Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
17 osób interesuje się tą książką
Bohaterowie powstają z popiołów
Rok 1672. Rzeczpospolita chwieje się w posadach – Kamieniec upada, a Tatarzy pustoszą Lubelszczyznę. W samym środku tej zawieruchy Gromi, rozdarty między pragnieniem zemsty a walką o sprawiedliwość, samotnie rusza tropem prymasa Prażmowskiego – człowieka, którego mroczna intryga zagraża całemu królestwu.
Po drodze los nie szczędzi mu bitew, a dramatyczne wydarzenia sprawiają, że porzuca marzenie o husarii – do chwili, gdy bitewny róg przywołuje go z powrotem.
„Lew chocimski” to trzecia część sagi o skrzydlatej armii – mroczna, przepełniona goryczą, zdradą i stratą. Ale to właśnie tutaj, w ogniu wielkiej bitwy pod Chocimiem, odradza się legenda…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 384
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tomasz Szmid
Gromi i wojna z Imperium
Lew chocimski
(kilka słów od autora)
Drogi Czytelniku,
książka, po którą sięgnąłeś, jest trzecią częścią Sagi o skrzydlatej husarii – podróży przez czasy wojny polsko-tureckiej rozpętanej w roku 1672. Wspólnie z bohaterami naszej sagi staniemy do wielkiej bitwy u stóp zamku chocimskiego. Wyruszymy w podróż ku dalekim lądom. Aż wreszcie dotrzemy na pole najsłynniejszej bitwy w historii polskiego oręża: starcia z Imperium Osmańskim pod murami Wiednia.
Serdecznie Cię zapraszam, abyś wyruszył w tę wspaniałą podróż wraz z nami…
Oczywiście możesz rozpocząć przygodę od tej powieści, jednak zachęcam Cię, abyś w pierwszej kolejności sięgnął po dwie poprzednie części. Pierwsza bitwa Gromiego opisuje dzieciństwo głównego bohatera i okoliczności, które sprawiły, że obrał swoją drogę życia oraz nakreśla tło historyczne wydarzeń, o których przeczytasz na kartach tej książki. Druga powieść Gromi i oblężona twierdza stanowi zaś opis najazdu Kozaków i Tatarów na polskie kresy w roku 1671. Jej finał, tytułowy Kamieniec Podolski w ogniu, to oblężenie rozpoczęte latem roku 1672, które zapoczątkowało wojnę z Imperium Osmańskim.
Lew chocimski osadzony został w realiach pierwszego etapu tej wojny, gdy w państwie polskim panował chaos, a wróg pustoszył polskie ziemie. Aż do chwili, gdy w Polakach odrodził się duch walki…
Powieść ta zainspirowana została losami XVII-wiecznej Rzeczypospolitej, kulturą tamtych czasów i bohaterskimi czynami ówczesnego rycerstwa. Kilka rozdziałów opisuje kampanię hetmana Sobieskiego, która przeszła do historii pod nazwą wyprawy na czambuły. Ilość bitew i potyczek, które w niej przytoczyłem, jest tak duża, że może wydawać się nieco wyolbrzymiona. Ale… tak – to wszystko wydarzyło się naprawdę.
Pragnę też podkreślić, że choć fabuła opiera się na prawdziwych wydarzeniach, które zapisały się na kartach historii, to stworzona przeze mnie opowieść jest literacką fikcją. Starałem się odwzorować wydarzenia historyczne i realia XVII wieku. Jednak często odstępowałem od prawdy, z czego chciałbym pokrótce się wytłumaczyć. Z jednej strony chciałem pomóc Czytelnikom wczuć się w klimat narodu Sarmatów, rycerskiego etosu i barokowego przepychu, a z drugiej – w realia życia w kraju nękanym nieustannymi wojnami, pogrążonym w chaosie oraz wyniszczanym intrygami magnatów i waśniami szlachty.
Jednocześnie pragnąłem uczynić fabułę dynamiczną, a obrazy żywymi i wyrazistymi. Często zdarzają się więc przerysowania, a część wydarzeń została spłycona lub przedstawiona pobieżnie. W niektórych nie zgadza się chronologia. Tu także pragnę się wytłumaczyć: obawiałem się, że przedstawianie owych wydarzeń tak, jak odbywały się według źródeł historycznych, odebrałoby powieści jej dynamikę. Proszę Cię zatem, drogi Czytelniku, abyś podszedł do lektury z wyrozumiałością dla pewnych nieścisłości.
I ostatnia kwestia. Możesz odnieść wrażenie, że fabuła, wątki czy ogólny odbiór są nieco zbyt przytłaczające, a liczba dziwnych zbiegów okoliczności zbyt duża. Był to mój celowy zabieg, swego rodzaju przesilenie fabularne – po to, aby w następnych książkach wprowadzić Cię w zupełnie inną tematykę. Pragnąłem, byś, podobnie jak bohater powieści, poczuł to przeciążenie, zamęt i poczucie bezsilności, które skłoniły go do rozpoczęcia nowego życia. Zatem proszę Cię, żebyś wraz z nami przeżył pierwszy rok wojny z Imperium Osmańskim – a potem byśmy wspólnie wyruszyli w wielką podróż. Podróż na koniec świata…
A teraz zostawiam Cię z losami bohaterów i życzę ciekawej lektury.
Z poważaniem
Tomasz Szmid
13 lipca 1666, Kujawy, okolice wsi Mątwy
Już któryś dzień z rzędu świt witał ziemie Kujaw pogodą daleką od wymarzonej. Niebo całkowicie spowite było siwymi chmurami, z których przez ostatnie dni niemal nieustannie padał rzęsisty deszcz. Mżyło, gleba nasiąkła wodą, nad ziemią unosiła się warstwa mgły, a powietrze było wilgotne i ciężkie. A jednak maszerującemu pośród pól wojsku udzielało się dobre samopoczucie. Pomiędzy kolumnami dało się słyszeć żywiołowe dyskusje. Żołnierze opowiadali swoim kompanom o tym, co zamierzają robić po powrocie z tej trwającej już niemal rok wojny domowej.
– Wino, którego napędziłem przed wyjazdem, teraz będzie już jak ambrozja – chwalił się jeden z piechurów. – Gdy tylko wrócę do domu, zamierzam pić niczym sam Dionizos. I uwierzcie mi: długo nie będę wychodzić z winiarni.
– Ja tam, jak tylko wrócę, będę upajać się swoją piękną małżonką – odparł na to drugi żołnierz, młody, wysoki i przystojny. – Ledwo żeśmy ślub wzięli, a tu kazali iść na wojnę. Mówię wam, moja Anusia jest taka rezolutna. A piękna jak sama Wenus…
– A mój ojciec to nade wszystko uwielbia wystawiać uczty – rozmarzył się trzeci, o korpulentnej posturze – i na mój powrót na pewno wystawi ucztę tak sutą, że stoły to aż się będą uginać. Świeże wypieki oblane miodem. Tłuściutki pieczony świniak. Mój ulubiony… Tak, przyjaciele, za miesiąc o tej porze ten kubrak nie będzie mi się dopinać… – Wskazał na swój brzuch, dając do zrozumienia, że sporo przytyje.
I tak dyskutując między sobą, długie kolumny wojsk maszerowały kujawskimi równinami, kierując się ku rzece Noteć.
Ale dlaczego już rozmawiali o powrocie do domów?
Zgodnie z wieściami od zwiadowców za wzgórzami po drugiej stronie rzeki miał znajdować się obóz zbuntowanej szlachty zgromadzonej pod buławą zdradzieckiego hetmana Jerzego Lubomirskiego. Wedle meldunków przysłanych przez podjazdy nie spodziewali się tu króla, a ich obóz nie był należycie zabezpieczony. A więc zwycięstwo wojsk koronnych wydawało się już tylko formalnością.
Król Jan Kazimierz osobiście dowodził wyprawą. Był pewny swego i zdeterminowany, by pokonać wroga. Wojska królewskie były znacznie liczniejsze od sił buntowników. Ze wsparciem nadchodzili dwaj najzdolniejsi polscy wodzowie: osławiony rozbiciem wojsk kozacko-tatarskich, obiecujący marszałek Jan Sobieski oraz doświadczony hetman polny litewski Michał Kazimierz Pac.
Niemal nikt pośród wojska nie wierzył, że dojdzie dziś do bitwy. Żołnierze spodziewali się, że widząc, z jak wielkimi siłami przybył król, buntownicy padną mu do stóp, przeproszą za swoje wybryki i poddadzą się karze. I tak oto król Jan jeszcze dziś ostatecznie stłumi rokosz, jak w ówczesnej Rzeczypospolitej zwano bunt przeciw władcy. Oni zaś wreszcie wrócą do domów…
Wkrótce na horyzoncie ukazały się pagórki, u których stóp wił się nurt rzeki Noteci. Jedyną w okolicy przeprawą była grobla szerokości około dziesięciu kroków – i przez nią właśnie mieli przedostać się na drugi brzeg.
Przed kolumną wojsk jako awangarda (czyli straż przednia) jechała drużyna litewskich jeźdźców. Zbliżali się już do grobli, gdy kopyta ich koni zaczęły grzęznąć w przesiąkniętej wodą glebie. Z każdym krokiem ziemia stawała się coraz bardziej grząska. Pomiarkowali, że ulewne deszcze z ostatnich dni podniosły poziom Noteci do tego stopnia, że woda wylała się z jej koryta i rozlała po okolicy. Zasilony deszczami nurt rzeki był wyjątkowo szeroki, a strumień wartki. Grobla nie wyglądała na bezpieczną. Widać w niej było zapadliska, osunięcia i miejscami podtopienia. Żołnierze zatrzymali się więc na brzegu – a za nimi stanęła cała kolumna wojsk. Jeden z jeźdźców popędził z meldunkiem do króla.
Jan Kazimierz siedział na koniu, w otoczeniu dowódców, odziany w czarny płaszcz. Był niemal sześćdziesięcioletnim, wysokim i postawnym mężczyzną. Miał długie do ramion, lśniące czarne włosy (a tak naprawdę perukę, gdyż król był już niemal całkowicie łysy) i zadbany przycięty zarost. Był także człowiekiem dumnym i silnym. I nie zamierzał dopuścić, by ta drobna komplikacja przerwała jego ofensywę.
– A zatem buntownicy, których ścigamy od tylu tygodni – zrugał jeźdźca – mają nam się po raz kolejny wymknąć jedynie dlatego, że boicie się przejść przez błoto?! Nie pod moją komendą! Natychmiast rozpoczynać przeprawę!
Wystraszony żołnierz odkłonił się królowi i odjechał.
Wkrótce pierwsza chorągiew jazdy wjechała na groblę. Było ciężko – przesmyk był wprawdzie na tyle szeroki, że nawet pięciu rycerzy mogło jechać w rzędzie, jednak konie grzęzły w rozmiękłej ziemi i odmawiały marszu, więc jeźdźcy, sami po kostki w błocie, musieli ciągnąć je za uzdę. Przejście odbywało się w powolnym tempie, ale udało się – pierwsza chorągiew jazdy stanęła na przeciwległym brzegu. Kolejne oddziały ruszyły za nią, uważnie stąpając po grząskim podłożu.
Zniecierpliwiony król zaczął ponaglać wojska. Raz po raz posyłał rycerzy ze swej straży, aby popędzili je do szybszej przeprawy. Po ich naciskach żołnierze skotłowali się wokół grobli, by zadowolić oczekiwania króla i czym prędzej ją pokonać. Zaczął narastać chaos. W tych okolicznościach zbrojnym puszczały nerwy i przy brzegu zaczęło dochodzić do, nie zawsze tylko słownych, przepychanek.
Wtem żołnierze zaczęli wskazywać sobie palcami na horyzont. Pośród rzednącej mgły ukazały im się, podążające w ślad za królem, oddziały wojsk koronnych pod wodzą Sobieskiego i wojska litewskie prowadzone przez hetmana Paca. Widok ten wlał w wojaków nowe siły – niebawem obie armie dołączą do króla, a wówczas buntownicy już na pewno będą musieli się poddać.
Król poczuł, jak jego twarz i „włosy” zaczął muskać wiatr. W istocie – wiatr nawiedził wreszcie Kujawy. Chorągwie wojsk dumnie zatrzepotały. Jan Kazimierz poczuł, że zwycięstwo już nie może mu się wymknąć. Z satysfakcją spoglądał przez lunetę na drugi brzeg Noteci, gdzie pośród rzednącej mgły stawały kolejne zastępy armii koronnej.
Tymczasem rozmokła gleba na grobli nie wytrzymywała naporu maszerujących wojsk. Tu i ówdzie ziemia zaczęła się osuwać. Ci, którzy mieli nieszczęście znaleźć się w miejscu osunięcia, wpadali do wody wraz z grubą warstwą osuwiska. Część z nich już nigdy nie zdołała się wynurzyć…
Wiatr wzmógł się jeszcze bardziej. Mgła się rozrzedziła, za to niebo obejmować zaczęły ciężkie gradowe chmury, z których wkrótce spadły pierwsze krople deszczu. A nadciągały one dokładnie z tego kierunku, w którym podążało wojsko.
Król Jan spoglądał na nie z niezadowoleniem. Tłumaczył sobie jednak w duchu, że warto przecierpieć jeszcze tę jedną ulewę, jeśli dziś może ostatecznie zdusić bunt. Był w pełni skoncentrowany na tym, by jak najszybciej przeprawić się na drugi brzeg. Jednak słysząc krzyki dobiegające z grobli i widząc tonących w odmętach Noteci żołnierzy, ogarnęło go przeczucie, że wydarzy się coś złego… Obserwował przemarsz przez lunetę, popędzając w myślach wojsko i modląc się o powodzenie.
I wtedy w oddali, pośród rzednącej mgły, na szczytach pagórków po drugiej stronie przeprawy ujrzał pierwsze sylwetki jeźdźców na koniach i powiewające na wietrze chorągwie. Oto na horyzoncie zaczęli pojawiać się rycerze wojsk rokoszan.
Na tamtą chwilę na drugiej stronie przeprawy stało jedynie około ćwierci armii koronnej. Ale mając za plecami kolejne nadchodzące oddziały, pewni swego, dobyli broni i szykowali się do starcia. Ujrzawszy wroga, część piechurów stojących na grobli lub dopiero u jej progu wzniosła okrzyk bojowy i spontanicznie zaczęła napierać na poprzedzające ich tłumy. Jedyne, czego teraz pragnęli, to czym prędzej stanąć na drugim brzegu i ruszyć do walki.
Z każdą chwilą na szczycie pojawiały się kolejne dziesiątki jeźdźców ze zbuntowanej szlachty. Gdy król dostrzegł chaos, jaki powstał na przeprawie, usiłował jakoś nad nim zapanować. Jednak było już za późno… Grobla nie wytrzymała naporu. Niemal w połowie długości załamała się, a wartki nurt Noteci błyskawicznie zabrał ze sobą osuniętą ziemię i przeciął groblę, pochłaniając wozy, topiąc kilkunastu piechurów i odcinając drogę pozostałym wojskom.
Jan Kazimierz pojął, jak wielki popełnił błąd…
Król stojący przed przeprawą oraz wodzowie Sobieski i Pac na czele swych wojsk widzieli dokładnie, jak na szczytach wzgórz pojawia się coraz więcej sylwetek rycerzy na koniach i z długą kopią u boku. Byli jednak bezsilni. Jedyne w tej okolicy przejście zostało właśnie stracone, a droga dla wojsk koronnych – całkowicie odcięta.
Liczba rokoszan, choć znacznie mniejsza od całej armii króla, przewyższała liczebnością te wojska królewskie, które zdołały się przeprawić. Pewni swego buntownicy powoli ruszyli zboczem w dół.
Żołnierze króla musieli ustąpić. Odkładali broń i unosili ręce na znak kapitulacji. Jan Kazimierz, dowódcy u jego boku i tysiące żołnierzy armii koronnej mogli jedynie patrzeć z oddali, jak rokoszanie okrążyli ich kompanów, odebrali im broń i skrępowali dłonie. A następnie spędzili na polanę, gdzie rzucili ich na kolana. Ten sam los czekał wszystkich, którzy znaleźli się po tej stronie grobli. Żołnierze buntowników stali przy brzegu i celując do nich z rusznic, odbierali im broń, związywali ręce i zmuszali do pomaszerowania na polanę. Tu zaś ich także rzucano na kolana.
Wkrótce na miejscu pojawili się dowódcy rokoszan. Zmierzyli wzrokiem morze klęczących, rozbrojonych oraz skrępowanych żołnierzy króla i rozprawiali nad ich losem.
A wreszcie pojawił się sam Jerzy Lubomirski. Hetman wielki koronny, hrabia, możnowładca wywodzący się z jednego z najpotężniejszych rodów Rzeczypospolitej – a dla żołnierzy armii koronnej także uosobienie wszelkiego zła – wjechał na polanę na wspaniałym rumaku białej maści. Był słusznej postury, miał czarne włosy i bujne wąsy, a odziany był w idealnie lśniącą czarną zbroję, zdobioną złotymi emblematami. W dłoni dzierżył buławę hetmańską. Słowem: wyglądał jak prawdziwy wódz. Powoli podjechał ku brzegowi i rzucił krótkie, lecz wymowne spojrzenie królowi Janowi. Wydał jeszcze ostatnie rozkazy. A następnie zawrócił konia i spokojnie odjechał.
Wówczas jeden z dowódców chorągwi rokoszan podszedł do przypadkowego, najbliżej klęczącego dragona z armii koronnej. Dobył szabli i dłuższą chwilę wodził ostrzem po włosach i ramionach jeńca. Następnie ostrzem nacisnął na jego podbródek, zmuszając go, aby podniósł na wodza wzrok.
– Jakieś ostatnie słowa? – spytał.
– Niech cię piekło pochłonie… – odparł żołnierz.
Na to buntownik zamachnął się i jednym cięciem przeciął klęczącemu gardło. Konający wojak padł na trawę, a spod jego szyi na trawę spłynęła struga krwi.
Zapanowała cisza, w której doskonale słychać było szelest kropli wzmagającego się deszczu. A potem kolejni uczestnicy rokoszu poszli w ślady oficera: chwycili za szable i zaczęli zatapiać je w ciałach spętanych i bezbronnych jeńców. W następnej chwili już większość rokoszan krążyła pomiędzy rzędami klęczących, dokonując masowego mordu swych rodaków, a nierzadko krewnych lub przyjaciół. Nie zwracali większej uwagi, w kogo właśnie wbijali ostrze. A z każdym kolejnym zabitym wpadali w coraz większy amok.
Rozgorzała niewyobrażalna rzeź…
Z drugiego brzegu, zza gęstych kropli deszczu widać było, jak po ich wściekłych cięciach tryskała krew. Jak buntownicy pastwili się nad konającymi, kopali ich i dobijali sztyletami. Strugi przelanej krwi ciekły im po twarzach, pancerzach i szablach. Król zaś i stojące na drugim brzegu wojska mogli jedynie patrzeć, jak pole pod Mątwami spływa krwią najznakomitszych polskich rycerzy…
***
16 września 1668, Zamek Królewski w Warszawie
– Wasza Wysokość? Wasza Wysokość, możemy wchodzić.
Król Jan otworzył oczy. Choć od pamiętnej bitwy minęły już dwa lata, ten straszny widok wciąż stawał mu przed oczyma i sprawiał, że głos wiązł mu w gardle.
Władca odziany był teraz w długi, czarny płaszcz z białym, koronkowym kołnierzem. Na głowie miał długą, czarną perukę. Na jego piersi leżał łańcuch z matowego złota, pokryty licznymi emblematami i wysadzany szlachetnymi kamieniami.
Czerń stroju i matowy blask łańcucha idealnie współgrały z twarzą Jana. Pod skrupulatnie przyciętymi czarnymi wąsami tkwiły pozbawione kolorytu usta. Wyłupiaste oczy spoglądały znad kości policzkowych jego twarzy – wychudłej, bladej i pooranej głębokimi zmarszczkami. Widać było, że wydarzenia ostatnich lat mocno odbiły się na jego zdrowiu…
Król stał właśnie u drzwi Sali Wielkiej, gdzie rozpocząć się miało posiedzenie połączonych izb Sejmu i Senatu. Skinął towarzyszącemu mu kanclerzowi wielkiemu koronnemu, że jest gotów. Stojący u drzwi strażnicy otworzyli na oścież oba skrzydła. Po chwili ze środka rozległo się zawołanie:
– Proszę o powstanie! Oto przed panami z Bożej woli król Polski i wielki książę litewski: Jan II Kazimierz!
Sala Wielka była najbardziej wystawną salą w całym zamku. Złoto, marmury, a na suficie obrazy przedstawiające sceny z Biblii. Biel ścian i brąz marmurowej posadzki zlewające się z blaskiem świeczników, ciemną purpurą zasłon i złotem ornamentów. Jej wystrój był tak bogaty, że nie sposób opisać go w krótkich słowach.
Pośród tych pięknie zdobionych ścian roznosiło się echo rozmów. Siedzący w ustawionych wzdłuż ścian fotelach posłowie i senatorowie dyskutowali między sobą o różnych, mniej lub bardziej ważnych, sprawach. Usłyszawszy wezwanie, podnieśli się z miejsc. Niektórzy uczynili to jednak powoli i nie przerywając rozmów, by zademonstrować swój brak szacunku dla władcy.
Król Jan wkroczył do środka. Powoli przeszedł przez salę i usiadł na tronie. W jego oczach malowało się przede wszystkim ogromne znużenie. Przywitał zebranych:
– Szlachetny panie marszałku, szlachetni panowie posłowie i senatorowie. Dziękuję wam wszystkim za przybycie. Wezwałem was, aby złożyć dziś na wasze dłonie akt mojej abdykacji.
Posłowie i senatorowie spojrzeli po sobie. W sali rozległy się nerwowe szepty. Nikt nie spodziewał się, że Jan Kazimierz posunie się aż do rezygnacji z tronu królewskiego.
– Odchodzę po dwudziestu niemal latach posługi na polskiej ziemi. – Król mówił powoli, z nutką nostalgii. – Ziemi tak pięknej, tak malowniczej i nieprzeniknionej… Ziemi, która zrodziła najdzielniejszych synów, jakich świat widział. I córki tak piękne, mądre i tak przepełnione miłością. I oto zachodzę w głowę: jak to jest możliwe – teraz w jego głosie wybrzmiewać zaczęła złość – że ta wspaniała ziemia jest jednocześnie siedliskiem takiej zawiści…? Prywaty…? Obłudy…? Jak to może być, że tu rodak rodakowi największym wrogiem? Czy to w kraju, czy też w świecie, znani jesteśmy z tego, że to Polak Polakowi pierwszy wbije nóż w plecy…
Jak to może być, że ojczyznę swą, najcenniejsze, co macie, z taką łatwością rozkradacie dla własnych zbytków? W waszych pałacach kurzą się stosy złota, a ojczyzna w ubóstwie się pogrąża. Jak wam serce nie pęka, gdy wy hulacie, a w tym czasie wrogowie mordują waszych poddanych?! A miasta wasze obracają w ruiny…
Ja to widziałem… – ton króla wyrażał teraz smutek – …i ból rozdzierał me serce. I choć zwaliście mnie Szwedem, to powtórzę: w Rzeczypospolitej byłem zrodzony, a w mym sercu jedynie dla Boga i ojczyzny miałem umiłowanie. Boga zatem biorę teraz za świadka: czyniłem, co w mej mocy, by ojczyznę naszą ratować. I oto uznaliście mnie za despotę… – ściszył głos, w którym wybrzmiał ogromny żal – za zdrajcę. Za wroga narodu…
Zgromadzeni słuchali tych słów. Jedni w skupieniu i z szacunkiem, lecz część sprawiała wrażenie, jakby kompletnie ignorowali jego wyznanie. Po chwili król przemówił ponownie:
– Nie nauczyła was niczego szwedzka nawałnica. Nie chcieliście bronić ojczyzny przed Moskalem i Tatarami. Sądziliście, że to problem tych, którzy żyją na kresach, a nie wasz. Że wy tu możecie paść brzuchy i mnożyć swe majątki.
Powiem wam, co tak naprawdę czynicie: od lat przynosicie tylko zawód tym prostym ludziom, którzy urodzili się i żyją na tej polskiej ziemi… Zatem powtórzę wam, szlachetni bracia, kwiecie polskiego narodu: prowadzicie ojczyznę ku zgubie. A gnuśnością swoją zapraszacie sąsiadów do jej wam wydarcia.
Oni już się szykują. Ich armie z każdym dniem rosną w siłę. I powiadam wam: wiek nie minie, a oni tu przyjdą. Jeśli nie po was, bo was już nie będzie na tym świecie, to po waszych synów. Rusin Litwę wam wyrwie. Niemiec zagarnie Wielką Polskę i Prusy. A Habsburgowie tak wam podziękują za wasze z nimi sojusze, że ziemia krakowska, opoka narodu, z czasem stanie się ich prowincją… Wasi synowie zaś i synowie waszych synów staną się ich niewolnikami.
Król znów przerwał, by dać wytchnienie gardłu i zmęczonemu ciału. Rozejrzał się po twarzach posłów i senatorów, nie wyrażających nawet krzty refleksji. Następnie podźwignął się z tronu, podszedł do okiennicy i odsunął zasłonę.
– Tak, szlachetni panowie, widzę upadek Rzeczy-pospolitej… – Teraz przemówił już zupełnie spokojnie, patrząc w niebo. – Każdego dnia sprowadzacie go swoją niezgodą, prywatą i ciągłą awanturą. Przez wasze dzisiejsze występki cierpieć będą wasi synowie i wnuki pod butem zaborcy. I pozostaną zniewoleni przez długie dziesięciolecia… A wówczas pojmą, że oto ja, Ioannes Casmirus Rex, nie upadek ojczyzny wam niosłem, a ostatnią byłem jej nadzieją.
Lecz wierzę także, że po latach niewoli, zjawi się mąż silny i odważny. Zaprowadzi te prawa, które ja wprowadzić zamierzałem. Władzę zbrojną zgromadzi w swym ręku i postawi się oprawcom… Rzeczpospolitą z ruiny wyprowadzi, ojcowiznę odzyska, a granice mocno osadzi na Bałtyku, Śląsku i Karpatach.
I wtedy zapanują sprawiedliwość i pokój na długie lata. A potomkowie wasi oddadzą słuszność mym działaniom. I obok kolumny mego ojca, pewnego dnia i mnie drugą kolumnę postawią…
Gdy skończył, znowu smutnym wzrokiem rozejrzał się po sali.
– Mimo wszystko był to dla mnie zaszczyt być waszym królem… – rzekł cicho – i dziękuję tym, którzy byli mi wierni.
Tak Jan Kazimierz zakończył swą pożegnalną przemowę. Podszedł do stołu, gdzie czekał akt abdykacji. Chwycił za pióro, zamoczył je w kałamarzu i podpisał dokument. Następnie wylał na pergamin wosk i opatrzył pismo swoją pieczęcią. Po czym ostatni raz spojrzał na naród szlachecki i bez słowa opuścił Salę Wielką.
Strażnicy zamknęli za nim drzwi, zostawiając zgromadzoną w sali szlachtę, do której dopiero docierało, czego właśnie byli świadkami. W głębi duszy pojmowali, że w ich kraju już od lat działo się źle, a abdykacja króla była w istocie krzykiem rozpaczy. Jednak nikt nie spodziewał się, jak szybko czarna przepowiednia Jana Kazimierza zacznie się ziszczać…
Kamieniec Podolski w ogniu
Było to latem roku 1672….Zaporoże, ziemie Ukrainy
Żołnierze wojsk kozackich maszerowali przez ziemie Ukrainy. Było ich kilka tysięcy. Nie zwykli przywdziewać zbroi. Odziani byli w płócienne szaty, pozwalające na swobodę ruchów, a wielu z nich jechało bez koszul, z nagimi torsami. Za to niemal każdy z nich miał u boku szablę, a na czubku ogolonej głowy charakterystyczny kosmyk włosów, który zwali osełedec. Część Kozaków jechała konno, a pozostali maszerowali równym krokiem. Prowadzili za sobą wozy taborowe. Przemarsz umilali sobie pieśniami sławiącymi kozacką wolność i odwagę. I zbliżali się już ku granicom Rzeczypospolitej.
Z krymskich stepów nadchodziło zaś dwadzieścia tysięcy wytrzymałych i zaprawionych w bojach Tatarów na rączych rumakach, z dzikim spojrzeniem i nieodłącznym łukiem przerzuconym przez plecy. Rytm marszu nadawały bębny i piszczałki, a po niebie niósł się śpiew muzułmańskich modlitw i zew bojowy tatarskiej jazdy. I przy takim akompaniamencie ku Rzeczypospolitej wyprawiła się tatarska orda.
Jednak to także nie była największa armia, która nadchodziła ku ziemi naszych przodków…
Hospodarstwo Mołdawskie
Szerokim leśnym traktem kroczyła lekka jazda, ciężkozbrojni i tysiące wozów wypełnionego orężem taboru. Za nimi dziesiątki tysięcy piechurów. Prowadzili ze sobą setki dział, armat i machin oblężniczych. Dalej maszerowały zastępy nieustraszonych janczarów. Za nimi kilkusetosobowa orkiestra. Przy tonach orientalnych melodii przemarszowi wojska towarzyszyły setki służących oraz obwieszone złotem konie i wielbłądy. A za nimi, jeden z drugim, powoli szły dwa tuziny słoni.
Pośród tej rzeki wojsk nadjeżdżali generałowie, sztabowcy i wynajęci przez nich europejscy specjaliści. Nadjeżdżał ojciec tej wyprawy – wielki wezyr Ahmed Köprülü, na swym lśniącym czarnym rumaku, ze wzrokiem wpatrzonym w dal i głową pełną myśli. A nade wszystko – w złotym powozie i w towarzystwie licznej świty, nadjeżdżał otoczony największą czcią sułtan Mehmed IV.
Razem tego wojska było zaś tak wiele, że jedynie ptaki lecące wysoko na niebie mogły objąć wzrokiem jego całość.
***
Kamieniec Podolski, 18 sierpnia 1672
Był to kolejny upalny dzień na pięknej ziemi podolskiej. Dochodziło południe. Pomimo lejącego się z nieba żaru polscy żołnierze stali na murach kamienieckiego zamku. Niegdyś, dzięki położeniu na skale i okalaniu przez rwący nurt rzeki Smotrycz, uważany był on za fortecę nie do zdobycia. Teraz jednak…
Osmańska wieczna armia, jak zwali swe wojsko, rozłożyła się na otaczających Kamieniec polach, otaczając „orle gniazdo” ciasnym pierścieniem. Armia sułtana Mehmeda liczyła sto tysięcy żołnierzy. Rozstawione na wzgórzach działa zdolne były zburzyć jego mury i zrównać zamek z ziemią. Wszystkie były wycelowane na miasto i warownię, a islamscy wojownicy – uzbrojeni i gotowi do walki. I dziś twierdza Kamieniec, pozostawiona bez pomocy i obsadzona przez garstkę obrońców, miała stawić czoła tej wielkiej tureckiej potędze…
Gdy słońce stanęło w zenicie, uderzono w gong.
W jednej chwili wszyscy zamilkli. Szejch al-Islam, najwyższy duchowy przywódca tureckich wojowników, wystąpił przed zebranymi. Sto tysięcy Turków pokłoniło się, wywołując szelest tak głośny, że mógłby zagłuszyć nawet odgłos gromu. Imam śpiewnym głosem rozpoczął modlitwę, a ze stu tysięcy gardeł wypłynęły wypowiadane w duchowym uniesieniu słowa szahady. Fala niosącego je echa raz po raz przeszywała stojących na murach obrońców.
Wkrótce modlitwa dobiegła końca.
Wojownicy powstali.
A wówczas wielki wezyr wskazał na twierdzę – i na mury spadł grad tureckich pocisków…
***
Mijały kolejne długie godziny, dni i noce. Obrońcy odpierali kolejne szturmy. Choć ponosili ogromne straty, trwali na posterunkach. Walczyli jednak w osamotnieniu, a nadzieja na odsiecz z każdym dniem stawała się coraz mniejsza. I wreszcie, po dziewięciu dniach oblężenia…
26 sierpnia
Zgodnie z rozkazem wielkiego wezyra Kamieniec miał dziś zostać ostatecznie zdobyty. Tureckie armaty nieustannie, salwa za salwą, trafiały w pozycje obrońców. Saperzy odpalali ładunki, kruszyły się mury, twierdza trzęsła się w posadach, a janczarzy ponawiali zaciekłe szturmy. Garstka dzielnych obrońców nie zamierzała się jednak poddać – przysięgali przecież, że uchronią Kamieniec przed Turczynem lub polegną w boju. Pozostawali więc na pozycjach, wystrzeliwali ostatnie kule, bronili murów i odpierali ataki. Ich dłonie były przetarte do krwi, ciała poranione odłamkami, a oczy piekły ich tak, że bronili się praktycznie na oślep. Lecz walczyli – ostatkiem sił, bez chwili wytchnienia. Mijały kolejne godziny, a oni wciąż się nie poddawali. Odpierali atak za atakiem i szturm za szturmem…
Nastała noc – a turecka nawałnica wciąż przybierała na sile. Wielki wezyr popędzał artylerzystów i posyłał do szturmów kolejne oddziały piechurów. Osmanowie robili wszystko, aby zwyciężyć.
Jednak wkrótce…
Kolejne tureckie stanowiska ogniowe zaczęły cichnąć. Piechurom zaczęło brakować sił. Spracowane cięciwy łuków zrywały im się w dłoniach. Pękały mechanizmy w katapultach i trebuszach. Armaty przegrzewały się i zapychały prochem, a na niektórych pojawiały się pęknięcia. Zaczęło brakować drabin, po których janczarzy mogliby przedostać się do twierdzy. Wielki wezyr obserwował z niepokojem, jak kolejne oddziały wstrzymują ogień.
– Co się dzieje?! – pytał. Otrzymując meldunki, rwał sobie włosy z głowy. – Przecież to niemożliwe! – krzyczał. – Tego nie da się przetrwać!
Kierował natarciem, nie dopuszczając do siebie myśli, że mogłoby się ono nie zakończyć zwycięstwem. Aż wreszcie ujrzał, że chmury na niebie pokryły się barwą bursztynu. Oto wschodziło słońce. Raz po raz klął siarczyście. I choć te słowa nie chciały przejść mu przez gardło, to ostatecznie wykrzyczał:
– Przerwać ogień!
Artyleria umilkła, a piechota zaczęła wycofywać się spod murów. Ku zamkowi wyruszył zaś konny posłaniec.
Na widok opuszczonych dział i odchodzących od murów janczarów, obrońcy zaczęli odkładać broń. Trzęśli się i ledwo stali na nogach. Byli ranni i osmoleni, ich oczy były czerwone od prochu, a dłonie przetarte aż do krwi. Wszyscy wpatrywali się w kierującego się ku twierdzy przybysza, usiłując złapać dech.
– Wielki wezyr zdecydował! – krzyknął posłaniec, gdy stanął u stóp zamku. – Każdy, kto chce, może opuścić Kamieniec! I gwarantuje każdemu uchodźcy bezpieczeństwo aż do opuszczenia granic województwa! Tylko poddajcie wreszcie tę przeklętą twierdzę!
Wkrótce krwistoczerwony blask wschodzącego słońca pokrył poświatą niebo, po którym powoli sunęły rozłożyste pierzaste chmury. Po dniach i nocach wściekłej kanonady tym razem nie towarzyszył im huk wystrzałów – po raz pierwszy było zupełnie cicho…
Na murach Starego Zamku stało trzech młodzieńców.
Choć byli ranni, obolali i wycieńczeni, nie czuli teraz bólu ani zmęczenia. Choć ich oczy były przekrwione, ze spokojem wpatrywali się w odchodzące od twierdzy oddziały wroga i wznoszące się nad horyzontem słońce.
Bojan i Zbyszek byli młodymi mężczyznami. W czasie oblężenia obaj mieli po dziewiętnaście lat. Byli wysocy, o czarnych włosach, postawni i przystojni. Byli bliźniakami, jednak różnili się wyglądem i mieli zupełnie odmienny temperament. Zbyszek był szczuplejszy, zawsze opanowany i spokojny. Bojan zaś bardziej krępy, wygadany, roztargniony i z wiecznie rozwichrzoną czupryną. Zbyszek u boku dzierżył szablę, a Bojan miał przy sobie topór. Były to bronie, które otrzymali podczas ceremonii nadania im statusu mieszczanina w mieście królewskim Kamieniec Podolski. A wraz z bronią otrzymali także wezwanie, by używać jej do walki ze złem i niesprawiedliwością.
Obok braci stał rok od nich młodszy Gromisław. Wszyscy skracali jednak jego imię i mówili na niego Gromi. Był sporo niższy i szczuplejszy od bliźniaków, ale za to z wyrobioną latami pracy atletyczną sylwetką. Miał krótkie jasne włosy, dziecięce rysy twarzy i przenikliwe spojrzenie głębokich szarozielonych oczu. U boku miał miecz, a za plecami kuszę i kołczan.
Gromi pochodził z leżącej na Pomorzu osady Biała Wieś. Pomimo swego chłopskiego pochodzenia od dziecka marzył o tym, by pewnego dnia stać się rycerzem słynnej skrzydlatej husarii. Jednak spełnienie tego marzenia było niemal nieosiągalne. A i los nigdy go nie oszczędzał…
Jako dziecko był skromny, nieśmiały i z trudem przychodziło mu nawiązywanie nowych znajomości. Matka zmarła wkrótce po jego narodzinach, a ojciec traktował go chłodno i nigdy nie okazywał mu wsparcia.
Kilka lat swego dzieciństwa spędził w klasztorze dominikanów. Do domu powrócił przed trzema laty. Wtedy też poznał Maję – piękną rówieśniczkę z sąsiednich Gronowic, i jego serce po raz pierwszy zapłonęło młodzieńczą miłością. Jednak wkrótce potem, z powodu własnej lekkomyślności, chłopiec musiał opuścić rodzinną miejscowość. Przygarnął go wówczas szlachcic Piotr Jabłoński, dając mu zatrudnienie w stadninie koni w leżącym na wschodnich kresach Komarowie.
Przed przyjazdem do Komarowa Gromiemu przytrafiła się sposobność towarzyszenia szlachcicowi w wizycie na zamku wawelskim podczas koronacji Michała Wiśniowieckiego. Niestety, przypadkowo stał się wtedy świadkiem wręczania pewnemu posłowi łapówki. A wręczał ją jeden z najpotężniejszych ludzi w królestwie – prymas Mikołaj Prażmowski.
Gdy dotarli do Komarowa, Gromi został pomocnikiem stajennego. Poznał Zbyszka i Bojana, a z czasem wraz z nimi zajął się szkoleniem koni bojowych dla polskiego rycerstwa. Poznał tu także Oliwię, córkę pana Jabłońskiego. Już od pierwszego spotkania coś urzekło go w młodej, złotowłosej i zawsze uśmiechniętej szlachciance. Życie w Komarowie nie należało do najłatwiejszych, jednak chłopiec zadomowił się w nowym miejscu i pokochał pracę przy koniach.
Lecz wkrótce nadeszły wydarzenia, które na zawsze zmieniły jego życie…
W sierpniu 1671 roku na polskie ziemie najechała połączona armia Tatarów i Kozaków. Komarowo zostało doszczętnie zniszczone, całe południowe rubieże Rzeczypospolitej splądrowane, a ludność wzięta w niewolę.
Gromi, Bojan i Zbyszek postanowili walczyć. Opuścili Komarowo i dołączyli do chorągwi dragonii, u której boku dzielnie stawiali czoła najeźdźcom. Zimą zaś, na rozkaz hetmana Sobieskiego, udali się w podróż z listem dla samego króla – i tak dotarli do Warszawy, na Zamek Królewski. Podczas gdy oczekiwali na sposobność złożenia władcy relacji z kresów, na zamku zjawił się poseł Imperium Osmańskiego. Złożył żądanie oddania pod turecką opiekę ziem Ukrainy. A żądanie to było równoznaczne z wypowiedzeniem wojny…
I tak nadszedł rok 1672.
Wiosną nasi bohaterowie udali się do Kamieńca Podolskiego, będącego najważniejszą twierdzą chroniącą południowe kresy. Kamieniec stał się dla nich nowym domem, tu oddali się swoim pasjom i nieustannie szkolili się w sztuce wojennej. Minęła im tak cała wiosna, i wkrótce na Podolu zawitało upalne lato.
I wreszcie w połowie sierpnia na polach okalających Kamieniec stanęła stutysięczna osmańska armia.
Zdecydowanie… Ci trzej młodzieńcy wiele doświadczyli w ostatnich latach. Widzieli osady zniszczone przez najeźdźców. Widzieli tysiące ludzi pojmanych i pędzonych w okowach. Widzieli dzieci i kobiety mordowane z zimną krwią. Widzieli śmierć, ból i cierpienie. Ale nic nie mogło równać się ze wściekłą osmańską nawałnicą. Gdy tureckie kule pustoszyły twierdzę, młodzi wojacy pojęli, że obrona Kamieńca Podolskiego będzie najpewniej ich ostatnią walką.
W tych dramatycznych okolicznościach Bojanowi udało się zdobyć serce pięknej, złotowłosej Izabeli, felczerki niosącej pomoc rannym. W Kamieńcu schroniła się także Oliwia, córka pana Jabłońskiego. A celem naszych bohaterów stało się odpieranie oblężenia tak długo, jak było to konieczne, by sułtan zgodził się na honorową kapitulację.
I teraz oto nadeszła upragniona chwila: Osmanowie wstrzymali ostrzał i zakończyli oblężenie.
Gromi, Bojan i Zbyszek patrzyli przed siebie, prawie nie mrugając powiekami. Nie czuli bólu ani zmęczenia. W ich piersiach pulsowało ciepło, które z każdą chwilą rozprzestrzeniało się po całym ciele.
Przetrwali najcięższą próbę…
Żyli.
Kapitulacja „orlego gniazda”
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Gromi i wojna z Imperium. Lew chocimski
ISBN: 978-83-8423-134-0
© Tomasz Szmid i Wydawnictwo Novae Res 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Magdalena Białek
KOREKTA: Magdalena Brzezowska-Borcz
OKŁADKA: Wiola Pierzgalska
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Grupa Zaczytani sp. z o.o.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek