lekarz stwierdził, że czas pomiędzy wstrzyknięciem substancji a śmiercią to około dziesięciu minut. Jesteśmy przekonani, że ktoś jej w tym pomógł. Tadek wszedł do domu jako pierwszy — Kozielska zerknęła na funkcjonariusza, który siedział z boku ze spuszczoną głową. — Zanim zastąpiła go grupa techników, którzy przyjechali w trybie pilnym na moją prośbę, zrobił kilka zdjęć. Jego uwagę przykuła zmywarka. Wszystko wskazuje, że Wójcik włączyła ją kilka minut przed śmiercią, prawdopodobnie po dokonaniu zastrzyku. Przy włączniku znaleziono tylko jej odciski palców. Co dziwne, w środku były jedynie dwie filiżanki. Zaskakujące, nieprawdaż? Przypuszczalnie robiła to pod groźbą napastnika. Obecności drugiej osoby dowodzi wskaźnik termiczny — Głowala wskazał na niewielki przyrząd, który przypominał pistolet będący na wyposażeniu każdego posterunku, tyle że zamiast lufy umieszczono w nim niewielki nadajnik i monitor. — Zabójca zostawił dla nas wiadomość. — Maria zaczynała się gubić w kolejnych informacjach. — Właśnie dlatego wszyscy się tutaj zebraliśmy, właśnie dlatego was zaangażowałem i zawiadomiłem centralę. W laboratorium już badają zawartość strzykawki. W torbie znajdowała się również kartka. Wydaje mi się, że jest to wiadomość dla nas.

Projektor znowu przeskoczył. Przez chwilę Maria nic nie widziała. Czynicki wyostrzył obraz. Ukazało się coś niezrozumiałego. Jakiś rysunek, znak, symbol. Cokolwiek to było, Kozielska widziała coś takiego po raz pierwszy w życiu.

— Czy ktoś może mi wytłumaczyć, co to właściwie znaczy? — Głowala zerknął z zażenowaniem na swoich współtowarzyszy. — Bo widzicie, ten ktoś, kto stoi za zabójstwem Teresy Wójcik, kimkolwiek jest, czy kobietą, czy mężczyzną, czyta w moich myślach.Contradictio in seoznacza w języku łacińskim sprzeczność samą w sobie.

Odpowiedzią dla komendanta była tylko głucha cisza.

Z pamiętnika filozofa

Ta pani. Jak zwykle w białym, jak zwykle się uśmiecha. Taka sztuczność — uczucie jako towar XXI wieku. Chodzi szybko, jakby bała się, że każda chwila stagnacji przybliży ją do śmierci. Ach, śmiertelnicy, co wy poczniecie po śmierci?

Czasem usiądzie, pogładzi się po swej idealnej jasnej główce, szepnie słówko. Znowu pada — „jaka piękna pogoda”. Czy jest gruba? A może chuda? Niektórzy mówią, że wygląd nie ma znaczenia. Brednie, brednie, brednie.

Ten pan. Najpierw przychodzi, potem odchodzi. Wszystko ma swoją kolejność. Smutny człowiek — doświadczony przez życie. Czy mu współczuć? Współczuć mu to tak, jakby współczuć całemu światu. Bo czym się różni on od każdego innego pana X lub pani Y, krążących po tym świecie? Często siada obok mnie, czasem po drugiej stronie. Opowiada o świecie zaprzepaszczonych szans, o swoim bycie, który wciąż tli się ogniem gorących wspomnień. Mówi o zmianach, przemianach, wszelkich wybojach, przeszkodach, problemach. Patrzy za siebie, zamiast przed siebie, chociażby pod prąd, nawet gdyby miało być ciężko... Przecież nie pozostaje nam nic innego.

Siedzę, ciągle siedzę. Siedzę i nic. Nieważni są inni. Człowiek dzisiejszego dnia jest najważniejszy sam w sobie. Po co mu inni — on jest samowystarczalny. Siedzę. Jak zwykle siedzę i gapię się na te niezliczone człekokształtne postacie, które biegną przed siebie w niekończącym się wyścigu szczurów i próbują być kimś więcej, niż na to zasługują. No ale w końcu nadzieja umiera ostatnia. Niech się cieszą, póki mogą.

Czy istnieje zbrodnia doskonała? Czy można popełnić przestępstwo i zachować przy tym zimną krew, nie pozostawić żadnych śladów, być nadal bezbronnym obywatelem — niewinnym pasożytem? Przecież podobno wszystko jest możliwe. Zasada przeniesienia Edmunda Locarda: cokolwiek robimy, pozostawiamy ślad, wystarczy nawet małe włókno. Niesamowite, prawda? Wszystko ma jakiś sens, ale żeby być duchem, żeby poruszać się bez śladu, potrzeba magii.

Wszystko na tym świecie jest możliwe.

Świat obraca się do góry nogami, a my wciąż żyjemy z przeświadczeniem, że siła przyciągania jest wystarczająca, aby utrzymać stabilność.

Tyle że my — ludzie — i również ja — wariat określający się mianem filozofa — widzimy tylko przestrzeń przed sobą. Czasem warto odwrócić głowę, zobaczyć, co dzieje się za nami. Wszystko, co jest dookoła nas, to otwarta książka, z której powinniśmy nauczyć się czytać. Patrząc tylko przed siebie, dostrzegamy jedynie wstęp, który nie zawsze jest wystarczająco ciekawy, by zachęcić nas do kontynuowania lektury.

Pusto. Ludzie lubią miejsca zaludnione. Ja też. Podobno era koczowniczego trybu życia zakończyła się kilka tysięcy lat temu. Pytanie, w jakiej erze MY żyjemy. Chcąc nie chcąc, poruszamy się w stadach, bo tak jest łatwiej. Mało kto odważy się samotnie wyjść na miasto, wejść do ciemnego zaułka. W grupie czujemy się silniejsi. Podstawą naszego bytu jest poczucie bezpieczeństwa. Często w zależności od uczuć, które w nas tkwią, lub z powodu naszych gabarytów, a raczej ich braku, sami nie jesteśmy w stanie zapewnić sobie bezpieczeństwa. Wtedy właśnie próbujemy znaleźć się w głębi większej masy, zabarykadować się we wnętrzu grupy i egzystować życiem innych, opancerzeni w kaftan bezpieczeństwa.

Ten pan i ta pani są sami. Szukają dla siebie miejsca i nie bez przypadku siadają właśnie obok mnie. Łakną rozmowy, chcą się czuć bezpiecznie. Czują się lepiej, że ktoś taki jak ja chce z nimi rozmawiać.

Robię im łaskę.

Rozdział 3

CONTRADICTIO IN SE.SPRZECZNOŚĆ SAMA W SOBIE.Głowala miał rację. Czy ta śmierć miała jakikolwiek sens? Teresa Wójcik miała 29 lat. Pochodziła z zamożnej rodziny. Jej ojciec posiadał akcje w dobrze prosperującej firmie ubezpieczeniowej, a matka, już na emeryturze, dorabiała jako tłumacz języka arabskiego. Rodzice mieszkali w Warszawie, a Teresa przeniosła się na te tereny dwa lata temu, kiedy po zamieszaniu w pracy postanowiła odseparować się od wcześniejszej rzeczywistości.

Contradictio in se.Po co ofiara miała sama sobie wstrzykiwać środek o bliżej nieznanym pochodzeniu, a następnie schować strzykawkę do hermetycznego opakowania? To zwyczajnie nie miało sensu. Teresa mieszkała w twierdzy. Kozielska nie potrafiła określić jej domu innym słowem. Jedyne, czego brakowało, to mostu zwodzonego i baszty z uzbrojonymi żołnierzami. Wskazywałoby to, że ofiara znała mordercę albo przynajmniej osobę, która przyglądała się jej w godzinie śmierci i zostawiła policji list. Przez chwilę przypuszczano, że jest to list pożegnalny Teresy, jednak jego treść pozostawała niezrozumiała. Mimo wszystko przeważała opinia, że pozostawił go ktoś z zewnątrz, tym samym zaczynając z policją grę, w której brakowało zasad. Godziny wyłączenia alarmu zgadzały się z przypuszczalną godziną zgonu Teresy. Ktoś musiał go włączyć ponownie, gdy wychodził, a wtedy Teresa była już zapewne martwa.

Lekarz medycyny sądowej znalazł na ciele ofiary ślady pobicia. Prawy policzek był zaczerwieniony, co wskazywało na uderzenie. Na szyi widniał siny ślad, lecz jedynie z lewej strony, co wykluczało duszenie. Wszystkie ślady były jeszcze analizowane. Czy doszło do walki pomiędzy nią a napastnikiem? Zadrapania były dość świeże. Należało zbadać trop, ale nawet nie wiedzieli, od czego zacząć.

Contradictio in se.Dlaczego właśnie ona? Teresa Wójcik. I ten znak.Contradictio in se.Pomoc zaproponowała stołeczna komenda policji, która miała większe doświadczenie w badaniu dowodów niż policjanci z Lubaczowa.

Maria znów siedziała w samochodzie. Prowadził Robert, a jego głowa kołysała się w rytm starego rockowego hitu, wydobywającego się z radia. Jechali w kierunku Dachnowa, aby potem zboczyć z trasy i skierować się do domu Teresy Wójcik. Przydzielono im zadanie przesłuchania świadków. Istniała nikła szansa, że ktokolwiek coś widział. Na tych terenach zamieszkało wielu bogaczy, dla których priorytetem była prywatność. Nie interesowano się cudzymi sprawami, dzięki czemu zapewniano sobie anonimowość, a dalekie odległości nie sprzyjały nawiązywaniu bliższych kontaktów. Z map sporządzonych dwa lata temu wynikało, że w pobliżu domu ofiary mieszczą się jedynie cztery działki budowlane, lecz nie mieli pewności, czy ktoś tam faktycznie mieszka.

Dojechali do Dachnowa. Była to mała wieś, jakich wiele w tej okolicy. Maria pamiętała, że co roku przyjeżdżała tutaj z tatą na festyn organizowany z okazji pierwszego dnia wakacji. Była to atrakcja regionu. Dzieci bawiły się na karuzelach, a dorośli mogli usiąść ze znajomymi, napić się piwa i posłuchać dobrej muzyki w folkowych rytmach. Specjalnie na tę okazję produkowano miejscowy specjał — prawółkę. Maria poczuła głód na samą myśl o przepysznych bakaliach zanurzonych w miodzie i czekoladzie. Od kilku lat festiwal był dla Marii jedynie utrapieniem. Jako policjantka zawsze musiała dbać o porządek i bezpieczeństwo podczas tego typu imprez. Niestety pojawiły się problemy związane z napływem „zachodu”: narkotyki, które zakłócały spokój rodzinnego święta, co kiedyś było nie do pomyślenia. Wywołało to automatycznie falę niechęci i strachu, ludzie przestali więc tak licznie przyjeżdżać. Cierpiał na tym cały biznes turystyczny, który był dla wielu jedynym źródłem dochodu.

Skręcili w lewo.

— Podobna sytuacja była z Rasputinem — Robert zwrócił się do Marii.

„Zaczęło się” — pomyślała Kozielska. Była do tego przyzwyczajona, lecz nadal pozostawała w szoku po informacjach, jakie usłyszała w komendzie. Po raz pierwszy miała do czynienia z zabójstwem. To wszystko ją przerastało. Marek, jej mąż, nadal nie odpowiadał na telefony. Naprawdę się o niego bała. I z całym szacunkiem do wiedzy historycznej Roberta — nie widziała ani jednego podobieństwa pomiędzy mistyczną postacią Rasputina, którego pamiętała jak przez mgłę z lekcji historii w liceum, a Teresą Wójcik. Mimo to odwróciła wzrok w jego stronę i pozwoliła kontynuować.

— Rasputin, jak może pamiętasz, to mnich, którego uważa się za jednego z głównych sprawców obalenia caratu Mikołaja II i wybuchu rewolucji lutowej w Rosji w 1917 roku. — Maria oczywiście nie miała pojęcia, ale kiwnęła porozumiewawczo głową, jakby to, co powiedział, zgadzało się z jej wiedzą. — W rzeczywistości od początku XX wieku Rosja była pogrążona w wielkim kryzysie ekonomicznym i społecznym — kontynuował Robert. — Wojna rosyjsko-japońska, następnie wybuch rewolucji w 1905 roku jedynie pogłębiły niechęć społeczeństwa do carskiego tronu. Na dworze pojawił się mnich. Mówiono, że ma wielką moc, że jego ręce leczą, a wzrok zabija. Zawędrował wysoko, bo stał się ulubieńcem żony Mikołaja II. Poznał najważniejsze sekrety carskiej władzy. Prowadził rozpustne życie, noce spędzał z prostytutkami. W chwilach upojenia często zdradzał tajemnice dworu. Wiedział jednak za dużo, przez co stał się niebezpieczny nie tyle dla cara i jego żony, ale przede wszystkim dla możnowładców. Aleksandra Fiodorowna, żona Mikołaja, była gwarantem życia Rasputina. Plotki mówiły o romansie. Tajemniczość Rasputina była jego wielką zaletą. Choć nie był przystojny...

— Nadal nie widzę podobieństwa — przerwała mu Maria, widząc, że zaczyna się rozkręcać. On mógł tak godzinami.

— Bo widzisz, Rasputin został zamordowany. Do dziś nie wiadomo, kto za tym stał. Działo się to w czasie bardzo burzliwym dla Rosji. Niepowodzenia w walkach I wojny światowej spowodowały wystąpienia publiczne. Na ulice wyszli ludzie domagający się detronizacji Romanowa, a przecież Rasputin przepowiedział upadek caratu. Wywołało to ogólne przerażenie w kręgach monarchistów, głównie tych młodych, którzy liczyli na wielką karierę polityczną. Wszystkim były znane zdarzenia, które potwierdzały dar przepowiadania przyszłości przez Rasputina. Doszło do zamachu. Krąży plotka, że pomimo kilkudziesięciu strzałów Rasputin dalej żył, nie dało się go zabić. — Przez ciało Marii przeszedł zimny dreszcz. — Był to początek fali zabójstw. Choć nie jest to w żaden sposób udowodnione, stał za tym morderca działający z wyrachowaniem. Zawsze pozostawiał karteczkę w pewnym sensie podobną do tej, jaką pokazano nam na komendzie. Mówiła o tym, że zabójca działa dla wspólnego dobra, a jego czyny nigdy nie powinny być i nie będą dostrzeżone przez prawo. I faktycznie. W tym niespokojnym dla Rosji okresie kilkanaście zabójstw nie zostało dostrzeżonych, zabójca nigdy nie został odnaleziony. Rasputin stał się jednak legendarny, a jego śmierć była zwyczajnie próbą sił dla seryjnego mordercy.

— Uważasz, że to dopiero początek? — spytała Maria z lekkim przerażeniem. Wolała nie wnikać w tajniki wyobraźni Wysockiego; porównanie śmierci Teresy Wójcik z zabójstwem Rasputina było dla niej zbyt wielką abstrakcją.

— Jestem przekonany. Znaleźliśmy się w środku gry, tyle że to nasz rywal nadal trzyma piłkę, a my nie mamy pojęcia, jak mu ją odebrać — odparł Robert.

„MUSIAŁAM WCZEŚNIEJ WYJECHAĆ. ZJEDZ ŚNIADANIE,pieniądze na kanapkę masz na stole”. Jasio oderwał kartkę zostawioną przez jego mamę na lodówce. Zdziwił się — mama zawsze czekała, aż się obudzi, czasem zawoziła go do szkoły i dbała, aby odżywiał się zdrowo.

Miał osiem lat. Był „kochaniutkim, słodziutkim buziaczkiem” dla wszystkich ciotek oraz wujków, no i dziadków oczywiście. Opaka stanowiła centrum jego wielkiego życia. Rodzice dawali mu wszystko, czego potrzebował. Był jedynakiem, a każda jego zachcianka była spełniana. Jasio korzystał z przywileju bycia „kochanym dzieckiem”. Niestety rzadko gdziekolwiek wyjeżdżał, co bardziej wynikało z ograniczonego budżetu rodziców niż przywiązania do Opaki. Mama zawsze się o niego bała i choć teraz był starszy, zawsze pojawiała się jakaś wymówka. To był ich świat dorosłości, do którego nie miał biletu wstępu. Był wszystkiego ciekawy, łakomy wiedzy. Może faktycznie nie wszystko rozumiał, ale przecież dopiero się uczył.

Podszedł do lodówki. Odetchnął z ulgą, kiedy nie wyczuł zapachu owsianki. Mówiąc delikatnie, zwyczajnie nie przepadał za takim jedzeniem. Teraz miał nieograniczony wybór.

Ktoś zapukał do drzwi.

— Dzień dobry, babciu! — przywitał się Jasio.

Chodziła lekko przygarbiona. Zimą często pomagała sobie laską, aby przypadkiem nie upaść na śliskim chodniku.

— O! Mój mały urwis już nie śpi! — ucieszyła się na widok wnuka.

Jasio pobiegł na górę, aby włożyć mundurek szkolny. Lubił swoją szkołę, która mieściła się w odległości niespełna siedmiuset metrów od jego rodzinnego domu.

Szybko włączył komputer. Połyskujący w świetle laptop, który leżał na biurku, był źródłem jego dumy. Od małego fascynowała go technologia programowania. To źle brzmiało w jego wieku. Wątpił, aby ktokolwiek traktował go poważnie, bo w końcu „miał tylko osiem lat”. Wiele czytał i choć było to dla niego skomplikowane, poznał już podstawowe tajniki tworzenia programów. Dzięki nauczycielowi informatyki dowiedział się wiele o praktycznym wykorzystaniu Internetu. W czasie kiedy jego rówieśnicy siedzieli przed monitorami i grali w słabej jakości gry online, on częściej próbował swoich sił w ich tworzeniu. Na forach wymieniał się informacjami.

Poczuł zapach owsianki. O nie! A miało być tak pięknie. Sprawdził szybko pocztę e-mail. Wiedział, że babcia nie da mu pójść do szkoły, zanim wszystko nie zniknie z talerza, a nie chciał się spóźnić na pierwszą lekcję ze względu na to, że była to właśnie informatyka. Szybko zbiegł na dół.

Babcia była kochana. Jak wszystkie babcie. Gdy był mały, spędzał z nią całe dnie. Dziadka nie pamiętał. Rodzice unikali tego tematu. Nieraz słyszał historie o jego wielkiej odwadze, jednak nie był do końca przekonany, czy może w to wszystko wierzyć.

— A co się stało z dziadkiem? — pewnego razu zapytał mamę.

— Dziadziuś odszedł, Jasiu. Ale on jest tam u góry i strzeże cię, aby nic ci się nie stało — odpowiedź zawsze brzmiała tak samo.

Internet okazał się bogatym źródłem informacji. Jasio dowiedział się o jego karierze policyjnej. Przeczytał wzmiankę o wypadku sprzed kilku lat. Z krótkiego fragmentu artykułu wynikało, że jego dziadek zginął podczas próby ratowania osób uwięzionych w samochodzie.

Dziadkowie od strony taty rzadko go odwiedzali. Lubił ich, bo zawsze przywozili fajne prezenty. Na siódme urodziny dostał od nich rower, którego zazdrościli mu wszyscy koledzy. Mieszkali we Wrocławiu. Gdy był mały, nigdy nie przyjeżdżali. Dopiero od pewnego czasu.

Jasio wziął plecak i wybiegł z domu. Idąc chodnikiem, oczywiście z lewej strony, na co zawsze zwracała uwagę jego mama, zobaczył mężczyznę, który siedział na krawężniku po drugiej stronie ulicy. Widział go po raz pierwszy. Chłopiec odwrócił głowę i puścił się biegiem — w końcu pierwsza była informatyka.

Rozdział 4

TEN LAS BYŁ TAKI NIEPRZENIKNIONY.Jako mała dziewczynka zawsze bała się zapuszczać w głąb puszczy. Bieszczady kryły sekrety. Raz powierzona tajemnica pozostawała ukryta na zawsze.

Tereny te zostały wcielone do Polski po wojnie polsko-rosyjskiej po I wojnie światowej. Pokój w Rydze unormował przynależność tych bezkresnych lasów do państwa polskiego, ale zacofanie i duże odległości zniechęcały do lokowania się na tych ziemiach. Migracja pozioma sprowadzała się w zasadzie do przeprowadzki ze wsi do metropolii.

Niedaleko leżały wzniesienia Bieszczad, które w okresie PRL stały się azylem dla wielu osób. Działacze opozycyjni byli często prześladowani przez służby bezpieczeństwa, a brak możliwości wyjazdu za granicę wymuszał szukanie miejsc odosobnienia w dziczy. To określenie przylgnęło do południowo-wschodniej części Polski. Również teraz lasy wykorzystywano jako kryjówkę, stanowiły idealne miejsce schronienia. Region ten stał się zapleczem wypoczynkowym dla wielu gwiazd show-biznesu i polityków, którzy szukali odpoczynku od natarczywej prasy.

Każdy mógł znaleźć tutaj to, czego potrzebował. Właściciele rozległych posiadłości wiedzieli, jak przyciągnąć ludzi. Proponowali niewielkie działki, często znakomicie ukryte w lesie. Gwarantowali anonimowość, a lokalni mieszkańcy nie protestowali. Napływ ludzi umożliwiał wzrost kapitału, który był bezwzględnie ważny dla tej części Polski, określanej mianem Polski B.

Kozielska lubiła w wolnym czasie kontemplować ten sielski spokój. Problemy wychowawcze i małżeńskie, które nasilały się wraz ze stażem, zachęcały ją do długich spacerów, na których mogła sobie wszystko przemyśleć. Maria miała swoje ulubione miejsce. Gdzieś daleko, gdzieś, gdzie nikt inny jej nie dostrzeże. Lecz tutaj nigdy nie była.

Zostawili radiowóz przed domem ofiary. Droga asfaltowa skończyła się już dawno. Zastąpiła ją kręta i nierówna leśna dróżka. Nie było problemu z dojazdem pod dom Teresy Wójcik, ale żeby mogli jechać dalej, przydałby się wóz terenowy, którego komenda w Lubaczowie nie mogła im zapewnić. Pozostałe cztery domy, jeżeli zawierzyć mapom, mieściły się jednak jeszcze dalej, więc Robert, widząc stan drogi, postanowił zostawić samochód i iść pieszo. Pierwsze dwa budynki okazały się zupełnie puste. Jeden był bardzo stary. Maria wątpiła, aby ktokolwiek go w ostatnich latach zamieszkiwał. Drugi był natomiast nowy, niezwykle zadbany. Robert dla pewności przeszedł przez płot i sprawdził, czy rzeczywiście nikogo tam nie ma. Korespondencja sięgająca trzech tygodni wstecz upewniła ich, że nie mieszka tu nikt, kto mógłby być świadkiem wczorajszych wydarzeń.

Jeśli ufać intuicji Roberta, Teresa była pierwszą ofiarą, a miały pojawić się kolejne. List pozostawiony na miejscu zabójstwa wskazywał na to, że zabójca nie boi się policji i liczy na dobrą zabawę. Maria nie miała pojęcia, co może być dla niego motywacją. Nieformalną lekturą podczas jej edukacji przystosowującej do służby policyjnej była książka Stanisława Werskla, która wnikliwie i rzetelnie opisywała psychologiczne podejście do napastnika. Przyszli funkcjonariusze często z dystansem podchodzili do tego tematu, śmiali się, że wystarczy im dobra spluwa i kilka ton amunicji. Kozielska miała do tego inne podejście. Nie była dobra w strzelaniu, wytrzymałość i siła nie stanowiły jej mocnej strony. Zwyczajnie wolała zjeść batonik niż uprawiać sport. Podejście psychologiczne było dla niej zdecydowanie bardziej ciekawe, dlatego lektura Werskla często przedłużała się, zabierając czas przeznaczony na sen. Autor starał się udowodnić, że łatwiej schwytać zabójcę, gdy stworzy się jego portret psychologiczny. Wtedy można zrozumieć jego działania, a nawet przewidzieć kolejne posunięcie.

Maria wyobraziła sobie swojego przeciwnika. Nie wiedziała nawet, czy ma do czynienia z mężczyzną, czy kobietą. Historia pokazywała, że płeć nie ma większego znaczenia. To kobiety często okazywały się bardziej przebiegłe i zdolne do wyrzeczeń, byle osiągnąć zamierzony cel, nie zawsze zgodny z obowiązującym prawem. Kto będzie kolejną ofiarą? Jeśli Robert miał rację, równie dobrze może się nią stać ona sama. Domyślała się, że wiadomość pozostawiona przez zabójcę jest kluczem do rozwikłania zagadki. Pytanie, jak ją można przetłumaczyć. Miała wrażenie, że ktoś za bardzo wziął sobie do serca książki Browna, bo zabawa w symbole do niej nie przemawiała.

Contradictio in se.

To był Lubaczów, cholera!

Kozielska i Robert zatrzymali się na rozwidleniu. Stanęli przed wyborem. W prawo czy w lewo? Rozdzielili się. Doświadczenie zawodowe mówiło Marii, że zawsze lepiej działać w zespole. Tyle że służba nigdy wcześniej nie postawiła jej w podobnej sytuacji i to, co się działo, było swoistym precedensem. Pozostawała pod wpływem głupich thrillerów. Kiedy bierze się udział w akcji, gdy dochodzi do strzelaniny, zawsze przyda się wsparcie. Dodatkowo świadek mógł potwierdzić raport. W jej przypadku broń była tylko dekoracją.

Szła teraz powoli. Nierówna droga, pełna wystających ostrych kamieni, gałęzi, dziur oraz wyskoków, była niedostępna dla zwykłego samochodu. Ogarnął Kozielską nienazwany lęk. Gęsty las nie dopuszczał promieni słonecznych. Słyszała trzask pękających pod jej stopami gałązek, rozchodzący się echem po bezkresnej puszczy. Straciła z oczu Roberta. Po plecach przebiegł jej zimny dreszcz. Zapięła służbową kurtkę pod szyję i bacznie wypatrywała potencjalnego ryzyka.

Wszędzie czyha zło...

Maria zaśmiała się pod nosem. Czego się obawiała? Przecież tutaj nikogo nie było. Nagle usłyszała głośny pisk. Obróciła się, w przerażeniu odpinając kaburę, żeby odbezpieczyć swojego policyjnego glocka. To był tylko jakiś ptak.

Tylko ptak.

Taki błahy dźwięk wystarczył, aby jej serce zaczęło bić mocniej niż zwykle. Uspokój się, kobieto! Otarła kropelki potu z czoła.

Jej oczom ukazał się piękny, duży dom wykonany z drewna. Zawsze marzyła, aby w takim zamieszkać, chociaż cieszyła się z tego, co ma.

Kolejny dom bogacza. Z ciekawością spojrzała w okna, ale nie dostrzegła żadnego ruchu. Podeszła do furtki. Przez niewielkie szpary w płocie dostrzegła drzwi wejściowe. Nacisnęła przycisk domofonu. Oniemiała. Przy domofonie została zainstalowana mikrokamera. Maria widziała takie na targach policyjnych. Były wykorzystywane przede wszystkim przez służby wywiadowcze, jednak znalazły zastosowanie również w instalacjach antywłamaniowych.

Brak odpowiedzi. Znowu nacisnęła przycisk. Wydawało jej się, że widzi jakiś cień za szybą. Może tylko jej się wydawało. Dostrzegła tył dużego samochodu terenowego, który był zaparkowany za domem. Nacisnęła przycisk domofonu jeszcze raz. Trzymała dłużej, chyba za długo, bo drzwi otworzyły się z hukiem. Maria zrobiła dwa kroki do tyłu. Zdawała sobie sprawę, że nie zostanie tu mile przywitana. Lasy zapewniały anonimowość. Przede wszystkim cisza i spokój. Nikt nie życzył sobie nieproszonych gości, tym bardziej policji. Mimo wszystko kiedy zobaczyła twarz właściciela, przestraszyła się. Wiedziała, z kim ma do czynienia, każdy by wiedział. Żałowała, że zgodziła się rozdzielić z Robertem. Za późno było na wzywanie Wysockiego, sama musiała się zmierzyć z mecenasem Okulickim.

— Słucham?! — adwokat zmierzał do furtki, przy której stała. Na jego twarzy malowała się furia.

— Dzień dobry...

— Zaraz się okaże, czy taki dobry — odchrząknął Okulicki.

Mecenas Władysław Okulicki. Postać mityczna. Automatycznie przed oczami Kozielskiej pojawił się Rasputin z opowieści Roberta. Adwokat był człowiekiem sukcesu. Przez długi czas pracował w stołecznej Warszawie. Maria słyszała o jego karierze — bronił największych zbirów oraz bardzo wpływowych ludzi. Okulicki zawsze osiągał zamierzony cel. Przygotowanie i nonszalancja zaskakiwały prokuratorów, którzy nie mieli ani szans, ani wystarczającej elokwencji, aby sprzeciwić się inteligentnie dobranym argumentom. Kozielska do końca nie znała historii schyłku jego kariery. Podobno sprzeciwił się mafii i uciekł gdzieś, gdzie nikt nie mógł go znaleźć. Wcześniejsza gburowatość została zastąpiona podwojonym wstrętem do bliskiej mu rzeczywistości. Równie dobrze wszystkie te informacje mogły być wyssane z palca. Maria sama nie wiedziała, czy może im wierzyć. Teraz ta sława polskiej palestry stała przed nią. Komendant Głowala był swego czasu bliskim przyjacielem Okulickiego. Wszyscy funkcjonariusze zostali poinformowani o jego pobycie na tych terenach, ale bliższe informacje o miejscu zamieszkania pozostawały nieznane.

Nieoficjalnie było wiadomo, że to właśnie do Okulickiego należy miejscowy tartak. Posiadanie monopolu na wyrąb drzew gwarantowało dostatek. Firma Tartex była prowadzona przez braci Dąbek, jednak Robert, który dorabiał sobie w tartaku jako student, wspominał Marii o częstych wizytach mecenasa. Niezaprzeczalnie był to człowiek o wielkiej władzy, którą potrafił wykorzystać. Przede wszystkim do własnych celów.

— Nazywam się Maria Kozielska. Jestem funkcjonariuszem poli...

— Przecież widzę, jest pani w mundurze — odburknął Okulicki. Podszedł do furtki. Z bliska wydawał się niższy. — Czego pani chce?! Ja tutaj policji nie prosiłem.

Maria już go nie lubiła. Zawsze starała się być wobec wszystkich neutralna, przynajmniej na początku. Ale ten facet zwyczajnie ją wkurzał. Nie chciała mu dać tej satysfakcji, aby nią pomiatał.

— Chciałabym z panem porozmawiać — powiedziała twardo.

— Ja bym chciał pogadać sobie z Cameron Diaz i Nicole Kidman — Okulicki zaśmiał się pod nosem. Chyba faktycznie rozśmieszyła go jego — o, jakże śmieszna — riposta, bo śmiechu nie było końca.

— Mogę wejść? — Kozielska zignorowała przytyk mecenasa.

Okulicki zawahał się. Marii wydawało się, że zaraz poszczuje ją psami, które w oddali zaciekle ujadały. Ku jej zdziwieniu jeszcze raz spojrzał na odznakę, która już prawie wyślizgnęła się z jej spoconej ręki, i lekko uchylił furtkę.

Znalazła się w przestronnym holu. Na ścianach wisiały poroża, zapewne upolowanej zwierzyny. Usiadła na skórzanej sofie. Rozejrzała się dookoła. Zastanawiała się, jak mecenas radzi sobie w samotności. Majętny kawaler, playboy. Brak było wzmianki o jakichkolwiek związkach, a tak dużo przestrzeni. W myślach zobaczyła swój własny zagracony dom. Choć był mniejszy od rezydencji, w której właśnie się znajdowała, często okazywał się zbyt duży. Wtedy właśnie prosiła mamę, aby przyjechała, posiedziała z nimi.

Rodzina jest najważniejsza.

Okulicki usiadł na fotelu. Maria poczuła zapach kawy. Aromat migdałowy. Aż się rozmarzyła. Kochała kawę, przede wszystkim jej smak. Oczywiście z dużą ilością mleka. Było po jedenastej. Już tak późno, a ona była w końcu od szóstej na nogach. Mecenas nie zaproponował nic do picia. Pozostało obejść się smakiem. Obiecała sobie, że pierwsze, co zrobi, jak wróci do komendy, to wypije cały dzbanek kawy.

Na ścianach salonu wisiały obrazy. Kozielska nigdy nie interesowała się sztuką, wszystko oceniała w kategoriach ładne-brzydkie. Obrazy u mecenasa były... inne. Nie doszukała się ani jednego pejzażu, widoku martwej natury. Królowała abstrakcja. Nie były to jednak nowe płótna. Niczym nie przypominały dzieł z wystawy malarstwa nowoczesnego, którą odwiedziła w ramach integracji policjantów województwa podkarpackiego. Tam nawet nie próbowała się domyślać, „co autor miał na myśli”. Dzieła przedstawiały jedynie zlewające się smugi. Podobno to sztuka, podobno to piękne, podobno to metaforyczne odbicie naszej rzeczywistości, ale Maria, z całym szacunkiem dla artystów XXI wieku, uważała, że przedawkowali albo zwyczajnie żyją w innej rzeczywistości niż ona.

Obrazy w salonie Okulickiego były bardzo specyficzne. Było na nich widać ludzkie twarze. Im dłużej policjantka się im przypatrywała, tym bardziej była przerażona tym, co widzi.

To były ludzkie twarze w godzinie śmierci.

Oczy zamknięte, przymknięte, wytrzeszczone. Usta zakrwawione, sine. Nosy obdarte, brudne, złamane. Maria zerknęła na Okulickiego. Czy on był normalny? Uśmiechał się pod nosem, widząc jej zdziwienie i przerażenie.

— Czym mogę szanownej pani służyć? — mecenas wydał się zniecierpliwiony, mówił z arogancją, jakby czas poświęcony na tę rozmowę z góry uważał za stracony.

— Nie wiem, czy pan wie, ale ostatniej nocy doszło w okolicy do morderstwa.

— I? — na Okulickim słowa Marii nie zrobiły większego wrażenia.

— Chcemy się dowiedzieć, czy może pan coś wie na ten temat. Może pan widział coś podejrzanego?

— Jedyne, co podejrzanego widzę, to że jakiś policjant próbuje przeskoczyć moją furtkę. — Maria dostrzegła małą czerwoną diodę, która migała intensywnie nad drzwiami wejściowymi.

Mecenas wyszedł i po chwili przyprowadził ze sobą Roberta. Rozbawiło to Kozielską. Wściekły adwokat trzymał za ramię policjanta na służbie, który był bliski płaczu.

Po pięciu minutach Maria i Robert wyszli z domu Okulickiego z pustymi rękami. Nie powiedział im nic, co mogłoby przynajmniej częściowo pomóc rozwikłać zagadkę morderstwa. Nadal brakowało im informacji. Dom, w którego stronę poszedł Robert, okazał się pusty. Maria miała tego wszystkiego dość. Okulicki czuł się bardzo pewnie na swoim terenie i miała świadomość, że nawet gdyby ten stary adwokat coś wiedział, to i tak by nic nie powiedział.

Rozdział 5

— ZRYWAM Z TOBĄ! — KAMILA TREWOR PATRZYŁAprosto na Michała. Nawet nie mrugnęła.

Nastała cisza. Michał opuścił głowę. Był przepiękny wiosenny dzień, tak że Kamila myślała tylko o wyjściu na balkon oraz odpoczynku. Ale miała jeszcze jedną sprawę do załatwienia.

— Czy ty naprawdę nie rozumiesz?! — gwałtownie wstała i podeszła do okna. — Jesteś cudownym człowiekiem. Jeszcze nieraz się zakochasz.

Trewor wiedziała, że to właśnie w niej się zakochał, że to właśnie ją zapragnął mieć na własność. Ale nic nie mogła poradzić na to, że ona miała inne plany. Nie chciała dzieciaka. To była ślepa i jednostronna miłość.

— Przykro mi! — dodała, widząc jego zasmuconą twarz.

Michał nadal nie odpowiadał. Przecież zwyczajnie do siebie nie pasowali. Ona szukała wielkiej miłości, chciała prawdziwego uczucia, tyle że to nie było takie łatwe. On miłość pojmował w aspektach patosu. „To nie jest zwykły czas, kiedy człowiek żyje upojony czarą radości z syropem miłości. Ta ulotna chwila, kiedy ciało wędruje po same krańce nicości. Perspektywa absolutu, receptury ognistości, przepowiednie Majów nie mają znaczenia. Jesteśmy tylko ty i ja — tylko to się liczy”. Gadał tak na okrągło. Kamila tylko się śmiała.

Rzygała tęczą.

Miłość była tylko uczuciem, a uczucia są ulotne.

— Ja cię nie kocham! Czemu tego nie rozumiesz?!

Jej życie było całkowicie inne. Kochała siebie, ceniła swoją urodę i skrzętnie ją wykorzystała, aby dostać to, na co miała ochotę.

Wszystko zależało od nastroju.

Dopiero niedawno wróciła w te strony, wcześniej studia w Krakowie i dorywcza praca w Warszawie. A Michał? Czekał na nią. Pomiędzy piekłem a niebem, jak mawiał w niezliczonych listach miłosnych. Dla Kamili było to fajne, ale tylko na początku. Coś nowego. Romantyk, który poświęciłby życie, byle ją uszczęśliwić. Potem zdała sobie sprawę, że zasługuje na coś więcej. Próbowała spokojnie, jednak nie dawało to żadnych skutków. Zaczęła go unikać. Kiedy tylko się pojawiał, zapadała się pod ziemię. Dzisiaj nie wytrzymała — musiała to zakończyć jak najszybciej.

Po chwili Michał wyszedł, coś mrucząc pod nosem. W blasku słońca Kamila dostrzegła łzę na jego policzku. Co to za facet, który płacze?

Żałosne.

Zamknęła drzwi. Poszła prosto na piętro. Stanęła przed lustrem i zdjęła z siebie ubrania. Miała już dwadzieścia dziewięć lat, ale rzadkie stosowanie makijażu uchroniło ją przed wczesnymi zmarszczkami. Była materiałem na modelkę. Długie, szczupłe nogi, płaski brzuch, wydatne piersi i te oczy... Te oczy przyciągały mężczyzn jak magnes. Kilka razy próbowała swoich sił w świecie modelingu, ale było to dla niej zbyt monotonne. Ona szukała ciągłych zmian, nie pozwalała sobie na nudę. Nie lubiła, gdy traktowano ją jak przedmiot.

Podobnie w życiu uczuciowym.

Pracowała w stadninie koni jako instruktor. Praca nie przynosiła dużych dochodów, ale przyszłość miała już dawno zabezpieczoną dzięki wujostwu. Rodziców straciła, gdy była bardzo mała. Opiekunowie zadbali, aby niczego jej nie brakowało. Ponieważ nie mieli swoich dzieci, traktowali ją jak córkę. Wujek Artur prowadził własną firmę i chętnie by widział Kamilę jako następcę, ona jednak nie chciała wchodzić do jeziora pełnego krokodyli, jak nazywała świat biznesu. Miała na własność kilka koni w Darkowie, traktowała to jako inwestycję. Mieszkańcy tych przygranicznych terenów raczej nie spędzali czasu na podobnych rozrywkach. Jak by na to nie patrzeć, wypożyczenie konia lub lekcja z instruktorem były drogie, a miejscowych nie było stać na taką przyjemność. Prawdziwy zarobek był na większych delegacjach. Uczestnicy nocowali w jednym z wielu agroturystycznych ośrodków w okolicy, a żeby urozmaicić sobie czas, często wypożyczali konie na górskie przejażdżki.

Jej mały domek, a raczej willa leżała na skraju lasu pomiędzy Opaką a Suchą Wolą. Był to jeden z prezentów od jej byłego chłopaka. Pomimo że rozstali się w niezgodzie i z jej winy, do czego przyznawała się otwarcie, kilka dni po rozstaniu wysłał jej list, w którym przepraszał za wszystko, a jako dowód szczerych uczuć dołączył klucz do domu.

Kamila nie pojednała się z tym bogaczem, ale klucz pozwoliła sobie zatrzymać.

To był jej świat. Wiedziała, jak dyktować warunki.

TAK NIE MOŻNA. PRZECIEŻ ON JĄ TAK KOCHAŁ.Mógł godzinami pieścić jej delikatne usta, dotykać aksamitnej skóry...

Tak nie można. Michał Rybak stał nieopodal domu ukochanej. Zobaczył, jak Kamila wychodzi na balkon. Była taka piękna. Już chciał wrócić, przytulić, pocałować, dotknąć, przynajmniej ten jeden raz... na do widzenia.

Odwrócił się. W oddali spostrzegł samolot lądujący na lotnisku w Borchowie. Kiedyś wzleci w powietrze. Chciał być pilotem — oni byli rozchwytywani przez wszystkie kobiety świata. Na razie marzył tylko o Kamili Trewor. Nie potrzeba mu było więcej.

— Jeszcze tu wrócę — Michał przyśpieszył kroku, zerkając ostatni raz na swoją ukochaną.

Z pamiętnika filozofa

Ta pani. Znowu przyszła. Dzisiaj bielsza niż zwykle. Tak biała, że odbija się od niej wszelkie światło. Iskrzy. Dajcie mi okulary przeciwsłoneczne, bo nie wytrzymam. Dzisiaj się tak nie śpieszyła. Pogadaliśmy o pogodzie. „Jaka piękna pogoda”. Gdy pięć minut później piorun trafił dziesięć metrów od ławeczki, na której siedziałem, wcale się nie zdziwiłem. Przecież nic się nie da przewidzieć.

Ten pan. Jeszcze go nie było. Ale ja mam czas, poczekam, nigdzie się nie śpieszę. Nie cierpię spóźnialskich. Trzeba szanować własny czas, ale również innych. „Pięć minut cię nie zbawi”. Na pewno? Przecież można w tym czasie tyle zrobić. Zjeść obiad, umyć się, obejrzeć kilka reklam w telewizji, zdrzemnąć się. Świat daje nam możliwości na tacy, ale przez naszą głupotę wybieramy nie to, co trzeba.

Ale taki właśnie jest czas. Doceniamy go dopiero, kiedy nam go brakuje, a nic nie zrobiliśmy, aby go lepiej wykorzystać kilka godzin wcześniej, kiedy spędziliśmy godzinę, oglądając telezakupy.

Czasoprzestrzeń. Zgadzam