Gorsza - Jarosław Czechowicz - ebook + książka

Gorsza ebook

Jarosław Czechowicz

4,2

Opis

Trzy kobiety. Dwanaście godzin. Któraś z nich musi odpowiedzieć za to, co zrobiła.

Magda prowadzi zwyczajne życie. Mieszka w przytulnym domu w Krakowie, pracuje w komunikacji miejskiej, wolne chwile spędza, jeżdżąc na ukochanym motorze. Pozorny spokój zakłóca jedno spotkanie, po którym Magda nie może dojść do siebie. A potem jeszcze jedno. I kolejne…

Gdy Magda spogląda w oczy kogoś, kogo miała nadzieję już nigdy nie zobaczyć, pozorny spokój znika. Zagłuszane koszmary i traumy uderzają ze zdwojoną siłą. Przerażona tym, co drzemie w głębi jej umysłu, Magda musi podjąć decyzję, od której zależeć będzie nie tylko jej życie.

Jarosław Czechowicz, pisarz i recenzent, powraca z porywającym i niepokojącym thrillerem psychologicznym. Żeby wstrząsnąć czytelnikiem, bierze na warsztat doświadczenia bolesne i boleśnie powszechne. Bo to wszystko wciąż dzieje się na nowo.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 305

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (81 ocen)
40
21
15
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
BookAnna

Nie oderwiesz się od lektury

Jako pracownik Komunikacjo Miejskiej Kołobrzeg muszę powiedzieć, ze w takich warunkach bym nie chciała pracować. Zapraszam do K-g tu wszyscy życzliwi i pomocni. Książka, która powinno polecić się w liceum czy np podstawówce. Uświadomienie młodzieży że problem, był jest i od nas zależy czy będzie. 😍😍
10
Karwatanna

Nie oderwiesz się od lektury

Książka o przemocy w szkole, relacji kat-ofiara w nastoletnim i dorosłym życiu. O tym, czy ludzie się zmieniają Świetna proza, nieprzewidywalne zakończenie.
00
alixana_a

Dobrze spędzony czas

Niezbyt dobrze mi się ta książka czytała i byłam bliska porzucenia jej w połowie. Jednak zakończenie sprawiło, że warto było wytrwać do końca. Polecam!
00
agga1976

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna !!!! Od teraz inaczej patrzę na mijający mnie autobus 144 :)
00
AdamS77

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjna 😊 Polecam
00

Popularność




JEDE­NA­STA GODZINA

Woń moczu doskwie­rała jej coraz bar­dziej.

Inne uciąż­liwe zapa­chy, smród potu i kału, mie­szały się obrzy­dli­wie, do tego zatę­chłym powie­trzem już pra­wie nie dało się oddy­chać. Ale to mocz był naj­gor­szy, bo przy­po­mi­nał o wsty­dzie.

Pró­bo­wała zapa­no­wać nad pora­nio­nymi nad­garst­kami. Nazna­czone krwa­wymi śla­dami otarć, dające o sobie znać kłu­ją­cym bólem dło­nie trzę­sły się jej z wyczer­pa­nia. Pra­wie nie czuła stóp, które nie­ba­wem miały unieść jej cię­żar. Nie­do­brze. Musiała skon­cen­tro­wać się na tym, co za chwilę się wyda­rzy. Nie na fizycz­nym upo­ko­rze­niu: zdrę­twia­łej od kne­bla szczęce, nie na pomię­tej gar­sonce, nie na wil­got­nych od moczu majt­kach. Teraz wie­działa, że dal­sza gra odbę­dzie się na jej warun­kach. Musiała się sku­pić. Musiała być czujna.

Roz­glą­da­jąc się wokół sie­bie, rozu­miała dosko­nale, że to wszystko już dawno wymknęło się spod kon­troli. Sta­rała się nie ruszać, sta­bi­li­zo­wać oddech, skon­cen­tro­wać na nim swoją uwagę, to było naj­waż­niej­sze. Pozor­nie zasty­gła, ale w jej wnę­trzu buzo­wała nie­na­wiść. To dzięki niej wytrzy­mała to wszystko. Każdą cho­lerną godzinę. Wie­działa, że przed nią ostat­nie roz­da­nie, i zda­wała sobie sprawę, jak bar­dzo będzie bole­sne. Teraz ważne było tylko to, by utrzy­mać w sobie resztkę sił. By dotrwać do końca. Tego praw­dzi­wego.

Już nie­długo miała posta­wić wszystko na jedną kartę. Skon­cen­tro­wała się na oddy­cha­niu przez nos. Tak bar­dzo się bała wydzie­lin, które by go zatkały. Na szczę­ście udało się pano­wać nad odde­chem. Usta wraz z języ­kiem były zdrę­twiałe, szczęka obo­lała, a dła­wiąca ją taśma co i rusz wywo­ły­wała odruch wymiotny, do któ­rego nie potra­fiła przy­wyk­nąć. Na zawsze zapa­mięta jej paskudny posmak. Wal­czyła z chę­cią, by ją po pro­stu zedrzeć, ale to zruj­no­wa­łoby grę. Jej grę. Tak, naj­waż­niej­sze było teraz oddy­cha­nie. I kon­cen­tra­cja.

Cze­kała. Cze­kała na moment, w któ­rym pokaże, co naprawdę tu robi. W tych sikach, zmę­czona, brudna, roze­dr­gana. Kiedy udo­wodni, że to nie ona jest ofiarą.

Gdy w pomiesz­cze­niu zro­biło się jasno, zaci­snęła bolącą dłoń na przed­mio­cie ukry­tym w sta­niku. Nad­szedł ten moment.

1.

Znowu to samo. Pie­kielny dźwięk budzika, któ­rego nie potra­fiła się pozbyć. Kom­plet­nie nie rozu­miała, dla­czego wciąż trzyma na szafce noc­nej to paskudz­two, które zamie­nia w kosz­mar każdy pora­nek albo śro­dek nocy, w zależ­no­ści od tego, na którą zmianę wstaje. Spoj­rzała na trzy­dzie­sto­cen­ty­me­trową figurkę klauna. Nie dość, że w brzu­chu miał dzwo­nek, to jesz­cze kiedy ten łomo­tał, prze­ra­ża­jąca postać wykrzy­ki­wała dysz­kan­tem: „Wake up!”. Zasta­na­wiała się, czy jest maso­chistką i uwiel­bia nisz­czyć sobie codzienne wsta­wa­nie, czy może trak­tuje ten budzik jak ostat­nią pamiątkę po Bartku. Na twa­rzy klauna ryso­wała się dzika radość, taka jak ta, która towa­rzy­szyła jej byłemu mężowi, kiedy zro­bił coś w swoim mnie­ma­niu zabaw­nego. Iry­ta­cja Magdy jedy­nie potę­go­wała uśmiech Bartka. Gdy żarty prze­stały być zabawne, jego mimika koja­rzyła się jej wyłącz­nie z czymś cyr­ko­wym. Wes­tchnęła. Mimo wszystko nie chciała tak o nim myśleć, ale poranna złość musiała zna­leźć ujście. Pie­przona dur­no­stojka.

Usia­dła i trza­snęła klau­nem o pod­łogę. Nie wie­działa, z czego zro­bione było to cho­ler­stwo, ale jesz­cze ni­gdy się nie roz­biło. Wsu­nęła stopy w cie­płe kap­cie, lecz nie była jesz­cze w sta­nie się pod­nieść. Znowu wró­ciły męczące myśli o Bartku. Czło­wieku, z któ­rym spę­dziła ponad pięć lat mał­żeń­stwa i dała mu się zaob­rącz­ko­wać w urzę­dzie. W rze­czy­wi­sto­ści nale­żała prze­cież do niego już od dawna. Była mu wdzięczna za ura­to­wa­nie jej samej, ale z cza­sem wdzięcz­ność zaczęła prze­ra­dzać się w… zależ­ność. A potem nie­chęć. Za dużo dobra od jed­nego czło­wieka może para­dok­sal­nie do niego znie­chę­cić. Pamię­tała, jak ważny był dla niego tam­ten dzień. Tyle dobrego, że dobit­nie wyja­śniła wybran­kowi kato­li­kowi, że jej noga nie posta­nie w jakim­kol­wiek kościele – albo wezmą tylko ślub cywilny, albo cał­kiem z niego zre­zy­gnują.

Bar­tek nie zre­zy­gno­wał. Był w oczy­wi­sty spo­sób namolny i narzu­ca­jący się, ale potrze­bo­wała kie­dyś takiego faceta. Czło­wieka, który weź­mie za nią odpo­wie­dzial­ność, lecz jed­no­cze­śnie będzie miał na uwa­dze, że nie jest senną niu­nią idącą zawsze za mężem i decy­du­jącą się na to… by on decy­do­wał o niej. Na początku, ow­szem – chciała, by to on podej­mo­wał wszyst­kie decy­zje, widziała go jako kogoś, kto pomaga jej wyjść z czasu wiecz­nej nie­pew­no­ści i trwogi. Naj­wi­docz­niej w ciągu kolej­nych lat namol­no­ści i narzu­ca­nia było jed­nak zbyt wiele. Męż­czy­zna będący opie­ku­nem zamie­nił się w kogoś na kształt straż­nika wię­zien­nego. Oboje nawet nie zauwa­żyli momentu, kiedy ich rela­cje tak bole­śnie się zmie­niły. Gdy naj­wspa­nial­szy czło­wiek pod słoń­cem stał się kimś, kto przy­po­mi­nał o opre­sji sprzed lat. A wów­czas w ich związku po pro­stu zaczęło bra­ko­wać jej powie­trza. To już nie było to, czego ocze­ki­wała od Bartka. Dla­tego Magda zdecy­do­wała o roz­sta­niu. Z jedyną bli­ską jej osobą, przy któ­rej mimo wszystko czuła się bez­piecz­nie. Wie­działa, że nie będzie łatwo prze­ko­nać Bartka do roz­wodu, wła­ści­wie chyba nic nie mogło w tej spra­wie pomóc. Poza zdradą. Albo tym, co miało ją przy­po­mi­nać.

Wstała i leni­wym kro­kiem poszła do kuchni. Się­gnęła po leżący na krze­śle wie­lo­barwny szla­frok. Było na niego nieco za cie­pło, ale Magda uwiel­biała ten kosz­towny pre­zent marki Mis­soni, który dostała od Bartka tuż przed ich roz­sta­niem. Jakby bar­wami tego cudeńka chciał poko­lo­ro­wać jej życie, gdy sta­wało się coraz bar­dziej szare. Spa­nie nago to kom­fort, któ­rego para­dok­sal­nie nie doświad­czała w mał­żeń­stwie. Zawsze musiała coś na sie­bie zało­żyć. Może po to, by Bar­tek miał co z niej zdzie­rać, bo tylko tak roz­po­czy­nali udany seks? A może po to, by osła­niać ciało, któ­rego wciąż wsty­dziła się przed abso­lut­nie każ­dym? Nawet wizyta u leka­rza była z tego powodu traumą. Cho­ciaż obiek­tyw­nie Magda nie miała się czego wsty­dzić. Prze­kro­czyła czter­dziestkę, a piersi na­dal były jędrne, brzuch pła­ski, nogi zaś nie­zwy­kle zgrabne. We wło­sach poja­wiły się poje­dyn­cze siwe nitki, które jej nie prze­szka­dzały. Ale ciało od zawsze było dla niej bala­stem. Od kiedy tak bar­dzo zwra­cano na nie uwagę…

Do nie­dawna pod jej nogami plą­tał się piękny czarny kocur, lecz kilka tygo­dni temu ślad po nim zagi­nął. Prze­mknęło jej przez myśl, że męż­czy­zna, do któ­rego naprawdę była przy­wią­zana, zdra­dził ją i odszedł w świat, a ten, przy któ­rym przez dłuż­szy czas jedy­nie uda­wała bli­skość, tak długo nie chciał się od niej odkleić. Bar­tek był jak rzep, który przy­cze­pił się do ubra­nia, a wyrwany pozo­sta­wił po sobie paskudny ślad. Ale jesz­cze bar­dziej paskudne było to, co zro­biła Magda.

Ze swoim szur­nię­tym przy­ja­cie­lem Gru­bym zaaran­żo­wała sek­su­alną schadzkę, która osta­tecz­nie miała wyeli­mi­no­wać męża z jej życia. Gruby był jedy­nym czło­wie­kiem, przy któ­rym nie wsty­dziła się swo­jego ciała, bo tak naprawdę ni­gdy go nie zauwa­żał. Dla niego Magda mogła mieć dwie głowy i trzy piersi, w żaden spo­sób nie wpły­nę­łoby to na cha­rak­ter ich popa­pra­nej rela­cji. Roze­brali się zatem, dwójka idio­tów, i poło­żyli do łóżka, cze­ka­jąc na powrót Bartka. Ten nie znał przy­ja­ciela Magdy, a Gruby ni­gdy nie zabie­gał o zna­jo­mość z nim. Gruby tak naprawdę był szczu­pły i wyjąt­kowo przy­stojny, a prze­zwi­sko pozo­stało z cza­sów, w któ­rych wsty­dził się swego ciała. Oczy­wi­ście Magda bar­dzo sta­rała się, by Gruby zoba­czył jak naj­mniej, choć on myślał już tylko o tym, że po wszyst­kim wypiją obie­cane mu piwo. Wszystko miał zoba­czyć Bar­tek. Kiedy to się wyda­rzyło, roz­wód stał się już oczy­wi­sto­ścią. Mag­dzie było przy­kro, że posu­nęła się do cze­goś tak żenu­ją­cego, ale w tam­tym momen­cie niczego nie była tak pewna jak tego, że chce żyć sama. Gruby zresztą przez ostat­nie mie­siące wciąż pod­kre­ślał, że uważa Magdę za dosta­tecz­nie silną, aby wresz­cie się usa­mo­dziel­niła.

Samot­ność była czę­ścią jej natury. Przez lata zżyła się ze sobą i nauczyła tulić samą sie­bie w chwi­lach trwogi. Pole­ga­jąc na instynk­cie, umiała prze­wi­dy­wać, skąd pad­nie bole­sny cios. Bar­tek stwier­dził kie­dyś, w przy­pły­wie bole­snej szcze­ro­ści, że sama te ciosy pro­wo­kuje. Powie­dział to, mimo że poznał jej prze­szłość, ale wszystko jakoś po nim póź­niej spły­nęło, sporo bana­li­zo­wał, twier­dził, że prze­sa­dza. A kie­dyś tak bar­dzo współ­czuł i zapew­niał ją, że rozu­mie. Gówno rozu­miał, nikt nie mógł zrozu­mieć. To był chyba zasad­ni­czy powód, dla któ­rego chciała od niego odejść. Czas prze­szły zamknięty w jej umy­śle jak w pamiąt­ko­wej urnie posta­wio­nej w naj­bar­dziej widocz­nym miej­scu salonu. Czy zamknięty do końca? Podzi­wiała zdol­ność męża do zapo­mi­na­nia przy­krych rze­czy. Tyle tylko że on nie miał do zapo­mnie­nia tak wiele jak ona.

Włą­czyła eks­pres do kawy, który zaczął przy­jem­nie buczeć, wrzu­ciła chleb do tostera i usia­dła w salo­nie, spo­glą­da­jąc na drzewo za oknem. Kwit­nący kasz­ta­no­wiec zawsze koja­rzył się z maturą, a ta – z pełną wol­no­ścią. W tym roku jakoś nie spie­szyło mu się do wol­no­ści, bo matury zaczęły się chyba jakieś dwa tygo­dnie temu, a drzewo wciąż było tylko nie­śmiało zie­lone. Magda porzu­ciła myśli o Bartku i sku­piła się na tym, co ją cze­kało. Popo­łu­dniowa zmiana, jazda aż do noc­nych kur­sów. Na Wolę Duchacką, dawną pod­kra­kow­ską wieś, dzi­siaj połu­dniowe blo­ko­wi­sko mia­sta, będzie musiała poje­chać moto­cy­klem. Zwy­kle zabie­rała się z kole­gami z innych linii i docie­rała na miej­sce po godzi­nie śred­nio inte­re­su­ją­cych poga­wę­dek. Było to o tyle wygod­niej­sze, że pod­czas jazdy czar­nym cudeń­kiem cza­sem gniótł się jej fir­mowy uni­form. Jed­nak od tam­tej nocy, kiedy dosiadł się do niej ten wstrętny typ przy­po­mi­na­jący pija­nego ojca, Magda po dru­giej zmia­nie wra­cała już tylko swoim moto­rem. Pięk­nym chop­pe­rem Daeli­mem VT 125 z jego czte­rema suwami jed­no­cy­lin­dro­wego sil­nika, któ­rego praca była muzyką dla uszu. A sam model został tak skon­stru­owany, że aż pro­sił się, by kłaść na nim swe ciało pod­czas szyb­kiej jazdy. Dla Magdy była to zwy­kle osiem­dzie­siątka, choć motor mógł spo­koj­nie wycią­gnąć sto kilo­me­trów na godzinę. Kra­ków ze swoją cia­snotą ulic nie był jed­nak dobrym miej­scem na tego typu sza­leń­stwa.

Po odej­ściu Bartka Magda zafik­so­wała się na punk­cie prawa jazdy. Stwier­dziła, że skoro ma kate­go­rię A, po któ­rej zro­bie­niu kupiła moto­cykl, to nic nie stoi na prze­szko­dzie, żeby zro­biła rów­nież B, C i D. Gruby miał szcze­gólny ubaw, gdy pra­co­wała nad doku­men­tem umoż­li­wia­ją­cym pro­wa­dze­nie tira, ale to ta czwarta literka pozwo­liła Mag­dzie zamie­nić męczącą pracę biu­rową na etat kie­rowcy w kra­kow­skim MPK. I tak od dwóch lat pro­wa­dziła miej­skie auto­busy i czuła się speł­niona. To nic, że ostat­nio praca czę­sto była dla niej nie­po­ko­jąco mono­tonna, pasa­że­ro­wie upier­dliwi, a kole­dzy z pracy wyka­zy­wali się więk­szym sek­si­zmem i szo­wi­ni­zmem niż jacy­kol­wiek inni napo­tkani przez nią męż­czyźni. Było jej dobrze, bo w zasa­dzie z nikim nie musiała wcho­dzić w rela­cje. Poza alko­ma­tem, ale to codzienny obo­wią­zek; każdy musiał sobie dmuch­nąć, cza­sem nawet dwu­krot­nie. Magda spoj­rzała na zega­rek i zorien­to­wała się, że do naj­bliż­szego bada­nia zostały już tylko dwie godziny. Eks­pres dawno się wyłą­czył, a grzanki tkwiły zimne w toste­rze. Nale­żało zagę­ścić ruchy, jak to mawiał Gruby.

Szybko posma­ro­wała tosty nutellą, nie­mal wcią­gnęła w sie­bie razem z kawą i zde­cy­do­wała, że czas na prysz­nic. Uwiel­biała swoją łazienkę. W czarno-czer­wo­nej kolo­ry­styce pomiesz­cze­nie wyglą­dało dra­pież­nie i nowo­cze­śnie. To był celowy wybór, bo chciała poże­gnać się z traumą wywo­ły­waną przez czer­wień. Łazienka w obmy­ślo­nym przez nią stylu miała być czymś na kształt pomiesz­cze­nia tera­peu­tycz­nego. Z cza­sem ujrzała w tej har­mo­nii dwóch barw coś naprawdę pięk­nego. Zwłasz­cza że doło­żyła jesz­cze szare dodatki i zadbała o smu­kły kształt kabiny prysz­nicowej, którą z dużą sta­ran­no­ścią wycie­rała po każ­dej kąpieli, by unik­nąć smug ruj­nu­ją­cych cały efekt prze­zro­czy­sto­ści tego kwa­dratu w sto­sun­kowo mrocz­nej prze­strzeni narzu­co­nej przez kolo­ry­stykę ścian. Magda bar­dzo chciała w nowo­cze­sny spo­sób urzą­dzić także pię­tro. Nie do końca wystar­czyło jej kre­atyw­no­ści oraz środ­ków na prze­mianę. Nie spo­dzie­wała się tego, że Dorota i Ste­fan, jej przy­brani rodzice, prze­pi­szą na nią dom przy Gra­bo­wej, w kra­kow­skiej loka­li­za­cji dosko­na­łej dla każ­dego, kto ceni sobie ciszę i święty spo­kój. Stała się szczę­ściarą nie­mu­szącą spła­cać kre­dytu hipo­tecz­nego, który – jak to mówili jej zna­jomi – nie opusz­cza aż do śmierci, w prze­ci­wień­stwie do mężów i żon, któ­rzy takie dekla­ra­cje skła­dają.

Dorota ode­szła pierw­sza po prze­gra­nej walce z nowo­two­rem. Ste­fan zmarł rok po niej w wyniku udaru. Magda do tej pory pamię­tała, jak trudny to był czas dla nich obojga. Porzu­ciła wynaj­mo­wane z Bart­kiem miesz­ka­nie i razem wpro­wa­dzili się do Ste­fana; cały czas obser­wo­wała, jak star­szy męż­czy­zna zapa­dał się w sobie. Pła­kała z nim, choć on ni­gdy w życiu nie pła­kał razem z nią. Był szorst­kim czło­wie­kiem, ale jed­nym z naj­lep­szych, jakich poznała. Bar­dzo bała się rela­cji Bartka ze swoim przy­bra­nym ojcem w jego domu, ale oka­zało się, że jej przy­szły mąż miał w sobie jesz­cze wtedy spory zapas empa­tii. A potem przy­szedł szok, że dostała od nich dom. W tej eufo­rii zapo­mniała skoń­czyć stu­dia z zarzą­dza­nia, które i tak zaczęła z opóź­nie­niem, a póź­niej już sobie o nich nie przy­po­mniała. Tam, gdzie zna­la­zła etat, nikt nie patrzył na dyplom, w MPK zaś przy­jęli ją ze śred­nim wykształ­ce­niem, kiedy zoba­czyli, że ma wszyst­kie kate­go­rie prawa jazdy i manew­ruje prze­gu­bo­wymi sca­niami czy sola­ri­sami lepiej niż nie­je­den facet w fir­mie.

Uwiel­biała stać pod prysz­ni­cem, uwiel­biała też pły­wać. Tylko w wodzie była w sta­nie zdy­stan­so­wać się od zagro­żeń, jakie stwa­rzali inni. Zdy­stan­so­wać się od ludzi w ogóle. Gruby też poszu­ki­wał jakiejś formy ucieczki od tego, co go drę­czyło. Poszedł w zupeł­nie innym kie­runku. Magda wie­działa, że to, co robi Gruby, czym się zaj­muje i jak patrzy na swoją przy­szłość, jest bar­dzo groźne. Ale znała te demony, które naka­zy­wały nie­ustan­nie trzy­mać gardę. Być w goto­wo­ści na naj­gor­sze. Na zada­wa­nie ran w zamian za krzywdy. Bio­rąc prysz­nic, Magda przy­po­mniała sobie o tym, z czym koja­rzył jej się natrysk przed laty. O tym, kto widział jej ciało i naśmie­wał się z tego, że jest pła­ska jak deska, a jej tyłek przy­po­mina czer­stwy chleb. Prze­łknęła pamięć o upo­ko­rze­niach i po wytar­ciu się wyszła z łazienki. Ubrała się w uni­form kie­rowcy, któ­rego poprzed­niego wie­czoru nie zdą­żyła porząd­nie wypra­so­wać.

Miała jesz­cze godzinę. Jazda moto­cy­klem po Kra­ko­wie spra­wiała, że nie musiała liczyć się z kor­kami i mogła zapla­no­wać sobie podróż pra­wie co do minuty. Pra­wie, bo gdy robiło się za cia­sno przy skrzy­żo­wa­niach, jej daelim musiał wlec się z pręd­ko­ścią roweru. Z racji swo­jego zawodu Magda oswo­iła się z zablo­ko­wa­nymi uli­cami i jako kie­rowca róż­nie sobie z tym pro­ble­mem radziła. Cza­sem szar­żo­wała, cza­sami wyłą­czała się przy ulu­bio­nym Chil­li­zet i miała w dupie, czy pasa­że­rom się spie­szy, kto na to wszystko uty­skuje i że w auto­bu­sie zaczyna być duszno, bo nie włą­czyła klimy. Usia­dła przed lap­to­pem, spraw­dziła pocztę, zaj­rzała na Face­bo­oka i Insta­grama. Konto na tym dru­gim zało­żyła tylko po to, by pod­glą­dać zdję­cia mecha­nicz­nych pięk­no­ści – ludzie wsta­wiali wspa­niałe foty moto­cy­kli i cię­ża­ró­wek. Magda zawsze miała ciarki na ple­cach, gdy sta­wała obok jed­nego lub dru­giego. Tak jak wtedy, gdy ruszyła w pierw­szy kurs po uli­cach Kra­kowa. Wbrew regu­la­mi­nowi dali jej wyjąt­kowo oporny auto­bus prze­gu­bowy z awa­rią środ­ko­wych drzwi, która wyszła na jaw kwa­drans po roz­po­czę­ciu trasy.

Dziś było w jej pracy za dużo rutyny. Magda nie spie­szyła się, lubiła sta­wiać się w dys­po­zy­torni dosłow­nie w ostat­niej minu­cie. Pew­nie dla­tego, że nie zno­siła tego miej­sca. Od wej­ścia rzu­cała się w oczy paskudna żółta lam­pe­ria. Na ścia­nie wisiały dwie ważne tablice – na jed­nej lista dys­po­zy­cji na dany dzień dla każ­dego szo­fera, na dru­giej gra­fik zmian z zazna­czo­nymi na czer­wono mody­fi­ka­cjami, które zda­rzały się bar­dzo czę­sto. W dodatku w dys­po­zy­torni czę­sto pano­wał zaduch cha­rak­te­ry­styczny dla miej­sca, w któ­rym zbiera się wielu dyszą­cych sobie w twarz face­tów. Tak więc bywała tam tylko przez te nie­zbędne kilka minut. Lubiła sobie wyobra­żać, że kie­row­nik już pew­nie chce kląć, że się spóź­nia, a wtedy w tym obskur­nym pomiesz­cze­niu poja­wiała się ona. Rado­sna, uśmiech­nięta i gotowa do tego, żeby przez dzie­sięć godzin prze­mie­rzać cia­sne ulice Kra­kowa od pętli do pętli.

Kiedy jej komórka nie­ocze­ki­wa­nie zaszcze­kała, wyry­wa­jąc ją z zamy­śle­nia, wie­działa, kto to. Był to dzwo­nek dla tej jed­nej wyjąt­ko­wej osoby.

– Cześć. – Kie­row­nik brzmiał, jakby poprzed­niego wie­czoru pił coś bar­dzo nie­zdro­wego. – Dzi­siaj pojeź­dzisz do dwu­dzie­stej trze­ciej linią dwie­ście cztery, bo Marian zgło­sił, że rzyga, coś mu jest, nie przy­je­dzie.

– Nie może tego wziąć Monika? – Magda nie zno­siła nagłych zmian. – Nie za bar­dzo lubię linie aglo­me­ra­cyjne, wolę się gnieść w naszym Kra­kówku.

– Nie inte­re­suje mnie, co lubisz, a czego nie lubisz. – Ocze­ki­wała od niego takiej ripo­sty. – Weź­miesz dwie­ście cztery i pojeź­dzisz sobie dzi­siaj krót­kim.

Magda w prze­ci­wień­stwie do więk­szo­ści kobiet w MPK wolała pro­wa­dzić dłuż­sze auto­busy. Chciała tym dać do zro­zu­mie­nia swoim kole­żan­kom z firmy, że jest lep­sza od nich, nie ma lęków i uprze­dzeń, a naj­więk­sze maszyny to coś dla niej. Kie­row­nik dosko­nale o tym wie­dział, choć nie rozu­miał, dla­czego tak jest. Zorien­to­wała się, że nie miał dzi­siaj naj­lep­szego dnia. Brzmiał zasad­ni­czo i nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że Magda jed­nak pojeź­dzi inną trasą, niż miała to zapla­no­wane.

– Dupek! – krzyk­nęła już po roz­łą­cze­niu się.

Wie­działa, że czas się zbie­rać. Zanim utknie w aglo­me­ra­cyj­niaku, czeka ją dwa­dzie­ścia kilka minut dzi­kiej przy­jem­no­ści na uko­cha­nym moto­rze. Kiedy kupo­wała go za nie­całe cztery tysiące na OLX-ie, bała się, że inwe­stuje w uży­waną maszynę, która szybko się podda. Tym­cza­sem jego pię­cio­bie­gowa skrzynka pra­co­wała jak nówka sztuka. Poko­chała go od pierw­szego momentu, kiedy go ujrzała, jesz­cze zanim zdą­żyła na niego wsiąść.

Zdała sobie sprawę, że teraz na krótką chwilę może zapo­mnieć o obo­wiąz­kach i oddać się naj­więk­szej życio­wej przy­jem­no­ści. Chop­per zagrze­cho­tał i odpa­lił gładko, kiedy tylko Magda dotknęła go z czu­ło­ścią kochanki. Popra­wiła swój uni­form i ruszyła w drogę do pracy.

PIERW­SZA GODZINA

Ock­nęła się z bólem głowy, świ­dru­ją­cym i bar­dzo nie­przy­jem­nym. Zapo­mniała o nim szybko, kiedy zorien­to­wała się, że ręce ma skute kaj­dan­kami. Zespa­wany z nimi gruby łań­cuch był przy­twier­dzony do ściany. Nogi zostały ści­śnięte w kost­kach taśmą izo­la­cyjną. Ruchy miała ogra­ni­czone, mogła naj­wy­żej rzu­cać się jak waleń wycią­gnięty przez ryba­ków na brzeg. Strach, jaki ją ogar­nął, spo­wo­do­wał, że nieco popu­ściła – pełny pęcherz bole­śnie ją uwie­rał. Chciała krzyk­nąć, lecz suche gar­dło jej to unie­moż­li­wiło. Zadrżała, ale nie z zimna. Prze­ra­że­nie wdzie­rało się w każdy zaka­ma­rek jej umy­słu. Nagle z pew­nego rodzaju ulgą zoba­czyła, że nie jest sama.

Obok niej leżała kobieta w ele­ganc­kiej gar­sonce. Skuta, z unie­ru­cho­mio­nymi nogami. Miała zakne­blo­wane usta. Sza­rość stroju zlała się z kolo­rem jej twa­rzy. Lakie­ro­wane czer­wone buty lśniły nawet w mar­nym świe­tle. Kon­tra­sto­wały z czarną taśmą, którą owi­nięte były jej nogi w ele­ganc­kich poń­czo­chach. Renata na początku myślała, że leży tam trup, ale klatka pier­siowa tej dru­giej uno­siła się deli­kat­nie, nieco uspo­ka­ja­jąc kobietę. W dru­gim rogu nie­wiel­kiego pomiesz­cze­nia poru­szyła się trze­cia postać. Jakby wybu­dzała się z przy­jem­nego snu, choć po otwar­ciu oczu miała tra­fić do naj­gor­szego kosz­maru. Ta trze­cia wyglą­dała bar­dzo pospo­li­cie, nie­malże jak słu­żąca kobiety w gar­sonce.

– Obudź się! – wychry­piała Renata na tyle gło­śno, na ile pozwa­lały jej struny gło­sowe. Była wyczer­pana, ale miała świa­do­mość tego, że musi zebrać wszyst­kie siły. Żeby zro­zu­mieć, co się dzieje, i wydo­stać się z tego miej­sca.

– Obudź się, do cho­lery! – Tym razem głos Renaty był bar­dziej dono­śny i kobieta w dru­gim kącie nie­śmiało unio­sła głowę. Kiedy zlu­stro­wała oto­cze­nie, zerwała się natych­miast do pozy­cji sie­dzą­cej, bez­sku­tecz­nie usi­łu­jąc uwol­nić spę­tane nogi. Łań­cuch brzęk­nął bez­sil­nie. Rena­cie wyda­wało się, że tamta otrzy­mała nieco dłuż­szą smycz.

– Co tu się dzieje? – Jej towa­rzyszka zaczęła się mio­tać. Na tyle, na ile pozwa­lały jej kaj­danki, łań­cuch i taśma na kost­kach. – Kim jesteś? Gdzie my jeste­śmy?

A potem zawyła. Jak dzi­kie zwie­rzę, dono­śnie. Prze­ra­ża­jący dźwięk roz­niósł się po chłod­nym pomiesz­cze­niu, rezo­nu­jąc w taki spo­sób, że Renata odnio­sła wra­że­nie, jakby tamta wydzie­rała jej się do ucha. Naj­wi­docz­niej z jej gar­dłem wszystko było w porządku. Renata nie wie­działa, czy to płacz, czy krzyk. Nie chciała dołą­czać do tej żało­snej kako­fo­nii. Rozum suge­ro­wał jej, że żadne dar­cie niczemu się nie przy­służy. Skoro ktoś zamknął je w takim miej­scu, na pewno nie pozwo­liłby na to, by kto­kol­wiek coś usły­szał. Gdy kobieta krzy­czała, Renata mocno szarp­nęła za łań­cuch, by spraw­dzić, czy ma jaką­kol­wiek szansę się uwol­nić. Uchwyt, do któ­rego został przy­cze­piony, nawet nie drgnął. Wypo­le­ro­wane ogniwa błysz­czały w świe­tle żarówki, przy­po­mi­na­jąc o tym, że nie odpusz­czą. Nad scho­dami dostrze­gła kon­tur potęż­nych drzwi. Zaczęła się szar­pać, mając złudną nadzieję, że któ­ryś z blo­ku­ją­cych ją ele­men­tów został źle osa­dzony. Wygięła się i usi­ło­wała wstać. Czuła, że trudno jej się oddy­cha. Nie powinna się for­so­wać. Po chwili zre­zy­gno­wała z osią­gnię­cia pozy­cji sto­ją­cej, bo nad­garstki bolały rów­nie mocno co kostki. Ktoś, kto je uwię­ził, wyko­nał kawał solid­nej roboty.

Oczy dru­giej kobiety zaszły łzami, a czer­wona od krzyku twarz wyglą­dała naprawdę… brzydko. Renata uświa­do­miła sobie coś, co zmro­ziło ją do szpiku kości. Leki. Nie miała przy sobie lekarstw. Nie wie­działa, gdzie jest i jak długo tu zosta­nie. Ale dosko­nale zda­wała sobie sprawę z tego, że prę­dzej czy póź­niej musi zażyć api­xa­ban. Musi. Brak lekar­stwa nagle zacią­żył jej bar­dziej niż krę­pu­jący ją łań­cuch.

– Możesz się uspo­koić? – wark­nęła do histe­ryczki. – Czy myślisz, że któ­rejś z nas to pomoże? Jeste­śmy w jakiejś jeba­nej piw­nicy! I nie jeste­śmy same.

Tamta dopiero teraz zoba­czyła, że w pomiesz­cze­niu leży jesz­cze jedna kobieta. Jej powolne ruchy świad­czyły o tym, że także docho­dzi do sie­bie. Na tyle, na ile było to moż­liwe w ich sytu­acji. Te wrza­ski obu­dzi­łyby umar­łego.

– Gdzie my jeste­śmy? – powtó­rzyła brzy­dula.

– Nie dotarło? – Nie wie­działa, czy jest zła na głu­pie pyta­nie, czy złość zastę­puje jej paniczny strach. – Jak masz na imię?

– Beata.

I koniec. Jakby nie miała nic wię­cej do powie­dze­nia. Jakby wcze­śniej wykrzy­czała całą sie­bie.

– Renata. Nor­mal­nie bym powie­działa, że miło mi. – Musiała, po pro­stu musiała uda­wać twar­dzielkę, bo jeśli strach ją opa­nuje i znie­woli, nie da rady myśleć jasno. A to byłby jej koniec. Za wszelką cenę powinna uspo­koić walące jak sza­lone serce.

Beata patrzyła na trze­cią kobietę, jakby zoba­czyła kogoś, kto chciał wbić jej szty­let w pierś. Gar­son­kowa nie mogła się z nimi przy­wi­tać. Otwie­rała i zamy­kała oczy, zaci­skała pię­ści, sta­rała się przy­jąć po prze­bu­dze­niu jak naj­wy­god­niej­szą pozy­cję. Zer­kała w prawo i lewo na dwie nie­zna­jome twa­rze. Renata patrzyła na nią z wście­kło­ścią i surową deter­mi­na­cją.

– Sprawdź, do czego masz przy­mo­co­wane łań­cu­chy i czy możesz poru­szać nad­garst­kami w tych kaj­dan­kach. – Renata chciała się prze­ko­nać, w jak bar­dzo czar­nej dupie się zna­la­zły.

– Nie mam żad­nego luzu – wydy­szała Beata, szar­piąc stal. – Ten łań­cuch jest przy­cze­piony do jakie­goś meta­lo­wego bolca w ścia­nie.

Renata wes­tchnęła i dopiero teraz dostrze­gła, że przy każ­dej z nich ktoś pozo­sta­wił litrową butelkę. Wody mine­ral­nej? Nie chciała tego spraw­dzać. I po co butelka zakne­blo­wa­nej kobie­cie? Przy­glą­dała się, jak Beata szar­pie swój łań­cuch, zawo­dząc coraz gło­śniej. Dopóki nie było to uciąż­liwe dla ucha, Renata posta­no­wiła igno­ro­wać te odgłosy. Szybko oka­zało się to nie­moż­liwe. Bała się, że tamta znowu zacznie się wydzie­rać jak wcze­śniej. Rozej­rzała się uważ­nie po pomiesz­cze­niu. Żarówka na cien­kim kablu oświe­tlała mgli­ście cen­tralny frag­ment piw­nicy. Dalej stały jakieś regały, w pół­cie­niu nie było jed­nak widać nic wię­cej. Poza scho­dami i drzwiami. Renata skon­cen­tro­wała się na tym, co było wyraź­nie oświe­tlone. Trzy przed­mioty umiesz­czone na meta­lo­wych tacach na środku pomiesz­cze­nia.

Beata wresz­cie umil­kła. Renata musiała ode­zwać się do niej dwu­krot­nie, zanim cokol­wiek do niej dotarło. Co za tępa pinda.

– Hej! – Dopiero teraz Beata pod­nio­sła na nią wzrok. – Słu­chaj, masz chyba dłuż­szy łań­cuch, jesteś w sta­nie dosię­gnąć sto­pami do tej koperty?

Wszyst­kie trzy, także zakne­blo­wana, wpa­try­wały się teraz w kre­mową kopertę for­matu A4 zosta­wioną obok trzech przed­mio­tów. Na tacach leżały wycie­raczka, zamknięta puszka ubru­dzona czer­woną farbą i duża mosiężna kłódka.

– Spró­buję… – Beata poru­szyła zdrę­twia­łymi nogami, sta­ra­jąc się zbli­żyć do koperty. Przed­mioty leżały dużo dalej, ale naj­waż­niej­sze było teraz to, co kryje w sobie koperta.

Renata i gar­son­kowa obser­wo­wały, jak Beata wije się i prze­suwa o kolejne cen­ty­me­try do przodu, aby w końcu dosię­gnąć stopą celu i powoli prze­su­nąć go w swoją stronę. Po bole­śnie dłu­gich minu­tach ręce drżały jej wyraź­nie, kiedy z tru­dem pró­bo­wała roze­rwać zamknię­cie. Czas jakby się zatrzy­mał. Widać było, że Beata z tru­dem łapie oddech i opa­no­wuje drże­nie rąk.

– Co jest w środku? – nie­cier­pli­wiła się Renata, czu­jąc pod­świa­do­mie, że ukryta zawar­tość jedy­nie je pognębi. Spo­wo­duje, że w piw­nicy zapa­nuje ciem­ność, a kaj­danki zetrą nad­garstki do krwi. Tam nie mogło być nic, co dałoby im jaką­kol­wiek nadzieję. Rena­cie było coraz zim­niej ze stra­chu.

– Mam… Chwila… – Beata wyjęła z koperty zło­żoną na pół kartkę. Naj­pierw prze­czy­tała ją cicho, a potem zaczęła pła­kać. Kiedy tony zbli­żyły się nie­bez­piecz­nie do wycia sprzed kilku minut, Renata krzyk­nęła:

– Czy­taj, do cho­lery, co tam jest!

Beata przez chwilę wal­czyła z pła­czem. Trze­cia kobieta, która nie mogła mówić, wpa­try­wała się w nią tylko z wielką uwagą. Wzrok kie­ro­wała to na kartkę, to na twarz brzy­duli.

Dzień dobry, dziew­częta. Bar­dzo mi miło, że tu zawi­ta­ły­ście. Mniej miło zrobi się wtedy, kiedy nie doj­dzie­cie do tego, dla­czego tutaj jeste­ście. Przed wami trzy przed­mioty, które może pomogą odświe­żyć pamięć. A może nie. Ale są tu po to, aby­ście się im, pie­przone suki, dobrze przyj­rzały. Jeśli w ciągu naj­bliż­szych dwu­na­stu godzin nie zro­zu­mie­cie, kim dla mnie jeste­ście i co was połą­czyło, gra prze­sta­nie być dla was nie­groźna. W butel­kach obok jest woda mine­ralna, zapew­niam, że można się napić. To jedno mogę wam obie­cać. Z dobroci serca.

Dwa­na­ście godzin.

Powo­dze­nia.

Zakne­blo­wana kobieta zarzę­ziła gło­śno, a Beata znów wpa­dła w rytm bez­sil­nego łka­nia. Renata zro­zu­miała, że musi roz­wią­zać tę zagadkę. I, że jeśli chce prze­żyć, nie ma na to dwu­na­stu godzin.

2.

Magda dotarła na miej­sce trzy minuty przed cza­sem. Ode­tchnęła głę­boko. Maj to już nie był czas naj­więk­szego smogu, ale w Kra­ko­wie trzeba było uwa­żać wła­ści­wie przez cały rok. Coraz mniej zaska­ki­wały ją na uli­cach osoby w masecz­kach, które od grud­nia do kwiet­nia bro­niły się w ten spo­sób przed zanie­czysz­cze­niami. Na szczę­ście nie­dawno MPK posta­wiło na eko­lo­gię i kupiło sporo elek­trycz­nych auto­bu­sów. Magda prze­szła szko­le­nie, jak je pro­wa­dzić, i nawet raz jeź­dziła takim na jed­nej linii, ale potem dosta­wała już tylko spa­li­nowe. Przy­naj­mniej zawsze były to prze­gu­bowce. No, oprócz dzi­siaj.

Szkoda, że zmiany nie objęły tej ponu­rej dys­po­zy­torni z lam­pe­riami. Kie­row­nik zmie­rzył ją wzro­kiem od stóp do głów, kiedy z uśmie­chem na ustach weszła do środka. Śli­nił się na jej widok, odkąd zaczęli razem pra­co­wać. Wpa­dali na sie­bie bar­dzo czę­sto, bo dziw­nym tra­fem oka­zy­wało się, że są w robo­cie w podob­nym cza­sie. Im bar­dziej kie­row­nik pod­nie­cał się jej cia­łem, tym moc­niej sta­rał się być obce­sowy na co dzień. Cały czas udo­wad­niał, że to on jest ważny, a Magda ma go po pro­stu słu­chać.

– Ogar­nij te włosy! – Spoj­rzał na nią kry­tycz­nym okiem. – A potem popraw swój kubra­czek i do dmu­cha­nia.

Uśmiech­nął się oble­śnie. Gdy pode­szła bli­żej, zapach potu stał się moc­niej­szy.

– Też miło cię widzieć, Grze­siek. – Choć roz­wście­czyła ją poranna zmiana w gra­fiku, wie­działa, że jemu jesz­cze bar­dziej zadziała na nerwy jej dobry humor.

– Miło, miło… – burk­nął. – Zrób sobie prze­gląd tego auto­busu, bo wró­cił z poran­nej zmiany i ktoś tam nasy­fił. Sprawdź usta­wie­nia i włącz klimę, kiedy zrobi się gorąco.

– A potem od kogoś wyżej posta­wio­nego dostanę opier­dol, że ją włą­czy­łam – odcięła się Magda z rezo­lut­nym uśmie­chem.

– Dzi­siaj tylko dzie­więć godzin, czyli jakieś sie­dem kółe­czek – powie­dział kie­row­nik, uda­jąc, że nie sły­szał zło­śli­wej odpo­wie­dzi.

– Spoko, wyrobi się. – Magda ruszyła w kie­runku sta­no­wi­ska z alko­ma­tem, do któ­rego usta­wiła się już kolejka trzech jej kole­gów w podob­nych uni­for­mach. Widać, że dwóch z nich męczyło się w nie­do­pa­so­wa­nych stro­jach. Swój wybie­rała długo, przy­mie­rza­jąc wcze­śniej trzy inne. Chciała w nim wyglą­dać ele­gancko, ale jed­no­cze­śnie skrom­nie. Od dawna pró­bo­wali wysta­rać się u kie­row­nic­twa o miej­sce, w któ­rym mogliby się prze­brać tuż przed roz­po­czę­ciem zmiany. Bez­sku­tecz­nie. Kiedy przy­szła jej kolej, dmuch­nęła, w co miała dmuch­nąć, i była gotowa na roz­po­czę­cie dnia pracy.

Przy wej­ściu minęła się z Mie­ciem. Jego dobro­tliwa twarz z sie­cią zmarsz­czek i pochy­lona syl­wetka, która jakby kur­czyła się z każ­dym kolej­nym mie­sią­cem, zawsze spra­wiały, że wyglą­dał jak ktoś, z kim można czuć się bez­piecz­nie. Mie­cio ema­no­wał dobrem i spo­ko­jem.

– Cześć, laleczko. – Tylko jemu pozwa­lała tak do sie­bie mówić. – Co dzi­siaj w pla­nie?

– Dwie­ście cztery, Mie­ciu. Już skoń­czy­łeś?

– Tak, wra­cam się wyspać, bo wsta­wa­nie po dru­giej w nocy to prze­cie jakby się w ogóle nie kłaść.

Magda spoj­rzała w jego ciemne i tro­chę smutne oczy. Sieć wyraź­nie zary­so­wa­nych zmarsz­czek wokół nich dodat­kowo posta­rzała męż­czy­znę. A może po pro­stu wyglą­dał na zmę­czo­nego po dłu­giej zmia­nie.

– Nie musisz już tego robić, Mie­ciu. Należy ci się eme­ry­tura, możesz odejść. Wiesz, że tak będzie lepiej…

Mie­cio zasłabł kie­dyś w trak­cie jazdy i o mało nie skoń­czyło się to wyrżnię­ciem w barierkę na wia­duk­cie. Rok po tym wyda­rze­niu zda­wało się, że nikt już nie pamięta, co się stało, na szczę­ście ucier­piał wtedy tylko auto­bus. Pasa­że­ro­wie zło­żyli dwie skargi, a każda taka skarga mogła się skoń­czyć na przy­kład bada­niami psy­chia­trycz­nymi. Pasa­żer zawsze miał rację. Chyba że na moni­to­ringu wyraź­nie było widać, że nie miał. Mie­cio mógł odejść z pracy po tam­tym incy­den­cie, jed­nak jakimś cudem pozo­stał na linii. Kilka mie­sięcy jeź­dził tram­wa­jem, potem wró­cił do auto­busów. Dzi­siaj oddy­chał ciężko i widać było, że dzie­się­cio­go­dzinna zmiana za kół­kiem nie jest już dla niego.

– Wiem, laleczko, ale co ja miał­bym robić w domu?

Magda wie­działa, że Mie­cio bar­dzo cierpi w towa­rzy­stwie swo­jej żony, i zasta­na­wiała się, dla­czego ludzie dobro­wol­nie tkwią w takim pie­kle. Szybko jed­nak przy­po­mniała sobie, jak ona sama umo­ściła się w pie­kle wiele lat temu i nie potra­fiła zro­bić niczego, by się z niego wydo­stać.

– Jedź do domu ode­spać. – Deli­kat­nie pogła­skała go po policzku. Pach­niał jak stary czło­wiek ze szpi­tala. Był stary, widziała to w drże­niu jego dłoni. To nie były już pewne ręce kie­rowcy auto­busu. Siwa głowa chwiała się na cien­kiej szyi, Mie­cio przy­po­mi­nał jej tro­chę nie­po­radne stwo­rze­nie. Ktoś powi­nien o niego zadbać, a nie oddać mu kie­row­nicę sola­risa i pozwo­lić brać odpo­wie­dzial­ność za zdro­wie i życie innych ludzi. Ale mimo wszystko był to jej jedyny praw­dziwy kolega z pracy.

– Miłej jazdy, laleczko, i żad­nych kor­ków ani posra­nych pasa­że­rów.

– Trzy­maj się, Mie­ciu.

Przez chwilę przy­glą­dała się, jak ten rusza w stronę kie­row­nika, ner­wowo dra­pie się po bro­dzie, potem przy­gląda się jed­nej z tablic i wyj­muje z kie­szeni notes, w któ­rym coś zapi­suje. Mie­cio był przez dłuż­szy czas trak­to­wany jako zło konieczne. Po kolei odsu­wali się od niego pra­wie wszy­scy – poza Magdą. Tak zwane śro­do­wi­sko dawało mu do zro­zu­mie­nia, że od pew­nego czasu jest tu zbędny. Szlag ją tra­fiał, kiedy myślała o tym, w jaki spo­sób Mie­cio przyj­muje to wszystko – z cał­ko­witą obo­jęt­no­ścią, jakby w ogóle nie robiły na nim wra­że­nia krzywe spoj­rze­nia kole­gów albo ner­wowe szepty za jego ple­cami. Tym razem też dwóch kie­row­ców sto­ją­cych obok wymie­niało po cichu jakieś opi­nie, patrząc na Mie­cia śli­nią­cego ołó­wek, któ­rym spi­sy­wał do kajetu dane z tablicy. Chciała jesz­cze coś do niego powie­dzieć, ale poczuła, że jak naj­szyb­ciej musi się zna­leźć na świe­żym powie­trzu.

Magda spraw­nie zakoń­czyła wszyst­kie przy­go­to­wa­nia do pracy, prze­jęła maszynę i ruszyła, by roz­po­cząć pierw­szy kurs. Musiała prze­sta­wić radio na swoją ulu­bioną sta­cję. Cza­sem była prze­ra­żona tym, jakiego dzia­do­stwa słu­chali jej kole­dzy. Z dobrą nutą jechała w stronę pętli Borek Fałęcki. Lubiła ją, bo mię­dzy kur­sami mogła tam pochło­nąć pyszny kebab, a tak dobrego nie ser­wo­wano w zbyt wielu miej­scach w Kra­ko­wie. Pogo­dziła się już, że jedzie malu­chem bez prze­gubu i że cze­kają ją kursy do Wie­liczki i z powro­tem.

Przez chwilę roz­my­ślała o Mie­ciu. Dru­giego tak poczci­wego czło­wieka nie znała. Czę­sto miała wra­że­nie, że powinna sta­wać w jego obro­nie, gdy go jaw­nie lek­ce­wa­żono. Był jak dziecko w ciele doro­słego. Dosko­nale wycho­wane, ciche, ema­nu­jące spo­ko­jem. I jed­no­cze­śnie bierne wobec ludzi, któ­rzy chcieli zro­bić mu krzywdę. Chcia­łaby mieć takiego ojca. Miała ich nawet kilku, ale poza Ste­fa­nem w każ­dym kryło się coś nie­prze­wi­dy­wal­nego. Mimo to Magda w życiu zasad­ni­czo ufała tylko męż­czy­znom, choć też potra­fili zło­śli­wie szep­tać po kątach jak kobiety. Kobiety zaś były nie­bez­pieczne. Dystans, który trzy­mała, spo­wo­do­wał, że w zasa­dzie ni­gdy nie miała dobrej przy­ja­ciółki. Lepiej roz­ma­wiało jej się z face­tami nawet wów­czas, gdy pod­skór­nie czuła, że niektó­rzy z nich zamiast roz­mowy chcie­liby cze­goś innego. Tylko Gruby był dla niej asek­su­alny, choć aku­rat za kimś takim kobiety sza­lały. Za Mie­ciem nikt już nie sza­lał, jego prze­wi­dy­walne życie nie­bez­piecz­nie zbli­żało się do kosz­maru codzien­no­ści ze znie­na­wi­dzoną żoną, bez uko­cha­nej kie­row­nicy i otwar­tego okienka, przez które nie tak dawno popa­lał sobie w trak­cie jazdy. Magda nie chcia­łaby dla sie­bie takiej eme­ry­tury. Sta­rała się nie wybie­gać w przy­szłość dalej niż kilka tygo­dni. Szkoda tylko, że wędró­wek w prze­szłość nie mogła ogra­ni­czyć do takiego okresu…

Doje­chała na Borek kwa­drans przed pierw­szym odjaz­dem. Pętla skła­dała się z cia­snego placu manew­ro­wego usy­tu­owa­nego naprze­ciw bia­łego budynku z czer­wo­nym dachem, w któ­rym można było kupić mydło i powi­dło, a zza któ­rego docho­dziły nie­przy­jemne odgłosy tar­cia o szyny tram­wa­jo­wych kół. Tram­waje mogły zro­bić ele­ganc­kie kółeczko, auto­busy tło­czyły się na swoim pla­cyku jak kie­dyś peka­esy na sta­rym, zapo­mnia­nym już głów­nym dworcu auto­bu­so­wym, po któ­rym nie został nawet ślad. Borek Fałęcki znaj­do­wał się na połu­dnio­wym krańcu Kra­kowa, bar­dzo ruchli­wym ze względu na wylo­tówkę na Zako­pane. Dla wielu podróż­nych był to począ­tek trasy, bo to stąd odjeż­dżało sporo pod­miej­skich linii kie­ru­ją­cych się zwy­kle jesz­cze dalej na połu­dnie. Dwie­ście cztery było teo­re­tycz­nie linią pod­miej­ską, ale w rze­czy­wi­sto­ści prze­jeż­dżało przez kilka dziel­nic miesz­ka­nio­wych Kra­kowa, zanim ruszało w kie­runku Wie­liczki.

Magda otwo­rzyła drzwi i cze­kała. Pomy­ślała, że na kebaba wybie­rze się po dru­giej rundce, choć zda­wała sobie sprawę, że jeśli zła­pie spóź­nie­nie, to może zwy­czaj­nie nie zdą­żyć. Pasa­że­ro­wie byli bar­dzo wyczu­leni na to, gdy kie­rowca coś jadł. Było pra­wie pewne, że ktoś zadzwoni z inter­wen­cją. Pod­czas kursu nie wolno im było w zasa­dzie nawet gło­śniej oddy­chać. A jak któ­reś z nich odbie­rało tele­fon na słu­chaw­kach, to dopiero się zaczy­nało. Magda pamię­tała, jak jeden z jej kole­gów musiał ode­brać w trak­cie jazdy, bo żona rodziła, i jakiś babol zadzwo­nił do dys­po­zy­torni, że ten i ten „se gada”, kie­ru­jąc. Przy­jem­ność przy­wi­ta­nia na tym świe­cie syna ode­brała mu wizyta na dywa­niku.

Wsia­dło kilku pasa­że­rów. Ciężko oddy­cha­jąca bab­cia zajęła miej­sce tuż za nią. Spo­glą­dała na nią spode łba, jakby Magda miała ją wywieźć na jakieś odlu­dzie i sprze­dać pory­wa­czom. Chil­li­zet brzmiało miło. Uśmiech­nęła się do niej, nie­stety tamta nie odwza­jem­niła ser­decz­no­ści. Do odjazdu wsia­dło jesz­cze z dzie­sięć osób; można było się tłuc w kie­runku Wie­liczki.

Do Kur­dwa­nowa, wyjąt­kowo szpet­nego kra­kow­skiego blo­ko­wi­ska, które sta­rało się być bar­dzo nowo­cze­sne, nic szcze­gól­nego się nie działo. Na Witosa wsiadł jakiś męż­czy­zna, który chciał podzie­lić się ze wszyst­kimi szam­pań­skim nastro­jem. Wysiadł na następ­nym przy­stanku, a Magda ode­tchnęła z ulgą. Miała za sobą kilka nie­przy­jem­nych akcji z pija­kami na pokła­dzie. Za każ­dym razem mdliło ją, kiedy myślała o tych ludziach. Ten pija­czek naj­wi­docz­niej pomy­lił auto­busy i nie był już jej pro­ble­mem. Nic nie było już istotne po tym, jak ruszyła z przy­stanku przy Bie­ża­now­skiej.

Wsia­dła pierw­szymi drzwiami, nieco zasa­pana, bie­gła chyba z Kozłówka, na pewno bie­gła. Zła­pała się porę­czy, zasła­nia­jąc Mag­dzie sta­ruszkę z pętli w Borku Fałęc­kim. Na początku Magda zare­je­stro­wała tylko cha­rak­te­ry­styczny pie­przyk na bro­dzie. Deli­katny i w zasa­dzie nie­rzu­ca­jący się w oczy, chyba że miało się oka­zję przy­glą­dać mu z bli­ska. To nie mogła być ona. A jed­nak. Dumne, pewne sie­bie spoj­rze­nie. Mroczne oczy, w któ­rych wciąż kryło się coś prze­ra­ża­ją­cego. Magda z tru­dem sku­piła się na pro­wa­dze­niu pojazdu, pró­bu­jąc jed­no­cze­śnie nie spusz­czać pasa­żerki z oka. Nie chciała, żeby tamta się zorien­to­wała, ale kobieta nie spo­glą­dała za czę­sto w koli­ste lusterko; patrzyła przed sie­bie i widać było, że się spie­szy. Potwier­dziło się to wów­czas, gdy przed przy­stan­kiem Jerz­ma­now­skiego wyprze­dził Magdę zna­jomy lowe­las, na któ­rego leciały babki z pracy. Odważ­nie minął auto­bus Magdy, a ta szybko zorien­to­wała się, że pasa­żerce zależy na prze­siadce do sto czter­dzie­ści cztery. W zatoczkę Jerz­ma­now­skiego wje­chała tuż za swoim słod­kim kolegą. Kobieta wresz­cie spoj­rzała na Magdę i zapy­tała tonem tak pew­nym i sta­now­czym jak przed laty:

– Bar­dzo mi zależy, żeby się prze­siąść, mogłaby pani szybko otwo­rzyć drzwi?

Nie, na pewno jej nie poznała. Skąd miała pamię­tać? Dla­czego miała zawra­cać sobie głowę obcą kobietą kie­ru­jącą pojaz­dem, skoro naj­wi­docz­niej spie­szyło się jej na Rżąkę? Pra­co­wała tam czy miesz­kała? Docho­dziła pięt­na­sta, trudno było to usta­lić na pod­sta­wie czasu. Dla­czego to pyta­nie stało się nagle takie ważne? Magda oczy­wi­ście speł­niła jej prośbę, bo to nie brzmiało jak prośba, lecz jak roz­kaz sprzed lat. Kiedy tamta prze­bie­gła kró­ciutki odci­nek mię­dzy pierw­szymi drzwiami dwie­ście cztery a ostat­nimi prze­gu­bowca sto czter­dzie­ści cztery, miała już abso­lutną pew­ność, że to ona.

Pro­wa­dząc auto­bus, była odpo­wie­dzialna za jakieś dwa­dzie­ścia osób, a miała wra­że­nie, jakby tonęła w lodo­wa­tej wodzie. Została jej już tylko długa pro­sta do Wie­liczki. Trzy­mała mocno kie­row­nicę, by nie widzieć, jak drżą jej ręce. Zanim auto­bus sto czter­dzie­ści cztery skrę­cił w prawo, wpa­try­wała się w tył głowy kobiety, która zajęła miej­sce na końcu pojazdu. Magda sta­rała się skon­cen­tro­wać na prze­mie­rza­niu esta­kady. Zostało jej kilka przy­stan­ków. Wysią­dzie na chwilę na wie­lic­kiej pętli i zła­pie parę głę­bo­kich odde­chów. Były jej potrzebne, by napię­cie opa­dło, a mię­śnie się roz­luź­niły. Musiała pobyć minutę sama ze sobą i ochło­nąć. Sta­rała się wyrów­nać oddech i nie przy­wo­ły­wać wspo­mnień. Bo to naprawdę była ona.

DRUGA GODZINA

Beata uspo­ko­iła się para­dok­sal­nie dopiero po tym, gdy prze­czy­tała list na głos. Teraz sta­rała się zapa­no­wać nad odde­chem i nie­udol­nie wycie­rała resztkę łez z policz­ków. Napię­cie dawało im się we znaki i pęcherz Renaty ponow­nie bru­tal­nie o sobie przy­po­mniał. Posta­no­wiła odwlec upo­ko­rze­nie naj­dłu­żej, jak to będzie moż­liwe, ale wie­działa, że każda z nich będzie leżeć w swo­ich sikach, jeśli mają prze­by­wać w tej piw­nicy aż dwa­na­ście godzin. Nawet gdyby wstały i pró­bo­wały, pod­ska­ku­jąc, prze­mie­ścić się na odle­głość, którą wyzna­czał łań­cuch, i tak nie dałoby się tu dys­kret­nie zała­twić potrzeby fizjo­lo­gicz­nej. Miała wra­że­nie, że są na pla­nie jakie­goś filmu. I sta­rała się zapo­mnieć, jak tego typu filmy koń­czyły się dla więź­niów takich jak one.

– Musimy usta­lić, kto nas tu zamknął i dla­czego. – Wnio­sek był oczy­wi­sty, ale Renata musiała to powie­dzieć, patrząc na Beatę. – Pamię­tasz napaść? Mnie dopadł jakiś wysoki męż­czy­zna, wbił strzy­kawkę w udo i zanim krzyk­nę­łam, przy­sta­wił mi do twa­rzy gazę z jakimś gów­nem.

– Mia­łam podob­nie – odpo­wie­działa Beata. – Chyba jest wcze­śnie, nie wiem, jak długo byłam nie­przy­tomna, ale dorwał mnie, gdy wra­ca­łam z pracy. Tro­chę go poko­pa­łam. Było bar­dzo późno. Miał pustą ulicę. Ale byłam durna.

– Do mnie dotarł chyba przed tobą. – Renata ana­li­zo­wała ostat­nie chwile przed utratą przy­tom­no­ści. – Było koło dzie­więt­na­stej, jesz­cze dzień się nie skoń­czył. Wsiadł ze mną do windy. Też wra­ca­łam z pracy. Myślisz, że to ten sam męż­czy­zna? I myślisz, że były­śmy nie­przy­tomne całą noc?

Nie docze­kała się odpo­wie­dzi. Jej bolące ciało, a przede wszyst­kim zdrę­twiałe nogi, w któ­rych usi­ło­wała przy­wró­cić krą­że­nie, raz za razem uno­sząc je i pro­stu­jąc, wyja­śniały wszystko. Gar­son­kowa zaczęła się poru­szać i widać było, że chce im coś prze­ka­zać. Dźwięki wydo­by­wa­jące się spod kne­bla brzmiały jak kwi­cze­nie świni. Zupeł­nie nie paso­wały do ele­gan­cji kobiety, którą widać było nawet teraz, gdy sie­działa oparta o chłodny mur piw­nicy i doświad­czała naj­więk­szego upo­ko­rze­nia w życiu.

– Co chcesz nam powie­dzieć? – zapy­tała Renata.

Gar­son­kowa mocno potrzą­snęła głową.

– Musimy jej zada­wać pyta­nia zamknięte – rze­kła Beata.

– Że niby jakie? – Renata miała wra­że­nie, jakby nie rozu­miała, co się do niej mówi. Kon­cen­tro­wała się na peł­nym pęche­rzu. I świa­do­mo­ści, że nie ma przy sobie lekarstw.

– Takie, na które może odpo­wie­dzieć twier­dząco lub zaprze­czyć. – Beata odzy­skała odro­binę pew­no­ści sie­bie, choć na­dal drżała i mię­to­siła w ręku papier, z któ­rego odczy­tała list. – Prze­cież widzisz, że może tylko ruszać głową.

– Jasne, zamknięte… – Renata dostrze­gła, że gar­son­kowa oży­wiła się, jakby tylko cze­kała, żeby o coś ją zapy­tały. – Ja bym zaczęła od tego, jak ma na imię, ale gówno się dowiemy.

Beata odło­żyła na bok kopertę i list. Przy­glą­dała się badaw­czo zakne­blo­wa­nej, myśląc nad czymś inten­syw­nie.

– Cie­bie też zaata­ko­wał męż­czy­zna?

Gar­son­kowa poki­wała głową. Zaczęła oddy­chać nieco spo­koj­niej, kiedy zorien­to­wała się, że podejmą z nią ten dziwny dia­log.

– Też wra­ca­łaś z pracy?

Tym razem zasy­gna­li­zo­wane prze­cze­nie.

– Wiesz, dla­czego się tu zna­la­zły­śmy?

Kiedy ujrzały, że kobieta kiwa głową, były w rów­nym stop­niu prze­ra­żone, co zacie­ka­wione. Zro­zu­miały, dla­czego ta trze­cia została zakne­blo­wana. Ale wie­działy też, że to ich szansa na poję­cie, co tu się dzieje. W mil­cze­niu kryła się wie­dza, która praw­do­po­dob­nie mogłaby ura­to­wać im życie. Z prze­ję­cia nie­spo­kojne serce Renaty znów dało o sobie znać. Szyb­kie ude­rze­nia. Zbyt szyb­kie, do cho­lery.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki