Gniazdko dudków - John Ashbery James Schuyler - ebook

Gniazdko dudków ebook

John Ashbery James Schuyler

2,0

Opis

Gniazdko dudków" to powieść napisana na cztery ręce przez kultowych nowojorskich poetów: Johna Ashbery’ego i Jamesa Schuylera. Poetycki duet pisał ją, z przerwami, kilkanaście lat, a potem tandem polskich poetów – Andrzej Sosnowski i Tadeusz Pióro – przekładał ją, z przerwami, ponad dwadzieścia pięć lat. We wstępie Ashbery’ego czytamy: „Czysty przypadek sprawił, że James Schuyler i ja zaczęliśmy pisać «A Nest of Ninnies» - opowiada John Ashbery. – Był lipiec roku 1952, kiedy wracaliśmy do Nowego Jorku z East Hampton [...]. Zaczynając się nudzić, Jimmy powiedział: – A może byśmy tak napisali powieść? – A jak mielibyśmy to zrobić, zapytałem. – To proste, ty piszesz pierwsze zdanie – brzmiała odpowiedź. Dla Schuylera było to dość typowe – wpaść na błyskotliwy pomysł, po czym zatrudnić kogoś innego, żeby wprowadził go w życie. Żeby nie dać się wystrychnąć na dudka, rzuciłem zdanie złożone z trzech słów: «Alice was tired»”.  Efektem tego pomysłu jest jeden z najdziwniejszych i najbardziej żywiołowych eksperymentów w historii literatury amerykańskiej, pastisz opery mydlanej, literackie tour de force rozgrywane na przedmieściach Ameryki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 251

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,0 (1 ocena)
0
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału

A Nest of Ninnies

Projekt obwoluty, okładki i stron tytułowych

Frycz i Wicha

Redaktor prowadzący

Kamil Piwowarski

Redaktor naukowy

Tadeusz Pióro

Korekta

Małgorzata Denys, Maciej Korbasiński,

Renata Kuk

A NEST OF NINNIES

Copyright © 1969 by John Ashbery and James Schuyler

Preface Copyright © 2008 by John Ashbery

© Copyright for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2022

© Copyright for the Polish translation and the Afterword by Tadeusz Pióro & Andrzej Sosnowski

Wydanie 1

Warszawa 2022

Państwowy Instytut Wydawniczy

ul. Foksal 17,   00-372 Warszawa

tel. 22 826 02 01, e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa www.piw.pl

Polub PIW na Facebooku!

www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy

ISBN 978-83-8196-443-2

Wstęp

Czysty przypadek sprawił, że James Schuyler i ja zaczęliśmy pisać ANest of Ninnies. Był lipiec roku 1952, kiedy wracaliśmy do Nowego Jorku z East Hampton, gdzie spędziliśmy weekend, goszcząc u autora musicalowych librett, Johna Latouche’a. Latouche zamierzał zrobić krótki film na podstawie scenariusza Schuylera, pod tytułem „Presenting Jane”, z nami i naszą przyjaciółką Jane Freilicher w rolach głównych. Nakręciliśmy już kilka scen, w tym jedną, w której Jane chodzi po wodzie (w rzeczywistości był to zatopiony pomost na jeziorze Georgica); film w całości nigdy nie powstał, choć scenariusz Schuylera niedawno się odnalazł i wkrótce ma być opublikowany. Tymczasem siedzieliśmy w samochodzie, który prowadził młody kamerzysta, Harrison Starr, a obok niego z przodu siedział jego ojciec.

Ponieważ ani Jimmy, ani ja Starrów zbyt dobrze nie znaliśmy, początkowo bawiła nas obserwacja podmiejskich pejzaży wzdłuż dawnej Sunrise Highway (było to, zanim powstała niesławna dziś Long Island Expressway). Zaczynając się nudzić, Jimmy powiedział: – A może byśmy tak napisali powieść? – A jak mielibyśmy to zrobić, zapytałem. – To proste, ty piszesz pierwsze zdanie – brzmiała odpowiedź. Dla Schuylera było to dość typowe – wpaść na błyskotliwy pomysł, po czym zatrudnić kogoś innego, żeby wprowadził go w życie. Żeby nie dać się wystrychnąć na dudka, rzuciłem zdanie złożone z trzech słów: „Alice was tired”.

I tak się zaczęło przedsięwzięcie, które miało nas bawić przez wiele następnych miesięcy i lat. Jimmy od razu wymyślił drugą postać, Marshalla, drażliwego brata Alicji. Przejeżdżając przez miejscowość Smithtown, zauważyliśmy archetypowy podmiejski dom, biały z zielonymi okiennicami, i postanowiliśmy, że będzie to dom naszych bohaterów. Po powrocie do Nowego Jorku spotykaliśmy się regularnie, czasem kilka razy w tygodniu, żeby popracować nad „powieścią”. Nigdy nie przyszło nam do głowy, że pewnego dnia zostanie opublikowana i że jacyś ludzie będą ją czytać – byliśmy wówczas nieznanymi, młodymi poetami bez publikacji i bez jakichkolwiek potencjalnych czytelników. Ale mieliśmy świetną zabawę, mnożąc postaci i zdarzenia, na ogół wypijając kilka drinków dla kurażu.

I tak to się toczyło, od przypadku do przypadku, przez kolejne trzy lata, dopóki nie dostałem, całkiem niespodziewanie, stypendium Fulbrighta we Francji, gdzie w zasadzie spędziłem następne dziesięć lat, z wyjątkiem zimy 1957/1958, kiedy byłem z powrotem w Nowym Jorku, uczęszczając na kursy podyplomowe z literatury francuskiej na New York University i ucząc francuskiego dla początkujących w obecnym Bronx Community College. Tamtej zimy mieszkaliśmy razem ze Schuylerem, sporadycznie pracując nad powieścią. Mieszkanie było na piątym piętrze bez windy, czynsz wynosił 57 dolarów, co mogło mieć jakiś wpływ na to, że nasi bohaterowie wiodą życie względnie wolne od trosk materialnych.

W czerwcu następnego roku wróciłem do Francji, niby tylko na lato, ale w końcu zostałem tam jeszcze pięć lat, ani razu nie odwiedzając USA – decydującym czynnikiem znów były zarobki oraz moja ówczesna niechęć do podróży lotniczych. Kilka razy próbowaliśmy pociągnąć Nest korespondencyjnie, lecz nic z tego nie wychodziło. Wyglądało na to, że możemy robić to tylko wtedy, kiedy jesteśmy razem.

Wróciłem do Stanów na dobre pod koniec roku 1965. Wtedy miałem już wydawcę, Holta, oraz zaprzyjaźnionego redaktora, Arthura Cohena. W końcu nadszedł dzień, w którym zadał mi pytanie, jakie redaktorzy poezji często lubią zadawać: – Myślałeś kiedyś o tym, żeby napisać powieść? – Przypomniałem sobie o naszych wspólnych pracach z Jimmym, o których wówczas już rzadko myśleliśmy, i opisałem całą rzecz Arthurowi, który wyraził zainteresowanie. Właśnie takiego impulsu potrzebowaliśmy, więc znów z zapałem wzięliśmy się do pracy i po sześciu miesiącach, przynajmniej ku naszemu zadowoleniu, rzecz była gotowa. Postanowiliśmy nieco nagiąć nasze dotychczasowe reguły, żeby móc tego dokonać: zamiast pisać zdania naprzemiennie, pozwoliliśmy sobie pisać solo tak długo, ile dusza zapragnie – nawet całe akapity. Arthurowi spodobał się rezultat i książka wyszła wiosną 1968 roku u Duttona, gdzie Cohen już wtedy pracował.

Było kilka dobrych recenzji, zwłaszcza jedna Audena, w „Times Book Review” – książka podobała mu się może głównie dlatego, że nie ma w niej scen erotycznych, co również mogło być jedną z przyczyn, dlaczego nie wskoczyła na listy bestsellerów. Było też kilka mniej przychylnych recenzji. Parę miesięcy później nakład poszedł na przemiał i nie dano nam nawet możliwości kupna przecenionych egzemplarzy – co, jak później odkryłem, nie jest szczególnie rzadką praktyką w świecie wydawniczym.

Mam powody sądzić, że książka musiała stanowić pewien problem dla wydawcy, który chciałby ją przedstawić działowi sprzedaży. Po pierwsze, brakuje nie tylko seksu, ale nawet czegoś na kształt fabuły. W początkowych rozdziałach jakoś nam szło, kiedy zwracaliśmy się do siebie głosami naszych ninnies (tytuł pochodzi z elżbietańskiej sottiserie, którą wypatrzyłem w księgarskim katalogu). Przecież w końcu zaczęliśmy to pisać po prostu dla zabawy. Kiedy pojawiła się perspektywa publikacji, ciągnęliśmy tak dalej z nadzieją, że innych też może to rozbawić. Co chyba rzeczywiście się stało, skoro książka miała już trzy wydania, nie licząc obecnego. Jedno brytyjskie; przekład niemiecki (Ein Haufen Idioten), a także hiszpański, w przygotowaniu.

Staraliśmy się również, być może bezwiednie, odtworzyć świat naszego dzieciństwa, które spędziliśmy w małych miasteczkach na zachodzie stanu Nowy Jork w latach trzydziestych ubiegłego wieku. Słuchowiska radiowe (szczególnie „Vic and Sade” oraz „Easy Aces”, łagodnie uszczypliwe parodie życia w Ameryce, zarówno małomiasteczkowej, jak i wielkomiejskiej), czasopisma („Life” i „Good Housekeeping”), blichtr dzielnic rozrywki, neony kin z tytułami filmów, innymi co dwa, trzy dni – to były te efemerydy, które przychodziły nam na myśl w czasie pisania i które dziś zapewne mogą wymagać przypisów. Kto dzisiaj pamięta Miltona Crossa, Evelyn i Jej Czarodziejskie Skrzypce, czy też diwę operetki, Martę Eggerth (choć ta, teraz już po dziewięćdziesiątce, właśnie opublikowała książkę wspomnień)? Może ktoś znowu sobie ich przypomni. Albo, jak napisał Wergiliusz: „Może i to miło będzie kiedyś wspomnieć”.

John Ashbery

Rozdział pierwszy

Alicja była zmęczona. Zanim się odezwała, ospale i z irytacją odwróciła głowę, żeby popatrzeć w swoje oczy w lustrze nad kominkiem.

– Nie cierpię mieszkać pięćdziesiąt mil od wielkiego miasta. Pojęcia nie mam, ile samochodów przejeżdża każdego dnia, i zaczynam się zastanawiać.

Marshall uśmiechnął się i dalej ściągał plastykową folię z szeregu naczyń, które właśnie wyciągnął z lodówki. Rozrzucając poły podomki, Alicja zbliżyła się do kuchennego stołu i porwała skrzydełko.

– Pojęcia nie mam, co ty możesz trzymać w tej lodówce, że wszystko ma taki dziwny posmak.

– To na pewno ta połówka melona, której nie zjadłaś – przyjaźnie odparł Marshall – choć sam nie wiem, jakim cudem z tą folią.

– Jeżeli myślisz, że uda ci się czegoś dowieść, to się mylisz. Chyba że chcesz powiedzieć, że nie jem, bo jestem nieszczęśliwa, z czym chętnie się zgodzę.

– Alicjo, bardzo cię proszę, nie kładź tych kości z powrotem do miski.

– Przyznaj, że gwiżdżesz na mój smutek.

– Kolacja z resztek to średnia przyjemność, ale taką się płaci cenę za podejmowanie gości. Mógłbym z tego zrobić zapiekankę, ale przecież ciągle powtarzasz, że lubisz wiedzieć, co jesz. Wczoraj wieczorem nie wydawałaś się taka znowu smutna.

– A co niby się zdarzyło wczoraj wieczorem? Chyba nie chcesz powiedzieć, że kolacja na wynos i partia remika mogą poprawić mi nastrój?

Marshall bez słowa wrzucił surówkę z kapusty do naczynia, w którym była już ćwikła. Alicja podeszła do okna i patrząc przez szybę, zdawała się niemo komentować rozpościerający się przed nią widok. Za żywopłotem sześciopasmową autostradą waliły samochody w kierunku elektryzującego Nowego Jorku.

– Jeśli nakryjesz do stołu – rzekł Marshall – będziemy mogli jeść.

Oszołomiona Alicja odwróciła się od okna i jak we śnie zaczęła wykładać kalifornijską zastawę.

– Mówiąc poważnie, to wolę jeść w stołowym – powiedział Marshall. – Jest przyjemniej.

– Słuchaj, Fifi – odparła Alicja – przestańmy się oszukiwać. Chcę pojechać do miasta.

– Gdzie się podział koszyk na chleb? Jest gorący.

– Marshall, chcę pojechać do miasta.

– W mieście wieczorem nie ma co robić. A poza tym i tak muszę tam jeździć dzień w dzień – dodał mrukliwie.

– Skoro już się gniewasz, to może zdobędziesz się na szczerość: czy nie jest ci źle?

– Nie, i nie sądzę, żeby spędzanie czasu na rozmyślaniach o tego typu rzeczach było najlepszym pomysłem.

– A niby jak miałabym spędzać czas... jedząc?

– Kochanie, widzę, że jesteś dziś nie w sosie, więc jeśli masz ochotę pójść do kina, proszę bardzo. Nie miałbym nawet nic przeciwko temu, żebyśmy pojechali do miasta, oczywiście pod warunkiem, że nie weźmiemy samochodu.

Alicja bez słowa wrzuciła trochę jedzenia na talerz.

– Chleb wyschnie na wiór, jeśli koszyk zaraz się nie znajdzie.

– Kto wie, może wyrzuciłam go z resztkami chrupek?

Marshall poczuł się dotknięty. Wtem spostrzegł koszyk, który z tyłu kuchenki podpierał pismo „Life”, otwarte na rozkładówce ze zdjęciem przedstawiającym profil Nowego Jorku na tle nieba. Postawił chleb na stole i przez kilka minut panowała złowroga cisza. Wkrótce oboje zdali sobie sprawę, że w domu zaczęło się robić całkiem zimno.

– Zapewne znowu zapomniałam pogrzebać w piecu – powiedziała Alicja. Nie ruszali się z miejsc. – Zapewne powinnam pójść w nim pogrzebać albo mu się przyjrzeć. – Odepchnęła ćwikłę, której Marshall jej nie proponował. – Zapewne gdybym chciała pójść do kina, próbowałbyś zaciągnąć mnie na jakiś film, który grają u nas we wsi.

– Chyba myślisz, że jestem uosobieniem cierpliwości – rzekł Marshall. Nagle usłyszeli ciche pukanie do kuchennych drzwi. Alicja podniosła się od stołu i poszła do piwnicy. Marshall ostrożnie sunął na spotkanie gościa. W drzwiach stała mała, młoda ślicznotka.

– Przypuszczam, że właśnie jecie – mówiła – i zachodzicie w głowę, dlaczego dobijam się do bocznych drzwi.

– Na ogół jadamy w stołowym – odparł Marshall, patrząc na kilka płatków śniegu, który akurat zaczynał padać. – Śnieg przypomina mi dzieciństwo – bąknął, zatrzaskując drzwi, gdy panna weszła do nieoświetlonej kuchni.

– Zdaje się, że ktoś usiłuje rozwalić wasz piec – wymamrotała prawie już niewidoczna dziewczyna. – W radiu mówili, że będzie padał śnieg, więc przyszłam. Nie było światła od frontu.

– Nie miałabyś ochoty usiąść i coś przekąsić? – spytał Marshall, powstrzymując ziewnięcie. – Jemy w kuchni, żeby oszczędzić na ogrzewaniu. Alicja lubi, jak zostaje coś na koncie.

Dziewczyna szczelnie otuliła się futrem i oglądała izbę z widocznym zainteresowaniem. – Uważam, że kominek w kuchni macie bardzo śliczny i dzięki niemu jest tu milutki pokój.

– Oczywiście nie usiłowaliśmy niczego zmieniać w tym starym domu, nie licząc paru drobnych napraw. – Marshall jakby dopiero teraz zdał sobie sprawę z obecności młodej kobiety. – Chciałem zamurować kominek, żeby tak nie ciągnęło, ale tyle osób wypowiadało się na jego temat, że postanowiliśmy go zostawić.

– Zdaje się, że nie macie tu zbyt wielu gości.

– Spójrz, śnieg wpada nim do środka.

Niezwykle głośny brzdęk dobiegł z piwnicy, wprawiając oboje w przestrach. – Usiądź, a ja przyniosę ci kawy, zapalę światło i zawołam Alicję – oświadczył Marshall.

Mroczna sylwetka Alicji zjawiła się w drzwiach. – Chyba wywaliłam korki. Cześć, Fabia.

– To bardzo zabawne. U nas też poszły korki. Może to tak wszędzie.

– Nie mamy zapasowych korków – rzekł Marshall. – Wzdrygam się na myśl o łażeniu gdzieś i powrocie do ciemnego domu.

– Obiecanki cacanki – mówiła Alicja. – O proszę, śnieg. – Podeszła do kuchennych drzwi i otworzyła je na oścież.

– Moglibyśmy pooglądać telewizję po ciemku – Marshall zwrócił się do Fabii – z tym że oczywiście telewizor też by nie działał. Ale moglibyśmy zagrać w remika przy świecach, kiedy już pozmywam, i pod warunkiem, że Alicja skończy jeść kolację.

Alicja przeszła kilka kroków, wchodząc do ogródka. Od zimnego powiewu w kuchni zrobiło się nie do wytrzymania. Fabia i Marshall usiedli bliżej siebie. – Chyba nie jestem w stanie grać w remika dwa wieczory z rzędu – stwierdziła Fabia. – Ale lepiej rozejrzyj się za tymi świecami, zanim będzie zbyt ciemno, by je znaleźć.

– Moi złoci, ależ cudownie rześko jest na dworze, tego po prostu nie da się opisać – powiedziała Alicja, wchodząc z powrotem do kuchni. – Absolutnie musimy iść na spacer, przynajmniej do centrum handlowego.

– Moglibyśmy kupić korki – rzekł Marshall.

Wymarsz utrudniło odkrycie Marshalla, że w niektórych częściach domu elektryczność bynajmniej nie wysiadła. – Choćbyś gapił się w telewizor do sądnego dnia, światło samo się nie naprawi – stwierdziła Alicja. – Zdejmij ten fartuszek, jeśli chcesz z nami iść.

– Źle zrobiłaś, nie zdejmując w domu futra – Marshall zwrócił się do Fabii, kiedy szli podjazdem w stronę bramy. – Obawiam się, że dostaniesz kataru.

– Nigdy nie dostaję kataru – odparła Fabia.

Alicji nic nie mogło wytrącić z nastroju uduchowionej egzaltacji. – Spójrzcie na drzewa i druty telefoniczne – mówiła. – W taką noc Nowy Jork już mnie tak nie bierze.

– Mówisz o tym Nowym Jorku, jakby był tysiąc mil stąd – powiedziała Fabia – a przecież możesz tam pojechać, kiedy tylko zechcesz. – Alicja i Marshall puścili to mimo uszu.

Padał suchy, drobny śnieg, był lekki mróz. Minęli puste lodowisko i kilka świerków, które miejscowi rotarianie obwiesili lampkami. Przy bezkolizyjnym skrzyżowaniu autostrad skręcili w prawo i w zamkniętym już sklepie z artykułami przemysłowymi kupili bezpieczniki. Fabia zaproponowała drinka w pobliskim motelu Howarda Johnsona.

– To wy idźcie – powiedziała Alicja – a ja połażę sobie po śniegu i na was zaczekam.

– Nie wiem, czy powinniśmy byli zostawiać ją samą – rzekł Marshall, gdy weszli do restauracji. – Kiedy Alicję coś napadnie, gotowa zrobić wszystko, żeby tylko nie wyjść na idiotkę.

– Czy jest w stanie cokolwiek zrobić na własną rękę? – zapytała Fabia.

– Całkiem przyjemny lokal – powiedział Marshall. – Jak Alicji się znudzi, pewnie pójdzie do domu. Ma przecież korki.

Fabia obdarzyła nowe otoczenie należną mu uwagą, po czym pogrążyła się w smętnym milczeniu, czyli swoim stanie naturalnym.

Z ustawionej w kącie szafy grającej, której obrotowe światełka rzucały złowróżbny blask na sufit, dobywały się dźwięki Dance to My Lady. Sceny z życia pogan widniały na ścianach. Matowy wazon pełen sztucznych lwich paszczy stał obok kasy. Marshall złożył zamówienie u żwawej i wysztafirowanej kelnerki w taki sposób, żeby nie było wątpliwości, iż nie są na randce. Dla siebie wziął whisky, dla Fabii rum z colą.

– Tak mało zwracasz na mnie uwagi, gdy jesteśmy razem, Marshallu – zagaiła Fabia – że nie wiem, czy w ogóle o mnie myślisz, kiedy jesteś sam. A ja tak często dumam o tobie, o Alicji i waszym małym domku.

– Wciąż mnie zdumiewa, że mieszkamy tak blisko siebie – odparł Marshall. – My z Alicją należymy do ludzi, którzy trzymają się troszkę z boku, jako że są samowystarczalni.

– Ja też trzymam się troszkę z boku, lecz z innej przyczyny – powiedziała Fabia.

Marshall się speszył. – Tylko mi się nie zwierzaj.

– Sądzę, że bardzo to lubisz, choć twierdzisz, że nie. Zresztą przy tak szarym życiu nie ma o czym mówić... nie jestem żadną tam tajemniczą rozwódką czy wdową.

– To już zakrawa na zwierzenie – burknął Marshall.

– W dzieciństwie – napomknęła Fabia – często kłamałam bez powodu. Pewnego razu powiedziałam mamie, że mój młodszy brat upadł i doznał ciężkich obrażeń. Matka się wściekła nie dlatego, że łgałam, ale dlatego, że jest przesądna. Bała się, że to jeszcze naprawdę się stanie. Kilka dni później brat zapadł na szkarlatynę.

– Ciekaw jestem, co z Alicją – rzekł Marshall – chyba że poszła do domu lub wciąż spaceruje.

– Innym razem powiedziałam tacie, że jest pożar w kominie. Nikt nie chciał mi uwierzyć i niewiele brakowało, a z domu zostałyby zgliszcza.

– To ciekawe. Jako dziecko bałem się, że spłonie nam dom i będziemy musieli spędzić noc na śniegu jak biedota.

– Nie widzę w tym nic ciekawego – powiedziała Fabia. Marshall był urażony. – Założę się, że wciąż myślisz o swoich lękach z dzieciństwa – ciągnęła złośliwie.

– To już bezczelność – wybuchnął Marshall. – Szkoda, że Alicja tego nie widzi.

– Ależ z ciebie cymbał – rzekła Fabia. – Na żartach się nie znasz?

– Właśnie tych twoich żartów mam powyżej uszu. Właściwie powinniśmy już iść, ale muszę się jeszcze napić na okoliczność pogody.

– Ja też – powiedziała Fabia. – Wygląda na to, że mamy zamieć z prawdziwego zdarzenia.

Weszła Alicja. Włosy i palto miała pokryte śniegiem. – Ale zamieć – mówiła. – Marshallu, nie będziesz mógł pojechać jutro do miasta.

– Dlaczego sądzisz, że nie będą kursowały pociągi? – zapytał Marshall.

– Może jeszcze jedna kolejka, skoro musimy poczekać – wtrąciła Fabia.

– Wy to jesteście zupełnie tacy sami – powiedziała Alicja.

Kelnerka przyjęła zamówienie, lecz zanim zdążyła przynieść napoje, do restauracji wkroczył doktor Bridgewater z małżonką. – Marshallu, czy mógłbyś uregulować rachunek – szepnęła Fabia – na stronie, gdy będziemy wychodzić?

– Myślałem, że zabrałaś pieniądze – warknął Marshall – ja w każdym razie nie mam nic przy sobie.

– Oj, dajcie spokój – powiedziała Alicja. – Dobry wieczór państwu. Prawda, że miło na dworze, gdy tak szczypie mróz?

– Ależ tak – rzekł doktor Bridgewater, uśmiechając się coraz szerzej – ależ tak.

– Po drodze minęliśmy co najmniej sześć samochodów zakopanych w rowie – mówiła pani Bridgewater. – Dobry wieczór wszystkim razem i każdemu z osobna.

– Proszę bardzo, dwa razy eau de vie – powiedziała kelnerka. – Państwo zamawiają?

– Jakie ładne szklaneczki – stwierdziła pani Bridgewater. – Czy jest w nich alkohol?

– Znajdują się w nich najmocniejsze trunki, jakie zna rodzaj ludzki – doktor Bridgewater zauważył ze stoickim spokojem. – Nie, moja panno, nic nie zamawiamy. Chyba że Mama sobie czegoś życzy. Poproszę wodę sodową z kawą.

– Czy o tej porze można jeszcze coś zjeść? – zapytała pani Bridgewater. – Mam ochotę na filet z soli. Nie, nie, tylko tak żartuję. Dla mnie też woda z kawą. Albo nie, niech będzie ananasowa.

– Mogłabym pani zrobić pysznego befsztyczka – powiedziała kelnerka.

– Tylko te wody – odparł doktor Bridgewater. – O tej porze niezdrowo się objadać. – Można od ciebie łyczka, Fabio, kochanie? – zapytała pani Bridgewater. Fabia bez słowa podała jej kieliszek. Pani Bridgewater bez zmrużenia powiek pociągnęła zdrowy haust mocnego likieru.

– Doznaliśmy dziś z mamą Fabii straszliwego szoku – wyjaśnił doktor Bridgewater. – Dowiedzieliśmy się, że brat Fabii wyleciał z uczelni. – Fabia wydawała się poirytowana, że o tym mówią.

Alicja zachichotała. – Strasznie jestem ciekawa wersji Wiktora.

– Właśnie ją poznaliśmy – westchnął doktor Bridgewater. – Dziś wieczór Wiktor wrócił z Syracuse. Teraz jest w samochodzie. Powiedział, że woli nie wchodzić.

Alicja rzuciła Fabii lodowate spojrzenie. – Strasznie chcę zobaczyć Wiktora – mówiła. – Zbierajmy się do wyjścia. Chyba pójdę go zapytać, czy nie chciałby w ten piękny, śnieżny wieczór odprowadzić mnie do domu.

– Oczywiście ani Alicja, ani ja nie mamy najmniejszego zamiaru iść piechotą w taką noc – rzekł Marshall, zanim doktor Bridgewater zdążył otworzyć usta. – Bylibyśmy bardzo wdzięczni za podwiezienie nas do domu. Muszę wstać skoro świt, żeby dowiedzieć się, czy kursują pociągi.

– Cieszę się, że Wiktor wrócił – powiedziała Fabia. – Niczego nie musimy przed sobą udawać.

– Ja też się cieszę, że chłopak już w domu – rzekła pani Bridgewater.

– Czy będziemy tu tkwić całą noc? – spytała Alicja. – Ja się na to nie piszę.

Rachunek został zapłacony i towarzystwo zniknęło w zamieci. Nieopodal samochodu państwa Bridgewater mniej więcej osiemnastoletni chłopak lepił bałwana. – Całkiem niezły – zauważyła Alicja – wygląda jak Howard Johnson we własnej osobie.

– Cześć, Alicjo – z powagą powiedział Wiktor. – Zrobiłbym większego, ale śnieg za suchy.

– Wiem – rzekła Alicja.

– To tego uczyli was na studiach? – zapytała Fabia.

– Fabio, żebym nie musiał ci już więcej powtarzać – powiedział doktor Bridgewater. – A teraz usadowmy się wszyscy w samochodzie i pokładajmy nadzieję w Wiktorze, że dowiezie nas do domu całych i zdrowych.

– Nie pokładaj nadziei w rzeczach świata tego – rzuciła ze śmiechem Fabia. Uprzedzając Alicję, na siedzenie obok Wiktora wśliznęła się pani Bridgewater. – Myślałem, że już stamtąd nie wyjdziecie – mówił Wiktor. – Zacząłem lepić bałwana, żeby pobudzić krążenie.

– Spójrzcie, jak szybko pada śnieg w świetle reflektorów – powiedziała Alicja, przekrzykując dudnienie łańcuchów. – O wiele szybciej, niż kiedy się idzie piechotą. – Pani Bridgewater zanuciła motyw prezbiteriański. Marshall wtórował, śpiewając tekst stłumionym barytonem.

– Ach, te szurnięte chłopaki z akademika – rzekł Wiktor à propos niczego.

– Wiktorze, Aleja Wiązów jest jednokierunkowa – stwierdził doktor Bridgewater po chwili.

– Myślałem, że jedziemy Aleją Świerków – odparł Wiktor.

– Tak się składa, że to Ścieżka Seminolów – powiedział Marshall. – Nie miałem pojęcia, gdzie nas wieziesz.

Wiktor skręcił z ulicy w dobrze zapowiadający się podjazd, gdzie samochód natychmiast ugrzązł w zaspie, a wszystkie wysiłki, żeby go z niej wydostać, spełzły na niczym.

Rozdział drugi

– Co dzisiaj robisz, Fabio? – zapytał Wiktor.

– Jestem w połowie Nie ma Albertyny – odpowiedziała Fabia – ale to nic pilnego. Nigdy nie chciałabym skończyć Prousta. Niewykluczone, że wyskoczę do Nowego Jorku. Czytałam we wczorajszym „Timesie”, że jest wielka wyprzedaż reprodukcji obrazów malarzy współczesnych. Ciekawe, czy Marshall umówił się z kimś na lunch.

– Skąd wiesz, że pojechał do pracy – rzekł Wiktor, wstając od stołu.

– Wcale tego nie powiedziałam – odparła Fabia beztrosko.

– Nikt nie ośmieliłby się oskarżyć moich dzieci – mówił doktor Bridgewater, podchwytując ton córki – że ciężko pracującym ludziom odejmują chleb od ust.

– Mam nadzieję, że nie będziesz już kupować żadnych obrazów – głos Marty dobiegł ze spiżarni. – Mamy ich tutaj pod dostatkiem.

– Zupełnie nie rozumiem, czemu tak mówisz, Tato – powiedziała pani Bridgewater. – Przecież nie chciałbyś, aby Fabia mieszkała w mieście z dala od domu. A ja w żadnym razie nie chciałabym narażać jej na udrękę codziennych dojazdów do pracy.

– Ale ja mam już dosyć przesiadywania w domu całymi dniami – mówiła Fabia. – Ciekawe, czy nie znalazłaby się dla mnie jakaś praca w biurze Marshalla.

– Dlaczego nie przestaniesz się wreszcie certolić i nie poprosisz go o rękę? – zapytał Wiktor, robiąc oko do matki.

– Bo może żywię obawę, że wtedy Alicja oświadczy się tobie? – cierpko odparła Fabia.

– Jeżeli jedziesz do Nowego Jorku – rzekł doktor Bridgewater – chciałbym, żebyś wpadła do trafiki i zapytała, dlaczego nie przysłali moich cygar.

Marshall spode łba spojrzał na gońca, który położył na biurku plik papierów. – To powinno być w koszyku z napisem „poczta wchodząca”, a nie na moim biurku – powiedział. – Chyba jesteś tu nowy.

– Tak, proszę pana – odparł chłopak, wychodząc z pokoju.

– Czy śnieg bardzo dawał się we znaki w waszych stronach? – zapytała panna Burgoyne. Panna Burgoyne, zwana Betty przez pozostałe sekretarki, była starsza od Marshalla i było to widoczne w jej zachowaniu wobec niego.

– Owszem. A u was?

– U nas prawie w ogóle nie padało – odpowiedziała panna Burgoyne – choć nie wiem, skąd mogłabym o tym wiedzieć, skoro przez cały weekend nie wystawiałam nosa z domu.

– W chińczyka się grało – Marshall zaśmiał się szyderczo.

– Goniec przyniósł panu nie te papiery – zauważyła panna Burgoyne. – Napisane „Roszczenia” jak wół.

– Nic nie szkodzi. I tak chciałem teraz podyktować kilka listów.

– Być może te papiery potrzebne są komuś w dziale Roszczeń – wyjaśniła cierpliwie panna Burgoyne.

– Nie moja sprawa. Proszę zadzwonić po gońca. – Panna Burgoyne chwyciła słuchawkę dzwoniącego telefonu Marshalla. – Jakaś panna Bridgewater do pana – zameldowała. – Czy mam powiedzieć, że jest pan zajęty?

– Może coś się stało w domu. Niech wejdzie. A skoro nie jest pani zajęta, czy byłaby pani łaskawa własnoręcznie zanieść te papiery na górę?

– Pan Bush może panią przyjąć – rzekła gładko panna Burgoyne. Zabrała niepożądane papiery i wyszła.

– Mam nadzieję, że nie wyciągnęłam cię z jakiejś narady czy czegoś w tym rodzaju – powiedziała Fabia. – Zazdroszczę wam, ludziom interesu, tych przytulnych gabinecików.

Rozdział trzeci

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Rozdział czwarty

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Rozdział piąty

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Rozdział szósty

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Rozdział siódmy

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Rozdział ósmy

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Rozdział dziewiąty

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Rozdział dziesiąty

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Rozdział jedenasty

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Rozdział dwunasty

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Rozdział czternasty

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Od tłumaczy

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.