Haar - Sodergren David - ebook + książka

Haar ebook

Sodergren David

4,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Muriel Margaret McAuley ma osiemdziesiąt cztery lata. Całe życie spędziła w nadmorskiej wiosce Witchaven. Tu się urodziła, tu mieszkała, tu zamierza umrzeć. W ciszy, spokoju i samotności. Dwanaście lat temu straciła męża. Billy jak zwykle wypłynął w morze swoją rybacką łodzią, ale tym razem nie wrócił. Muriel nie może się doczekać, kiedy do niego dołączy. Codziennie budzi się z nadzieją, że to będzie właśnie dzisiaj.

Ale kiedy ten dzień wreszcie nadchodzi, wygląda zupełnie inaczej, niż Muriel sobie wyobrażała. Niż ktokolwiek mógłby sobie wyobrazić.

Znad morza nadciąga Haar. Tajemnicza, nieprzenikniona, zagadkowa mgła. Spowija wszystko i wszystkich, ale każdemu przynosi coś innego. Lęk. Nadzieję.

Śmierć.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 219

Rok wydania: 2025

Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:



Tytuł oryginału: The Haar

Ilustracje i projekt okładki: Piotr Wszędyrówny

Redaktor inicjujący: Arkadiusz Nakoniecznik

Redaktor prowadzący: Grażyna Muszyńska

Redakcja: Beata Kostrzewska

Redakcja techniczna: Grzegorz Włodek

Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Katarzyna Szajowska, Aleksandra Zok-Smoła (Lingventa)

Copyright © 2022 David Sodergren

All rights reserved.

© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2025

© for the Polish translation by Anna Standowicz-Chojnacka

ISBN 978-83-287-3622-1

Wydawnictwo Akurat

Wydanie I 

Warszawa 2025

–fragment–

Mojej babci.

Ta książka wcale by Ci się nie spodobała.

1

MURIEL MARGARET MCAULEY MIAŁA OSIEMDZIESIĄT CZTERY lata, kiedy po raz pierwszy zobaczyła człowieka wypatroszonego przez morskiego potwora. Można by pomyśleć, że kobieta w jej wieku przejęłaby się czymś takim, ale – jak lubiła powtarzać Muriel – wiele widziała w swoim krótkim, osiemdziesięcioczteroletnim życiu.

W szczególności że jako pierwsza zjawiła się na miejscu wydarzeń w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym szóstym, kiedy w latarni morskiej popsuła się lampa i statek rybacki „Charlotte Dane” rozbił się o skały, wypluwając swój ludzki ładunek do zatoki. Muriel oglądała to przez pokryte smugami deszczu okno w kuchni, kiedy szorowała naczynia. Wybiegła z niewielkiego domku, który dzieliła ze swoim mężem Billym, i podkasawszy fartuch, zaczęła brodzić w morzu, by wywlec z walącej o brzeg wody pogruchotane ciała. Reszta mieszkańców rybackiej wioski Witchaven wkrótce dołączyła do jej prób ratowania ocalałych. Niektórzy z wyciągniętych z lodowatego morza mężczyzn wciąż jeszcze żyli. Inni byli martwi, a jeszcze inni – w kawałkach.

Następnego ranka Muriel zapchała swoją niezawodną taczkę na plażę i pozbierała tyle części ciał, ile udało jej się znaleźć. Nogi, ręce, stopy… Nawet wyrzuconą na brzeg głowę. Zostawiła taczkę w ogródku, a sama poszła zadzwonić po władze. Czekając, aż kończyny zostaną zabrane do identyfikacji, ugotowała zupę na obiad.

Więc, owszem, można śmiało powiedzieć, że potrzeba było czegoś więcej niż odrobina krwi, żeby przyprawić o mdłości Muriel McAuley o żelaznym żołądku. Właściwie jedyną rzeczą, której nie potrafiła znieść – rzeczą, która naprawdę wzbudzała w niej obrzydzenie – były nadęte dupki w garniturach, które mówiły jej, co ma robić.

– Myślę, że powinnaś już sobie iść – powiedziała szorstko wysokiej kobiecie w bladoniebieskim kostiumie.

Ta uśmiechnęła się uprzejmie, ukazując dwa rzędy perfekcyjnie równych, bielutkich zębów, ale nieugięta nadal stała w drzwiach domu Muriel. Nadmorski wiatr nawiał jej na twarz pasmo blond włosów, które mimochodem odgarnęła na bok. Zazwyczaj Muriel zaprosiłaby gościa do domu, zwłaszcza w taki rześki poranek jak dzisiaj… ale nie tę kobietę.

Znad Morza Północnego zawył wiatr i stojąca w progu kobieta zadrżała, choć starała się, jak mogła, by to ukryć. Ci Amerykanie nigdy się nie przyzwyczają do szkockiego klimatu, pomyślała Muriel.

– Panno McAuley – powiedziała kobieta opryskliwie, a maska uprzejmości prawie zsunęła się jej z twarzy. – Po prostu proszę wysłuchać, co mam do powiedzenia.

Muriel nie mogła przestać gapić się na jej zęby. Były idealne. Nigdy wcześniej nie widziała nic podobnego. Wyglądały, jakby wyrzeźbiono je z kości słoniowej, nie było między nimi żadnych przerw, nie dało się dostrzec ani jednej niedoskonałości. Muriel niczego nie pragnęła bardziej niż wziąć zamach i prawym sierpowym wybić je tej babie z jej tępego łba.

To nie było podobne do Muriel, żeby tracić panowanie nad sobą. Jak przyświadczyłby każdy w Witchaven, nigdy nie podnosiła głosu. A przynajmniej nie w gniewie. Kiedy wołała kury albo swojego syna Paula, żeby przyszedł na podwieczorek, to wtedy jasne, zdarzało jej się krzyczeć głośno jak złapany w sidła gołąb. Ale Paul wyprowadził się z domu czterdzieści lat temu i sam miał dorosłego syna, a Billy zbudował jej otoczony płotem kurnik, żeby kury się nie oddalały, więc od kilku dobrych dekad krtań Muriel była wypoczęta.

Ale ta kobieta wystawiała ją na próbę. Przyciskała do piersi drogą skórzaną torebkę, knykcie miała zaczerwienione od mrozu.

– Panno McAuley, taki interes trafia się raz w życiu. Przepraszam, że pozwalam sobie tak mówić, ale byłaby pani głupia, gdyby pani z niego nie skorzystała.

Muriel zmrużyła oczy i spróbowała się uspokoić.

– Młoda damo, na przestrzeni lat mówiono o mnie o wiele gorsze rzeczy. Właściwie wydaje mi się, że ludzie obrzucili mnie każdym możliwym wyzwiskiem, i to tacy, których szanuję o wiele bardziej niż ciebie. Dodam jeszcze, że jestem panią McAuley, nie panną.

Jej rozmówczyni zaświeciły się oczy. Była piękną dziewczyną, miała nie więcej niż trzydzieści lat. Muriel pomyślała, że lepiej by zrobiła, gdyby czarowała facetów. Który z tych starych błaznów oparłby się takiemu uśmiechowi?

– Och, ma pani męża? Może mogłabym z nim porozmawiać? Jestem pewna, że istnieje jakiś sposób, żeby dojść do porozumienia i raz na zawsze zakończyć tę nieprzyjemną sprawę.

– Mój mąż nie żyje od dwunastu lat.

Uśmiech kobiety zgasł, wargi przysłoniły olśniewająco białe zęby.

– Rozumiem.

– Zmarł w tym domu. W domu, który zbudował. Naszym domu. A kiedy odszedł, świeć Panie nad jego duszą, ta ziemia, wraz ze wszystkim, co się na niej znajduje, przeszła w moje ręce. Mieszkałam tutaj przez większość życia. Tutaj urodził się mój syn, a ja z pewnością tutaj umrę, ale dopiero kiedy będę na to gotowa.

Muriel wyprostowała się na całą wysokość swoich stu pięćdziesięciu siedmiu centymetrów wzrostu i wbiła wzrok w idealny, pozbawiony wszelkich niedoskonałości podbródek rozmówczyni.

– A już z pewnością nie sprzedam domu jakiemuś gnojkowi z telewizji, żeby mógł sobie zbudować pole golfowe i zniszczyć taki piękny kawałek ziemi, niezależnie od tego, ile milionów funtów ma na koncie.

Na twarz kobiety powrócił szeroki uśmiech. Zdawało się, że jej zęby siłą otwierają usta, pragnąc olśnić wszystkich patrzących.

– Miliardów – powiedziała.

– Słucham?

– Pan Grant jest miliarderem. Nie milionerem.

– Jak dla mnie może nawet srać złotymi sztabami – odparła Muriel, rumieniąc się z powodu doboru słów. – Ani ja, ani nikt, kto pozostał w tej wiosce, a ma choćby krztynę przyzwoitości, nigdy nie sprzeda ziemi ludziom jego pokroju, za żadne skarby świata. A to, że posyła cię, żebyś chodziła od drzwi do drzwi jak… jak jakiś sprzedający odkurzacze domokrążca, wymownie świadczy o jego charakterze.

– Pan Grant jest bardzo zajętym człowiekiem, z czego z pewnością zdaje sobie pani sprawę. Z chęcią by przyjechał i spotkał się z mieszkańcami twarzą w twarz, ale ma mnóstwo obowiązków, których musi dopilnować za granicą.

– Ano, więcej ludzi do wykopania z domów, co? – warknęła Muriel. Robiło jej się zimno, dlatego chciała zamknąć drzwi i wrócić do środka, żeby sobie usiąść i wypić kubek gorącej herbaty, ale stopy tej kobiety twardo stały na jej progu.

– Nikogo nie chcemy „wykopać” – odparła, robiąc palcami w powietrzu znak cudzysłowu. – Oferujemy państwu wyjątkową okazję na zaznanie szczęścia.

– Niszczycie naturalne piękno tej ziemi!

Muriel spojrzała za plecy kobiety, na fale chlupoczące na nieskazitelnej białej piaszczystej plaży. Faliste wydmy ciągnęły się do ściany klifu, gdzie lokalna młodzież igrała ze śmiercią, skacząc do lodowatej wody w czasach, kiedy w Witchaven była jeszcze lokalna młodzież.

Kobieta prychnęła.

– Pani to nazywa pięknem? Niech pani zaczeka, aż pani zobaczy, co wymyślił pan Grant.

Muriel pokręciła głową.

– Widziałam go w wiadomościach. Planuje zagospodarować cały ten teren. Wiesz, to obszar chroniony. To, co robi Grant, jest nielegalne.

– No cóż – odparła kobieta. – Wasz samorząd lokalny ma na ten temat inne zdanie.

– Ano, banda oportunistów. Może oni dadzą się kupić z pocałowaniem ręki, ale nie ja. Mnie nie da się kupić za żadne skarby świata.

– Już to pani mówiła.

Muriel zaczęła wpatrywać się w rozmówczynię. Czy naprawdę się powtarzała? Była zbyt wściekła, by myśleć logicznie. Widziała w wiadomościach, jak Grant przedstawia w skrócie swoje plany dla tego obszaru.

Nazwał wioskę slumsami. Slumsami!

O Witchaven można było powiedzieć wiele, ale ze slumsami nie miało nic wspólnego. Na powstałą w dziewiętnastym wieku rybacką wioskę składało się dwadzieścia kilka chałup i kilka domów gospodarskich, w słońcu olśniewająco białych. Widoki były spektakularne, co rano można było obserwować wschodzące nad oceanem słońce. Życie tutaj płynęło spokojnie. Jedyny ukłon w stronę postępu stanowiło założenie linii elektrycznej i telefonicznej jeszcze w latach sześćdziesiątych, mniej więcej w tym samym czasie, kiedy otwarto pocztę. Oczywiście teraz poczty już nie było. Mark i Lizzie po raz ostatni pozamykali okiennice cztery miesiące wcześniej, po tym jak zgodzili się podpisać umowę z Organizacją Granta. Trzy dni później budynek, w którym Muriel nadawała kartki bożonarodzeniowe i odbierała zakupy spożywcze, został wyburzony.

Zjeżyła się.

– Dobrze wiem, co ten głupi chuligan z telewizji sobie zaplanował, ale mieszkańcy Witchaven wciąż sobie cenią uczciwość i tradycję. Nie pozwolimy, żebyście tu przyleźli, zabrali nam ziemię i zmienili ją w…

– Ta ziemia należy do Patricka Granta.

W Muriel krew się zagotowała. Och, już jej pokazywali te ich tytuły własności, mapę, na której część linii brzegowej miała czerwony kolor, żeby oznaczyć tereny, które rzekomo posiadał Grant. Z każdym kolejnym dokumentem, który jej przedstawiali, czerwony obszar posuwał się coraz dalej i dalej wzdłuż wybrzeża, wdzierając się na nieruchomości, które stały w tym miejscu od powstania Witchaven.

Dłonie Muriel zacisnęły się w drżące pięści.

– Wynocha z mojego domu. Wynocha z mojej nieruchomości i z mojej ziemi. – Ruszyła na kobietę, która cofnęła się o krok i potknęła o krzywy próg. – I nie łudź się, to jest moja ziemia i tak pozostanie, aż umrę i zostanę pochowana, milioner czy nie milioner.

– Tak jak powiedziałam: miliarder – odparła kobieta chłodno. Jej uśmiech zniknął, zastąpiła go kiepsko skrywana pogarda. Odwróciła się i poszła w stronę samochodu, który stał koło furtki na biegu jałowym, ciemny i groźny, z czarnymi szybami. Obok ze skrzyżowanymi na piersi rękami stał przysadzisty mężczyzna w przeciwsłonecznych okularach i ze słuchawką w uchu.

Ochroniarz?, pomyślała Muriel. Przeciwko komu? Mnie?

Roześmiała się, a kobieta obróciła się przez ramię i przyjrzała jej się ze zdziwieniem.

– Proszę rozważyć swoje możliwości, pani McAuley – powiedziała. – Taka okazja jak ta nie trafia się często, a kto wie, jak długo będzie ona aktualna. Każdy ma swoją cenę.

Muriel schowała trzęsące się ręce za plecami i się uśmiechnęła.

– Coś ci powiem, młoda damo. Zasuwaj do tego swojego szefa i powiedz mu, żeby podwoił zaoferowaną stawkę.

Kobieta się zatrzymała.

– Panno McAuley… Przepraszam, pani McAuley… Wiedziałam, że jest pani mądrą osobą, naprawdę. – Ruszyła w stronę Muriel i sięgnęła do torebki. – Mam przy sobie dokumenty…

– Ano – przerwała jej Muriel. – Powiedz mu, żeby podwoił zaoferowaną stawkę, a potem wsadził ją sobie w dupę.

Kobietę zamurowało. Wzięła głęboki wdech i wyciągnęła ręce z torebki.

– Popełnia pani błąd – stwierdziła. – Największy błąd w pani życiu.

Muriel spojrzała jej prosto w oczy.

– Wynoś się z mojej ziemi albo cię zastrzelę – powiedziała cichutko, niemal szeptem.

Kobieta zaczęła się cofać, jej nogi poruszały się niemal równie szybko jak jej wargi.

– Czy pani mi grozi? Bo jeśli tak, to pójdę na policję. Przysięgam, że…

– Dobra, dość tego. – Muriel się odwróciła i ruszyła w głąb sieni z zaskakującą szybkością. – Lepiej, żeby cię tu nie było, jak wrócę, panienko, albo właduję ci kulkę w ten twój tłusty tyłek!

Usłyszała, jak wysłanniczka Granta krzyczy coś do kierowcy, i kątem oka zobaczyła poruszenie przy samochodzie. Otworzyła szafkę i sięgnęła do środka.

– Idę po ciebie! – ryknęła i spojrzała przez okno na kobietę, która pędziła przez jej ogród w spódnicy i na szpilkach. Spanikowana potknęła się i krzycząc ze strachu, wylądowała w błocie, a ochroniarz rzucił się jej na pomoc.

Kiedy Muriel ponownie pojawiła się w drzwiach, kobieta obrzuciła ją gniewnym spojrzeniem; pomiędzy strużkami rzadkiego błota, które spływało jej po twarzy jak rozmiękła glina, widać było białka oczu. Wpatrywała się z nieskrywaną nienawiścią w trzymaną przez Muriel broń.

Starą drewnianą miotłę.

– To nie jest strzelba – powiedziała i wypluła na trawę ohydną kleistą maź.

– Czy ja mówiłam coś o strzelbie? – spytała Muriel z miną niewiniątka. – Wybacz, miałam na myśli miotłę. Mam zamiar obić ci dupsko miotłą.

Kobieta cisnęła w jej stronę garść błota. Pocisk nie doleciał do celu.

– Ty stara kurwo! – warknęła. – Nie będziesz żyć wiecznie! – Jej akcent się zmienił, wydawał się teraz bardziej niedbały, mniej dystyngowany. Ochroniarz pomógł jej się podnieść i próbował otrzepać jej żakiet z błota, ale ona odtrąciła jego niezdarne ręce od swojej klatki piersiowej.

Muriel uśmiechnęła się i pomachała kobiecie, obserwując, jak ta wpycha się w pośpiechu do samochodu, wciąż wywrzaskując przekleństwa. Jeśli sądziła, że zaszokuje tym Muriel, to grubo się myliła. Muriel dorastała i całe życie spędziła wśród rybaków i chociaż sama starała się nigdy nie przeklinać, niejedno już słyszała. Samochód wszedł w zakręt z taką prędkością, że aż się przechylił, a spod kół wzbiły się gęste chmury pyłu. Po chwili nad skromną chatką Muriel znów zapadła cisza.

– Slumsy – mruknęła. – Cholera, co za uprzykrzony człowiek.

Zadrżała. Tego dnia na dworze panował chłód. Niebo piętrzyło się nad nią, szare, ciężkie i gotowe runąć jej na głowę. Sięgnęła do klamki. Ręce jej się trzęsły. Ostatnio zawsze się trzęsły. Nie potrafiła tego opanować.

Nieważne. Przeszkadzało jej to tylko wtedy, kiedy piła herbatę, przez co boleśnie się nauczyła, by nie napełniać kubka po sam brzeg. Zamknęła frontowe drzwi i spokojnym krokiem wróciła do salonu, chociaż serce waliło jej z podniecenia. Usiadła pod oknem, w swoim ulubionym fotelu i wyjrzała na plażę. Za nią, aż po horyzont, rozciągało się błękitne morze, na którym pod chmurami podskakiwała leniwie rybacka łódź.

Muriel zamknęła oczy. Chciała się odprężyć, ale nie mogła. Miała coś do zrobienia. Zresztą wiedziała, że oni wkrótce wrócą, z kolejnymi ofertami i zawoalowanymi groźbami.

Tacy jak oni zawsze wracali.

2

RESZTA DNIA MINĘŁA TAK SAMO, JAK MIJAŁA CODZIENNIE PRZEZ dwanaście lat, które upłynęły od śmierci Billy’ego.

Muriel poszła spacerkiem do kurnika po jajka na kolację. Udało jej się zebrać trzy, co stanowiło całkiem przyzwoitą zdobycz. Zajrzała do skrzynki na listy, a kiedy zobaczyła, że jest pusta – jak zazwyczaj – wróciła do środka i włączyła radioodbiornik.

Radio, babciu. To się nazywa radio.

Uśmiechnęła się na myśl o poprawiającym ją wnuku i próbowała sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz go widziała. To był pierwszy rok, kiedy zapomniał zadzwonić do niej z urodzinowymi życzeniami. Nie mogła go za to winić. Jack miał już dwadzieścia kilka lat i mieszkał teraz w Londynie. Miał własne życie.

– Młodzi ludzie muszą zostawić za sobą przeszłość, jeśli chcą dorosnąć – powiedziała. Po śmierci Billy’ego nabrała zwyczaju mówienia na głos. Dzięki temu w chatce nigdy nie robiło się zbyt cicho, zwłaszcza w długie zimowe wieczory. Wpatrzyła się w zdjęcie swoje i Billy’ego, które zostało zrobione w dniu ich ślubu.

– A takie stare pryki jak my nie mają nic oprócz przeszłości.

Sięgnęła po fotografię, ale zdradziły ją jej własne drżące dłonie. Kilka lat wcześniej syn zmusił ją, by poszła do lekarza, dziwnego chudego mężczyzny, który przeprowadził jakieś badania, by sprawdzić, czy Muriel cierpi na chorobę Parkinsona. Okazało się, że nie, ale lekarz nijak nie wyjaśnił drżenia.

– Muszę nauczyć się z tym żyć – powiedziała, zdeterminowana, by podnieść ramkę ze zdjęciem. Chwilę jej to zajęło, ale w końcu udało jej się zacisnąć palce na krawędzi. Fotografia zatrzęsła się w jej ręce. – Jak podczas cholernego trzęsienia ziemi – mruknęła i odstawiła ramkę, zanimby ją upuściła. Ze zdjęcia, poprzez czas, wpatrywał się w nią Billy, prosty obraz stanowił most pomiędzy wtedy a teraz, pomiędzy dobrymi czasami a złymi.

– Ach, wcale nie jest tak źle.

Nie tak źle? Wkrótce zostaniesz bez dachu nad głową.

– Będzie, co ma być. Nie sprzedam naszego domu. Jeśli chcą się mnie pozbyć, będą musieli tu przyjść i osobiście mnie stąd wyrzucić.

Próbowała się uśmiechnąć, ale ta myśl ją przeraziła. A co, jeśli mogą to zrobić? A co, jeśli im się uda? Nie mogła zamieszkać z synem. Miał własną rodzinę. Poza tym Muriel dręczyło podejrzenie, że chciał ją umieścić w domu spokojnej starości.

– Nie robisz się młodsza, mamo – powtarzał zawsze, gdy do niego dzwoniła. – A gdybyś się przewróciła? W pobliżu nie ma nikogo, kto by mógł do ciebie wpaść i sprawdzić, co z tobą.

– Kiedy przyjdzie na mnie czas, to przyjdzie na mnie czas – odpowiadała za każdym razem. Ich dwoje było jak zdarta płyta, co tylko wzmagało jej determinację, zupełnie jak wtedy, gdy ci nadziani Amerykanie wpadali do niej ze swoimi grubymi portfelami i wygłodniałymi oczami.

Muriel nie interesowały pieniądze. Czy oni tego nie rozumieli? Miała emeryturę i niewielkie oszczędności, dość, by starczało na jej potrzeby. Ale co najważniejsze, miała swój dom i swoją godność. Nie chciała się przeprowadzać do mieszkania chronionego ani – niech Bóg broni – do domu opieki.

Podczas drugiej wojny światowej została wyekspediowana do domu dla chłopców i dziewcząt, gdzie poznała wartość niezależności, zatracając się w swoich rysunkach. W późnych latach pięćdziesiątych zaoferowano jej pracę ilustratorki, ale na wieść o jej nadchodzących zaślubinach z Billym McAuleyem oferta została cofnięta.

Firma nie zatrudniała mężatek, jak jej powiedziano.

To była najtrudniejsza decyzja, jaką Muriel podjęła w życiu, ale nigdy jej nie żałowała. Odrzuciła ofertę pracy i wyszła za Billy’ego. Mąż zbudował dla nich świetny dom i chociaż od jego śmierci budynek popadł nieco w ruinę – Muriel nie była już w stanie wejść na drabinę, żeby naprawić cieknący dach – miał pozostać jej domem do końca jej dni. W pewnym sensie było tak, jakby Billy wciąż z nią przebywał. Stary głęboki fotel pod oknem, który sam zrobił, zdawał jej się jego czułym uściskiem. Dochodzące z ganku trzaski przypominały Muriel chrapanie mężczyzny, a półkę nad kominkiem zdobiły rafandynki, dzieło jedynego czysto twórczego wysiłku, z którego Billy czerpał przyjemność.

Jako człowiek praktyczny, który przez całe życie trudnił się rybołówstwem, nie miał czasu na sztukę, chociaż zdarzało jej się przyłapać go, jak patrzy tęsknie na namalowaną przez nią akwarelę, przedstawiającą zatokę Witchaven, która wisiała nad kominkiem.

Ach, ogień!

Wiatr się wzmagał, niebo groziło ulewą, a zapas polan się kurczył. Muriel złapała stojący przy drzwiach wiklinowy kosz, zarzuciła go sobie na ramię i ruszyła na zewnątrz ubrana w podomkę. Drewutnia stała obok kurnika, Muriel dotarła do niej, kiedy niebo zaczęło pluć deszczem. Polana były zbyt duże, by zmieścić się w palenisku, dlatego napełniła kosz, jak najlepiej umiała, i przetaszczyła z szopy do starego pniaka.

Wyjęła z kosza siekierę i wzięła się do roboty. Wydawało jej się, że z każdym mijającym dniem narzędzie robi się coraz cięższe, ale pomimo tego rąbała drewno, rozłupywała je i rozszczepiała na nadające się do palenia kawałki, wyobrażając sobie, że roztrzaskuje czaszkę Patricka Granta…

Nie, nie, nie!

Tak się nie godzi. Tak się zupełnie nie godzi. Była spokojną kobietą. Co by sobie Billy pomyślał?

– Pomyślałby sobie dokładnie to samo – powiedziała, a deszcz bębnił jej po twarzy. Podniosła pełen porąbanego drewna kosz, czując, jak pod jego ciężarem napinają się mięśnie barku, i spojrzała na zatokę.

Tyle świateł. Tyle hałasów.

Dzikie obszary znikały, zastępowane przez ciężarówki, koparki i wskazujących coś palcami ludzi w kaskach. Wiecznie wskazywali coś palcami. Ostatnio zaczęli pracować w nocy, kafary waliły niepowstrzymanie, naśladując gorączkowe łomotanie jej własnego serca, kiedy próbowała zasnąć. Nie powinni byli tego robić, nie było im wolno, ale nikt się tym nie przejmował. Policja, urzędnicy miejscy, szkocki rząd… wszyscy stali bezczynnie, z radością przyjmując pieniądze Granta, i odwracali wzrok, kiedy poniewierał zasady i prawa.

Najwyraźniej przestrzeganie prawa bogatych nie obowiązuje.

Otoczone drutem kolczastym granice placu budowy rozrastały się za każdym razem, gdy na nie patrzyła, przesuwały się coraz bliżej w stronę jej nieruchomości. Już niedługo staną jej na progu.

Cieszyła się, że Billy’ego tu nie ma i nie widzi, jak niszczą i rujnują jego ukochane Witchaven w imię postępu.

– Stara, a głupia – powiedziała, rzucając ostatnie rozdzierające serce spojrzenie na ludzi i ich pojazdy, i zniszczenie, które niezmiennie po sobie pozostawiali. Zastanawiała się, czy miała wystarczająco dużo cierpliwości, by ich przetrzymać.

Zastanawiała się, czy wciąż miała wystarczająco dużo siły ducha.

* * *

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji

Wydawnictwo Akurat

imprint MUZA SA

ul. Sienna 73

00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz