Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Legendy rodzą się w ogniu wojny
XVII wiek nie zna litości. Po krwawym napadzie Tatarów na Komarowo, siedemnastoletni Gromi, marzący o wielkich czynach dla ojczyzny, rusza na wojnę, aby walczyć ramię w ramię ze swoimi przyjaciółmi.
Los prowadzi go przez pola bitew aż do Kamieńca Podolskiego, gdzie ma rozpocząć służbę jako wartownik twierdzy. To właśnie tu, w trakcie oblężenia, pragnienia Gromiego o chwale zostaną wystawione na próbę.
„Kamieniec Podolski w ogniu” – drugi tom epickiej sagi o skrzydlatej husarii – przenosi czytelników do czasów, kiedy odwaga znaczyła więcej niż życie, a legenda rodziła się w ogniu walki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 334
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tomasz Szmid
Gromi i oblężona twierdza
Kamieniec Podolski w ogniu
(kilka słów od autora)
Drogi Czytelniku,
Książka, po którą sięgnąłeś, jest drugą częścią Sagi o skrzydlatej husarii – podróży przez czasy wojny polsko-tureckiej rozpętanej w roku 1672. Wspólnie z bohaterami naszej sagi staniemy do obrony oblężonego Kamieńca Podolskiego i wielkiej bitwy u stóp zamku chocimskiego. Wyruszymy w podróż ku dalekim lądom. Aż wreszcie dotrzemy na pole najsłynniejszej bitwy w historii polskiego oręża: starcia z Imperium Osmańskim pod murami Wiednia.
Serdecznie zapraszam Cię, abyś wyruszył w tę niezwykłą podróż wraz z nami…
Kamieniec Podolski w ogniu to opowieść o czasach najazdu Kozaków i Tatarów na polskie kresy oraz oblężeniu, które zapoczątkowało wojnę Rzeczypospolitej z Imperium Osmańskim. Oczywiście możesz rozpocząć przygodę od tego miejsca, jednak zachęcam Cię, abyś w pierwszej kolejności sięgnął po powieść Pierwsza bitwa Gromiego. Opisuje ona dzieciństwo głównego bohatera, okoliczności, które sprawiły, że obrał swoją drogę życia oraz nakreśla tło historyczne wydarzeń, o których przeczytasz na kartach tej książki.
Saga ta została zainspirowana losami XVII-wiecznej Rzeczypospolitej, kulturą tamtych czasów i bohaterskimi czynami ówczesnego rycerstwa. Pragnę jednak podkreślić, że choć fabuła opiera się na prawdziwych wydarzeniach, które zapisały się na kartach historii, to stworzona przeze mnie opowieść jest literacką fikcją. Starałem się odwzorować wydarzenia historyczne i realia XVII wieku, jednak często odstępowałem od źródeł, z czego chciałbym pokrótce się wytłumaczyć.
Zamierzałem pomóc Czytelnikom z jednej strony wczuć się w klimat narodu Sarmatów, rycerskiego etosu i barokowego przepychu, a z drugiej poznać realia życia w kraju nękanym nieustannymi wojnami oraz wyniszczanym intrygami magnatów i waśniami pośród szlachty. Jednocześnie pragnąłem jednak uczynić fabułę dynamiczną, a obrazy – żywymi i wyrazistymi. Często zdarzają się więc przerysowania i odstępstwa od prawdy historycznej – począwszy od spraw tak podstawowych jak język, jakim się wtedy posługiwano, a który wydał mi się zbyt nieprzystępny na dzisiejsze czasy. Przekoloryzowane bywają różne detale, jak chociażby słynne husarskie skrzydła.
Także część wydarzeń została spłycona lub przedstawiona pobieżnie. W niektórych nie zgadza się chronologia. Tu także pragnę się wytłumaczyć: obawiałem się, że przedstawianie owych wydarzeń tak, jak odbywały się w rzeczywistości, odebrałoby powieści jej dynamikę. Pewne opisy są jedynie moją literacką wizją, jak choćby przebieg bitew pod Bracławiem czy Kalnikiem, a nawet oblężenia Kamieńca Podolskiego, które opisałem nieco inaczej niż podają źródła.
Proszę Cię zatem, drogi Czytelniku, abyś podszedł do opisanych przeze mnie wydarzeń z wyrozumiałością dla pewnych historycznych nieścisłości.
Ostatecznie jest to przede wszystkim powieść przygodowa.
A teraz zostawiam Cię z losami bohaterów i życzę ciekawej lektury.
Z poważaniem
Tomasz Szmid
Pewnemu młodzieńcowi przyśnił się niezwykły sen…
Było to na plaży. Nastawał właśnie świt, a słońce powoli unosiło się nad widnokręgiem. Łagodnie powiewała świeża morska bryza. I, oprócz kojącego szumu Morza Bałtyckiego, wokół panowała zupełna cisza.
Wraz z kolejnym delikatnym podmuchem wiatru w górę wzbiły się maleńkie drobinki wody i piasku. A wraz z nimi wzniosło się i splotło coś jeszcze… Podniesione przez wiatr cząsteczki energii o różnych barwach złączyły się ze sobą, tworząc falę o kształtach podobnych do wijących się serpentyn i pofrunęły ku górze wraz z powiewem.
W swym śnie chłopiec był taką właśnie istotą, świeżo narodzoną z wiatru, wody i cząstek energii. Wzbił się w powietrze i załopotał, po czym pofrunął ponad wydmami i koronami drzew nadmorskich lasów.
Budzący się właśnie dzień zapowiadał się wspaniale. Było nieco chłodno, ale za to rześko i słonecznie. Poranna mgła unosiła się nad polami, a słońce zaczynało wędrówkę po nieboskłonie.
Młodzieniec płynął po niebie i spoglądał z wysokości na mijane krajobrazy. Minął gęste korony nadmorskich lasów. Gdzieniegdzie wznosiły się zabudowania folwarków, a po horyzont rozciągały się odcienie zieleni i złota pól uprawnych. Skierował się ku swojej miejscowości rodzinnej, leżącej na ziemi pomorskiej, nieopodal brzegów Wisły – osadzie Biała Wieś. Zanurkował, frunąc tuż ponad głowami domowników, którzy właśnie krzątali się przy porannych obowiązkach. Przeleciał nad okolicznymi polami. Pośród morza falujących złocistych kłosów ujrzał Maję – piękną czarnowłosą mieszkankę sąsiednich Gronowic, a zarazem jego pierwszą skrywaną miłość. Maja zdawała się wyczuć jego obecność, gdyż spojrzała w niebo i odprowadziła go spojrzeniem swych wspaniałych głębokich oczu.
Uśmiechnął się i pofrunął dalej przed siebie, wybierając drogę ponad szerokim nurtem Wisły. W locie mijał barki sunące po rzece i rozciągające się wokół pola, lasy, łąki i wzgórza. Przeleciał nad miastami i folwarkami. Zawisł na chwilę nad Warszawą. Okrążył niebo nad Placem Zamkowym z kolumną Zygmunta oraz nad zamkiem królewskim.
I pofrunął dalej.
Minął kolejne miasta, puszcze i pola. Gdy ujrzał na horyzoncie strzeliste wieże zabudowań Krakowa, zniżył swój lot. Przeleciał nad basztami osadzonego na Wzgórzu Wawelskim zamku – dawnej siedziby polskich władców. Spojrzał z góry na tłumy przemierzających ulice mieszkańców, na Sukiennice i Kościół Mariacki. Pofrunął nad zielonymi wyżynami Małopolski, górzystymi Karpatami i Podolem, na którym rozciągały się gęste puszcze i rozległe stepy. I tak doleciał do zabudowań otoczonej murami osady leżącej w zakolu rzeki Boh. Uśmiechnął się promiennie. Osada ta zwała się Komarowo – i kilka lat wcześniej stała się ona jego nowym domem.
Znajdowała się tu stadnina koni przeznaczonych dla polskiego rycerstwa. Jej właściciel, pan Jabłoński, wysoki szlachcic o szpakowatych włosach i szczupłej sylwetce, rozmawiał właśnie z Kusym – starszym mężczyzną o jednej nodze nieco krótszej od drugiej, odzianym w sfatygowany i poplamiony szary kubrak. To właśnie pan Jabłoński przygarnął młodzieńca, który doświadczał tego niezwykłego snu, i dał mu pracę w swej stadninie. Ten zaś był za to ogromnie wdzięczny szlachcicowi i ochoczo nazywał go swym dobrodziejem.
Potem ujrzał drużynę ujeżdżaczy. Pędzili po placu, szkoląc rumaki i wykonując na ich grzbietach różne akrobacje. Słychać było tętent kopyt galopujących wierzchowców oraz krzyki jeźdźców. Ogarnęła go fala radości, bowiem jazda konna była jego największą pasją. Wśród ujeżdżaczy dostrzegł dwójkę swych najlepszych przyjaciół – Zbyszka i Bojana. Byli od niego o rok starsi i obaj byli bardzo przystojni. Mieli czarne, lekko kręcone włosy, błękitne oczy i przenikliwe spojrzenia. I choć byli bliźniakami, zachowywali się zupełnie inaczej. Zbyszek był nieco wyższy i szczuplejszy oraz znacznie spokojniejszy od Bojana. Sprawiał wrażenie rozsądnego i twardo stąpającego po ziemi. Bojan zaś był gadatliwy, impulsywny i zawsze pełen wigoru.
Nieopodal stał dworek pana Jabłońskiego. Na dziedziniec wyszła właśnie jego córka, Oliwia. Była to piękna młoda kobieta o długich złotych włosach, a jej uśmiech idealnie komponował się z rysami twarzy. Na jej widok serce zabiło mu szybciej. Z zachwytem przyglądał się młodej szlachciance. Oliwia zaś odetchnęła rześkim powietrzem, poprawiła swoje złociste włosy i uśmiechnęła się szeroko, witając nowy piękny dzień.
Młodzieniec postanowił wznieść się jeszcze wyżej. Zabudowania, pola, wzgórza i wijący się nurt rzeki przecinającej ten malowniczy krajobraz – wszystko stawało się coraz mniejsze. Rozejrzał się wokół, napawając się krajobrazem ziemi podolskiej widzianej z takiej perspektywy.
Wtem, daleko na horyzoncie, ujrzał coś, co wprawiło go w jeszcze większe zdumienie.
Pośrodku pofałdowanej równiny wznosiło się miasto. Oprócz przepływającej przez równinę rzeki otaczał je jedynie bezkres zieleni traw – co przywodziło na myśl samotną wyspę pośród bezmiaru morskiej toni. Wytężył wzrok. Ujrzał wieże świątyń i ratusza oraz dachy kolorowych kamienic. Musiało to być duże miasto. Jednak, ku jego zdziwieniu, nie okalał go solidny mur.
Za miastem wznosiła się zaś twierdza.
Ujrzawszy ją, zyskał pewność, że właśnie śni. Zbudowana z białego kamienia warownia połączona była z miastem długim kamiennym traktem. Nad jej murami górowały wieże z okrągłymi basztami, a na szczytach ich spiczastych stożków powiewały proporce. Zawisł na chwilę w bezruchu, napawając się pięknem „orlego gniazda” – takie miano bowiem przyszło mu na myśl, gdy ujrzał miasto i wzniesioną przy nim twierdzę. Ruszył przed siebie, zamierzając pofrunąć w ich kierunku…
Jednak wówczas przeszył go nagły ból, a wokół zaczął rozlegać się huk wystrzałów, wrzaski i rżenie koni. W jednej chwili jakaś nieznana mu siła zaczęła gwałtownie ściągać go w dół – jakby był spętany niewidzialnym arkanem. Dzień w jednej chwili przemienił się w noc. Teraz w dole pod swymi stopami ujrzał nie to spokojne Komarowo, którego widokiem radował się jeszcze przed chwilą, lecz Komarowo w ogniu, napadnięte przez hordę pięciu setek Tatarów…
Osada płonęła. Zewnętrzne obwarowania zostały już sforsowane, a obrońcy, skryci za murem wewnętrznym, rozpaczliwie bronili swego domu. Najeźdźcy zaś z dzikim wrzaskiem wdzierali się do osady i gromadzili wokół muru. Wokół fruwały strzały, bełty, a nawet kule miotane z trebuszów i katapult. I wreszcie za murem zapłonęły worki ze smołą, a niebo zaczął pokrywać gryzący, czarny dym.
Wówczas ujrzał w dole samego siebie, w swej ludzkiej postaci. Pozostali przy życiu obrońcy zabrali z placu rannych i ukryli się w murach dworku. On zaś został na placu, a przed sobą postawioną miał beczkę wypełnioną prochem. Gdy brama roztrzaskała się pod naporem wroga, a tuziny rozwścieczonych Tatarów ruszyły przed siebie, podniósł kuszę, wycelował w beczkę i strzelił.
Nastąpiła eksplozja. W niebo pofrunęły drzazgi łamanego drewna i stalowego okucia, a po chwili w górę zaczął wzbijać się żywy ogień. Młodzieniec zdołał jeszcze zakryć się tarczą. Rozbuchane płomienie w jednej chwili pochłonęły większość najeźdźców.
Zawisając nad osadą, z przerażeniem przyglądał się tym dramatycznym wydarzeniom – aż nagle został przez jakąś nieopisaną siłę z powrotem wtłoczony do swojego ciała.
Wszędzie wokół niego płonęły dosłownie ściany ognia. Źdźbła trawy momentalnie wyschły i się skurczyły, zmieniając się w maleńkie, poskręcane kikuty. Energia wybuchu wchłaniała powietrze i niszczyła wszystko wokół. Młodzieniec, skryty za skromną osłoną z tarczy, walczył o przeżycie… Było gorąco niczym w piekle, a tarcza, którą trzymał, rozgrzała się do czerwoności. Rękojeść parzyła i paliła mu palce, ale wiedział, że nie może wypuścić jej z rąk.
Nagle pośród płomieni ukazały mu się rysy twarzy tych wszystkich Tatarów, którzy zginęli w wybuchu. Wszyscy oni naraz połączyli się w jedną wielką płonącą czaszkę. Rozwarła szczęki, jakby chcąc go pochłonąć, i frunęła prosto na chłopca. Lada chwila runęłaby na niego…
I wtedy otworzył oczy.
Zły sen
Naszą opowieść rozpoczynamy w sierpniu roku 1671. A w Rzeczypospolitej Obojga Narodów zdecydowanie był to czas niezwykły…
Przez ostatnie pół wieku Polakom przychodziło odpierać najazdy ze strony Szwecji, Rosji i Imperium Osmańskiego, łupieskie wypady hord Tatarów oraz bunty Kozaków. Szlachta była głęboko podzielona, a możnowładcy dbali jedynie o własne interesy. A na domiar złego w roku 1665 w królestwie rozgorzała wojna domowa pomiędzy szlachtą wierną królowi a zwolennikami magnata Jerzego Lubomirskiego – i obie strony starły się w bratobójczej walce. Wewnętrzne spory dewastowały ten wspaniały niegdyś kraj nie mniej niż najazdy wrogów. Tak więc wyniszczona wieloletnimi wojnami i pogrążona w głębokim kryzysie Rzeczpospolita rozpaczliwie wyczekiwała zmian.
Na tronie w Warszawie zasiadał w owym czasie król Michał Wiśniowiecki herbu Korybut. Był to niski, pucołowaty trzydziestolatek o dziecięcej twarzy, wydatnych policzkach i krótkich, dokładnie przystrzyżonych wąsikach. Ubierał się zgodnie z modą francuską – przywdziewał pantofle, pończochy naciągnięte po kolana, obcisłe pantalony i aksamitne, bogato zdobione płaszcze obszyte bawełnianymi koronkami. Poddanym pokazywał się zawsze ze starannie wypudrowaną twarzą i peruką imitującą włosy koloru kasztanowego. Poruszał się niezgrabnie i miał zwyczaj częstego rozglądania się na boki swymi maleńkimi błyszczącymi oczkami. Mówiąc wprost: król Michał był po prostu brzydki, a jego wygląd i zachowanie sprawiały, że przywodził na myśl ropuchę. Ale przede wszystkim był miernym władcą, mało energicznym, za to łasym na pochlebstwa. Wokół warszawskiego tronu szybko zebrała się grupa urzędników i magnatów, którzy nieustannie pochlebiali królowi i łechtali jego próżność. Korybut nie musiał zbytnio się wysilać. Możnowładcy zajmowali się sprawami państwa za niego – oczywiście dbając przy tym o rozrost własnych fortun. Wybór władcy stał się więc kolejnym gwoździem do przysłowiowej trumny. I tak oto Rzeczpospolita Obojga Narodów, wspaniałe niegdyś mocarstwo, popadała w marazm i zmierzała prosto ku przepaści…
W tym samym czasie na tronie w Imperium Osmańskim zasiadał sułtan Mehmed IV. W swym wystawnym pałacu w Konstantynopolu pławił się w bogactwach i przepychu większym niż można to sobie wyobrazić. W czasie gdy nie rozkoszował się towarzystwem kobiet ze swego haremu, oddawał się swej największej pasji, czyli łowom na dzikiego zwierza. Wprawdzie najważniejsze decyzje zwykle podejmował sam, jednak codzienne rządy w imperium – a tym samym ogromną władzę – powierzył wielkiemu wezyrowi. Stanowisko to piastował mężczyzna niewielkiej postury, w wieku około trzydziestu pięciu lat, o jasnej karnacji, z idealnie przystrzyżoną brodą, o wyrazistych rysach twarzy i błyszczącym spojrzeniu. A nazywał się Ahmed Köprülü.
Wielki wezyr był drugą po sułtanie najpotężniejszą osobą w imperium. Pełnił funkcję naczelnego ministra, zarządzał skarbem i dworem. A także, a w zasadzie przede wszystkim, był wodzem osmańskiej armii. Sułtan Mehmed miał to szczęście, że śmiało mógł mu zaufać i powierzyć niemal pełnię władzy. Ahmed był bowiem synem, uczniem i następcą wielkiego wezyra Mehmeda Köprülü, który przed laty zreformował kraj Osmanów (zwany także Wysoką Portą), rozbudował armię i przywrócił jej dawną świetność.
Ahmed kontynuował dzieło ojca. Prowadził politykę wojen i podbojów. Twardą ręką rządził rozległym imperium, dławiąc w zarodku wszelkie próby buntu i dbając o sułtańską władzę – od jego serca w tłocznym Konstantynopolu, po same krańce sięgające Węgier, południowego Egiptu i Zatoki Perskiej. Przez ponad dwie dekady walczył z bogatą i wpływową Republiką Wenecką, ostatecznie odnosząc zwycięstwo. Ale największym wrogiem Osmanów było Arcyksięstwo Austriackie. Władający nim Habsburgowie byli w owym czasie najpotężniejszym rodem w Europie. A także, jako spadkobiercy tradycji Świętego Cesarstwa Rzymskiego, tytułowali się cesarzami. Imperium Osmańskie rzuciło im wyzwanie, starło się z Habsburgami i zmusiło do uznania swej wyższości.
Jednak dla wielkiego wezyra to wciąż było zbyt mało… Ahmed nie potrafił bowiem wyzbyć się dojmującej myśli, że swój urząd zdobył jedynie dzięki sławnemu nazwisku, a podwładni nie uważali go za dorównującego ojcu zdolnościami. Zapragnął dokonać czegoś, czym pokazałby całemu światu pełnię swej mocy i na stałe zapewnił sobie miejsce w panteonie osmańskich bohaterów. Wówczas swój wzrok zwrócił ku sąsiadowi z północy – Rzeczypospolitej Obojga Narodów…
Lechistan (jak w Imperium zwano Rzeczpospolitą) wciąż uważany był za jedną z europejskich potęg. Zatem rzucając Lachów (jak zwano Polaków) na kolana, turecki wódz spełniłby swe największe marzenie. A kiedy miałby tego dokonać, jeśli nie teraz, gdy przeciwnik grzęźnie w chaosie… Jednak wojny z Wenecją i cesarstwem wydrenowały turecki skarbiec. Ahmed wiedział więc, że porażka w tej wojnie mogłaby zachwiać imperium w posadach.
A jednak pragnienie wiecznej chwały było zbyt silne. Wielki wezyr rozpoczął więc zbrojenia na niespotykaną dotąd skalę. Jego plan był pełen rozmachu. A w pierwszej kolejności postanowił posłać do walki dwa wojownicze narody podległe Wysokiej Porcie: od lat wiernych jej Tatarów oraz świeżo pozyskanych Kozaków pod wodzą hetmana Petro Doroszenki.
Oba te narody darzyły się wzajemną nienawiścią. Tatarzy od dziesiątek lat wdzierali się na ziemie Ukrainy i plądrowali je w poszukiwaniu łupów i jasyru (czyli jeńców). To brak stanowczej reakcji Rzeczypospolitej skłonił ludzi, którzy osiedlali się na tych ziemiach, do zorganizowania własnych sił zbrojnych dla obrony przed tatarskimi łupieżcami. Tak narodzili się Kozacy – naród równie wojowniczy jak Tatarzy. I równie groźny dla Polaków, bowiem wielu Kozaków pamiętało ucisk i krzywdy wyrządzone im przez polskich panów. I wielu to właśnie w Rzeczypospolitej upatrywało swego największego wroga.
Gdy wiosną 1671 roku chan tatarski Adil-Girej oficjalnie sprzymierzył się z tymi Kozakami, którzy pozostali wierni Lechistanowi, wielki wezyr podstępem doprowadził do usunięcia go z tronu. Na jego miejsce mianowany został młody, porywczy i pełen nienawiści do Lachów wódz Selim. Hetman Petro Doroszenko zaś, pozbawiony przez Polaków buławy i z głęboką zadrą w sercu zdecydował się przejść na służbę Osmanom. A jednocześnie poprzysiągł Imperium szable pięciu tysięcy wiernych mu kozackich wojowników.
Wkrótce Ahmed Köprülü wezwał przed swe oblicze obu przywódców. Selimowi przypomniał, kto osadził go na tronie – i kto z równą łatwością może go z niego strącić. Ze skłonieniem Kozaków do ataku na własną ojczyznę sprawa była nieco trudniejsza… Ale i na to wielki wezyr znalazł sposób. Roztoczył przed hetmanem Doroszenką wizję stworzenia na ziemiach kozaczyzny nowego wolnego kraju pod protekcją Wysokiej Porty. Obiecał mu, że Osmanowie nie będą wtrącać się do spraw Kozaków, a jedynie otoczą ich swą opieką, wolna Ukraina stanowić zaś będzie strefę bezpieczeństwa pomiędzy granicami Imperium i Rzeczypospolitej. Na znak dobrej woli ofiarował Doroszence miasto Kamieniec Podolski jako przyszłą stolicę narodu Kozaków. Najpierw jednak hetman musiał okazać wierność sułtanowi…
I tak oto latem roku 1671 Tatarzy i Kozacy ramię w ramię wkroczyli na ziemie Rzeczypospolitej. Wkrótce zajęli największe miasta i rozlali się po kresach niczym szarańcza. Napadali na wszystkie osady napotkane na swej drodze, plądrując, paląc i biorąc mieszkańców w jasyr. Nie znali strachu ani litości… I jedną z takich napadniętych osad było leżące na Podolu Komarowo.
Chłopiec, a w zasadzie siedemnastoletni młody mężczyzna, któremu właśnie przyśnił się ów niezwykły sen, był to główny bohater naszej historii. Nazywał się Gromisław z Białej Wsi (choć przyjaciele wołali na niego po prostu „Gromi”). Los obdarzył go mikrą posturą, jednak dzięki miesiącom systematycznych ćwiczeń dorobił się rozbudowanej, atletycznej sylwetki. Był szczupły, o dziecięcych rysach twarzy, spokojnym usposobieniu oraz przenikliwym spojrzeniu oczu dość niecodziennej, szarozielonej barwy. Z początku pracował w stadninie jako pomocnik stajennego, ale z czasem dołączył do ekipy ujeżdżaczy i odtąd szkolił rumaki tak, aby osiągnęły one jak najwyższą sprawność. Rozpędzał je, wykonywał skoki i różne manewry. Dzięki determinacji i ciężkiej pracy, sam stał się bardzo zdolnym jeźdźcem. A ponieważ przyszło mu mieszkać w „dość niebezpiecznej okolicy”, nauczył się także strzelać z kuszy, by móc bronić swej osady na wypadek najazdu intruzów.
W połowie sierpnia na Komarowo spadło jednak zagrożenie o wiele większe niż bandy rabusiów: na osadę uderzył cały tatarski czambuł. I choć mieszkańcy walczyli zaciekle, Tatarzy osaczyli ich oddziałem liczącym ponad pięciuset wojowników i prowadzącym ze sobą machiny miotające.
Czambuł niechybnie zrównałby osadę z ziemią i wybił w pień wszystkich jej mieszkańców, jednak gdy najeźdźcy z dzikimi wrzaskami stłoczyli się u bramy, nasz bohater dokonał czegoś, czego nikt (a szczególnie on sam) nigdy by się po nim nie spodziewał. Dokładnie tak jak w swoim śnie, nakazawszy pozostałym obrońcom wycofać się w bezpieczne miejsce, przeturlał na środek placu beczkę wypełnioną prochem. Gdy brama runęła, a ordyńcy wjechali na plac, Gromi posłał w nią bełt.
Nie potrafiłby w żaden sposób wyjaśnić przyczyny tego, co się wówczas wydarzyło, ale wybuch, który nastąpił, w jakiś magiczny sposób zwielokrotnił swoją siłę, a po placu rozlały się potężne jęzory ognia. Część Tatarów uciekła w popłochu, jednak większość liczącego pół tysiąca ludzi oddziału pochłonął ogień…
Fala uderzeniowa dosięgła jednak także samego Gromiego i rzuciła nim jak kukłą. Opadł bezwładnie na ziemię kilkanaście kroków dalej. I, przekonany, że przychodzi mu odejść z tego świata, stracił resztki przytomności…
***
Komarowo, 17 sierpnia 1671
Przebudzony tym koszmarem, Gromi otworzył oczy i z niemym krzykiem zerwał się z posłania. Rozpaczliwie usiłował złapać dech.
Gdy zaczęła wracać mu świadomość, razem z nią nadszedł ostry ból każdej niemal części ciała. Kłucie w klatce piersiowej nie pozwalało mu zaczerpnąć powietrza. Głowa ciążyła, jakby ktoś nafaszerował ją ołowiem. Ból rozsadzał mu czaszkę. I niemiłosiernie piekła go oparzona dłoń.
Pomimo bólu usiłował się skupić. Przed oczami zaczęły mu migać urywki zdarzeń z tej strasznej nocy, gdy czambuł zaatakował osadę. Usłyszał w głowie wrzaski i odgłosy wybuchów. Przed oczyma ponownie stanęła mu chwila, gdy przerzucili przez mur worki ze smołą, a następnie wynurzyli się zza czarnego dymu. Chwila, gdy wieże wartownicze stanęły w płomieniach i opadły z łoskotem na ziemię. Obrońcy osady przeszywani strzałami i setki Tatarów wdzierające się do osady. W jego głowie chaotycznie rozgrywały się te straszne sceny. Na nowo przeżywał huk wystrzałów, świst strzał wystrzeliwanych z łuku i dzikie wrzaski najeźdźców.
Aż wreszcie przypomniał sobie przerażone twarze Oliwii Jabłońskiej i innych kobiet, gdy na dom spadły miotane katapultą kamienie. I rannego pana Jabłońskiego… To wszystko było nie do zniesienia. Serce łomotało mu, jakby miało wyskoczyć z piersi. Musiał wstać, zrobić cokolwiek. Byle nie leżeć i przeżywać tego, co właśnie przeżywał…
Ujrzawszy jego nagłe wybudzenie się, natychmiast podbiegli do niego Bojan i Zbyszek.
– Gdzie moje buty?! – spytał roztrzęsionym głosem Gromi, rozglądając się wokół i usiłując podźwignąć się na równe nogi.
– Nie wstawaj! – zareagował Bojan, przyciskając go do posłania. – Medyk nakazał, żebyś leżał!
Przytrzymany siłą, pozostał na posłaniu. Chwilę trwało, zanim doszedł do siebie na tyle, że przez zaszklone oczy ujrzał niewyraźne twarze bliźniaków.
– Już dobrze, Gromi – wyjaśnił Zbyszek, starając się go uspokoić. – Tatarzy uciekli. Ale teraz musisz odpocząć. Skup się na oddechu. Powoli i spokojnie…
Zachęcił go ruchem dłoni do wzięcia kilku głębokich oddechów. Na ile pozwalał mu ból stłuczonych żeber, Gromi skupił się na wdechach i wydechach.
– Ile spałem? – spytał wreszcie, nieco się uspokoiwszy.
– Dwa dni – odparł Bojan.
– Dwa dni?! – Młodzieniec znowu chciał zerwać się z łoża. – To ja muszę iść do koni!
– Spokojnie, Gromi – wyjaśnił Zbyszek, znów go przytrzymując. – Końmi już się zajęliśmy…Wszystko będzie dobrze. Po prostu leż i odpoczywaj.
Ponownie posłusznie zaległ, skupiając się na powolnym oddechu. Gdy powróciła mu ostrość widzenia, dostrzegł, że ich oczy były mocno przekrwione, a na twarzach mieli zadrapania.
– A co z wami? Nic wam nie jest? – spytał.
– Nie – odparli – tylko kilka draśnięć. Teraz najważniejsze jest, żebyś ty doszedł do siebie.
– A co z Oliwką? Z panem Jabłońskim? – dopytywał Gromi. – Co z całą osadą?! – Był słaby, głos łamał mu się w połowie zdania.
– Jak wysadziłeś tamtą beczkę, to posłałeś większość tych biesów w zaświaty – wyjaśnił Bojan – a reszta uciekła w popłochu.
– Osada mocno ucierpiała – dodał Zbyszek. – Ale Oliwka i pozostałe panie są całe i zdrowe. Już odjechały w bezpieczne miejsce. Pan Jabłoński też żyje. Wprawdzie strzała przeszyła jego kolczugę, ale nie przebiła żebra. Ma złamaną rękę, ale wydobrzeje… Za to ty teraz naprawdę musisz się uspokoić. Spróbuj usnąć, to na pewno ci pomoże.
Gromi ułożył się na posłaniu i raz jeszcze próbował skupić się na miarowym oddechu. Teraz, gdy wiedział już, że bracia są cali, a Oliwka bezpieczna, poczuł się, jakby zdjęto mu z piersi ciężki głaz.
– Wszystko mnie boli… – westchnął. – Chyba porządnie mną walnęło…
– Jak medyk skończył cię badać – rzekł na to Bojan – to stwierdził, że tu powinni jakąś kaplicę zbudować. Bo on wszystko już w życiu widział, ale żeby ktoś przeżył taki wybuch, to takiego cudu jeszcze nigdy.
– Masz stłuczone żebro i kilka pogruchotanych kości – dodał Zbyszek. – Ale dzięki Bogu nie stało ci się nic poważniejszego.
Gromi skinął głową. Przypomniał sobie wówczas jeszcze jedną mglistą myśl.
– Tej nocy, po wybuchu – rzekł po chwili. – Kiedy myślałem, że to już koniec… Usłyszałem pęd koni. Widziałem jeźdźców. Czy oni… czy to naprawdę była husaria?
– No… nie husaria… – odparł Zbyszek. – Przybyła nam z odsieczą chorągiew dragonii. Ugasili pożar i opatrzyli rannych. I nadal są tutaj, w Komarowie. Więc możesz spać spokojnie.
Gromiego uspokoiła myśl, że w osadzie zatrzymał się oddział wojska, która dba o ich bezpieczeństwo. Jednak powoli zaczynał do niego docierać całokształt sytuacji, w jakiej się znalazł: jego dom został zniszczony, większość kompanów zginęła, a on sam został tak bardzo poturbowany, że prawdopodobnie już do końca życia nie odzyska dawnej sprawności. Przeszło mu przez myśl, że jeśli uśnie i obudzi się kolejny raz, to może okaże się, że to wszystko to był jedynie zły sen…
– Dziękuję… – szepnął. Po czym obrócił się na bok i zamknął oczy.
Zaczynał już odpływać w kojące senne krainy. Jednak wówczas po osadzie rozległ się dźwięk rogu.
Chorągiew rotmistrza Jasienia
Bojan i Zbyszek spojrzeli po sobie.
– Gromi, musimy cię teraz przeprosić… to sygnał na zbiórkę – rzekł Zbyszek. Po czym obaj zaczęli naprędce pakować swoje rzeczy do toreb.
– A wy…? – spytał, zdziwiony, podnosząc się na posłaniu. – Wy gdzieś wyjeżdżacie?
– Tak… zgłosiliśmy się do dragonów na służbę.
– Pan Jabłoński dogadał się z nimi tak, że dragoni biorą nasze konie – wyjaśnił Bojan, widząc konsternację na twarzy Gromiego. – A gdy ich dowódca dowiedział się, że byliśmy ujeżdżaczami, zgodził się wziąć nas ze sobą.
– Na razie wiemy tyle – dodał Zbyszek – że jedziemy gdzieś w okolice Kamieńca Podolskiego. A potem zobaczymy… Ale zapłacą nam za to, co zrobili z osadą. I co zrobili tobie – mocno zaakcentował ostatnie zdanie.
Po chwili bliźniacy, już spakowani, stanęli przed Gromim. Nastała chwila pożegnania.
– To co, przyjacielu – Bojan starał się, by jego ton brzmiał możliwie swobodnie. – O nas się nie obawiaj. W te pędy złoimy im skóry i niedługo wracamy.
– A ty tymczasem wypoczywaj i wracaj do sił – dodał Zbyszek. – I widzimy się niebawem.
Obaj nachylili się nad Gromim i mocno go objęli, teraz już nie bacząc na jego kontuzje. Chłopiec syknął z bólu.
– Wracajcie z Bogiem – rzekł im na pożegnanie. – I pokażcie im, jak jeżdżą junaki z Komarowa.
Bracia skinęli mu po raz ostatni, po czym opuścili izbę i popędzili na zbiórkę.
Gromi leżał jeszcze przez dłuższą chwilę w bezruchu. Kilka razy odetchnął na tyle głęboko, na ile pozwalały mu stłuczone żebra. Usiłował wstać, jednak każdemu ruchowi towarzyszył promieniujący ból. Spragniony, chwycił za stojący na szafce obok posłania kubek i dzbanek z wodą. Trzęsącymi się dłońmi nalał sobie i napił się. Zacisnął zęby i wstał na równe nogi. Sapiąc z wysiłku, powolnym krokiem pokuśtykał na balkon. Na dworze było jasno i słonecznie, a twarz muskały delikatne powiewy wiatru. Rozejrzał się wokół. Znaczna część balustrady została zniszczona. W ścianie było mnóstwo pęknięć i wyszczerbień, a na podłodze leżał gruz i roztrzaskane strzały.
Na placu ćwiczeń stała zaś chorągiew dragonii.
Na dźwięk rogu żołnierze naprędce stanęli każdy przy swym koniu i uformowali dwuszereg. Przez szykiem stanął chorąży, dzierżąc proporzec w barwach zieleni i srebra. Gromi dostrzegł braci, którzy popędzili na plac, odnaleźli pośród rozgardiaszu swoje konie i stanęli pośród wojska. Mógł teraz także przyjrzeć się mężom, którzy przybyli osadzie z odsieczą. Każdy żołnierz dragonii odziany był w koszulę, na którą nałożony był kolet, czyli kaftan z grubej skóry. Nie nosili zbroi, a ów skórzany kolet służył im za pancerz. U boku mieli szablę bądź rapier oraz pistolet w skórzanym pokrowcu. Przez plecy przełożony mieli muszkiet, a niektórzy także czekan – wyglądający mniej więcej jak siekiera na długim kiju, lecz po drugiej stronie ostrza zakończony ostrym szpikulcem. Łącznie na placu znajdowało się z sześć tuzinów dragonów. Do tego kilkunastu luzaków i pachołków towarzyszącej im służby, których Gromi rozpoznał nie tylko po braku broni, ale także po sposobie bycia, a nawet wyrazie twarzy – wystarczył rzut oka, by poznać, kto był prawdziwym żołnierzem, a kto im jedynie usługiwał.
A co do samej dragonii… Był to szczególny rodzaj wojska. Przemieszczali się konno, ale do boju mogli stawać zarówno na koniach, jak i pieszo. W przeciwieństwie do wojsk ciężkozbrojnych, jak husaria czy pancerni, które największą wartość bojową miały podczas walnych bitew, dragoni byli znacznie bardziej wszechstronni i świetnie odnajdywali się w każdych warunkach. Podczas bitew często walczyli u boku ciężkozbrojnych. Ale także jeździli w podjazdach, podczas których patrolowali teren i rozbijali mniejsze oddziały wroga. A gdy było to konieczne, ruszali w pogoń za uciekinierami lub przemierzali tereny niedostępne dla ciężkiej jazdy. Słowem: była to najbardziej uniwersalna formacja w polskim wojsku – i wielokrotnie udowodniła swą skuteczność. I w tym miejscu warto byłoby także wyjaśnić, jak właściwie dragoni znaleźli się w Komarowie…
W początkach sierpnia czambuły Tatarów i oddziały zbuntowanych Kozaków rozlały się po południowych rubieżach Rzeczypospolitej, plądrując, grabiąc i niszcząc wszystko na swojej drodze. Strażnicy z kresowych stanic pospieszyli z meldunkami do swych przełożonych, ci zaś – do wodzów wojsk koronnych i na dwór królewski. Dostojnicy wysłuchali ich meldunków o dwudziestotysięcznej armii pustoszącej pogranicze. Król miał prawo powołania pod broń całości polskiego wojska, łącznie z pospolitym ruszeniem ogółu szlachty. Magnaci zaś dysponowali swoimi prywatnymi armiami, często wyszkolonymi i wyposażonymi lepiej niż armia koronna. Przekazawszy wieść, posłańcy otrzymywali od nich podziękowania za ofiarną służbę i obietnice szybkiego nadejścia odsieczy. Odchodzili więc, radzi z dobrze wypełnionego obowiązku i pełni nadziei, że Rzeczpospolita wkrótce rozprawi się z najeźdźcą.
I to by było na tyle… Żaden z nich, ani król, ani magnateria, nie uczynił bowiem nic dla obrony swych poddanych. Jedynym wodzem, który rzeczywiście odpowiedział na wezwanie, był hetman wielki koronny Jan Sobieski. Podobnie jak przed czterema laty zmobilizował wszystkich swych podwładnych i na czele zaledwie trzytysięcznej armii stanął do obrony ziem Ukrainy. Jednakże czym były trzy tysiące jego wojaków wobec dwudziestu tysięcy najeźdźców… Wobec ich porażającej przewagi liczebnej Sobieski zebrał swe siły w okolicach Kamieńca Podolskiego. Tu wraz z wojskiem oczekiwał przybycia armii koronnej, aby u jej boku rozprawić się z wrogiem. A w międzyczasie posyłał żołnierzy w podjazdy, podczas których zbierać mieli informacje o ruchach przeciwnika i jeśli nadarzy się okazja, atakować z zaskoczenia i rozbijać nierozważne tatarskie zagony.
Chorągiew dragonii była jednym z takich wysłanych przez hetmana podjazdów, patrolującym ziemie wschodniego Podola. Jedna z drużyn zapuściła się aż w okolice osady Komarowo. Na widok łuny ognia wznoszącej się w oddali dragoni pospieszyli z meldunkiem do dowódcy – i wkrótce już cała chorągiew pędziła w tamtym kierunku. Gdy wjechali na trakt prowadzący ku bramie, ujrzeli potężny wybuch i usłyszeli krzyki ginących w płomieniach najeźdźców. Gdy dotarli na miejsce, było już po wszystkim – większość Tatarów skonała w płomieniach, a pozostali poddali się żołnierzom i błagali o zostawienie przy życiu. Dragoni ruszyli więc z pomocą poszkodowanym obrońcom. I tak właśnie znaleźli się w Komarowie…
Przyjrzawszy się już dokładnie żołnierzom, Gromi powędrował oczyma po osadzie. Wprawdzie osmolone mury przypominały o piekle sprzed kilku dni, jednak plac został już dokładnie wysprzątany. Wywieziono ciała poległych Tatarów, które zapewne zakopano w masowej mogile gdzieś nieopodal albo rzucono zwierzynie na pożarcie. Gruz, odłamki i zgliszcza zostały usunięte, a brama wjazdowa – odbudowana. Na placu wykopano zaś groby dla poległych w walce polskich obrońców. Kilkanaście mogił zostało opatrzonych krzyżami i tabliczkami z imionami zmarłych.
Wtem na plac wyjechało dwóch jeźdźców. Jednym z nich był pan Jabłoński. Gromi odetchnął z ulgą. Jego dobrodziej miał rękę zawiniętą w temblak i kilka zadrapań na twarzy, ale poza tym wyglądał na całego, zdrowego i w pełni sił.
Drugi z mężczyzn był wysoki, szczupły i zupełnie łysy. Na jego twarzy malowała się duma i skupienie. Wyglądał na człowieka, który nie znosił sprzeciwu. Przez jego ramię przerzucona była skóra wilka. Od razu rzucało się w oczy, że nie był to jeden z dragonów, lecz ktoś wyższy rangą. A był to dowódca chorągwi, rotmistrz Paweł Jasień.
Obaj mężczyźni pożegnali się jak starzy przyjaciele. Pan Jabłoński zerknął na dom i dostrzegł Gromiego. Skinął mu głową i posłał delikatny uśmiech. Rotmistrz Jasień wyjechał zaś na środek i stanął naprzeciw chorągwi. Stojący obok chorążego trębacz zadął w róg, a chorąży wystąpił naprzód, uniósł sztandar, prezentując go w całej okazałości. Po chwili rozkazał:
– CHORĄGIEW! BACZNOŚĆ!
Dragoni wypięli pierś i skierowali wzrok na dowódcę. On zaś nabrał tchu i pełną piersią zawołał:
– CZOŁEM, CHORĄGIEW!
Na to dragoni krzyknęli chórem:
– CZOŁEM, PANIE ROTMISTRZU!
Okrzyk przeciął poranną stepową ciszę i rozszedł się po Podolu gromkim echem. Gromiego przeszedł dreszcz. Przez chwilę nie było to okrutne drżenie osłabionego ciała, lecz dreszcz ekscytacji.
– Powiem krótko, moi drodzy – przemówił Jasień. – Dobrze wiecie, jaki jest nasz przeciwnik. Dlatego podczas przemarszu chcę widzieć pełne skupienie. Oczy dookoła głowy i broń cały czas w pogotowiu. Czy są pytania?… Nie ma? A więc, chorągiew: na koń!
Dragoni zręcznym ruchem wskoczyli na siodła swych rumaków. Jasień obrócił się na swym koniu w kierunku bramy wyjazdowej, po czym krzyknął przez ramię:
– ZA MNĄ!
I ruszyli.
Najpierw powoli, by stopniowo osiągnąć właściwe tempo przemarszu. Na przedzie chorągwi jechał dowódca. Za nim chorąży i dwójka asystujących, a za nimi – kolumna dragonów. Na końcu zaś luzacy i pachołkowie.
Bojan i Zbyszek jechali na samym końcu oddziału. Odjeżdżając, pomachali jeszcze Gromiemu na pożegnanie, po czym minęli bramę, a wkrótce ich sylwetki całkowicie znikły za horyzontem.
I tak oto dwójka jego najlepszych przyjaciół ruszyła na wojnę. Gromi odprowadził ich wzrokiem i przez dłuższą chwilę wpatrywał się w dal za opuszczającą Komarowo chorągwią. Stał tak oparty o balustradę i wpatrzony w daleki step, a jego umysł ogarnęły rozmyślania. Wspomniał pewne letnie popołudnie, kiedy to bliźniacy opowiedzieli mu o czeladzi towarzyszącej rycerzom w wyprawach, na takich stanowiskach jak ciura, luzak czy pocztowy. A potem powrócił myślami do tych wszystkich marzeń, które towarzyszyły mu nieustannie już od lat dziecięcych – by pewnego dnia samemu stać się rycerzem słynnej na cały świat jazdy husarskiej. Jeśli miałby rozpocząć drogę do spełnienia tych marzeń, służba u boku dragonii byłaby ku temu dobrym pierwszym krokiem. Tyle że chorągiew dragonii właśnie opuściła Komarowo, a on został tutaj. Z każdą chwilą rosło w nim przekonanie, że powinien był wyjechać razem z nimi.
Z tego stanu wyrwało go pukanie do drzwi.
– Można? – spytał pan Jabłoński, wchodząc do izby.
– Tak, oczywiście – odparł Gromi, usiłując stanąć tak, by okazać gospodarzowi szacunek. Szlachcic wszedł do środka i skierował kroki na balkon.
Głos płynący z serca
– Dzień dobry, Gromi – przywitał go, klepiąc przy tym delikatnie w ramię. Stanął przy balustradzie obok chłopca i opierając się o nią, spojrzał w dal. – No i pojechali… Więc… Jak się czujesz? – spytał po chwili.
– Trochę jakbym się zderzył z Taurusem… – Gromi starał się, by jego drżący głos wybrzmiał możliwie swobodnie. – Ale mniejsza o mnie. Najważniejsze, że udało się nam przegonić Tatarów.
Gospodarz spojrzał na swojego młodego podwładnego, a wzruszenie ścisnęło mu gardło.
– Jestem ci dozgonnie wdzięczny za to, co zrobiłeś – rzekł, chwytając jego dłoń i kładąc na niej swoją. – Uratowałeś moją żonę i córkę. I mnie. I nas wszystkich…. Naprawdę nie wiem, jak ci dziękować. Powiedz, czy jest coś, co mogę dla ciebie zrobić.
– Nie, no tam… – bąknął Gromi. – Nic takiego… Tak się złożyło.
Szlachcic skinął mu głową. Jednak wyczuł, że coś leży chłopcu na sercu.
– Widzę, że coś nie daje ci spokoju. – Zachęcił go więc: – Mnie możesz śmiało powiedzieć.
Gromi przez dłuższą chwilę zastanawiał się nad odpowiedzią.
– Tak w zasadzie, to jest coś… – rzekł wreszcie. –Bo ja… Tak sobie myślę, że może mógłbym pojechać za Zbyszkiem i Bojanem. W sensie, że za wojskiem.
– Skoro tak podpowiada ci serce… to masz moją pełną zgodę. Tylko żeby im się przydać, musisz najpierw wrócić do pełni sił. A na to niestety trzeba czasu.
– Rozumiem, że do walki jeszcze się nie nadaję… – przyznał dobrodziejowi. – Ale może jako ten… jako ciura czy coś.
– Gromi… – ton pana Jabłońskiego stał się bardziej stanowczy. – Na razie jesteś zbyt osłabiony, żeby gdziekolwiek jechać. Po prawdzie to chcieliśmy wysłać cię do Lwowa razem z Oliwią i resztą kobiet, żebyś tam się kurował. Ale medyk powiedział, że najpewniej nie przeżyłbyś podróży. Więc teraz musisz leżeć i czekać, aż zrosną ci się kości. I wtedy porozmawiamy…
Choć Gromi pojmował, że nie był zdolny do walki, to część jego duszy wciąż rwała się do wyruszenia w ślad za wojskiem. Widocznie potrzebował głośno usłyszeć, że nie jest jeszcze na to gotów, jednoznacznie i z ust autorytetu.
– Rozumiem… – Spuścił wzrok. – Ma pan rację…
Pan Jabłoński posłał mu spojrzenie, które wyrażało całą gamę uczuć – od wzruszenia, przez dumę, aż po największą troskę. Patrzył na niego dokładnie tak, jak dumny ojciec patrzy na swego syna.
– Jesteś naprawdę niezwykłym chłopcem, wiesz? – rzekł, uśmiechając się i poklepując go po ramieniu. – Kiedy wydobrzejesz, chorągiew rotmistrza Jasienia na pewno przyjmie cię z otwartymi ramionami. Ale na razie daj kościom nieco wytchnienia. Chodź, pomogę ci.
Wziął Gromiego pod ramię i pomógł wrócić na posłanie.
– Posłuchaj – oznajmił, gdy chłopak już się położył. – Przykro mi, że muszę cię teraz opuścić, ale trzeba mi pilnie wyjechać. Wrócę najdalej za dwa dni. A ty w tym czasie nie forsuj się zbytnio i dużo odpoczywaj. Odpoczynek dobrze ci zrobi… – rzekł, okrywając go. – Obiecujesz, że nie zrobisz niczego nierozsądnego? – dopytał jeszcze.
Młodzieniec skinął głową.
– To do zobaczenia za parę dni – zakończył więc szlachcic i opuścił izbę.
Gromi został sam. Próbował usnąć, lecz sen nie chciał nadejść. Piekły go oczy, a jego ciało okrutnie drżało. Leżał, jak przykazano, oczekując nadejścia upragnionej poprawy. Wkrótce usłyszał tętent konia, na którym szlachcic opuścił osadę.
Mijały kolejne minuty, kwadranse i godziny. Sen nie nadchodził, za to narastał ból pogruchotanych kości. Bolały go obite wnętrzności i piekły rany na skórze. Ciało wciąż się trzęsło, a w czaszce czuł ucisk, jakby lada chwila miała pęknąć. Ból był zbyt silny. A Gromi nie miał już sił, by z nim walczyć… Zamknął oczy i zwinął się w kłębek, błagając, by choć trochę zelżał.
Wpadł w stan, w którym świadomość mieszała się z urojeniami. Drżał, zalewał się potem, a jego ciało trawiła gorączka. Leżąc tak w skulonej pozycji, usłyszał szum narastającego wiatru, a potem stukanie kropel deszczu w szybę. Nad Komarowem zawisła jedna z gwałtownych letnich burz. Wszystko pokryło się czernią, naraz zaczęło wiać i lać jak z cebra. Aż wreszcie niebo przeszył pierwszy huk grzmotu – a za nim rozbłysk błyskawicy. Kolejne pioruny zaczęły przecinać niebo, rozświetlając pogrążone w mroku Podole.
W końcu Gromi się poddał. Pozwolił, by jego duszę opuszczały resztki sił.
– Dobry Boże – szepnął. – jeśli to ma być koniec, to jestem gotów…
Z czasem przestał czuć ból. Przestał czuć cokolwiek.
Jego świadomość odpłynęła…
21 sierpnia
Gromi otworzył oczy.
Tym razem obudził go wlewający się do izby blask słońca. W pierwszej kolejności pojął, że wreszcie udało mu się zaznać snu. W drugiej zaś poczuł wokół siebie zaduch i wilgoć – to poduszka, koc i całe posłanie nasiąkły jego potem. Trzeba dodać: cuchnącym potem. Jednak on sam czuł się o niebo lepiej. Wprawdzie wciąż czuł ból, kości i stawy go swędziały, a każdy oddech powodował kłucie w żebrach. Jednak w porównaniu z poprzednim jego stanem, była to zdecydowana poprawa.
Teraz potrzebował zażyć świeżego powietrza i rozprostować kości (o ile w tej sytuacji przystoi użyć takiego zwrotu). Ale przede wszystkim pragnął obmyć ciało. Podźwignął się więc i znalazł jakieś spodnie i koszulę. Usiadł na brzegu łoża i sycząc z bólu, powoli się odział. Następnie wolnym krokiem pokuśtykał z izby, zszedł po schodach i wyszedł na podwórze. Świeże powietrze i słońce od razu tchnęły w niego więcej życia. Chwycił za znaleziony kij i podpierając się na nim, wyszedł na plac.
Swe pierwsze kroki skierował ku grobom poległych. Stanąwszy nad nimi, z trudem schylił się i chwycił w garść kilka grudek zeschłej ziemi. Wyszeptując przy każdej z mogił „spoczywaj w pokoju”, symbolicznie pożegnał kompanów. A następnie uczynił znak krzyża i ruszył ku miejscu, gdzie przedtem znajdował się wybieg dla koni.
Tu rozejrzał się wokół. W osmolonych ścianach domów tkwiły liczne wyrwy. Po stajniach zostały zgliszcza. Gromi zaś stał pośrodku tego wszystkiego i coraz bardziej ogarniała go żałość.
Wtem ujrzał leżącą na trawie tarczę, za którą tamtej nocy skrył się przed wybuchem. Była powyginana i czarna od sadzy. Podszedł bliżej, przyklęknął i ujął ją w dłonie. „Jak medyk skończył cię badać”, wspomniał słowa Bojana, badając palcami wgniecenie, „to stwierdził, że tu powinni jakąś kaplicę zbudować. Bo on wszystko już w życiu widział, ale żeby ktoś przeżył taki wybuch, to takiego cudu jeszcze nigdy”.
Odłożywszy tarczę, ujrzał leżącą nieopodal kuszę – tę samą, której użył do strzału. Kuszę i tarczę dzieliło dobre dwadzieścia kroków – a więc taką też odległość musiał przelecieć, poniesiony falą uderzeniową. „No właśnie…”, spytał sam siebie, „dlaczego ja właściwie przeżyłem ten wybuch?”.
Usiłował odpowiedzieć sobie na to pytanie i logicznie wyjaśnić, jak to się stało, że wyszedł bez szwanku, skoro, jak teraz doskonale widział, ogień strawił wszystko wokół. Nachylił się i chwycił za kuszę. Uniósł ją, aby ocenić jej stan. Wprawdzie była osmolona, ale wyglądało na to, że przetrwała wybuch bez większych uszkodzeń.
Gdy tak się jej przyglądał, wraz z lekkim powiewem wiatru poczuł na nowo smród własnego ciała. Zdecydowanie: należało się obmyć. Skierował więc kroki ku swemu ulubionemu miejscu kąpieli. Był to okrągły basen, który służył do czerpania wody do pojenia i mycia koni. Woda w nim pochodziła wprost ze studni. Była mroźna, wręcz lodowata, ale za to krystalicznie czysta.
Sapiąc z wysiłku przy każdym ruchu, ściągnął koszulę i powoli zanurzał ciało. Woda była naprawdę zimna, ale po pierwsze nauczył się już czerpać z tego przyjemność; a po wtóre – ten chłód dawał jego obolałemu ciału wyraźną ulgę.
Zresztą Gromi już od dawna przypisywał wodzie pewną niezwykłą właściwość. Za każdym razem, kiedy się w niej zanurzał, czuł się, jakby oczyszczał nie tylko ciało, ale i umysł. Jakby odradzał się na nowo. A to była jedna z takich chwil, gdy jak niczego innego potrzebował właśnie odrodzenia…
Zanurzył się więc w zimnej wodzie aż po ramiona. Skupił się na swym oddechu, starając się uczynić go spokojnym i możliwie głębokim. Z każdym oddechem jego umysł stawał się równie rześki i czysty jak woda, w której się zanurzył. I oddychał tak głęboko, czując, jak wraca mu wewnętrzny spokój. Wtem nasunęła mu się myśl, by zanurzyć się całkowicie. Wiedziony intuicją, zamknął oczy i zanurzył się jeszcze głębiej, aż cały zniknął pod wodą.
Z każdą chwilą tracił powietrze z płuc, a jego ciało rwało się do wynurzenia na powierzchnię. Choć tracił przytomność, pozostał pod wodą.
I nagle ponownie usłyszał ten głos. Był spokojny i kojący. Pochodził z jego wnętrza. Gromi odniósł wrażenie, że ten głos mówił mu wprost do ucha. „Przeżyłeś…”, szepnął, „bo Bóg ma wobec ciebie wielki plan…”.
I tak nasz bohater otrzymał swoją odpowiedź. Wynurzył głowę na powierzchnię. „To dopiero powrót do żywych!”, pomyślał, łapiąc dech.
A co do otrzymanej odpowiedzi… Z początku nie zaakceptował takiego wyjaśnienia. Przecież był poturbowany i osłabiony, i jeszcze wiele czasu minie, nim odzyska pełną sprawność. Jakiemu zadaniu miałby więc sprostać…? Lecz im dłużej o tym myślał, tym bardziej pojmował, że ten tajemniczy głos mógł mieć rację.
Przed oczyma stanęła mu chwila, gdy zdecydował się strzelić w beczkę. Przecież wtedy był już pogodzony z własną śmiercią!
Przez myśl przeszło mu, że tych szczęśliwych zbiegów okoliczności było w jego życiu nieco zbyt dużo. Ale teraz przypomniał sobie także, że w każdej z takich chwil gdzieś wewnątrz po prostu wiedział, że to jeszcze nie koniec. Że czeka na niego coś więcej.
Nie wiedział jeszcze, czym dokładnie ma być owo „coś więcej”. Jaki plan ma wobec niego Bóg… Był mniejszy, słabszy i bardziej wrażliwy od otaczających go ludzi. Lecz musiał przyznać, że było w nim coś innego – coś wyjątkowego. I pojął, że w głębi duszy wiedział to już od dawna.
W każdym razie ta zimna kąpiel ulżyła mu w bólu, rozbudziła go i orzeźwiła. Ale czas było ją kończyć. Podźwignął się z basenu i odział. Teraz poczuł, jak bardzo był wychłodzony. Trzeba było jakoś się rozgrzać. Intuicja podpowiedziała mu, że powinien wprawić ciało w ruch. Ruszył więc przed siebie. Z początku przychodziło mu to powoli i z niemałym trudem. Kuśtykając, stąpał jednak krok za krokiem. Bolało go, ale odczuwał w tym bólu dziwną, nieopisaną przyjemność. Szedł więc naprzód. Odetchnął głęboko. I jeszcze raz. I wówczas poczuł coś jeszcze… W stopach i dłoniach pojawiło się mrowienie, które rozprzestrzeniało się po całym jego ciele. Skupił się na tym doznaniu. Tak jakby wlał w siebie lekarstwo, a teraz potrzebował wytrząść i rozruszać ciało, i sprawić, by to lekarstwo mogło dotrzeć do każdego jego skrawka. Truchtał coraz szybciej i coraz pewniej. Aż wreszcie trucht przemienił się w bieg. I wkrótce nasz bohater biegł przed siebie, uśmiechając się od ucha do ucha.
Biegnąc tak po stepie, w oddali ujrzał Hermesa – jednego z koni, którymi niegdyś się opiekował. Hermes był rosłym rumakiem o smukłej sylwetce i jasno kremowej maści. Był on dla Gromiego niezwykle cenny, gdyż to na jego grzbiecie stawiał pierwsze kroki w sztuce jeździectwa. Teraz zaś stał sam na skraju stepu. Zapewne zdołał uciec podczas najazdu Tatarów. Pozostawał jednak przerażony i nieufny.
Gromi powoli i spokojnie zbliżył się do nerwowego wierzchowca i delikatnie przyłożył dłoń do jego szyi. Po dłuższej chwili Hermes zaufał chłopcu i dał mu się pogłaskać. Gromiego ogarnęło wówczas wzruszenie tak ogromne, że wręcz ściskało go za gardło. Dosiadł Hermesa i ruszył przed siebie, radując się podmuchami wiatru, muskającymi jego twarz.
I gdy tak galopował na końskim grzbiecie, doświadczył kolejnego niezwykłego uczucia Zaczęło się od ciśnienia, które napłynęło mu do głowy. Po chwili przebiegł go dreszcz. Nie potrafiłby wyjaśnić, co właśnie się z nim działo. Jednak z każdą chwilą z jego serca odpływała żałość, a wypełniała je siła. Nadzieja. Ciepło promieniujące po całym jego ciele i mówiące mu, że wszystko będzie dobrze. Gromi pojął z całą mocą, że właśnie wrócił z „dalekiej podróży” – że powrócił do świata żywych.
***
Gdy pan Jabłoński powrócił i wjechał do osady, przywitał go następujący widok: Gromi siedział przy ognisku rozpalonym na samym środku wybiegu. Siedząc na pniaku, przypiekał wbity na kij kawałek mięsa. Był w pełni odziany i wyglądało na to, że był już w pełni sił. U jego boku leżał tobołek, o który oparte były kusza z kołczanem oraz ta sama wygięta tarcza, którą zasłonił się podczas wybuchu, tylko z nieco nieudolnie zniwelowanym wygięciem. Teraz zarówno kusza, jak i tarcza były oczyszczone z sadzy i dokładnie wypolerowane. Obok ogniska stał zaś Hermes, zajęty piciem wody z wiadra.
Pan Jabłoński zastygł w bezruchu – jakim cudem ten chłopiec tak szybko wyzdrowiał?! Jednak Gromi spojrzał na niego z miną, jaką można by porównać do miny dumnego z siebie chłopczyka, który dokładnie wysprzątał cały pokój i czeka na sposobność, aby pokazać rodzicom swoje dzieło. Połączenie zadowolenia z siebie z oczekiwaniem nagrody. Szlachcicowi przyszło wówczas na myśl, że to nie pierwszy cud, jakiego dokonuje ten malec. I zapewne nie ostatni… Pojął, że jego podwładny był gotów i oczekiwał pozwolenia na wyjazd.
– Jedź – rzekł mu więc z uśmiechem. – Bojan i Zbyszek na pewno się ucieszą na twój widok.
Gromi skinął szlachcicowi z wdzięcznością, wstał i zebrał swoje rzeczy. Nadeszła chwila pożegnania. Pan Jabłoński wziął go w ramiona.
– Wracaj cały i zdrowy – rzekł mu, uśmiechając się ciepło. Jednak Gromi dostrzegł, że w oczach szkliły mu się łzy.
Po tym serdecznym uścisku nasz bohater wsiadł na grzbiet Hermesa. Skinął jeszcze gospodarzowi na pożegnanie i ruszył przed siebie. Przemierzając gościniec, po raz ostatni spojrzał z oddali na osadę. Przypomniał sobie smutne spojrzenie swego dobrodzieja. „Dam z siebie wszystko”, obiecał sobie, kierując Hermesa na leśną ścieżkę. „Pomogę chorągwi pobić tych łotrów. A potem wrócimy tu ze Zbyszkiem i Bojanem i wszystko odbudujemy”.
I z takim postanowieniem popędził przed siebie, by wziąć udział w wojnie polsko-kozacko-tatarskiej.
Bitwa o Bracław
Gromi wyruszył na poszukiwania swych przyjaciół i ich chorągwi. Zapamiętał, że bracia wspominali o okolicach Kamieńca Podolskiego. A skoro Kamieniec był stolicą województwa podolskiego, to logicznym wydało mu się, że musi istnieć droga prowadząca do niego ze stolicy województwa, w którym mieszkał – czyli bracławskiego. Skierował więc Hermesa na drogę, którą przed dwoma laty przemierzył z panem Jabłońskim, przyjeżdżając do Komarowa z rodzinnej Białej Wsi. I tak ruszył w stronę miasta Bracław.
Początkowo był pełen zapału. Miał przy sobie tarczę, groźnie wyglądającą kuszę i dosiadał jednego z najlepszych wierzchowców z całej stadniny. Jechał więc z ekscytacją i z wysoko uniesioną głową. Jednak już pod wieczór tego samego dnia nastąpiło pierwsze „zderzenie z rzeczywistością”. Przed sobą ujrzał doszczętnie spalone pozostałości po przydrożnej karczmie. Przed dwoma laty zatrzymał się tu z panem Jabłońskim, aby posilić się i odetchnąć po długiej podróży. Przypomniał sobie przemiłą pulchną, starszą kobietę, która z uśmiechem przyniosła mu zupę i pogłaskała po czuprynie. Wspomniał jej męża – krępego, barczystego mężczyznę w sile wieku. Bez wysiłku targał ciężkie beczki i skrzynie. Był tak mocarny, że nasz bohater nie był w stanie sobie wyobrazić, że ktokolwiek mógłby go pokonać. A teraz po przydrożnej tawernie zostały jedynie zgliszcza… Pośród spopielałego drewna tlił się jeszcze dym, więc karczma musiała zostać zaatakowana dość niedawno. A co za tym idzie – Tatarzy byli gdzieś w pobliżu.
Ten widok otrzeźwił młodzieńca, jakby ktoś wymierzył mu mocny policzek. Do tej pory zachłyśnięty był myślą o przemierzaniu ziem Podola u boku walecznej chorągwi, która tak gromko zawołała „CZOŁEM, PANIE ROTMISTRZU!”. Mamiła go wizja przeżycia wspaniałych przygód. A faktu, że może przyjść mu walczyć na śmierć i życie – i to samemu – jakoś nie wziął pod uwagę. Zaczął uświadamiać sobie, że może przyjść mu stanąć twarzą w twarz z dorosłym, zaprawionym w bojach wojownikiem, dla którego zabić to jak splunąć. Albo i z całą hordą takich ludzi… Jak nagłe uderzenie obucha uderzyła go myśl, że jechał samotnie przez kraj pustoszony przez dzikie zagony. A był przecież ledwie pomocnikiem stajennego!
Jednak, choć głos rozsądku nieustannie nakazywał mu zawrócić, jechał przed siebie, uważnie wypatrując zagrożenia. Gdy zaś słońce zaczęło skrywać się za horyzontem, rozglądał się za w miarę bezpiecznym miejscem na odpoczynek. Po jakimś czasie znalazł zagajnik. Zamaskował się gałęziami, okrył płaszczem i zamknął oczy. Jednak sen nie chciał nadejść. Najmniejszy szelest wiatru lub gryzonie tuptające wśród traw – wszystko to przyprawiało go o szybsze bicie serca. Przeleżał w takim stanie całą noc, usiłując choć trochę się zdrzemnąć, nim nadejdzie świt.
Następnego ranka pojął, że nie wie, w którą stronę powinien się udać, aby powrócić na szlak prowadzący do Bracławia. Ostatecznie postanowił po prostu jechać przed siebie. Po drodze napotykał kolejne spalone osady. Choć strach chwytał go za gardło, jechał dalej, dostrzegając jeszcze więcej łun i pogorzelisk, i pilnie wypatrując wroga. Po zmierzchu zaś skrył się w kniejach, aby przetrwać kolejną niespokojną noc. A po niej – rozpoczął kolejny dzień.
Ziemie, które przemierzał, z czasem z rozległej równiny stały się pagórkowate, obsiane polami i gdzieniegdzie pokryte lasami i zagajnikami. Mało było tu ludzkich osiedli. A po tych nielicznych, które niegdyś istniały, teraz pozostały jedynie zgliszcza.
Gdy końca dobiegał trzeci dzień jego bardzo nierozsądnej i jeszcze bardziej nieprzemyślanej podróży, ponownie zajął się poszukiwaniami miejsca na odpoczynek. Rozejrzawszy się, wpadł na pomysł, że zamiast kryć się w kniejach i zamierać na każdy szelest liści, tym razem spędzi noc na szczycie najwyższego pagórka w zasięgu wzroku. Wróg, gdyby przechodził w okolicy, wybierze raczej ścieżkę u podnóża wzniesienia. Gromi zaś będzie miał doskonały widok na okolicę.
Szczęśliwie wkrótce znalazł odpowiednie miejsce. Pagórek wznosił się nad okolicą, a jego zbocze porastał niewielki zagajnik, stanowiący doskonałą kryjówkę. Gromi zszedł z Hermesa, aby zbytnio go nie forsować, i poprowadził go po łagodnym zboczu. A gdy znalazł się na szczycie wzniesienia, ujrzał w oddali miasto. Słońce już kryło się za horyzontem, a błękit dnia ustępował miejsca ciemności nocy. Na okalającym miasto murze i wewnątrz zabudowań zapalano kolejne pojedyncze światła. Wnioskując po wielkości grodu, z ulgą pojął, że prawdopodobnie dotarł w okolice Bracławia. Odetchnął głęboko – wreszcie coś zdawało się pójść po jego myśli…
A gdy nastała noc, spojrzał w niebo nad sobą. Przeszło mu przez myśl, że choćby dla samego tego widoku warto było podjąć trud tej wędrówki. Niebo było krystalicznie czyste i jaśniało tysiącami gwiazd. Oczarowany jego pięknem, umościł sobie miejsce na nocleg pośród drzewek na skraju zagajnika i czując się tu względnie bezpiecznie, po raz pierwszy w tej podróży zdołał zapaść w głęboki sen.
26 sierpnia 1671
Gromiego obudziło parskanie Hermesa.
Słońce jeszcze skryte było za horyzontem, jednak oznajmiało już swoje nadejście, oblewając niebo jasną poświatą. Było ciepło i rześko. Oto budził się kolejny piękny sierpniowy dzień… Gromi wziął łyka wody z bukłaka, podźwignął ciało i się przeciągnął. Po czym rozejrzał się wokół i ponownie ogarnął go zachwyt. Ze wzniesienia roztaczał się widok na pobliskie sady i zagajniki oraz na rozciągające się w oddali intensywnie zielone, żółte i złote pola. A przede wszystkim – w świetle dziennym ukazały mu się obwarowania i zabudowania pobliskiego Bracławia.
***
Stolica województwa bracławskiego usytuowana była na jednym ze wzgórz. Od strony północy jej mury obmywane były nurtem rzeki Boh, a z pozostałych stron otaczały ją pola uprawne. U stóp wzgórza wznosił się masywny mur obronny, chroniący gęste miejskie zabudowania – domy, spichlerze i zakłady rzemieślników. I tę część grodu nazywano „dolnym miastem”. Najważniejsze budowle Bracławia – zamek, katedra, ratusz i kamienice najbogatszych mieszczan – wzniesione były na szczycie wzgórza. Otoczone były kolejnym murem, a obszar ten zwano „górnym miastem” lub „twierdzą”.
Niestety, ze względu na swe położenie ziemia bracławska wielokrotnie była pustoszona przez wojska Tatarów i zbuntowanych Kozaków. Okoliczne wsie były palone, a chłopi mordowani. I tak Bracław popadał w stagnację. Choć więc tytularnie pozostawał miastem wojewódzkim, już dawno temu rolę głównego ośrodka administracji, handlu i kultury przejęła dogodniej położona Winnica… Starosta bracławski starał się zatem korzystać z każdej okazji, by wnieść do życia mieszkańców choć trochę radości. Pomimo toczącej się wokół wojny, dziś do miasta przybyć miała więc trupa wędrujących artystów, by dać występ na miejscowym rynku.
Wkrótce słońce wzniosło się ponad zagajnikami. Przemierzywszy trakt, artyści zatrzymali się pod bramą miejską. Strażnicy otworzyli im wrota i muzycy wkroczyli do Bracławia przy akompaniamencie radosnych dźwięków bębenków, fletów, fujarek i bandur. Mieszkańcy stłoczyli się na trasie ich pochodu, radując się i machając im na powitanie. Strażnicy także dali się ponieść nastrojowi – stojąc na murach, klaskali i kiwali się w rytm wygrywanych melodii.
Gromi miał ze szczytu wzgórza doskonały widok na to, co działo się u bram miasta. Tak pozytywny akcent tego poranka i jego wprawił w dobry nastrój. Pakując się i zbierając do wyruszenia w dalszą drogę, z uśmiechem powiódł wzrokiem po okolicy. A wówczas uśmiech zmienił się w przerażenie… Na horyzoncie ujrzał tumany kurzu i usłyszał tętent końskich kopyt. Po chwili wyłaniać zaczęły się kolejne tuziny, a potem setki jeźdźców. Gnali przed siebie w pełnym cwale, kierując się ku miastu. Gromi z łatwością rozpoznał w nich Kozaków i Tatarów. Z przestrachem spoglądał na mury, gdzie strażnicy zatracili się w zabawie. Odwróceni plecami do gościńca, tańczyli przy przyśpiewkach i skocznych melodiach wygrywanych przez muzykantów. I w tym uniesieniu zapomnieli zamknąć bramę… Modlił się gorączkowo, by któregoś ze strażników tknęło przeczucie. Niestety… Nikomu nie przyszło na myśl, by obejrzeć się za siebie. Gromi pojął, że lada chwila na jego oczach Bracław zostanie zajęty przez wroga.
A wówczas na horyzoncie ujrzał kolejnych pędzących jeźdźców. Oto śladem zbiegającego przeciwnika pędzili żołnierze Rzeczypospolitej. Dragoni sunęli jako pierwsi. Za nimi chorągwie jazdy. Gnali przed siebie ile tchu z nadzieją na dopadnięcie najeźdźców, zanim uda im się dotrzeć do miasta i zamknąć bramę.
Gdy wartownicy z murów Bracławia dostrzegli zagrożenie, było już za późno… Naraz rozległy się dzikie wrzaski, a ku murom pofrunął grad strzał. Dopiero wtedy strażnicy dostrzegli, że brama pozostała otwarta. Nim jednak zdołali ją zamknąć, większość z nich padła, trafiona strzałami lub kulami pistoletów, a w chwilę później pierwsi wrogowie wpadli do miasta. Po dziedzińcu dolnego miasta rozlały się wojska Kozaków i Tatarów. Łącznie było ich około tysiąca. Wrota się zamknęły. Tatarzy, a zaraz za nimi Kozacy przegnali miejscowych z obwarowań i sami stanęli na ich pozycjach.
Tymczasem pod mury dotarła pierwsza chorągiew dragonii. Najeźdźcy natychmiast posłali w ich kierunku grad strzał, zmuszając do odstąpienia od bramy.
Niebawem na pola okalające Bracław dotarły pozostałe siły Rzeczypospolitej. W ślad za konnicą podążała czeladź prowadząca u boku należące do wojska konie. Taktyka, którą zastosowali, zwała się komunikiem i była niezwykle skuteczna, gdy celem było zaskoczenie wroga. Polegała ona na tym, że każdy z żołnierzy miał do dyspozycji dwa rumaki. Na grzbiecie pierwszego, gnając ile tchu, przemierzał całą drogę – niemal do miejsca, gdzie spodziewał się zastać przeciwnika. Drugi koń jechał u jego boku lub pod opieką czeladzi – i nie musząc dźwigać ciężaru jeźdźca, był taką jazdą znacznie mniej zmęczony. Przed samym starciem wojownik przesiadał się na drugiego, świeższego rumaka i na nim ruszał do walki.
Innym ważnym elementem komuniku była zasada, że wojsko brało ze sobą jedynie najważniejsze oporządzenie: broń, proch i amunicję. I nic więcej, w komuniku liczyła się bowiem przede wszystkim szybkość. Choć więc pośród polskich wojsk znalazły się chorągwie jazdy pancernej oraz husarii, próżno było wypatrywać kopii, proporców czy husarskich skrzydeł. Byli po prostu żołnierze ścigający wroga.
Końmi niebiorącymi udziału w walce oraz pozostawionym ekwipunkiem podczas takich wypadów zajmowała się mała grupa służby, tzw. luzacy (i takimi właśnie luzakami byli w chorągwi rotmistrza Jasienia Bojan i Zbyszek). Łącznie z luzakami wojska pod Bracławiem znalazło się może ze trzy setki. Pachołkowie z rumakami zatrzymali się na skraju zagajnika. Husaria, kawaleria i dragonia rozstawiły się zaś wokół miasta, w gotowości do ataku. Tatarzy i Kozacy stłoczyli się na murach i (głównie Kozacy) pokazywali Polakom obraźliwe gesty. Żołnierze Rzeczypospolitej zaś ze spokojem przypatrywali się ponad trzykrotnie liczniejszym zastępom wroga.
Gromi przypatrywał się rozwojowi wydarzeń. Wtem ujrzał przejeżdżającego pomiędzy oddziałami jeźdźca potężnej postury. Odziany był w zbroję, a przez ramię przerzuconą miał skórę lamparta. Był to dowódca wyprawy – hetman wielki koronny Jan Sobieski.
Hetman podjechał pod bramę. Na jego widok zgromadzeni na murach zamilkli. Dowódca zagonu Tatarów, założywszy ręce, obserwował nadjeżdżającego wodza Lachów, starając się okazać mu jak największą pogardę.
Sobieski zawołał do niego i musiał powiedzieć coś, co bardzo mu się nie spodobało, Tatar bowiem nagle wrzasnął coś do towarzyszących mu łuczników. Ci zaś, nie czekając ani chwili, wystrzelili w kierunku polskiego wodza z łuków. Hetman w porę zasłonił się tarczą, po czym odjechał od bramy. Tatar splunął w jego kierunku, obrócił się na pięcie, krzyknął coś do swych podwładnych i zniknął za obwarowaniami.
– I wszystko na marne… – westchnął z zawodem Gromi.
Choć było tak blisko, najeźdźcy zdołali zająć Bracław. Polacy nie mieli zaś ze sobą żadnej artylerii ani maszyn oblężniczych czy choćby drabin. Młodzieniec był więc pewny, że lada chwila padnie rozkaz odwrotu i to biedne miasto będzie zostawione na pastwę bezlitosnych Tatarów. Zasmucony takim rozwojem wydarzeń, podniósł torbę i już przerzucił ją przez grzbiet Hermesa, jednak wówczas ujrzał, że hetman Sobieski zwołał oficerów, stanął przed nimi i gestykulując żywiołowo, wskazywał różne części obwarowań.
– Dobry Boże! – szepnął Gromi. – On chce atakować!
Po krótkiej naradzie z hetmanem oficerowie się rozjechali, by przekazać rozkazy swoim podwładnym. Wkrótce część wojska ustawiła się wzdłuż obwarowań, a pozostałe oddziały rozeszły się po okolicznych polach, sadach i zagajnikach, znikając z oczu stojącym na wałach przeciwnikom.
– Co ten Sobieski planuje?! – główkował Gromi, przyglądając się z oddali żołnierzom ładującym broń i szykującym torby z granatami.
Po dłuższej chwili ujrzał grupę dragonów, która przytargała pod mury masywny pień. Obwiązali go linami tak, by mógł zastąpić im taran. Wszystkie chorągwie, nawet husaria, odstawiły konie i na pieszo stanęły w kolumnach. Rycerze zwykle wozili broń palną i sporą część uzbrojenia przy siodle swojego konia. Teraz zaś mieli je umieszczone na pasach. Przy boku mieli pistolety i szable, za plecami muszkiety, a w dłoniach dzierżyli tarcze. Część miała na ramieniu liny zakończone hakami. Ogółem – wyglądali na świetnie przygotowanych do nadchodzącego starcia. Ale mimo to trudno było uwierzyć, że w tej konfrontacji mają jakiekolwiek szanse na zwycięstwo.
Hetman Sobieski zdawał się jednak być innego zdania…Przejechał wzdłuż szeregów, unosząc szablę, krzycząc i zagrzewając wojsko do walki. Gromi nie mógł stąd słyszeć jego słów, ale musiały naprawdę trafiać im do serc, bo stojący w kolumnach mężowie wypinali dumnie pierś i kierowali ku murom przenikliwie spojrzenia. Wreszcie hetman zatrzymał się i wskazał buławą na obwarowania. I tak donośnie, że było to słychać chyba w całej Rzeczypospolitej, ryknął:
– NAPRZÓD!
I ruszyli.
W odpowiedzi z murów natychmiast posypały się strzały. Polacy zatrzymali się i skryli za tarczami. Tatarzy potrzebowali krótkiej chwili na naciągnięcie łuków, więc schronili się za blankami muru. Polacy wykorzystali ten moment, by podejść jeszcze bliżej.
I tak kilka razy – przyjęcie strzał na tarcze i kilka kroków naprzód.
Gdy znaleźli się odpowiednio blisko, wciąż skryci pod tarczami, dobyli muszkietów. Najeźdźcy wyłonili się zza ukrycia, by oddać kolejny strzał. Wtedy Polacy oddali szybką, lecz celną salwę. Z wałów spadły ciała pierwszych ofiar, turlając się bezwładnie po ziemnym nasypie – a Polacy załadowali kolejne kule.
W Kozakach i Tatarach wzbudziło to jeszcze większy gniew. Oddali kolejną salwę. Polacy również. Gdy tylko któryś z wrogów wychylił się zza pozycji, natychmiast zostawał zestrzelony.
Na sygnał hetmana ku bramie ruszyli dragoni z taranem. Osłaniani przez ogień kompanów, rozpędzili się, wprawili go w ruch wahadłowy i uderzyli z impetem we wrota. Tatarzy posłali w ich kierunku strzały. Jednak osłaniający dragonów towarzysze wykorzystywali każdą chwilę, gdy tylko wróg wychylił się za blankę – a gdy strzelali, nie chybiali. Na taranujących wrota dragonów spadały bezwładnie kolejne ciała…
Niedopuszczenie do obalenia bramy było kwestią zwycięstwa lub klęski – Tatarzy skoncentrowali więc przy wrotach dużą część swych sił. A wtedy Sobieski ruchem buławy dał sygnał kolejnej chorągwi dragonów. Dobyli zza pasa granaty odłamkowe, podpalili lonty – i kilkadziesiąt granatów naraz spadło na dziedziniec, na którym skotłowali się przeciwnicy. Rozległa się kanonada wybuchów i wrzasków ranionych odłamkami Tatarów.
Na innym odcinku obwarowań, korzystając z chwili rozproszenia wroga, żołnierze zarzucili liny z hakami i zaczęli wspinać się na mur.
Hetman rozgrywał tę bitwę niczym partię szachów. Rozkazywał jednym chorągwiom odstąpić od danego odcinka obwarowań, aby za chwilę machnięciem buławy skierować ich w inne miejsce, z zupełnie inną rolą. Żołnierze pracowali niczym precyzyjna maszyna. Husaria wspinała się po murach. Dragoni raz po raz posyłali granaty, siejąc potężne spustoszenie. Tatarzy i Kozacy zaczęli ponosić coraz większe straty. Coraz więcej Polaków stawało na szczycie muru i tu ruszało do walki na szable. A obijana taranem brama zaczęła złowieszczo trzeszczeć.
I nagle stało się coś, czego chyba nikt nie mógł się spodziewać. Oto Kozacy, wykorzystując fakt, że cała uwaga Tatarów skupiona była na obronie murów, zaczęli się dyskretnie wycofywać – i nim Tatarzy zdołali zareagować, zbiegli do górnego miasta. Zdradzeni Tatarzy usiłowali im to uniemożliwić, jednak Kozacy zdążyli zamknąć bramę i schronić się za murami twierdzy. I tak Tatarzy zostali na murach dolnego miasta sami. A w ich szeregi zaczął wkradać się coraz większy chaos.
Gromi nie mógł uwierzyć w to, czego był świadkiem. Szturm, który zdawał się być skazany na porażkę, z każdą chwilą przeistaczał się w zwycięstwo. Tatarzy zaczęli opuszczać pozycje i rzucać się do ucieczki. Z obwarowań zeskakiwały kolejne dziesiątki uciekinierów. Tatarzy pędzili przed siebie na oślep, byle ujść z życiem. A nasz bohater obserwował ten rozwój wydarzeń z rosnącą ekscytacją. Mimowolnie uśmiechał się od ucha do ucha. Jednak nagle zamarł…
Większość zbiegających Tatarów pędziła przed siebie w amoku, byle dalej od miasta, próbując jedynie uratować skórę. Ale nagle kilku się zatrzymało. Z rosnącą radością pokazywali sobie całą masę koni, strzeżoną przez zaledwie garstkę luzaków. Gromi doskonale widział, jak zbierali co mniej przerażonych kompanów i zmawiali się, aby za plecami walczących Polaków wyrżnąć pachołków i wykraść wierzchowce. Spojrzał w kierunku luzaków. Wytężył wzrok i ujrzał pośród nich Bojana i Zbyszka.
Tymczasem Tatarów zebrały się już ze trzy tuziny. Skinęli sobie głowami, chwycili za łuki i ruszyli ku chroniącej konie czeladzi. Gromi rozpaczliwie wyglądał pomocy ze strony wojska. Jednak w ferworze walki nikt poza nim nie dostrzegł zagrożenia.
W pierwszej chwili wściekł się na hetmana Sobieskiego, który popełnił tak wielki błąd, zostawiając luzaków bez wsparcia. Ale pojął, że przecież nikt nie mógł spodziewać się, że Kozacy zachowają się w taki sposób, a Tatarzy rzucą się do masowej ucieczki z miasta. No i siły hetmana były znacznie mniejsze niż przeciwników – więc każda szabla potrzebna była teraz pod murami.
Zresztą teraz nie było czasu na rozwodzenie się nad taktyką Sobieskiego. Choć Gromi drżał ze strachu, wsiadł na grzbiet Hermesa i sam ruszył z odsieczą. Z początku ogarnięty był przerażeniem, jednak gdy Hermes przyspieszył do galopu, a nasz bohater poczuł na twarzy pęd wiatru, strach w jednej chwili go opuścił i zawładnął nim zapał bojowy.
Tatarzy zaś szli już ku luzakom ze wszystkich stron, napinając łuki gotowe do strzału. Otaczali ich coraz ciaśniejszym pierścieniem. Luzacy dysponowali jedynie włóczniami. Kierując ich ostrza na Tatarów, cofali się, osłaniając konie i ekwipunek. Jednak w starciu z napiętymi łukami wroga nie mogli liczyć na powodzenie. Tatarzy zaczęli wrzeszczeć, nakazując im paść na kolana. Mierzyli do nich z łuków. Byli pewni swego…
Nagle z piersi pierwszego z najeźdźców, krzyczącego najgłośniej z nich, wynurzyło się zakrwawione ostrze bełtu. Splunął krwią i upadł na kolana.
Po chwili padł kolejny.
Gdy Tatarzy się odwrócili, ujrzeli Gromiego. Pędząc na grzbiecie galopującego Hermesa, niczym machina dobywał z kołczana bełt za bełtem i posyłał je w kolejnych Tatarów. Puścili ku niemu strzały, jednak on się uchylił, zręcznie balansując ciałem. Galopując po okręgu, wystrzeliwał kolejne bełty. A gdy strzelał – nie chybiał.
Nie mogąc dosięgnąć go swymi strzałami, Tatarzy się przegrupowali. Stanęli ramię w ramię i unieśli łuki. Gromi zrobił nawrót i skierował ku nim Hermesa. Wtedy jeden z wojowników wydał okrzyk i w kierunku chłopca naraz pofrunął grad strzał.
– Precz mi z tym! – ryknął Gromi, unosząc tarczę. Po czym wymierzył w nich kuszę.
Tatarzy przez chwilę patrzyli na niego i stali jak wryci. Aż wreszcie… wszyscy porzucili łuki i w panice rzucili się do ucieczki. Hermes zaś uniósł przednie kopyta, wyprostował korpus i zarżał donośnie.
Gromi rozejrzał się jeszcze wokół, aby upewnić się, że jest już bezpiecznie. Zsiadł z grzbietu Hermesa i pogłaskał go w podziękowaniu. A następnie wyszedł do luzaków, uśmiechnął się i uniósł dłonie. Jednak oni, zamiast dziękować za ocalenie, stali w bezruchu i wpatrywali się w niego, jakby ujrzeli ducha. Jedynie Zbyszek i Bojan wyszli mu na spotkanie i gorąco uściskali. Bracia zamierzali już zapewne zacząć wypytywać go, jak się tu znalazł. Ledwie jednak otworzyli usta, a niebo przeszył hałas radosnych okrzyków.
A co było ich powodem?
W toczonej za ich plecami bitwie o Bracław Polacy zdobywali coraz większą przewagę. A gdy sforsowali bramę, Sobieski nakazał pancernym i dragonom, by rozeszli się po ulicach i opanowali sytuację w dolnym mieście. Na ich widok Tatarzy masowo odrzucali broń i padali na kolana z uniesionymi rękoma. Husarzom zaś wskazał kierunek: twierdza!
Rycerze pomaszerowali ku wrotom. Kozacy na ten widok stracili resztki nadziei. Machali uniesionymi w górę pasami czy szalami, co kto miał pod ręką, by zademonstrować gotowość do kapitulacji. Chwilę później szczęknęły otwierane wrota i jeden po drugim zaczęli schodzić z opuszczonymi głowami i podniesionymi rękoma. Ale trudno było nie dostrzec, że na ich twarzach malował się także cień ulgi…
Po całej okolicy rozległy się okrzyki zwycięskich Polaków. Wojacy klaskali w dłonie, gratulując swoim kompanom i dowódcom. A przede wszystkim skandując nazwisko wodza Sobieskiego. Wznosili w górę szable i oddawali triumfalne salwy. W całym Bracławiu zapanowała nieopisana radość.
I tak oto armia Rzeczypospolitej odniosła swe pierwsze zwycięstwo w nowej wojnie polsko-kozacko-tatarskiej…
Wojna polsko-kozacko-tatarska
Gdy tylko opadł bitewny kurz, hetman Sobieski wraz z najwyższymi rangą oficerami zasiedli w murach bracławskiego zamku, aby przesłuchać jeńców i naradzić się odnośnie do dalszych działań.
Żołnierze w tym czasie rozbili pod miastem prowizoryczne obozowisko. Przybyli tu komunikiem i nie mieli prowiantu, namiotów czy choćby nawet koców. Obóz ograniczał się więc do wodopoju dla koni nad rzeką i wystawienia wartowników – a pozostali żołnierze ściągnęli kaftany, zbroje i oporządzenie, i usiedli na trawie, odpoczywając po zwycięskim starciu. Jednak mieszkańcy, chcąc okazać swą wdzięczność, zaczęli wkrótce przybywać do nich z kocami, bochnami chleba, mięsem oraz beczkami piwa i wina.
Zachłyśnięci pierwszym zwycięstwem w tej wojnie żołnierze ochoczo dobrali się do antałków z trunkami. Także artyści wyszli z miasta i przechodząc po obozowisku, przygrywali im na instrumentach i nagrodzili ich pieśniami sławiącymi rycerską odwagę. Rozweseleni zwycięstwem i podlani winem zbrojni klaskali w rytm i śpiewali wraz z nimi. A gdy ten jakże pełen wrażeń dzień zaczął chylić się ku końcowi, w obozie zapłonęły ogniska. I wojacy świętowali tak do późnych godzin nocnych.
Narada oraz przesłuchania jeńców także trwały wiele godzin. Dawno nastała już noc, gdy wreszcie dobiegły końca. Znużeni tym długim dniem dowódcy rozeszli się do swych chorągwi. Hetman Sobieski wyszedł zaś na taras bracławskiego zamku. Podziękował za wino, które mu przyniesiono, oparł się o balustradę i przyglądał z oddali biesiadującym żołnierzom. Cieszyła go ich radość, a i on sam miał sporo powodów do zadowolenia – w końcu bitwa o Bracław zakończyła się zdecydowanym zwycięstwem przy bardzo niskich stratach. Teraz jednak, gdy wraz z bitewnym kurzem opadły emocje, wódz pogrążył się w zamyśleniu.