Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Tak zaczyna się saga o polskiej skrzydlatej husarii…
XVII wiek to początek upadku Rzeczpospolitej – okres tyleż okrutny, co barwny, poruszający wyobraźnię i serca. Właśnie w tej burzliwej epoce rozpoczyna się historia chłopca, którego życie stanie się jedną wielką, fascynującą przygodą.
„Pierwsza bitwa Gromiego” otwiera epicką sagę o skrzydlatej husarii. Opowieść przenoszącą czytelników do świata rycerskiego etosu, politycznych intryg i barokowego przepychu oraz prowadzącą ich na pola największych bitew tamtych czasów.
Zobaczcie wielką historię oczami skromnego, wrażliwego chłopca, którego los niebawem rzuci w sam środek wojennej zawieruchy…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 322
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tomasz Szmid
Pierwsza bitwa Gromiego
(kilka słów od autora)
Drogi Czytelniku,
Książka, po którą sięgnąłeś, jest pierwszą częścią mojej Sagi o skrzydlatej husarii. Zabierze Cię ona w podróż przez czasy wojny polsko-tureckiej, która rozpętała się w roku 1672. Wraz z bohaterami sagi przeżyjesz obronę twierdzy Kamieniec Podolski i staniesz do wielkiej bitwy u stóp zamku w Chocimiu. Ale wyruszysz także w wielką podróż, poznasz życie XVII–wiecznych żeglarzy i cywilizacje Dalekiego Wschodu. Aż wreszcie dotrzesz na pole najsłynniejszej bitwy polskiego oręża – zwycięstwa nad Imperium Osmańskim pod murami Wiednia.
Serdecznie zapraszam Cię, abyś wyruszył w tę wspaniałą podróż wraz z nami…
Pierwsza bitwa Gromiego stanowi wstęp do tej niezwykłej historii. Zapewniam Cię, że w kolejnych częściach sagi nie zabraknie przygód i chwil zarówno wspaniałych, jak i tragicznych. A przede wszystkim nie zabraknie wielkich bitew. Jednak na kartach tej książki stoczona zostanie tylko jedna – tytułowa „pierwsza bitwa Gromiego”. W tej części postanowiłem skupić się na dzieciństwie głównego bohatera sagi, gdyż to właśnie ten czas ukształtował jego osobowość i uczynił go tym, kim miał stać się w przyszłości. W fabułę wplotłem także genezę husarii i nakreśliłem kontekst historyczny tamtego okresu oraz okoliczności, które pchnąć miały kolejne narody do wojny, o której przeczytasz w następnych częściach.
Powieść ta inspirowana jest losami XVII–wiecznej Rzeczypospolitej, niezwykłą kulturą tamtych czasów i bohaterskimi czynami ówczesnego rycerstwa. Pragnę na wstępie podkreślić, że choć fabuła opiera się na prawdziwych wydarzeniach, które zapisały się na kartach historii, to stworzona przeze mnie opowieść jest literacką fikcją. Starałem się odwzorować wydarzenia historyczne i realia XVII wieku, jednak często odstępowałem od prawdy, z czego chciałbym pokrótce się wytłumaczyć.
Zamierzałem pomóc Czytelnikowi wczuć się w klimat narodu Sarmatów, rycerskiego etosu i barokowego przepychu, ale jednocześnie życia w kraju nękanym politycznym chaosem, nieustannymi wojnami oraz intrygami magnatów. Starałem się przybliżyć zależności pomiędzy naszymi przodkami a narodami ościennymi. Jednocześnie pragnąłem, aby fabuła była dynamiczna, a obrazy żywe i wyraziste. Często zdarzają się więc przerysowania lub odstępstwa od prawdy historycznej. Począwszy od spraw tak podstawowych jak język, jakim się wtedy posługiwano, a który wydał mi się zbyt nieprzystępny jak na dzisiejsze czasy. Przejaskrawione bywają różne detale, jak chociażby uzbrojenie husarzy czy słynne husarskie skrzydła. Także część wydarzeń została spłycona lub przedstawiona pobieżnie. W niektórych nie zgadza się chronologia. Tu także pragnę się wytłumaczyć: obawiałem się, że przedstawianie owych wydarzeń tak, jak odbywały się w rzeczywistości, na przykład wielodniowych obrad, długich przemów czy ceremonii – odebrałoby powieści jej dynamikę.
Proszę Cię zatem, drogi Czytelniku, abyś podszedł do opisanych przeze mnie wydarzeń z wyrozumiałością dla pewnych historycznych nieścisłości.
Ostatecznie jest to przede wszystkim powieść przygodowa.
A teraz zostawiam Cię z losami bohaterów i życzę ciekawej lektury.
Z poważaniem
Tomasz Szmid
Wiedeń, 12 września 1683 roku
Pogoda już od kilku dni była parszywa, lecz to, co rozpętało się teraz, było istnym kataklizmem. Niebo z ciemnoszarego zmieniło się w czarne niczym smoła. Wiatr przeistoczył się w okrutną wichurę. Ziemię austriacką jeden pod drugim zaczęły przeszywać grzmoty potężne niczym uderzenia młota, a po nich wyładowania tak silne, że pioruny rozbłyskiwały się rozgałęzieniami po całym niebie.
Żołnierze wojsk Rzeczypospolitej, prowadzeni przez samego króla Jana III Sobieskiego, stanęli pośród leśnych gęstwin na szczycie wzgórza Schafberg. Byli przemoczeni, utytłani błotem i kompletnie wyczerpani po kilkudniowym, niesłychanie ciężkim przemarszu przez gęste masywy Lasu Wiedeńskiego. Mieli jednak świadomość, że najcięższa przeprawa dopiero przed nimi. Spośród szumu deszczu i świstu porywistego wiatru docierały do nich odgłosy toczącej się bitwy. Walka trwała już od kilku godzin, a siły tureckie i cesarskie zwarły się w dramatycznym boju.
Król Sobieski posłał zwiadowców po ostatnie informacje. Piechurzy wtaczali na szczyt działa armatnie. Żołnierze zajmowali pozycje i odbierali od dowódców ostatnie instrukcje. I wreszcie wszyscy, gotowi do walki, stanęli w oczekiwaniu na sygnał.
I tak zebrani na wzgórzu polscy wojownicy zaczęli z całą mocą pojmować, że oto nadchodzi ta chwila, dla której przeszli całą drogę z Rzeczypospolitej. I dla której z największym trudem przeprawili się przez teren, który wszyscy sojusznicy określali jako niemożliwy do przebycia. Słysząc wściekłą kanonadę i szczęk oręża, jedni wbili wzrok w dal, a inni spoglądali ukradkiem po twarzach kompanów, usiłując wybadać, czy są tak samo przerażeni. Wszyscy jednak pojmowali z całą siłą, że u stóp Wiednia trwa bitwa, jakiej jeszcze świat nie widział.
Wojskom Rzeczypospolitej wprawdzie udało się dotrzeć aż tutaj, jednak pomiędzy skrajem Lasu Wiedeńskiego a oddziałami osmańskimi pozostawała połać niesprzyjającego jeździe terenu o licznych fałdach oraz mniejszych i większych uskokach. Poza tym nie mogli wiedzieć, czy Turcy nie przygotowali na tej drodze żadnych zasieków, wilczych dołów lub innych pułapek. Przed wysłaniem do szarży swej doborowej husarii Sobieski musiał zbadać, czy taka szarża będzie w ogóle możliwa. Pojął, że jedynym sposobem, aby się tego dowiedzieć, będzie wysłanie oddziału jazdy, która, pędząc w bój ku oddziałom tureckim, dokona rozpoznania terenu kopytami swych koni. Jednakże takie rozpoznanie bojem oznaczało dla żołnierzy pewną śmierć…
Dowódcy chorągwi dostrzegli rozterkę wypisaną na twarzy władcy. Sami znaleźli więc ochotników, którzy zgodzili się pojechać na tę samobójczą misję. Towarzyszący wojsku mnich odpuścił ochotnikom grzechy, udzielił błogosławieństwa i obiecał wieczną nagrodę w niebiosach. Wówczas pożegnali się jeszcze z kompanami i stanęli w kolumnie na skraju lasu.
– Naprzód! – ryknął dowodzący nimi rotmistrz.
Kolumna polskich rycerzy wyłoniła się z zarośli i ruszyła w kierunku lewego skrzydła wojsk tureckich.
I tak oto oddziały polskie włączyły się do bitwy o Wiedeń.
Rycerze popędzili swe rumaki przez pofałdowany i nieznany im teren. W pełnym galopie wpadli na flanki oddziałów tureckich i starli się w boju. Niestety, choć walczyli ile tchu, wszyscy ochotnicy polegli… Swoim ofiarnym atakiem pokazali jednak, że teren pozwala na podjęcie walki. Wszystkie pozostałe oddziały stanęły więc w szyku, gotowe, by ruszyć do boju.
Król Sobieski dowodzić miał ostateczną szarżą husarii. Jego zadaniem było wyczekanie na tę chwilę, gdy możliwe będzie uderzenie, które przedrze się przez szyki Osmanów i odrzuci ich od murów oblężonego miasta. Monarcha wraz z wyznaczonymi do szarży chorągwiami na razie pozostawał więc w ukryciu. Teraz do ataku ruszała zaś dwudziestotysięczna armia. Dowodzący nią hetman Sieniawski ukłonił się królowi. Nie wiedział, czy nie jest to ich ostatnie pożegnanie. Ale ufał swemu władcy – i z tą ufnością poprowadził żołnierzy do bitwy.
Pośród wojsk królewskich znajdował się pewien niemal trzydziestoletni mężczyzna. Nazywał się Gromisław z Białej Wsi, lecz wszyscy wołali na niego Gromi. Dosiadał wielkich rozmiarów wierzchowca kruczoczarnej maści. Był niskiej, lecz muskularnej postury, jego rysy twarzy były wciąż młodzieńcze, włosy jasne i krótkie, oczy szarozielone, a spojrzenie przenikliwe. U boku miał dwa miecze, lecz nie miał na sobie zbroi i nie przynależał do żadnej z królewskich chorągwi.
Podjeżdżając ku skrajowi lasu, Gromisław rozejrzał się wokół. Spojrzał na wodza Sobieskiego, na hetmana Sieniawskiego i na pozostałych żołnierzy wojsk koronnych – tych oczekujących na ruszenie do szarży i tych mających ruszyć w bój już lada chwila. A musisz wiedzieć, drogi Czytelniku, że Gromisław nie był pospolitym żołnierzem. Posiadał wiele niezwykłych zdolności – w tym dar widzenia tego, czego większość ludzi dostrzec nie potrafi. Teraz ujrzał więc dobrych ludzi. Oddanych mężów i ojców. Oczyma wyobraźni widział, jak przed wyjazdem żegnali swe rodziny, jak brali w ramiona swoje kobiety i składali pocałunki na czołach dzieci. Wiedział, że w ich sercach gościł strach.
Dusze wielu żołnierzy były rozdarte. Pragnęli żyć – a oto szli w miejsce, gdzie królowała śmierć. Wzdrygali się na samą myśl o wbiciu ostrza w ciało innego człowieka. Nie potrafili znieść myśli, że odbierają to, co najcenniejsze. A oto przybyli na pole bitwy, aby ciąć, przeszywać i mordować. Nakazywały im to rodowa tradycja, religia i płynąca z każdej strony presja.
Byli też tacy, i Gromi widział to dokładnie, których dusze i umysły były skażone religijnym fanatyzmem przesłaniającym im prawdziwy obraz świata. W istocie byli to ludzie nieszczęśliwi – zagubieni pomiędzy religią, presją otoczenia i własnym sumieniem.
I wreszcie Gromi spojrzał na samego wodza Sobieskiego. Król w pełnym skupieniu obserwował wydarzenia i analizował bitwę. Miał w sobie niepewność i lęk. A jednak wręcz biła od niego dobroć serca i gotowość do najwyższych poświęceń. Gromi był pewny, że gdyby nastała konieczność, król własną piersią ochroniłby każdego ze swych ludzi.
Tymczasem, pożegnawszy się z wodzem, hetman Sieniawski wskazał wojsku „Naprzód!” i polska armia ruszyła do boju. Gromi zaś pozostawał wraz z oddziałami króla, skryty za skrajem Lasu Wiedeńskiego. Pośród żołnierzy panowała absolutna cisza. Doskonale rozumieli, że to ich czeka najtrudniejsze zadanie. Że to im przyjdzie przesądzić o lasach tej bitwy. Że wszystko zależy od ich uderzenia – i będą mieli tylko jedną szansę. A tymczasem stali na skraju lasu, spoglądając, jak do boju ruszają ich kompani i jak ścierają się na polu bitwy z potężnym wrogiem…
Wtem Gromiego przeszył silny ból. Poczuł, że oto zbliża się coś bardzo silnego. I coś bardzo złego… Ściągnął więc cugle swego wielkiego czarnego rumaka i popędził na skraj lasu. I wtedy zobaczył wznoszącą się na niebie potężną istotę składającą się z dymu tak czarnego, jak dym unoszący się z palonej smoły. Postać z każdą chwilą wznosiła się coraz wyżej na niebie.
Pojął teraz, że całe jego życie, wszystkie jego wzloty i upadki, wszystkie awantury i wszystkie przygody miały przygotować go właśnie do tej chwili.
Wydobył miecz i popędził przed siebie.
Ruszył, aby stoczyć swoją najważniejszą walkę.
***
W tym miejscu końca dobiega nasza Saga o skrzydlatej husarii…
A jak to wszystko się zaczęło?
Poznajcie niezwykłą historię Gromisława z Białej Wsi.
czyli początek sagi o skrzydlatej husarii…
I tak to się żyje w naszej Białej Wsi…
Biała Wieś, sierpień 1655 roku
W szopie panował mrok. Jedynie przez niewielkie szpary do środka wpadały białe smugi promieni słońca. Trzy tuziny mężczyzn, kobiet i dzieci oczekiwały dalszego rozwoju wydarzeń. Było tak cicho, że dało się usłyszeć ich ciężkie, nerwowe westchnięcia.
Jeden z mężczyzn postanowił sprawdzić, co dzieje się na zewnątrz. Wspiął się więc po opartej o ścianę, trzeszczącej już ze starości drabinie i powoli otworzył okienko pod strzechą. Ostrożnie wychylił głowę. Wyszukiwał wzrokiem armii szwedzkiej, która wedle ostrzeżeń nadzorcy miała przemaszerować pobliskim gościńcem.
– I jak? Widać coś? – spytał szeptem ktoś z dołu.
Dochodziło już południe i cały horyzont zalany był blaskiem górującego na niebie słońca. Mężczyzna zmrużył oczy, aby cokolwiek dojrzeć pomimo oślepiającego światła, i wytężył wzrok. Pozostali zaś w napięciu patrzyli to na niego, to po sobie nawzajem w oczekiwaniu na odpowiedź.
– Żywej duszy… – rzekł wreszcie. – Cisza jak makiem zasiał… – Po czym przymknął okiennice i schodząc z drabiny, dodał: – Z tymi Szwedami to pewno jakaś pomyłka…
Jego odpowiedź dodała zebranym takiej otuchy, że w jednej chwili ich napięcie i niepewność całkowicie się rozpłynęły. Chłopi odetchnęli z ulgą i wstali, by rozprostować kości. Komentowali przy tym: „A nie mówiłem!?”, „Skaranie boskie z tymi Szwedami!” albo „Zawracają głowę, a żniwa stoją…”
– To jak? – zagaił któryś z mężczyzn. – Nie ma co siedzieć w tej szopie. Otwierajta te wrota i idziemy.
– A Ty czego się tak pieklisz? – odparł mu inny, stojący przy wejściu. – Przyjdzie nadzorca i nakaże, to otworzymy. A na razie siedźmy.
Teraz wszyscy zapomnieli już o zagrożeniu. Część zebranych zaczęła głośno domagać się otwarcia drzwi od szopy. Inni radzili, aby się z tym wstrzymać. Dzieci, które dotąd chowały się w ramionach rodziców, teraz rozbiegły się po pomieszczeniu i ganiały się wokół, śmiejąc się przy tym i głośno dokazując. W szopie zaczynał narastać coraz większy rozgardiasz.
Wtedy o swym istnieniu przypomniał najmłodszy z mieszkańców wsi.
Był to urodzony rok wcześniej chłopiec o rozwichrzonych jasnych włosach, rumianych policzkach i dużych szklistych szarozielonych oczach. Leżąc w postawionej na ziemi, wyściełanej sianem kołysce, zaczął zachowywać się bardzo niespokojnie. Wiercił się i łkał, a po chwili zaczął szlochać.
– Gromisław! – warknął półgłosem jego ojciec, stojąc przy drzwiach. – Cicho mi tam!
Szlochanie maleńkiego Gromisława przechodziło jednak w coraz głośniejszy płacz. Podszedł więc do niego pewien stary już mężczyzna o twarzy pokrytej głębokimi zmarszczkami, lecz budzącej zaufanie, o siwych włosach i długiej, siwej brodzie. Był najstarszym mieszkańcem osady i wszyscy nazywali go tu Dziaduniem. Przyklęknął przy malcu, spojrzał mu w oczy i uśmiechnął się
– Ćśśś… – Wziąwszy go na ręce, starał się uspokoić chłopca.
Ukołysany wreszcie uspokoił się i przestał płakać.
Mężczyzna, który przedtem rozglądał się przez okienko pod strzechą, stał przy ścianie obok drabiny. Rad był, że to on przekazał pozostałym krzepiącą wiadomość. Jednak teraz coś w płaczu malca wzbudziło jego niepokój. Namyślił się jeszcze, po czym chwycił się drabiny, aby ponownie sprawdzić okolicę. Wspinając się po szczeblach, nagle zwrócił uwagę na jej delikatne, lecz miarowe drżenie.
Serce zabiło mu szybciej.
– Uciszcie się! – warknął na resztę chłopów.
Wszyscy w szopie ucichli.
– Czujecie to? – spytał po chwili.
Nastała zupełna cisza. Chłopi poczuli wówczas drżenie ziemi. A w następnej chwili zaczęło do nich docierać miarowe echo kroków maszerującej piechoty.
Mężczyzna otworzył okienko, zasłonił dłonią oczy przed blaskiem i jeszcze raz wytężył wzrok.
– Boże… – szepnął. Teraz, gdy obłok na chwilę przesłonił słońce, dostrzegł coś, czego wcześniej nie zauważył.
Ścieżką w cieniu pobliskich wzgórz kroczyła długa kolumna piechurów. Szeregi wojska ciągnęły się niczym gigantyczny wąż. Żołnierze odziani w ciemnoniebieskie płaszcze maszerowali równym ciężkim krokiem. Gdy wyszli z cienia wzgórz, srebrne hełmy i ostrza długich na trzy metry pik zalśniły w pełnym słońcu.
Tymczasem drżenie ziemi i odgłosy kroków stawały się coraz donośniejsze.
– Jezus Maria! Ilu ich tam jest?! – krzyknął ktoś z dołu.
– Tysiące… – szepnął mężczyzna drżącym głosem. – Cała armia…
Tak oto przybywali żołnierze określani zaszczytnym mianem najlepszej piechoty świata. A konkretnie: dwanaście tysięcy żołnierzy, wozy taborowe i nowoczesne armaty, stworzone, by siać zniszczenie i zadawać ciężkie straty. A armię tę prowadził sam imperator Królestwa Szwecji – Karol X Gustaw.
Ten widok mógłby zachwycić, gdyby nie to, że plan Szwedów był jednoznaczny: pokonać Polaków i napełnić szwedzki skarbiec zdobytymi łupami. A nade wszystko upokorzyć polskiego króla Jana Kazimierza. Rzeczpospolita zaś, osłabiona nieustannymi wojnami, nie była w stanie postawić im oporu…
W szopie na nowo zapanował strach. Dzieci pobiegły z powrotem w ramiona rodziców. Ktoś się przeżegnał. Starsza kobieta zwinęła się w kłębek i kołysząc się jak opętana, odmawiała szeptem różaniec. Trzęsącymi się palcami przesuwała koraliki, jakby śmierć miała przyjść po nią lada chwila i tylko odmówienie całej modlitwy na czas mogło ją uratować.
Maleńki Gromisław znowu zaczął łkać.
– Nie płacz, malutki, wszystko będzie dobrze – powiedział łagodnym tonem Dziadunio, trzymając go i utulając.
Chłopiec jednak cały drżał. Był przerażony. Starzec usiadł więc na jednym ze snopów i posadził go na swoich kolanach.
– A tymczasem… wsłuchaj się w historię, którą ci opowiem…
Malec przestał płakać i wbił w Dziadunia spojrzenie swych szklistych, lecz zaciekawionych ocząt. Mężczyzna mógł poszczycić się wielką wiedzą o dawnych czasach. A ponieważ nikt nie potrafił opowiadać lepiej niż on, część dzieci uwolniła się z objęć rodziców i usadowiła na snopach naprzeciw. Starzec upewnił się, że wszyscy mali słuchacze są gotowi.
– Będzie to opowieść o najwspanialszych rycerzach w całym świecie – oznajmił. – Opowieść o polskiej skrzydlatej husarii…
***
Wszystko zaczęło się sto pięćdziesiąt lat temu. Nasze królestwo rosło wtedy w potęgę pod panowaniem dumnej i walecznej dynastii Jagiellonów. Byliśmy narodem wielkim, silnym i bogatym. Siedzibą królów był zamek wzniesiony w Krakowie, na szczycie Wzgórza Wawelskiego. Zamek ten był piękny i majestatyczny. Otoczony był grubymi murami, a jego wieże wzbijały się wysoko ku niebu. Spoglądając z zamkowych komnat na płynącą u jego stóp rzekę Wisłę oraz na okazałą panoramę miasta Krakowa, dawni władcy rządzili stąd całym naszym królestwem…
Pewnego dnia na zamkowym dziedzińcu zjawiła się grupa kilkunastu jeźdźców. Odziani byli w skórzane kaftany, do pasa przypięte mieli szable, a u boku dzierżyli długie drewniane kopie.
Na spotkanie wyszedł im sam król Jan Olbracht. Król miał czterdzieści lat i długie do ramion, gęste, ciemne włosy. Nieudana wyprawa sprzed kilku lat oraz niezdrowy tryb życia odcisnęły na władcy piętno i zrujnowały jego zdrowie – jednak wciąż prezentował się z dostojnością godną króla. Miał na sobie aksamitną, szkarłatną szatę, na jego szyi wisiała kolia ze szczerego złota, a na skroniach spoczywała królewska korona. Na krużgankach zaczęli gromadzić się jego najroztropniejsi i najbardziej doświadczeni doradcy – członkowie Rady Królewskiej.
Przed królem stawił się dowódca przybyszów – wysoki jeździec o czarnych włosach i wyrazistych rysach twarzy. Zsiadł z konia, przyklęknął na jedno kolano i ukłonił się nisko.
– Witaj, Wasza Wysokość – przemówił po polsku, lecz z południowo-słowiańskim akcentem. – Jesteśmy kompanią wojowników z Serbii. W naszych stronach wołają na nas Racowie.
– Zatem witajcie, drodzy Racowie – przywitał ich z otwartymi ramionami król. – Wasza sława dotarła już i do naszego królestwa. Powiedzcie, w czym możemy wam pomóc.
– Przez dziesięciolecia wiernie służyliśmy władcom wielkiego rodu Jagiellonów, panującym w królestwie Węgier – odparł przybysz. – A teraz, gdy nasza misja na węgierskiej ziemi dobiegła końca, zamierzamy wznieść broń przeciw naszemu największemu wrogowi. Nim jednak dane nam będzie pomścić braci, pokornie prosimy Waszą Wysokość o schronienie na polskiej ziemi.
– Zaiste, wielkie męstwo przez was przemawia – zaciekawił się król. – Przez wzgląd na waszą wierną służbę dla naszych braci nie odmówimy wam gościny. Jednak zdradźcie, proszę: któż to taki ma to nieszczęście być waszym największym wrogiem?
– Dziękuję pokornie, Wasza Wysokość… – Jeździec ukłonił się nisko. – A owym wrogiem jest Imperium Osmańskie.
Na dziedzińcu rozległy się szepty zaskoczonych doradców. Jedni prosili drugich o powtórzenie słów przybysza, myśląc, że się przesłyszeli.
Trzeba bowiem wiedzieć, że imperium władane przez dynastię Osmanów było potężnym państwem, którego lękały się wszystkie kraje Europy. Wywodzący się z ludów tureckich, a sami siebie zwący narodem Osmana (stąd nazw Turcy i Osmanowie używać można przemiennie), swą ekspansję rozpoczęli w początkach czternastego wieku. Prowadzili politykę wojen i podbojów, które doprowadziły do ich niewyobrażalnej potęgi. W ich szeregach walczyli fanatycy, od najmłodszych lat szkoleni do zabijania i nieznający litości… Sam król Jan przeżył kilka potyczek z Turkami i dobrze znał ich siłę.
A jego goście? Stali tu oto, odziani w skórzane kaftany, ledwie chroniące ramiona i korpus. Z uzbrojenia każdy miał jedynie szablę, drewnianą tarczę i długą na trzy, może cztery kroki drewnianą tyczkę, zakończoną niezbyt okazałym ostrzem. A nazywali tę broń kopią lub po prostu „drzewem”. Polacy używali podobnych kopii, ale tylko podczas rycerskich turniejów. Nikt w całym królestwie nie był na tyle szalony, by wierzyć, że podczas prawdziwej bitwy ktokolwiek mógł uczynić z nich pożytek… Ba! Nawet konie Raców były jakby mniejsze!
Zapadła więc cisza. Król odparł dopiero po dłuższej chwili.
– Oczywiście, zaszczytem dla nas będzie gościć was w naszym królestwie – rzekł dyplomatycznie – jednakże… wybaczcie ciekawość… Czy to, z czym tu przybywacie – wskazał na nich – to jest całe wasze uzbrojenie?
– Pod bramą stoi kilka wozów taborowych. Ale do walki stajemy tak, jak tu stoimy.
– Hmm… Mówimy o tym samym Imperium Osmańskim – król musiał uściślić tę kwestię, gdyż nie potrafił przyjąć tego, co właśnie słyszał – którego działa zburzyły mury Konstantynopola? Imperium, które przez dziesiątki lat gromiło zastępy najlepszego rycerstwa z całej Europy? Imperium, którego janczarów cały świat się lęka? Z tymże Osmańskim Imperium chcecie się mierzyć?!
– Jeśli Bóg da, Wasza Wysokość – Rac pozostawał niewzruszony – nasza zemsta się dokona.
Postawa przybysza zaczynała irytować króla. Trzy lata wcześniej, gdy szykował się on na wyprawę przeciw Turkom, zgromadził czterdzieści tysięcy rycerzy, wydał fortunę na zakup oręża i zjeździł pół Europy, aby wkupić się w łaski innych władców. Jego wuj Władysław poległ zaś na polu bitwy przeciw Turkom, a jego głowa została odcięta i rzucona pod nogi sułtana. Spokój i pewność siebie stojącego tu wojaka król odczuwał więc niemal jak obelgę.
– Wyjaśnijcie mi zatem, w jaki więc sposób zamierzacie ich pokonać.
– Walczymy po „usarsku”, Wasza Wysokość – odrzekł przybysz. – Naszą siłą są nasza szybkość, nasza taktyka i nasza odwaga.
– O! A na czymże ta wasza „usarska” taktyka ma polegać? – W głosie króla wybrzmiała ironia. Przestał brać słowa przybysza na poważnie i nie wierzył, że ten powie mu coś, co mogłoby go zaskoczyć.
Rac z właściwym sobie spokojem odparł:
– Na szarży, Wasza Wysokość. Silnym i precyzyjnym uderzeniem przełamujemy szyki wroga, po czym wdzieramy się między jego szeregi. Wówczas jego liczebność i grubość pancerza tracą znaczenie. A nasza szybkość pozwala nam dokończyć dzieła.
A jednak… Serb zaskoczył króla!
– Ach. Rozumiem… – rzekł, zakłopotany. – Zapraszam więc was, drodzy Racowie, w nasze progi. Posilcie się i zaznajcie odpoczynku. Nasz dom stoi dla was otworem.
Po czym ruchem dłoni zaprosił przybyszów, aby rozgościli się na zamku.
Dowódca Raców ukłonił się i poprowadził swych ludzi w ślad za przybyłą na dziedziniec służbą. Król zaś, odprowadzając ich wzrokiem, patrzył na nich z ciekawością. Tak wielkich klęsk doznało polskie rycerstwo podczas jego panowania. Być może przybycie tej garstki wojowników było darem z niebios, mogącym zmienić oblicze polskiej armii? W jego głowie rodziła się już myśl: „A co, gdybyśmy stworzyli podobne, walczące po „usarsku” oddziały także pośród polskiego rycerstwa?”. Zaprosił więc Serbów na ucztę, podczas której zachęcił ich, by zostali w Polsce i przekazali naszym rycerzom tajniki swego rzemiosła. A wkrótce królewscy posłańcy rozjechali się po kraju i przekazali szlachcie listy przypowiednie, nakłaniające do stawienia się na ćwiczenia do nowej formacji.
Musisz jednak wiedzieć, drogi Czytelniku, że kilka wieków wcześniej utrwalił się w Polsce zwyczaj, że za dobrą służbę władca nagradzał swych wojowników, nadając im na własność połacie ziemi. Obdarowani mężowie sprowadzali na nie okolicznych chłopów, by ci uprawiali rolę i prowadzili hodowlę. Mianowali także nadzorców, którzy zarządzali w ich imieniu, sprzedawali plony i liczyli zyski.
Z czasem rycerze zaczęli bogacić się na ziemi tak bardzo, że nie potrzebowali już wojennych łupów ani opieki króla. Obwołali siebie szlachtą, czyli klasą ludzi, w których żyłach płynęła szlachetna krew wojowników. W zamian za poparcie rządów i udział w wyprawach zaczęli wymuszać na władcach nadawanie różnego rodzaju przywilejów – od obniżeń podatków, przez zakaz wprowadzania nowych praw bez ich zgody, po wiele innych, dyktowanych coraz większą chciwością żądań.
Niestety… Niegdyś mocarni i słynący z odwagi rycerze, a dziś opaśli panowie na włościach zignorowali królewski rozkaz i nie stawili się na wezwanie. Idea polskiej jazdy walczącej po „usarsku” miała niechybnie upaść… Ale wtedy wieść dotarła do młodszego pokolenia.
Pełni zapału i żądni przygód młodzieńcy, widząc gnuśność swych ojców, przyjmowali tę szansę z wielkim entuzjazmem. Jedni potajemnie szykowali się do wyjazdu na ćwiczenia. Inni, otoczeni wianuszkiem kompanów, odczytywali treść wezwania na rynkach miast, na balach czy na aulach uczelni. Ojcowie zabraniali synom wstępowania do „usarskich” oddziałów. Sąsiedzi kpili z tych, którzy się na to decydowali. Także większość dowódców sceptycznie podchodziła do inicjatywy. Nie widzieli w swej taktyce miejsca na tak dziwaczny sposób walki. Ale nie było już odwrotu…
Młodzi rycerze szkolili się pod okiem serbskich wojowników. A ponieważ w „usarskiej” taktyce słabość jednego żołnierza mogła przynieść klęskę całemu oddziałowi, selekcję przeszli jedynie najtwardsi z nich, najambitniejsi i najbardziej oddani sprawie.
Młodzieńcy rozumieli, iż konieczne będzie wyposażenie się w odpowiedni oręż. Zapożyczali się więc, by sprowadzić najwyższej klasy wierzchowce z ziem wschodnich – lekkie, lecz silne i odporne na trudy. Zamawiali szable z najlepszej stali. Ulepszyli nawet serbskie kopie, czyniąc je dłuższymi i wytrzymalszymi. I choć wielu wodzów kwestionowało ich przydatność w boju, wkrótce młodzi „usarze” osiągnęli stan gotowości.
Na swój chrzest bojowy nie musieli czekać zbyt długo…
Gdy na krańce Rzeczypospolitej po raz kolejny napadła horda tatarskich łupieżców, dowódcy w pośpiechu rozesłali rycerstwu z okolicznych ziem wici – czyli wezwanie, by niezwłocznie chwycili za broń i stawili się do walki z wrogiem. A tym, który po raz pierwszy uwierzył w młodych husarzy, był kniaź Michał Gliński. Był to rycerz z kresów Rzeczypospolitej, w którego żyłach płynęła krew polska i tatarska. Kniaź w języku ruskim oznaczał zaś „księcia”. Był on szczupły i postawny, o kędzierzawej czuprynie i błękitnych oczach. Sztuki wojennej uczył się we Włoszech i w Niemczech, i uchodził za jednego z najbardziej utalentowanych oficerów młodego pokolenia. I to dzięki poparciu kniazia Glińskiego adepci jazdy „usarskiej” otrzymali swe powołanie. A także dzięki pewnej dozie szczęścia, bowiem krótko przed bitwą dowodzący całością wojsk hetman rozchorował się. Dowodzenie w nadchodzącym starciu przypadło więc właśnie Glińskiemu.
Gdy przybyli na miejsce, doświadczeni rycerze pospolitego ruszenia stali już w gotowości, a na ich twarzach pojawiły się pogardliwe uśmiechy. Widząc skromne oddziały, młodzieńcze twarze i drewniane kopie niczym z turniejów, kręcili drwiąco głowami i nie powstrzymywali się od złośliwych komentarzy. Młodzi ze spokojem znosili jednak ich kpiny i skupili się na nadchodzącej potyczce.
Niebawem na horyzoncie pojawili się Tatarzy. Odziani w popielate skóry, uzbrojeni w dzidy i łuki, z dzikim wrzaskiem pędzili przed siebie. Oddział usarski pozostać miał w odwodach, a w pierwszej kolejności do walki wysłane zostało pospolite ruszenie. Pośród wojska rozbrzmiał dźwięk rogu – sygnał do rozpoczęcia natarcia.
Rozgorzała bitwa.
Szlachta walczyła dzielnie, ale Tatarzy na swych szybkich koniach nie zamierzali ustępować pola. Wkrótce okrążyli Polaków i oddziały pospolitego ruszenia znalazły się w poważnych tarapatach…
Kniaź zwrócił się wówczas ku młodym rycerzom. Patrząc im prosto w oczy, uniósł szablę. Młodzi rycerze ścisnęli lejce i mocno chwycili kopie. Wtedy kniaź wskazał szablą na sam środek ugrupowania Tatarów i ryknął: „Naprzód!”.
Więc ruszyli.
Najpierw powoli, w równym szeregu, którego tempo nadawali towarzyszący im Racowie. Gdy padła kolejna komenda, zgodnie z wyuczoną taktyką przyspieszyli i zwarli szyk, pędząc już ramię przy ramieniu. Naraz ustawili kopie do pozycji bojowej. Choć nie mieli pojęcia, czy nie przyniesie im to zguby, ani na chwilę nie złamali szyku. Na kolejną komendę konie przeszły w galop.
Na następną – w cwał.
I po chwili wpadli w zastępy wroga przy pełnej prędkości. Kopie z impetem wbijały się w zaskoczonych przeciwników. Tatarzy nie mieli szans na odparcie takiego uderzenia – Polacy w kilka chwil rozerwali ich szyki. Przeciwnicy rozpierzchli się i rzucili do ucieczki. Zwycięstwo było pełne i niepodważalne, a chrzest bojowy nowej formacji – w pełni udany.
Po zakończonej bitwie sława młodych rycerzy zaczęła szybko rozchodzić się po kraju. „Co to za jazda tak rozbiła Tatarów?” – pytano w karczmach i na dworkach. „To jacyś kopijnicy?”, „Kto u nich walczy?”
– Jesteśmy husarzami – odpowiadał wszystkim kniaź Gliński – a nasza formacja zwie się husarią.
Tak oto husaria zaczęła zdobywać sławę nieustraszonych rycerzy, których specjalnością była właśnie szarża. Do swych szeregów rekrutowali jedynie najodważniejszych i najbardziej zdeterminowanych. Dowódcy pilnowali, by nowe wojsko nie zostało skażone ciemnymi stronami żołnierskiego życia, jak dezercje, rozboje czy nieposłuszeństwo. Husarscy towarzysze mieli kierować się najwyższym rycerskim etosem i nieustannie doskonalić swe rzemiosło. Wkrótce jeszcze bardziej ulepszyli swój oręż i stworzyli jedyną w swym rodzaju, długą nawet na pięć kroków kopię. Wypracowali swoją unikalną taktykę. Stali się niedoścignionym wzorem.
Z czasem służba w husarii stała się najwyższym celem, zarezerwowanym dla szlachty z najbogatszych rodów. Jej znakiem rozpoznawczym byli rycerze na wspaniałych wierzchowcach, w zbrojach ociekających złotem i z przerzuconą przez ramię skórą lamparta lub wilka. A nade wszystko z rozpostartą za plecami parą rozłożystych orlich skrzydeł.
Ogółowi narodu szlacheckiego imponowała postawa rycerzy husarii – jednakże niewielu chciało iść w ich ślady. Panowie na włościach wciąż mnożyli własne bogactwa i wyzyskiwali ojczyznę, rujnując ją bardziej niż najokrutniejsza zaraza. Siła polskiej armii z każdym rokiem spadała. A kolejni hetmani, uwikłani w polityczne konszachty, zdawali się nie zwracać na to uwagi.
Jednak przywódcy sąsiednich narodów widzieli to doskonale. Widzieli, że ten wspaniały kraj, o płodnej ziemi i pięknych kobietach, traci zdolność do obrony swych granic. Szykowali więc wielkie armie i coraz częściej zwracali wzrok ku sławnej Rzeczypospolitej.
I tak nadszedł wiek siedemnasty…
Wiek ognia, wojen i rzek przelanej krwi.
Szwedzi wdzierali się od północy, Rusini od wschodu, a Turcy, Kozacy i Tatarzy od południa. Od zachodu zaś nieustannie zagrażali nam Prusacy.
Granice stanęły w ogniu. Wielotysięczne armie wkraczały na polskie ziemie, grabiąc, paląc i mordując. Każdy niemal dzień przynosił walkę o przetrwanie…
I wtedy, z przypiętymi do pleców rozłożystymi skrzydłami z orlich piór, stawała na ich drodze husaria ze swym hasłem: I choćby niebo spadło nam na głowę, my je podtrzymamy swoimi kopiami.
Stając przeciw przeważającym siłom wroga, rycerze czynili znak krzyża, opuszczali przyłbice hełmów i ruszali do boju. Po czym wpadali w sam środek jego szeregów, rozbijali je w pył i ostatecznie przesądzali o losach bitwy.
Walczyli w otwartym polu i bronili miast. Szarżowali, odbijali twierdze i tropili zagony najeźdźców.
Zadawali klęski najpotężniejszym armiom.
Stali się wybawcami ojczyzny.
Najwspanialszą jazdą świata…
Teraz starzec zamilkł. W jego oczach lśniły łzy wzruszenia.
– Dziaduniu – spytał jeden z chłopców – a widział kiedyś Dziadunio takiego prawdziwego husarza?
Starzec skinął głową.
– Prosimy – dzieci zareagowały żywiołowo – opowiedz nam o nim!
Dziadunio zamknął więc oczy, aby przywołać jego obraz. I po chwili przemówił:
– Byłem wtedy małym chłopcem, takim jak wy teraz. Tamtego dnia beztrosko biegałem po lesie. Nagle w oddali ujrzałem tatarski zagon. Były ich całe setki, a za sobą ciągnęli drugie tyle spętanych jeńców. Ich szaty i szable splamione były krwią. Ich tabory wyładowane łupami. Przerażony, skryłem się w zaroślach i modliłem najgorliwiej, jak tylko potrafiłem.
I wtedy na horyzoncie ujrzałem ich…
Ich chorągwie łopotały dumnie na wietrze. Ich konie były piękne i rącze. Za plecami mieli parę rozłożystych skrzydeł. Ich zbroje lśniły srebrem i złotem. W prawej dłoni każdy z nich dzierżył długą aż do nieba kopię, na której szczycie powiewał biało-czerwony proporzec. U boku mieli koncerze, przy pasie lśniące szable, a przy siodle po dwa pistolety.
Widziałem, jak trębacz zadął w róg i husaria ruszyła na wroga…
Był to widok jak ze snu. W skrzydłach tych wyglądali, jakby to pędziła nie kawaleria, lecz armia najprawdziwszych aniołów zstąpiła z niebios na ziemię… Tatarzy rozpierzchli się i rzucili do ucieczki. Husaria zaś ruszyła za nimi, by ostatecznie ich przepędzić i zapłacić za nasze krzywdy.
Jeden z rycerzy po zakończonej gonitwie zatrzymał się na skraju wzgórza, nieopodal mojej kryjówki. Ściągnął hełm i odetchnął głęboko. Jego zbroja była pokryta kurzem, a skrzydła osmolone ogniem. Na prawej piersi widniał złoty krzyż – godło stanu rycerskiego. Na lewej – postać Najświętszej Panienki w promienistej glorii. I spojrzał na mnie ów rycerz, i skinął na znak, że wszystko będzie dobrze…
Za jego plecami widziałem pobojowisko i dogasające płomienie. On zaś położył dłoń na sercu i spojrzał w niebo. I dziękując Najświętszej Maryi Pannie, w milczeniu oddał się pod jej opiekę w kolejnej potyczce. Po czym odjechał…
Dzieci wydały z siebie okrzyki ekscytacji.
– Dziaduniu, a gdzie husaria jest teraz? – spytał maluch z pucołowatą buzią pokrytą piegami.
– Walczą gdzieś na krańcach królestwa – odparł starzec – tak dalekich, że ponad ich głowami krążą sępy, oczekujące krwawej uczty… Ale obiecuję wam, pewnego dnia ujrzymy Szwedów opuszczających naszą ziemię. A wypędzą ich chorągwie naszej skrzydlatej husarii… No cóż, nieco się zagadałem – stwierdził po chwili, jakby ocknął się z zamyślenia. – Ale sami widzicie – dodał pogodnie – dopóki nad nami czuwają tacy rycerze, na pewno wszystko będzie dobrze.
Wówczas z uczuciem spojrzał na chłopca w swych ramionach. Maleńki Gromisław się uśmiechnął, a starzec otarł mu zalegającą na policzku łezkę.
W tej chwili podszedł jego ojciec. Był niski, miał czarne włosy, wąsy, ciemną karnację i barczystą od lat pracy posturę.
– I po kiego czorta gadasz dzieciakom takie bzdury, stary durniu? – zrugał Dziadunia, zabierając malca.
– To nie są bzdury… – odpowiedział cicho staruszek.
– Nie pojmujesz, głupcze, że Szwedzi mogą tu nadejść w każdej chwili? A jak któryś z dzieciaków palnie coś, jak to ich husaria powypędza?! Pomyślał żeś o tym?!
Mężczyzna pokręcił jeszcze głową dla wyrażenia dezaprobaty i odszedł. Starzec spojrzał nań ze smutkiem w oczach.
– Powinni wiedzieć… – szepnął.
Ojciec Gromisława był kłótliwy i chciał, by ostatnie słowo zawsze należało do niego. Obrócił się na pięcie ruchem tak zamaszystym, że kępka jego czarnych włosów zaległa mu niesfornie na czubku głowy, a chłopiec o mało co nie wypadł mu z rąk. Otwierał już usta, żeby wszcząć awanturę, jednak wtedy mężczyzna wyglądający przez okienko pod strzechą zawołał:
– Hej! Słuchajcie wszyscy! Szwedzi poszli bokiem!
Pośród zebranych rozległy się okrzyki radości. Szczęknęła otwierana brama, a chłopi otworzyli szeroko wrota i wyszli na podwórze.
Biała Wieś była skąpana w blasku palącego sierpniowego słońca. Po niebie płynęły jedynie pojedyncze pierzaste obłoczki. Jedni chłopi oddychali pełną piersią, z wymalowaną na twarzach ulgą, inni zaś zaczęli się ściskać, krzycząc jeden do drugiego: „A nie mówiłem?!”, „Głupie Szwedy!” albo „Precz z naszej wsi, gałgany!”.
Po chwili radości ujrzeli zbliżającego się ku nim nadzorcę. Śmiechy ustały i mieszkańcy Białej Wsi udali się do swoich zajęć.
Jako ostatni szopę opuścił Dziadunio. Wychodząc, przyglądał się uważnie szklistemu, lecz jednocześnie wyjątkowo głębokiemu spojrzeniu maleńkiego Gromisława, niesionego na rękach przez ojca. Było w tym szkrabie coś, co przyciągało jego uwagę. Choć jeszcze nie mógł o tym wiedzieć, już wkrótce jego opowieść rozbudzi w chłopcu marzenie, by pewnego dnia stać się rycerzem słynnej skrzydlatej husarii, a wraz z nim – rozpocznie naszą sagę.
Sagę o skrzydlatej husarii…
***
14 lat później…
Mamy rok 1669.
Biała Wieś to osada położona na południowym Pomorzu, nieopodal brzegu Wisły, największej polskiej rzeki, a zarazem jednego z najważniejszych szlaków polskiego handlu. Wraz z odległą o kilka mil wsią Gronowice wchodzi w skład majątku szlacheckiego należącego do majętnego i szanowanego rodu Zdunowskich. Głównym zajęciem mieszkańców jest uprawa zboża, które stąd spławia się barkami do portu w Gdańsku – a stamtąd jest ono eksportowane na całą Europę. Ziemia jest tu płodna, a plony obfite. W pobliżu leżą malownicze jeziora, a jeśli ktoś lubi polować, to w okolicy rozciągają się przepastne puszcze, pełne dzikiego zwierza.
Niestety, ostatnie lata nie należały tu do spokojnych. Osada leży bowiem przy szlaku, którym wojska szwedzkie maszerowały w głąb Rzeczypospolitej, grabiąc po drodze wszystko, co się dało, i paląc to, czego nie można było zagrabić. Szwedzi kilkukrotnie przechodzili przez Białą Wieś, a chłopi musieli oddać im całe swoje zapasy żywności, przez co sami przez wiele dni głodowali. Szczęśliwie jednak nikt nie stracił życia, a najeźdźcy nie spalili ich domów. Inne wioski nie miały tyle szczęścia – ale to już temat na zupełnie inną historię…
Wojna ze Szwecją, która trwała pięć lat, pociągnęła za sobą ogromne straty. Ponoć Polacy powoli pokonują spowodowany tym szwedzkim potopem kryzys. Ponoć żyje się coraz lepiej. Ponoć zawarte pakty i przymierza gwarantują pokój i bezpieczeństwo.
Ale mieszkańcy nie mają czasu, by się tym pasjonować. Bo i kiedy?
Biała Wieś budzi się do życia wraz z porannym pianiem koguta. Kobiety z dziewczynkami doją krowy i szykują skromny posiłek. Mężczyźni z synami przygotowują w tym czasie narzędzia i karmią zwierzęta – krowy, kury, kozy i świnie. Potem przychodzi czas na pierwszy posiłek, mający dać im siłę na cały dzień pracy. Czasem jest to mały pszenny placek i kubek mleka, czasem zupa z grochu lub bobu. Na więcej mieszkańcy rzadko mogą sobie pozwolić – przecież czasy są trudne, przecież wszędzie bieda…
Ale prawdą jest też, że Zdunowscy nie mają w zwyczaju dbać o swych parobków. Wręcz przeciwnie – chłopi są przez nich okrutnie wyzyskiwani, a żądania panów są z każdym rokiem coraz większe. Mieszkańcy pracują więc codziennie, z wyjątkiem świąt, od świtu do zmierzchu. Pracy jest mnóstwo – utrzymanie zwierząt, kopanie, sianie, podlewanie, zbiory. A gdy słońce zachodzi, obmywają strudzone ciała, spożywają skromną kolację i udają się na odpoczynek.
O brzasku kogut ogłasza nadejście nowego dnia i mieszkańcy wstają, by stawić czoła codziennym obowiązkom. A gdy nadchodzi zmierzch, znowu udają się na odpoczynek.
I tak właśnie kręci się życie chłopów z folwarku Biała Wieś.
Jednym z mieszkańców jest Wojciech – niski, krępy czterdziestolatek o rozwichrzonych czarnych włosach, krzaczastych brwiach i równie czarnych bujnych wąsach. Naszą historię rozpoczynamy w dniu, gdy syn Wojciecha, Gromisław, po siedmiu latach spędzonych w klasztorze dominikanów, wraca do rodzinnego domu…
Gromi wraca do domu
3 sierpnia 1669 roku
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Safar. Podróż do Arabii Saudyjskiej
ISBN: 978-83-8373-744-7
© Tomasz Szmid i Wydawnictwo Novae Res 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Magdalena Białek
KOREKTA: Magdalena Brzezowska-Borcz
OKŁADKA: Karolina Urbaniak
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Grupa Zaczytani sp. z o.o.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek