Głos przeszłości - Zbigniew Zborowski - ebook + audiobook + książka

Głos przeszłości ebook i audiobook

Zbigniew Zborowski

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Dwie Warszawy – ta z czasów wojny i współczesna. Łączy je miłość, zagadka i… zbrodnia.

W warszawskim getcie giną młode kobiety. Nikt nie był zainteresowany szukaniem Golema – brutalnego mordercy. Przemierzając szmuglerskie meliny i skorumpowane urzędy, tropem zbrodni podąża były funkcjonariusz polskiej Policji Państwowej, Żyd, ojciec młodej Cyli – Andrzej Bartycki.

W tym samym czasie do getta wkracza z tajną misją podoficer oddziału AK – Jerzy Popławski – zadeklarowany antysemita. Mimo swoich przekonań, mężczyzna zakochuje się w Cyli, a ich miłość przetrwa wszelkie przeciwności.

Warszawa rok 2017. Piotr Hamer, recydywista, który stara się zostać uczciwym człowiekiem. Pracuje w hospicjum, gdzie zaprzyjaźnia się z Lusią, młodą dziewczyną z dobrego domu. Na skutek splotu zdarzeń oboje wchodzą w drogę „czyścicielom kamienic”, lecz to nie oni są największym problemem.

W cieniu czai się Golem - morderca sprzed ponad pół wieku!

Pasjonująca zagadka i miłość przekraczająca granice w wiernie odmalowanym klimacie okupacyjnej Warszawy. Skrupulatnie przedstawione ówczesne realia, napięcia i gusta żyjących wtedy ludzi oraz wątek współczesny napędzany warszawską aferą reprywatyzacyjną.

Zbigniew Zborowski – dziennikarz i autor sześciu książek cieszących się powodzeniem. Laureat wyróżnienia w literackim konkursie miesięcznika „Fantastyka”, absolwent Studium Scenariuszowego przy Łódzkiej Szkole Filmowej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 345

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 2 min

Lektor: Zbigniew Zborowski

Oceny
4,4 (59 ocen)
36
14
7
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AnnaDe1980

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa i wciągająca. A Filip Kosior nawet gdyby książkę telefoniczną czytał, to okazałoby się, że akcja tam wartka i poruszająca 😁
10
laiagogo

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała książka. Obydwa wątki - i ten z czasów wojny i współczesny - bardzo interesujące. Romans i kryminał z historią w tle. Aż wierzyć się nie chce, że autorem nie jest kobieta, bo nieczęsto się zdarza, żeby świetne książki dla kobiet napisał mężczyzna.
10
ewafraczyk

Dobrze spędzony czas

Przeszłość i współczesność. Dwa wątki luźno połączone. Oba ciekawe i poruszające emocjonalnie. W obu mamy brutalne zbrodnie i zagmatwane śledztwo. We wspólczesnym nieco rozczarowało mnie mało przekonujące rozwiązanie kryminalnej zagadki. Mimo to powieść jest naprawdę interesująca. Zawiera wiele odniesień do zdarzeń autentycznych. Mocny łyk historii wojennej, okupacyjnej i tej najnowszej sprzed kilku, kulkunastu lat. Polecam.
10
januzal

Nie oderwiesz się od lektury

ok.02.24
00
Antwerpen

Nie oderwiesz się od lektury

👍
00

Popularność




PROLOG

Kwiecień 1942

Warszawa, targowisko na Kercelaku

– Nie! Nie strzelaj! Nie zabijesz mnie przecież na oczach mojego Felka! Nie każ dziecku na to patrzeć!

Jeszcze sekundę wcześniej w tym miejscu panował wielki tłok. Kupujący z trudem przeciskali się między byle jak pozbijanymi z desek budami, w których handlarze sprzedawali na wagę ziemniaki, brukiew, kaszę i mąkę. Ludzie tłoczyli się i zderzali ze snującymi się w tę i z powrotem bystrookimi cwaniakami, którzy pod długimi płaszczami, na specjalnych haczykach, mieli pozawieszane połcie słoniny i pęta kiełbasy ze „Świniakowa”, czyli Karczewa. Ludzka rzeka opływała niewielkie wózki i stoliki, przy których zażywne kobiety nawoływały, żeby kupować u nich gorące pyzy w słoikach, a wychudzeni, jakby zawstydzeni inteligenci próbowali spieniężyć lub zamienić na prawdziwy, znaczy niekartkowy chleb palto żony, lakierki od surdutu lub zegarek cebulę jeszcze po ojcu.

Gwar, ścisk, zamęt.

I nagle cisza. Handlarze, kupujący, przyjezdni i miejscowi, kieszonkowcy, benklarze, uczciwi obywatele, patrioci i szmalcownicy – wszyscy cofnęli się zgodnie, tworząc zwartą ścianę ludzkich twarzy. W pustym kręgu na wydeptanej ziemi zostali tylko oni dwaj.

– Jestem niewinny!

Lufa visa zatańczyła Jurkowi przed oczami. Szczerbinka żadną siłą nie chciała spotkać się z muszką. Ręka zrobiła się ciężka i miękka, palec na spuście zmartwiał.

– W imieniu Polski Podziemnej…

– To pomyłka!

– …zostałeś skazany na śmierć…

– Popełniasz błąd!

– …za zdradę ojczyzny.

Cisza aż dzwoniła w uszach. Czas stanął w miejscu. Tamten – barczysty, kędzierzawy blondyn o mięsistych ustach – najpierw zacisnął powieki i skulił się w sobie, ale kiedy strzał wciąż nie padał, uchylił oczy. Lufa ośmiostrzałowego visa już nie tańczyła. Ona się zataczała i drżała. Do licha! Czemu to takie trudne?

– Strzelaj! – dobiegł go zza pleców głos Mikrego. – Kończ sprawę!

Ale wystrzału wciąż nie było. Broń stawała się coraz cięższa, coraz trudniej było nad nią zapanować. Kolba lepiła się od potu, lufa celowała to w ziemię, to w niebo.

Blondyn zrobił dwa kroki w tył. Na białej jak płótno twarzy pojawił się cień nadziei. I lekki uśmiech. Znowu się cofnął, mur gapiów za nim rozstąpił się. Odwrócił się, chwycił za rękę oszołomionego chłopca w cyklistówce.

– Jerzyk, wal w skurczybyka, bo nam nawieje!

Wystrzał nie był głośny. Mężczyzna poczuł lekkie kopnięcie w nadgarstku. W bazarowym powietrzu rozeszła się ledwo wyczuwalna woń spalonego kordytu. Czy trafił? I tak, i nie. Pocisk posłany z rozchwianej ręki tylko drasnął czaszkę tamtego. Ponieważ jednak była to kula kalibru dziewięć, odłupała kawał kości i rozbryzgała po stojącym obok dziecku buraczaną maź. Rykoszet uderzył w pobliską budę z używanymi ciuchami, odrywając z deski długie drzazgi. Chłopiec nazwany wcześniej Felkiem patrzył oszołomiony na dorosłego chwiejącego się bez tylnej połowy głowy, a krwiste rozbryzgi na jego pucołowatej buzi sprawiały wrażenie upiornych piegów. Usta wyglądającego na jakieś siedem lat dziecka zaczęły wykrzywiać się w podkówkę, kiedy uścisk dorosłej dłoni na jego rączce osłabł, rozluźnił się, a ciało jego ojca osunęło się w zadeptany pył Kercelaka.

– Jerzyk! Chodu! Zgolamy do rikszy!

Mikry nie stracił rezonu. Szarpnął oszołomionego wciąż strzelca za palto, wciągnął w rozstępujący się tłum i poprowadził w stronę ulicy Towarowej, gdzie czekał transport. Zanim wsiedli do rikszy, pojawiła się jeszcze Sarna, łączniczka z grubym blond warkoczem, która sprawnym ruchem wyjęła Jerzemu z palców broń, schowała ją w zakamarkach swojej spódnicy i zaraz rozmyła się w tłumie.

Chwilę później siedzieli obaj na podwójnej kanapie, a za nimi Welwet sapał i stękał, naciskając pedały. Mikry rozejrzał się, szczególnie pilnie lustrując wylot ulicy Leszno, którą raptem sto metrów dalej zamykała pilnowana przez esesmanów brama getta – ale nigdzie nie było widać Szwabów. Riksza skrzypiała i jęczała, ale mknęła już z szybkością pozwalającą wyprzedzić ciągniętą przez wysuszoną szkapę kołową platformę z poustawianymi na niej krzesłami dla pasażerów zmierzających z Kercelaka do Śródmieścia i dalej na plac Zbawiciela.

– No to się udało! – Odetchnął z ulgą Mikry, kiedy podskakując na nierównym bruku, skręcili w Krochmalną, a potem we Wronią, gubiąc się w gąszczu odrapanych kamienic.

Jerzy Popławski, pseudonim Jerzyk, nie odpowiedział. Pęd powietrza chłodził mu rozpaloną twarz, wyciskał łzy z oczu i łagodził wzbierające w głębi gardła torsje. Ostatni raz czuł się tak dwudziestego ósmego września trzydziestego dziewiątego roku, kiedy wraz z innymi poznaniakami z 25 Dywizji Piechoty składał broń po bitwie o Warszawę. Wtedy przegrał. Ale teraz to była chyba wygrana?

część I

Pierścionek

1

Kwiecień 2017

Warszawa, osiedle Ursynów

Wszedł do pokoju, stąpając na palcach, żeby nie obudzić Lusi. O leżącą pod oknem staruszkę się nie bał. Nie narobi hałasu, bo od kilku dni dogorywa podłączona do kroplówki z morfiną. Delikatnie postawił wiadro, mocniej ujął mopa i cichutko jak myszka zaczął przemywać podłogę.

– Piotrek?

Zesztywniał. Wstrzymał oddech. Ale wiedział, że już jest za późno.

– Daj spokój, Piotrek, wiem, że to ty.

Ciężko westchnął, odłożył mop.

– Nie chciałem cię budzić, Lusia.

– W ogóle ostatnio mnie unikasz.

– Nie, ja… mam po prostu swoją robotę – skłamał.

Dziewczyna poklepała brzeg łóżka.

– Usiądź na chwilę.

Ostatni raz, niemal tęsknym spojrzeniem, obrzucił wiadro i mopa, po czym podszedł i przysiadł na posłaniu.

Drobniutka i delikatna jak skrzydło ważki dłoń dziewczyny sprawnie wymacała jego dłoń. Drobne palce wplotły się zwinnie pomiędzy jego grube, pokancerowane licznymi bliznami, oszpecone tatuażami paluchy.

– To jak będzie?

– Z czym? – Udawał, że nie rozumie.

– Ty już dobrze wiesz. – Blade usta drgnęły w trochę tęsknym, a trochę psotnym uśmiechu.

* * *

Godzinę później zbiegał z kilku stopni prowadzących do wejścia wprost na szeroki chodnik ciągnący się wzdłuż ulicy. Znowu się zasiedział. A przecież lada chwila miał przyjechać ten facet z komodą.

Szybkim krokiem ruszył na przystanek autobusu 179, który dojeżdżał do stacji metra Imielin.

– Gdzie cię podrzucić, Hamer?

Zatrzymał się jak wryty. Do licha, stracił czujność. Zapomniał przed wyjściem z pracy zlustrować przez okno ulicę.

– Co masz taką minę, jakbyś akt oskarżenia zobaczył? – zarechotał tamten.

Śmiechowi zawtórowały jeszcze dwa inne głosy.

Powoli zmierzył ich wzrokiem. Trzej faceci oparci o dwa nieprzepisowo zaparkowane na ścieżce rowerowej beemki. Dwóch z nich pierwszy raz widział na oczy. Młode wilczki o wyzywających spojrzeniach, skore do wszczęcia jakiejkolwiek awantury, byle tylko się wyróżnić w oczach szefa. Ci się nie liczyli.

Problem stanowił czterdziestoletni łysy i przysadzisty mężczyzna w rozchełstanej na piersi koszuli i rozpiętej marynarce, spod której z bezczelną ostentacją wyglądała na świat kolba siedemnastostrzałowego glocka.

– Sie masz, Krokodyl – wycedził Piotr Hamer.

Tamten nie odpowiedział od razu. Przeniósł wzrok na budynek, potem krytycznym spojrzeniem zlustrował Piotra. Cmoknął, splunął, pstryknął palcami.

– Cienko się przędzie, co? – zagadnął.

Na przystanek podjechało właśnie 179. Wysiadła z niego para dość młodych, sprawiających wrażenie zdezorientowanych ludzi. Potem drzwi się zamknęły, silnik zawarczał, autobus mrugnął migaczem i w żółwim tempie powlókł się w kierunku stacji metra. Piotr miał dość rozsądku, żeby nie próbować do niego wsiadać.

– Na co ci ta robota z umarlakami? – kontynuował Krokodyl, wskazując podbródkiem hospicjum.

Do budynku, który dopiero co opuścił Piotr, właśnie wchodziła para z autobusu.

– Rajcuje cię to czy jak?

Dwa wilczki znowu zarechotały. Jeden z nich oderwał się od swojego auta i zrobił krok w stronę Piotra, ale krótkie warknięcie Krokodyla osadziło go w miejscu.

– Spokojnie, Robal!

– Czego ty ode mnie chcesz? – zapytał Piotr. – Zabłądziłeś na Ursynowie? Chcesz pożyczyć kasę?

Spore brzuszysko Krokodyla aż się zatrzęsło ze śmiechu. Jego pomagierzy zmełli w ustach przekleństwa.

– Ty mi chcesz pożyczać sałatę, Hamer? – rechotał tak, że aż z kącika oka musiał otrzeć łzę. – Masz tupet jak na takiego psiego chujka, w jakiego się zmieniłeś.

Znowu zapadło milczenie. Od strony odległej trasy do Piaseczna dobiegło tylko jakieś gniewne trąbienie, ulicą obok nich przemknęło kilka osobówek, niebo nad osiedlem rozchmurzyło się na moment i w tysiącach okien blokowiska zalśniło słońce.

– Wsiadaj. – Krokodyl wskazał kciukiem czarne bmw 530d, na którego masce przysiadł. – Podrzucę cię. Pogadamy po drodze. À propos, gdzie ty właściwie teraz mieszkasz?

To była ostatnia informacja, jaką podzieliłby się z Krokodylem.

– Nie, dzięki – odparł, siląc się na swobodny ton. – Jestem na warunkowym. Na co mi kłopoty?

– Myślisz, że to gorące auto? – Twarz mężczyzny wyrażała święte oburzenie.

– Aż parzy.

Krokodyl z namaszczeniem pokiwał głową.

– Wiesz, że mógłbym im kazać – nie oglądając się, wskazał kciukiem dwóch napiętych jak struny zakapiorów – zapakować cię do bagażnika, wywieźć do Lasu Kabackiego i tam skończyć rozmowę?

– Wiem – odpowiedział szczerze Piotrek. – Tylko po co miałbyś to robić? Paliwo coraz droższe, Kabaty wcale nie tak blisko, a ty masz trzylitrowy silnik.

Tamten zdawał się chwilę trawić te słowa. W końcu westchnął, podszedł do drzwi auta, położył grube paluchy na klamce. Wilczki strzyknęły w stronę Piotra śliną.

– Do zobaczenia, Hamer – pożegnał się Krokodyl. – Bo to jeszcze nie koniec.

* * *

Zdążył wybiec z metra na stacji Arsenał, kiedy zadzwonił telefon.

– No to jestem! – usłyszał sepleniący w warszawskim slangu głos człowieka, którego ogłoszenie znalazł na olx. – Zabieraj pan ta komoda, bo za chwyle musze być już na Chomiczówkie.

„Co to znaczy za chwilę?” – zastanawiał się, biegnąc Marszałkowską w stronę niebotycznie wysokich bloków osiedla Za Żelazną Bramą. „Czyżby facet nie zamierzał pomóc mi wtargać tego na górę?”

Kiedy zdyszany wypadł na alejkę pod swoim kilkunastopiętrowcem, niebo się zaciągnęło i po twarzy sieknęła go mżawka. Nieosłonięta niczym przed deszczem komoda, którą zamówił w Internecie, już stała na asfalcie obok pikapa. Na jego pace piętrzył się jeszcze jakiś stół i wyściełane – kompletnie pewnie już nasiąknięte wodą – krzesła.

– No wreszcie. Cztery dyszki, jak żeśmy się umawiali – wyseplenił barytonem człowiek w bejsbolówce z orłem białym i czarnej bluzie z gotyckim napisem: „Pamiętamy o kolegach z wyrokami”.

Piotr zmierzył mebel krytycznym okiem. Choć niewątpliwie antyczny, ozdobny, rzeźbiony we wzory, na zdjęciu w sieci wyglądał zdecydowanie bardziej świeżo.

– Korniki z niego nie wylezą?

Czarna bluza aż się zagotował.

– A co ty mi tu, koleżko, skecze zaczynasz odstawiać? Cena ugadana. Szafeczka pierwsza klasa. Mało jeżdżona, nietrykana. Można telewyzorek se na niej postawić, albo posadzić lalunię, żeby rozłożyła kulaski.

Piotr otarł pot z czoła i podrapał z wahaniem ostrzyżoną na jeża głowę. Dopiero wtedy sprzedawca dostrzegł jego tatuaże.

– No dobra, niech będą trzy i pół dyszki, jak dla kolegi spod celi.

– Ale pomożesz mi to wnieść?

Czarna bluza aż jęknęła z rozpaczy.

– Kochany, nie ma opcji, ja mam jeszcze stół dębowy oryginał i dwa krzesła rokokoko na Chomiczówkie. Mogę ci najwyżej nadrzucić to cacko na plery. W ramach przysługi gratis, bo mi na ziomala wyglądasz.

Chwilę później odjechał, a Piotr poczuł, że drewniane bydlę zaraz wtłoczy go w asfalt. Komoda ważyła chyba ze sto kilo! Stał zgięty wpół, ściskając na wysokości barków dwie nóżki, i rozpaczliwie rozglądał się za jakąkolwiek odsieczą. Nie musiał długo czekać. Od osiedlowego sklepiku po drugiej stronie uliczki oderwały się dwa szare cienie z postawionymi kapturami i rękami wbitymi w kieszenie.

– Pomóc z tym do windy, szefie?

– A ile to będzie kosztowało?

– Jedenastaka.

– Dlaczego akurat jedenaście złotych? – wysapał Piotr, czując, jak z każdą sekundą opuszczają go siły.

– Dwie nalewki wiśniowe po pięć pięćdziesiąt za butelkę. Rachunek jak dla pierwszaka.

Spojrzał tęsknie w stronę odległych o pięćdziesiąt metrów drzwi do bloku. Właśnie się otworzyły, wypluwając z wnętrza kilkunastu wyglądających identycznie Azjatów. Jedenaście złotych. Nie miał do wydania takiej forsy. Cały jego majątek to sto trzydzieści. A przecież trzeba coś jeść do końca miesiąca.

Ruszył. Po pierwszym kroku myślał, że zaraz pękną mu rzepki kolanowe, po drugim puls zadudnił w głowie. Z każdym kolejnym szło się jednak lepiej. Doczłapał do wejścia, sympatyczna staruszka przytrzymała mu drzwi, wkroczył na klatkę schodową.

Na windę czekał tłum ludzi. Pani z dwoma dogami arlekinami, kolejna grupka skośnookich, starszy pan z wózkiem wypełnionym zakupami z pobliskiej Hali Mirowskiej. Co robić? Czekać na kolejną windę? Piotr czuł, że jeśli raz postawi mebel, już więcej go nie uniesie. Sam nie wierząc, że to robi, ruszył ku schodom. I znów – pierwszy krok był piekłem, drugi już tylko cierpieniem. A trzeci po prostu wysiłkiem ponad siły.

Spocony i zadyszany spłoszył całującą się parę nastolatków na pierwszym, gromadkę gimnazjalistów zaciągających się blantami na drugim i pana Zalewskiego na trzecim, który jak zwykle był zbyt pijany, by trafić kluczem w zamek kraty odcinającej ślepą kiszkę klatki schodowej, w której mieściło się jego mieszkanie.

Kwadrans później, spocony jak mysz, ledwo stojąc na nogach i z obolałymi plecami, wycierał komodę z wody w swojej kawalerce. Swojej? Zwykła wynajmowana dziura na osiedlu zamieszkanym już niemal wyłącznie przez emerytów i wietnamskich lokatorów gnieżdżących się po kilkunastu w jednym lokalu. Piąte piętro, znośny widok na sąsiedni piętrowiec, kuchnia w wypłowiałej tapecie imitującej cegłę, pokój w przedpotopowej boazerii. Poza tym gołe ściany. Prawie tysiąc złotych miesięcznie plus czynsz, prąd i woda. Sporo jak na recydywistę stawiającego pierwsze kroki na drodze praworządności i cnoty.

Handlarz trafił w sedno, rzeczywiście planował ustawić na komodzie telewizor. Oczywiście jak już uzbiera na używany. Skończył wycierać i przyjrzał się swojemu pierwszemu nabytkowi w nowym mieszkaniu. Poszarzała, odłażąca politura. Masywny blat, pod nim dwie szuflady z fantazyjnymi, chyba mosiężnymi uchwytami. Jeszcze niżej dwoje drzwiczek do szafek z półkami. Na drzwiczkach rzeźbione motywy słońca i jakichś strażników z halabardami. Koleś w patriotycznej bejsbolówce miał rację. Rokokoko.

Spróbował wysunąć szuflady. Jedna wyszła gładko, druga z trudem. Coś ją musiało blokować. Później się sprawdzi. A zresztą, i tak nie za bardzo miał co do niej schować. Otworzył więc szafki. Zajrzał do środka, powyjmował półki, opukał plecy komody. Od razu wyczuł, że są mocno obluzowane – to pewnie one blokowały szufladę. Natężył się, odsuwając mebel od ściany, i zaszedł go od tyłu. Tak, wcześniej nie zauważył, ale plecy ledwo się trzymały. Ktoś musiał upychać w komodzie za dużo gratów i wypchnął niechcący jej plecy. Z drewnianej obudowy wyskoczył cały rządek gwoździków. Jedna z szuflad, nie znajdując oparcia, zeskoczyła z szyny, przechylając się nieco.

Piotrek nie miał młotka, ale miał adidasy marki Puma. Zdjął więc jeden, przyklęknął, wycelował i zaczął dobijać plecy podeszwą. Komoda zadrżała, sklejka trzasnęła, coś brzęknęło o podłogę. Nachylił się i ujrzał…

– Ja pierdykam! – Aż gwizdnął z podziwu.

Na podłodze leżał pierścionek. Chyba złoty. A do tego z maleńkim, ładnie osadzonym brylantem. Zdecydowanie stary, bo pokryty kurzem i patyną.

2

Kwiecień 1942

Warszawa, getto żydowskie

Welwet podwiózł go rikszą w pobliże bramy na Lesznie. Szlaban był właśnie podniesiony, a brukowaną ulicą między dwiema ścianami fasad zaniedbanych kilkupiętrowych kamienic maszerowali ludzie z opaskami z gwiazdą Dawida eskortowani przez dwóch żandarmów. To byli prowadzeni do pracy w aryjskiej części dzielnicy Żydzi, po obu stronach muru nazywani placówkarzami.

– Gotów? – szepnął zza jego pleców siedzący na rowerowym siodełku Welwet.

– Jeszcze jak! – Jerzy starał się zawadiackim tonem zamaskować wyciskający mu soki z żołądka strach.

– Powodzenia!

Jurek Popławski wstał z kanapy, prostując się na całą wysokość, obciągnął garnitur, wyrównał kapelusz, przesunął aktówkę pod pachę. Przed wojną, choć w dniu jej wybuchu był niespełna dwudziestolatkiem, lubił nosić się elegancko. Czy to w mundurze, czy po cywilnemu. Zresztą, chyba głównie swojej prezencji zawdzięczał to, że został ordynansem rotmistrza Antoniego Paszkowskiego, dowódcy 25. szwadronu kawalerii dywizyjnej. Ale to stare dzieje. Potem, w obozie jenieckim w Woldenbergu, a zwłaszcza później – po ucieczce wraz z sześcioma kolegami z baraku w Oflagu II C – wymogi konspiracji kazały się nosić nijako. Bufiaste spodnie, wyświechtana marynarka, cyklistówka. Teraz, w garniturze i pod krawatem, w bryczesach i wypastowanych na glanc oficerskich butach „szklankach”, czuł, jak powoli powraca mu dawna pewność siebie.

Ruszył bez słowa w kierunku strażniczej budki, przy której kręcił się postawny esesman z plecionym skórzanym pejczem. Na jego widok Popławskiemu znów skurczyło się serce, ale energiczny stukot jego podkutych zelówkami butów szybko go uspokoił.

„Jesteś Niemcem. Ważniakiem. Przyjechałeś tutaj aż z Krakowa z rozkazu gubernatora Hansa Franka”, powtarzał w myślach jak litanię.

Esesman już go spostrzegł. Wyszedł przed opuszczony ponownie szlaban, stanął w rozkroku, skrzyżował na plecach dłonie z pejczem. Popławski dostrzegł na jego barkach pagony rottenführera.

– Stać! – wydarł się Niemiec.

Nogi niemal wykonały rozkaz. Głowa jednak zmusiła je do dalszego marszu. Szedł energicznym krokiem prosto na strażnika.

– Stój, bo zastrzelę jak psa! – Esesman przełożył pejcz, sięgając prawą dłonią do kabury przy pasie.

Jerzy Popławski zatrzymał się metr od niego.

– Czego się pan tak wydziera, rottenführer? – zapytał spokojnie idealną niemczyzną, jaką wbito mu do głowy w Marcinku, renomowanym poznańskim liceum. – Do Niemca chce pan strzelać? Przeszedł pan na stronę Żydów?

Esesman aż spurpurowiał.

– Ja? Do Żydów? Jak pan śmie?!

Do Popławskiego dotarło, że przeholował. Nie mógł jednak teraz spuścić nagle z tonu.

– Nazwisko?

Niemiec zmierzył go wściekłym wzrokiem, ale dobra pruska tresura wygrała z emocjami.

– Rottenführer Josef Blosche! – Strzelił obcasami. – A ty to kto?

Jerzy zauważył kątem oka, że ruch wokół nich zamiera. Z budki wyszedł drugi strażnik i gapił się na nich ze zmarszczonym czołem, kilkoro kręcących się w pobliżu ludzi z opaskami zerkało na nich lękliwie.

– Doktor Gustaw von Plessen – odpowiedział, podając Niemcowi dokumenty wykonane przez Wydział Legalizacji i Techniki powołanej dopiero co Armii Krajowej. – Główny Kontroler Instytutu Zapobiegania Epidemii Tyfusu.

W oczach esesmana znowu zabłysła wściekłość.

– Jesteś cywilem? I obrażasz żołnierza SS?

– Jestem cywilem przysłanym tutaj z rozkazu samego gubernatora Hansa Franka, naczelnika Generalnego Gubernatorstwa. – Popławski wytrzymał spojrzenie żołdaka. – Cywilem, któremu przed chwilą groziłeś śmiercią.

Z tamtego lekko uszło powietrze.

– Wy w Krakowie żyjecie sobie jak pączki w maśle – wybąkał Niemiec. – Nie macie pojęcia, jaki bandytyzm panuje w Warszawie. Tu trzeba być czujnym, bo inaczej…

– Przysłano mnie, abym zbadał zagrożenie epidemiologiczne w dzielnicy żydowskiej – wszedł mu w słowo Jerzy. – Podobno nie radzicie sobie z zarazą tyfusu.

Podoficer tylko wzruszył ramionami.

– Spóźniłeś się pan. Żydłaki padały tutaj jak muchy, ale to było w zeszłym roku. Teraz jest już z nimi dużo lepiej.

– Mimo to wykonam swoje obowiązki – zauważył sztywno von Plessen. – I uprzedzam, że będę się tu pojawiał codziennie, co najmniej przez dwa, trzy tygodnie.

Bez dalszych wyjaśnień wyjął z dłoni Josefa Blosche swoje fałszywe papiery i ruszył przed siebie.

– Pieprzony arystokratyczny dupek – usłyszał za plecami teatralny szept rottenführera. – Oby cię w tym śmietniku oblazły wszy, urzędasie!

* * *

Kiedy ruszył przed siebie ulicą Leszno, pochwycił przelotne spojrzenie dziewczyny o ciemnej karnacji i wielkich czarnych jak dwie studnie oczach. To była tylko chwila, ułamek sekundy. Zaraz się odwróciła, furkocąc falbaną sukienki uszytej z dwóch poszew, i zawróciła w kierunku bramy na przeciwległym końcu getta. Ktoś za nią zawołał:

– Hej, Cyla! Królowo Deptaka!

Odwróciła się nieco, posłała wielbicielowi promienny uśmiech i zamaszyście ruszyła przed siebie, ciągnąc za sobą dziesiątki pełnych podziwu męskich spojrzeń.

„Cyla” – pomyślał dziwnie wytrącony z równowagi.

Zaraz się jednak zreflektował. Ot, jeszcze jedna zamknięta w getcie Żydówka. W sumie jest ich tu wszystkich ponoć czterysta tysięcy. Straszny tłok. Ale skoro mają siłę strzelać oczami i flirtować, to chyba nie jest z nimi tak źle, jak szepczą niektórzy żydofile po aryjskiej stronie muru. Hitler to śmiertelny wróg, ale problem żydowski rozwiązał po wizjonersku. Nareszcie przestali się panoszyć, głuszyć polską przedsiębiorczość, cisnąć uczciwych ludzi lichwiarskimi kredytami.

Jerzy Popławski, paniczyk z niedużego majątku w Kórniku pod Poznaniem, dandys i kawalerzysta, marzył o Rzeczypospolitej wolnej od lichwy, wyzysku, cwaniactwa i zmowy handlowej. Czystej i świętej. Takiej, w której Polak Polakowi byłby bratem, przyjacielem, pomocną dłonią w potrzebie. Takiej, jakiej nadejście wieszczono w powszechnie czytanym w Poznaniu i Wielkopolsce „Małym Dzienniku” i „Rycerzu Niepokalanej”. Krótko mówiąc, Polski bez komuchów, lewaków i Żydów.

Szedł dalej w gęstniejącym tłumie. Życie getta toczyło się głównie na ulicy. Mijał handlarzy starzyzną, głównie różnymi ciuchami, którzy zajmowali całe chodniki. Przeciskał się obok węglarzy sprzedających czarne bryłki na sztuki. Patrzył na kobieciny pchające oplecione drucianą siatką dziecięce wózki, w których poukładały swoje rachityczne wypieki.

„Po co im te siatki?” – zastanowił się. „I co się stało z małymi dziećmi?”

Odpowiedź na pierwsze pytanie otrzymał, gdy doszedł do skrzyżowania i skręcił w Karmelicką.

Tu tłum zrobił się jeszcze gęstszy, w uszy uderzyła jeszcze większa wrzawa.

– Do gorącej kawy! Do słodkiej! – nawoływały sprzedawczynie stojące przy osmalonych garach pełnych czarnej lury, z których wystawały zatopione w nich chochle.

– Receches, łatkes, hajse! – darły się baby w chustach tulące do siebie miski pełne racuchów kartoflanych po sześćdziesiąt groszy sztuka.

Nagle tuż obok Jurka śmignął jakiś cień. Człowiek w łachmanach, zarośnięty, rozczochrany, chudy jak szkielet. Z niespodziewaną zwinnością doskoczył do oplecionego siatką wózka z wypiekami, wężowym ruchem wsunął pod drut rękę, porwał placek i rzucił się do ucieczki.

– Chaper! Chaper! Łapać chapera! – zawrzał tłum.

Chudzielec uciekał, pożerając równocześnie swoją zdobycz, ale nie dobiegł daleko. Trzydzieści metrów dalej wpadł prosto w ręce dwóch raczej wątłych, ale pełnych urzędowego dostojeństwa mężczyzn w granatowych czapkach z jasnoniebieskimi otokami. Byli uzbrojeni w pałki i wiedzieli, jak ich użyć. Obalili złodzieja na ziemię i z furią zaczęli go okładać.

– Halt! – ryknął Popławski, zanim zdążył się zastanowić, co robi.

Tamci zamarli w postawie usłużnego wyczekiwania. Głodomór wykorzystał ten moment, żeby pozbierać z bruku okruszki. Niektóre potoczyły się aż do rynsztoka i pod leżące w nim ciało truposza. Równie jak on chudego i zaniedbanego, tyle że już martwego. Popławski przeczytał bezwiednie tytuł w przykrywającej litościwie jego twarz „Gazecie Żydowskiej”: „Funkcjonariusze ŻSP w piwnicy przy ulicy Pawiej znaleźli rozkawałkowane i niekompletne ciało Miry Applestein. To już ósma ofiara Golema!”. ŻSP? Co to takiego? Przeniósł wzrok na wpatrujących się wciąż w niego cudaków z pałkami i wtedy dostrzegł na mankietach ich marynarek żółte opaski z napisem: „Żydowska Służba Porządkowa”. Aha.

– Co tu się dzieje? – spytał po niemiecku.

– Przecież to chaper, szanowny panie! – odezwał się starszy stopniem (miał na środku czapki nabite dwa gwoździe).

A widząc, że człowiek w garniturze nadal przygląda mu się badawczo, wyjaśnił:

– Chaper, od polskiego słowa „chapnąć”, czyli złapać znienacka. Podbiega taki głodomór do stoiska, kradnie i zjada w czasie ucieczki. Darmozjad.

Popławski zaczął żałować, że się wmieszał. Żydki biją Żydka, wielkie rzeczy!

– Co z nim zrobicie?

Funkcjonariusze spojrzeli tylko po sobie.

– Do aresztu na Gęsią szkoda nawet takiego prowadzić. – Wzruszył ramionami ten z dwoma gwoździami. – Myśleliśmy, że damy mu parę kuksańców i tyle. I tak toto zaraz z głodu zdechnie.

Powoli pokiwał głową. Patrzyły na niego dziesiątki, jeśli nie setki par oczu. Nieźle. Jak na żołnierza wykonującego tajną misję narobił wokół siebie niezłego rabanu. Brawo. Jak teraz z tego wybrnąć?

Na szczęście chaper skończył wybierać z ulicy okruszki i galopując na czworakach, rzucił się Karmelicką w dół ku Lesznu. Sekundę później zniknął w tłumie.

– Dobra robota – pochwalił funkcjonariuszy Jerzy i czym prędzej ruszył w przeciwną stronę.

„Masz zadanie. Skoncentruj się” – upomniał się, idąc niespiesznie Karmelicką w kierunku skrzyżowania z Dzielną i Więzienną. To był jego cel. Główny punkt obserwacyjny na trasie wiodącej do więzienia na Pawiaku. A w przyszłości, być może, także miejsce akcji.

3

Dziewczyna mu uciekała. Zamknęła oczy, zwiotczała, jej skóra zrobiła się sucha i zimna. Zimny był nawet różowawy pot na jej czole. Swoją drogą zabawne, że człowiek, który bardzo cierpi, poci się krwią.

Tak czy inaczej, za wcześnie na umieranie. Jeszcze się nią nie nacieszył. Jeszcze nie wycisnął z niej ostatniej kropli upokorzenia i strachu. Powoli, z namaszczeniem, zlizał perlące się na jej czole kropelki. Uwielbiał ten smak. Potem zamaszyście uderzył dłonią jej piersi. Z lewej, z prawej grzbietem dłoni i znów z lewej. Zakołysały się, obijając o siebie jak dwa dojrzałe owoce. Chwycił sam czubek sutka, ścisnął, wykręcił. Dopiero wtedy uchyliła powieki. Przez chwilę patrzyła nieprzytomnie, jakby z innego, odległego miejsca. Ale w końcu sobie przypomniała, gdzie jest i, przede wszystkim, w czyich rękach. Jęknęła, załkała. Jej związane w boleśnie wygięty pałąk ciało zadrżało. Spróbowała wyprostować nogi, co spowodowało zaciśnięcie pętli na szyi. Spod knebla w ustach dobiegło ciche rzężenie.

Z niemal nabożnym pietyzmem poprawił jej czarne, kręcone loki. Tak aby symetrycznie opadały na nagie ramiona. Trzeba przyznać, że miała ładne włosy. Długie i gęste. W getcie, gdzie niemal wszyscy nie dojadają, zdrowe włosy to rzadkość.

Ostrożnie poluzował knebel. Musiał być czujny. Nad nimi, tuż nad sufitem niskiej piwnicy, mieszkała niczego nieświadoma rodzina. Taki był właśnie największy problem z tą żydowską dzielnicą. Tu wszędzie byli ludzie. Trudno o prywatność. O słodkie sam na sam.

Dziewczyna jednak ani myślała już krzyczeć. Za bardzo była przerażona. I osłabiona. Na jej siniejących powiekach przysiadła już śmierć. Musiał się spieszyć.

– Zrobię… wszystko. Tylko daruj życie – szepnęła.

Czule pogłaskał ją po czarnych puklach.

– Wiem – odpowiedział łagodnym głosem. – Przecież już wszystko zrobiłaś.

Zapłakała. W tym szlochu była bezradność i kapitulacja. Przerażenie. Jego ulubiona potrawa z całego menu umierania.

Delikatnym ruchem znowu ją zakneblował. Szarpnęła się, na nowo zaciskając pętlę i na chwilę pozbawiając się tchu. Wybałuszyła oczy. Odpowiedział przyjaznym uśmiechem, uspokajająco poklepał jej opuchnięte i posiniaczone piersi. A następnie wstał, odebrał z rąk swojego milczącego pomocnika wyostrzony rzeźniczy nóż i stanął nad nią okrakiem. Długą chwilę sycił się widokiem wijącego się między jego nogami nagiego, zmaltretowanego ciała. W końcu jednak wziął się do roboty.

4

Kwiecień 2017

Warszawa, aleja Jana Pawła II

Otwierał właśnie drzwi do usytuowanego w długim ciągu biegnących wzdłuż alei Jana Pawła II piętrowych pawilonów lombardu, kiedy niemal staranowała go eteryczna staruszka energicznie dziobiąca chodnik laską. Piotr w ostatniej chwili zatrzymał się w pół kroku, wpuszczając kobiecinę do środka.

Nawet na niego nie spojrzała, nie wspominając już o „dziękuję”. Przypadła do lady zdyszana jak Gołota po pierwszej rundzie z Tysonem.

– Chce pani coś u nas zastawić? – podpowiedział jej tłusty byk z rozległym, wielobarwnym tatuażem na przedramieniu przedstawiającym czaszki, ciernie i inne wymuskane obrazki, które można sobie wykłuć w salonie za kilkaset złotych.

Piotrek bezwiednie rzucił okiem na swoje dłonie pokryte zrobionymi w więzieniu kulfonami: napis „siła” na czterech palcach prawej dłoni i „honor” na pięciu lewej. Do tego łeb węża na wierzchu prawej i róża w podkowie – symbol zakładu karnego w Białołęce – na lewej.

Chętnie by się pozbył tego wydziarganego badziewia.

Babina drżącą ręką wysupłała z torebki jakiś wisiorek i z bolesnym westchnieniem położyła na ladzie. Tłusty zgarnął go jednym ruchem ręki. Obejrzał, zważył, poskrobał. W tym czasie kobiecina trajkotała jak najęta. O pamiątce po matce, o wielkiej wartości starej biżuterii i beznadziejnym losie polskiego emeryta. Zanosiło się, że Piotr spędzi w lombardzie dłuższą chwilę.

Sięgnął więc do kieszeni i wyjął znaleziony w komodzie pierścionek. Ale fart! Jak dobrze zagada ze sprzedawcą, może wystarczy forsy na używany telewizor. Babcia nawijała dalej coraz bardziej płaczliwym tonem, Piotrek obejrzał więc błyskotkę dokładniej. Dopiero teraz spostrzegł, że na wewnętrznej stronie obrączki, dość nieporadnie, wyryto serduszko i maleńkie litery. Zmrużył oczy i przeczytał: „C i J 1943 B.H.O.”.

Co to miało znaczyć? Jakiś szyfr? Inicjały? Tak czy inaczej, pierścionek musiał być starszy, niż myślał. „1943” to zapewne rok. Czasy wojny.

– Jak to osiemdziesiąt złotych? – Rozmyślania przerwało mu kwilenie starowiny. – Proszę pana, to na pewno jest więcej warte!

Tłusty tylko pokręcił przecząco głową. Ziewnął, potarł nos, przeniósł spojrzenie na następnego klienta w kolejce.

– Ależ proszę pana! – nie odpuszczała babcia. – Musi mi pan dać więcej. To rodzinna pamiątka! Poza tym samego długu w sklepie u pani Krysi mam sto dwadzieścia złotych! A to już ostatnia rzecz, jaką mam do sprzedania. Co ja pocznę z osiemdziesięcioma złotymi? A jeszcze prąd, gaz, woda, lekarstwa?

– Tu nie pomoc społeczna – skwitował artystycznie wytatuowany tłuścioch. – Na litość to może se pani brać księdza, ja robię biznesy. Następny! Co pan tam masz?

Wyciągnął szyję, zerkając na trzymany przez Piotra pierścionek.

Starowinka chyba zrozumiała, że jej czas przemija. Chlipnęła więc ostatni raz, wytarła spod grubych jak soczewki teleskopu Arecibo okularów łzę i wróciła do negocjacji.

– To może chociaż dziewięćdziesiąt pan mi da?

Handlarz nawet na nią nie spojrzał.

– Osiemdziesiąt pięć? – jęknęła.

Piotrek poczuł, że robi mu się gorąco. Typ impulsywny osobowości chwiejnej emocjonalnie – brzmiała diagnoza postawiona mu kilkanaście lat temu, podczas pierwszej odsiadki jeszcze w poprawczaku. Zawdzięczał to coś ponoć tatusiowi, który z regularnością metronomu lał żonę i swoje dzieci – Piotrka i jego siostrę. Z tego, co pamiętał, miało to oznaczać, że nie umie sobie radzić w zwykłych, ale stresujących sytuacjach. Na każdą drobną trudność reagował albo wybuchem niepohamowanej agresji, albo całkowitym wycofaniem. Żadnych stanów pośrednich. Tylko walka lub ucieczka.

Tym razem nie miał ochoty uciekać. Tłusty go wkurzał. Zaczynał już sobie wyobrażać, jak za moment sięgnie przez ladę i złapie go za grube podgardle, a potem przyciągnie do siebie i…

– Stop! – powiedział na tyle głośno, że tamci przerwali i spojrzeli na niego pytająco.

„Jesteś teraz innym człowiekiem” – dokończył już w myślach. „Skończyłeś z tamtym życiem”.

– Pan coś mówił? – zainteresował się tłusty.

Hamer wiedział, że musi to przerwać. Natychmiast. Inaczej wybuchnie i będzie źle.

– Tak – odparł. – Mówiłem. Ale nie do ciebie, spaślaku, tylko do tej pani – dodał, sięgając do kieszeni.

Wyjął kilka pomiętych banknotów i kilka monet. Odliczył sto dwadzieścia złotych i wręczył je staruszce. Szybkim, ptasim ruchem chwyciła forsę i rączo stukając laseczką, pognała do wyjścia.

– He, he, samarytanin! – zaśmiał się sprzedawca. – Nawet ci nie podziękowała.

Nie odpowiedział. Wypadł na ulicę jak wynurzający się nurek, któremu pod wodą skończyło się powietrze w butli.

– Mało brakowało – szepnął, zatrzymując się na chodniku i rozglądając wokół siebie.

Szeroką ulicą uspokajająco pędziły samochody, na prawo – pod sklepem na rogu z aleją Solidarności, swojsko pohukiwali pijacy, daleko w dali na lewo wiatr poruszał monotonnie łysymi badylami drzewa stojącego obok wejścia do muzeum gestapowskiego więzienia na Pawiaku. Odetchnął głęboko, wygładził myśli.

Co teraz? Wciąż miał pierścionek. Do tłustego handlarza wprawdzie nie wróci, ale są przecież inne lombardy. Tylko… przypomniał sobie pochlipującą staruszkę. Ta błyskotka z komody też pewnie była czyjąś rodzinną pamiątką. Nieoczekiwanie dopadła go szalona myśl, żeby odnaleźć jej właścicielkę i zwrócić pierścionek. To byłby ładny, choć kompletnie bezsensowny gest. W miejscu, w którym się wychował – na ulicy Strzeleckiej na warszawskiej Pradze – uznano by go za szczyt frajerstwa. Ale Piotr przecież właśnie przed tym miejscem uciekał. Dlatego po wyjściu z więzienia wynajął kawalerkę na drugim brzegu Wisły, żeby odciąć się wreszcie od tego, co dotąd ciągnęło go w otchłań. Może więc jednak popełnić to szaleństwo? To byłby dobry początek jego nowego życia. A poza tym kto wie? Może właścicielka pierścionka by go wynagrodziła? Może nawet dostałby więcej niż sto, sto pięćdziesiąt złotych, na które może liczyć u tych pazernych lichwiarzy z lombardów?

Odetchnął głęboko warszawskim smogiem. Pomarzyć fajna rzecz. Ale życie jest życiem. Jeśli szybko nie spienięży tej błyskotki, będzie do końca miesiąca lizał łapę. Więc… No dobra, jeszcze dzisiaj nie musi szukać innego lombardu. Może trochę poudawać przed samym sobą, że jeszcze się nad tym ruchem zastanowi. Może nawet poradzi się Lusi?

– A na razie nie jest źle. – Próbował oszukiwać sam siebie. – W końcu wypłata już za dziesięć dni, a mi zostało jeszcze całe dziesięć złotych.

5

Kwiecień 2017

Warszawa, ulica Hozjusza na Żoliborzu

Z sądu rejonowego przy ulicy Kocjana 3 udało mu się dotrzeć na Żoliborz bez stania w korkach. Na Krasińskiego jak zwykle bardziej przycisnął gaz, płosząc guzdrzących się na ścieżce rowerowej cyklistów. Minął kościół św. Stanisława Kostki, w którym był pochowany jakiś ksiądz czy inny święty, skręcił w prawo i znów w prawo. Zwolnił przed otwieraną pilotem bramą. Ignorując kłaniającego mu się z okienka strażniczej budki ochroniarza, zjechał do garażu podziemnego. Nie bez wysiłku wcisnął swojego SUV-a pomiędzy lexusa RX i mercedesa ML sąsiadów. Wysiadł, starając się nie obtłuc drzwi, przeciągnął palcem po klamce i kiedy auto pożegnało go zwielokrotnionym przez echo klik!, ruszył w stronę schodów.

Na pierwszym stopniu zatrzymał się, obejrzał, zlustrował swoje auto w modnym kolorze białej perły.

– Cayenne. – Przez chwilę smakował jego nazwę. A potem skrzywił się jak ktoś, komu trafiła się kwaśna, niedojrzała czereśnia, i wypluł jeszcze cztery słowa: – Cayenne, porsche dla ubogich.

A do tego zaledwie sześciocylindrowy silnik. Prawie najtańsza opcja z całej oferty położonej w Lipsku firmy. Trochę wstyd.

„Mecenas Szymon Drzazga” – głosiła mosiężna tabliczka na dębowych drzwiach prowadzących do apartamentu na parterze. Otworzył je, wszedł do wąskiego holu, z którego można było przejść do łazienki, sypialni i salonu z aneksem kuchennym. Drzwi tarasowe na granicy salonu i aneksu wiodły do mikroskopijnego ogródka. Głupie siedemdziesiąt metrów. Co z tego, że w jednym z najbardziej prestiżowych miejsc stolicy, gdzie metr kwadratowy kosztował trzydzieści pięć tysięcy?

Ciasnota, sąsiedztwo za ścianą, zero prawdziwego prestiżu.

Położył laptop na cisowym stoliku pod kryształowym lustrem w modernistycznej ramie i czujnie przyjrzał się swojemu odbiciu.

Trzydzieści pięć lat, nieźle dopasowany garnitur, wypracowana w fitness clubie sylwetka. Nieco za mała szczęka, za wąskie usta, zbyt zakrzywiony nos, jak za przeproszeniem u jakiegoś Żyda. Za to spojrzenie jak trzeba. Zimne, błękitne, pewne siebie. Z nutką czegoś nieobliczalnego. Z iskrą zaczepnej pogróżki.

– Daję ci pół roku – poinformował chłodnym głosem tamtego. – Do tego czasu masz zamknąć tę sprawę.

Skończył, odwrócił się i wszedł energicznym krokiem do salonu. Nie zwalniając, zgarnął pilota ze stolika z dębowym blatem i włączył rozciągający się na całą ścianę telewizor. Zalał go szum serwisu informacyjnego. Kurs franka, stan gospodarki ożywionej 500+, nieprawidłowości przy zwrocie stołecznych kamienic, dewiant, który w ubiegłym roku odciął kobiecie głowę, uznany za poczytalnego.

Nie słuchając wiadomości, Drzazga podszedł do sterylnie czystej kuchni – w której szczytem jego kulinarnych osiągnięć było odgrzanie paelli w mikrofalówce – i włączył ekspres. Zaprogramował podwójne espresso latte, odczekał, odebrał, umoczył usta. I opadł z filiżanką Rosenthala na obitą wielbłądzią skórą sofę.

– Pół roku – powtórzył. – A potem wypierdalam z tego getta do domu z basenem i bentleyem w garażu.

6

Kwiecień 1942

Warszawa, getto żydowskie

Cyla Bartycka przeciskała się przez tłum zapełniający ulicę Karmelicką, nie tracąc z oczu elegancika. Mężczyzna był dosyć wysoki, ale nie aż na tyle, żeby górować nad rzeką głów płynących ulicą. Miał jednak coś, co go wyróżniało – kapelusz. W getcie od dawna nikt już ich nie nosił. Wszystkie zostały sprzedane i wywiezione za mur, na aryjską stronę.

Właściwie sama nie wiedziała, dlaczego go śledzi. Chociaż „śledzi” było za mocnym słowem. I tak szła w stronę domu położonego w IV Rejonie, przy Świętojerskiej.

Dziwny facet. Niemiec, to pewne. Gustaw von Plessen, jeśli dobrze podsłuchała. Wyprężony po wojskowemu blondyn z prostym nosem i wydatną szczęką. Ale chyba nie z gestapo. Choć to, w jaki sposób ustawił Frankensteina – jak w getcie przezywano tę krwiożerczą bestię, rottenführera Josefa Blosche – świadczyło o tym, że jest jakimś ważniakiem. Lecz skoro tak, to dlaczego chwilę później ujął się za schwytanym przez tych sługusów z ŻSP chaperem?

Mężczyzna stał teraz obok zakładu, w którym przerabiano dziecięce wózki na ruchome stoiska handlowe. Gapił się w milczeniu na długie rzędy spacerówek i gondol, jakby nie rozumiał, skąd tutaj tyle ich się wzięło. Nie słyszał o epidemii tyfusu z zeszłego roku, która zabrała z getta większość starców i dzieci?

O, ruszył. Wolnym krokiem w kierunku Pawiaka, wciąż ściskając pod pachą aktówkę. Więc może to jednak gestapo? Jeśli tak, to dlaczego zachowuje się tak wstrzemięźliwie? Niemcy w getcie albo zaraz wyciągali aparaty fotograficzne i cykali zdjęcia trupów i żebraków, albo wrzeszczeli i trzaskali na odlew w twarz, by natychmiast uzyskać potrzebną im informację.

W końcu Cyla postanowiła dać sobie spokój ze śledzeniem elegancika. Szkoda fatygi. W domu czekali bracia. Starszy od niej o sześć lat, dwudziestopięcioletni Adam, nie wymagał opieki. Od wielu dni, ba! od miesięcy, siedział zapatrzony w okno i obserwował spacerowiczów w ogrodzie Krasińskich po drugiej stronie muru. Czasem tylko gwałtownie wstawał i wychodził z pokoju, w którym gnieździła się cała ich pięcioosobowa rodzina. Znikał wtedy na kilka dni, po czym wracał – jeszcze bardziej smutny, melancholijny, wychudły – i znów zasiadał w oknie. Problem stanowił Artur, jej ukochany dziewięcioletni braciszek. Ten z kolei nie potrafił usiedzieć w miejscu. Ciągle gdzieś ganiał, najczęściej – przez dziury w murze – przedostawał się na aryjską stronę. Handlował tam starymi ciuchami, zepsutymi żelazkami, nie wiadomo skąd wydłubanymi kablami elektrycznymi, i kupował za to ćwiartkę chleba lub jabłko. Śmiertelnie niebezpieczna zabawa! Mógł wpaść po tamtej stronie albo zostać zastrzelony w czasie przechodzenia przez mur. Właśnie Frankenstein zawdzięczał swój pseudonim temu, że chętnie strzelał do takich małych szmuglowników. Temu, a także gwałtom na żydowskich dziewczętach, które później mordował.

A przecież Artur nie musiał się tak narażać! Mama Róża miała świetną pracę w zakładzie wytwarzającym szczotki, drewniaki, pantofle z masy papierowej i tektury oraz letnie sukienki przerabiane ze starych poszew, obrusów i prześcieradeł. Cyla sama właśnie taką na sobie miała. Przefarbowana na czerwono powłoczka, ze wstawkami ze starej firanki i białymi grochami. Za takie cuda mamusia zarabiała czasem nawet 15 złotych dziennie! Jeszcze lepiej sobie radził zatrudniony w przedsiębiorstwie pogrzebowym tata Andrzej. Ten dumny przedwojenny śledczy, przechrzczony na katolicyzm żyd, czyli meches, mógłby się wyprzeć rodziny i spróbować przetrwać po aryjskiej stronie w granatowej policji. On jednak wolał pójść do getta razem z żoną i dziećmi. Papcio nie wstąpił też do żydowskiej policji, choć szef tej formacji, przedwojenny pułkownik Policji Państwowej Józef Szeryński (też meches zresztą) bardzo go namawiał. Tatuś uważał, że byłoby to poniżej jego godności. Zamiast tego został łapiduchem wożącym zmarłych na cmentarz żydowski w firmie pogrzebowej króla nieboszczyków Modela Pinkierta. Pensja takiego pracownika wynosiła… zero złotych. Ale jakie roztaczała nieformalne możliwości!

Z rozmyślań wyrwał ją wznoszący się nad ulicą wrzask tłumu. Obejrzała się i… ledwo zdążyła uskoczyć w kłębiącą się na chodniku ludzką masę. Minął ją rozpędzony opel blitz, na którego stopniu stał Niemiec tłukący przechodniów drewnianą pałką. Z wciąż bijącym sercem patrzyła, jak rozpędzona ciężarówka skręca w Dzielną i hamuje dopiero pod bramą Pawiaka.

Odbijając na tym samym skrzyżowaniu w prawo, w kierunku domu, ostatni raz poszukała wzrokiem kapelusza. Jego dumny posiadacz stał w głębi ulicy, niemal przy skręcie w Więzienną, zapatrzony w ciężarówkę stojącą przed szlabanem pod bramą więzienia. Wyglądał tak, jakby chciał przeniknąć wzrokiem brezent plandeki i zobaczyć, kto siedzi na pace. A kiedy samochód zadymił, zawarczał i wjechał na wewnętrzny dziedziniec, elegancik otworzył aktówkę, wydobył z niej zeszyt i chwilę coś pilnie notował.

Ki czort? Czyżby Niemcy zaczęli kontrolować samych siebie? A może on jest z polskiego ruchu oporu i…

Cyla nie dokończyła tej myśli, bo pod sklep spożywczy, obok którego stała, zajechała bryczka ciągnięta przez dychawiczną szkapę. Żydowskie Pogotowie Ratunkowe. Z rozklekotanego powozu wyskoczyło trzech barczystych drabów – szczególnie jeden, wysoki i wielki Zysman Hilicz, robił piorunujące wrażenie – i roztrącając przechodniów, wpadło do środka. Coś gruchnęło, rozprysło się szkło, przez otwarte drzwi na ulicę wytoczyły się buraki, które natychmiast pochwycili chaperzy.

– Po haracz przyjechali – skwitował mężczyzna w poprzecieranym chałacie i z długą brodą. – Pogotowie… Akurat! Pospolite zbiry z dawnej „Trzynastki”, psia ich mać.

Odwróciła się błyskawicznie i szybkim krokiem ruszyła w stronę wschodniej granicy getta. Na dziś miała dosyć atrakcji. Trzeba zrobić pranie w wodzie po ziemniakach, wysuszyć, a wieczorem, po zmroku, kiedy w rurach być może pojawi się gaz, ugotować na jutrzejszy obiad czulent z brukwi. Oby tylko jutro nadeszło. Coraz częściej miewała co do tego wątpliwości, mimo iż z natury była optymistką.

7

Kwiecień 2017

Warszawa, osiedle Ursynów

Szli obok siebie główną aleją Galerii Ursynów. A raczej kręcili się niezdecydowanie wokół schodów. Lusia niemal wisiała na jego ramieniu, łatwo mu więc było nią kierować. Wciąż jeszcze nie przyzwyczaiła się do swojej ułomności i każde samodzielne stąpnięcie było dla niej jak krok w czarną otchłań. Tylko przy nim odzyskiwała pewność ruchów.

– Dojdziemy wreszcie do tej cukierni? – marudziła. – Nie wierzę, że nie potrafisz jej znaleźć.

Piotrek przełknął, próbując zapanować nad ślinotokiem. Cholera, był głodny jak bezpański pies. Owszem, dojadał resztki, które pozostawiali po posiłkach pacjenci hospicjum, ale to mu nie wystarczało. Kucharka go lubiła, więc gdyby powiedział jej, że nie ma pieniędzy na jedzenie do końca miesiąca, z pewnością wyczarowałaby dla niego co najmniej talerz zupy dziennie. Na to jednak był zbyt dumny. Tak samo jak na ciastko, które chciała zafundować mu Lusia. Nie lubił mieć długów.

– Słuchaj, a może już wrócimy? – zaproponował. – W hospicjum mogli się już połapać, że ciebie nie ma, i wszcząć alarm.

Zachichotała.

– Nie mów, że się boisz. Ty? – Mocniej wtuliła się w jego ramię, zmuszając go, żeby przystanął. – Urwałam się tutaj na ciastka i nic mnie nie powstrzyma przed zjedzeniem wuzetki i popiciem jej colą. Prowadź do cukierni, wodzu! Albo zacznę zagadywać obcych mężczyzn. A najpierw obmacywać. Bo, przypominam, jestem zupełnie ślepa. Chcesz tego?

Popatrzył na nią z uśmiechem. Ech, ta Lusia. Panienka z dobrego domu, świeżo upieczona studentka medycyny, wysoka – wyższa nawet od jego marnych stu osiemdziesięciu centymetrów wzrostu, eteryczna blondynka o gracji modelki. Guz nowotworowy uciskał jej nerw wzrokowy, oszczędzając jednak duże i piękne oczy. Inteligentna, dobrze wychowana, z zaplanowaną w najdrobniejszych szczegółach wizją przyszłości. Nigdy by nawet na niego nie spojrzała w swoim poprzednim życiu. Nie spojrzała? Na widok zakazanej gęby uciekłaby wzrokiem za horyzont! Nawet teraz Piotr cieszył się, że młodsza od niego o dziesięć lat dziewczyna nie widzi tych wszystkich tatuaży i blizn po bójkach i samookaleczeniach. Pewnie inni salowi napomknęli jej coś na temat jego wyglądu, ale i tak z pewnością nie zdawała sobie sprawy, jakie monstrum obdarzyła sympatią i zaufaniem.

Piotrek nie chciał tego wszystkiego. Lubił ją, ale wykorzystywanie beznadziejnej sytuacji, w jakiej znalazła się Luśka, nie było w jego stylu. Owszem, był kiedyś bandytą i złodziejem. Może nadal jest. Ale nie nadawał się na farmazona, który zawróciłby w głowie umierającej dziewczynie. Ona jednak nie chciała tego zrozumieć. Cholera, że też akurat jego wybrała sobie na powiernika i kumpla! I jeszcze ta jej kompletnie odjechana prośba! Jak niby miałby się teraz z tego wymotać?

„Dobra, coś się z czasem wyczaszkuje” – uspokoił się w myślach. „A na razie dość tej walki z sobą. Jedno ciastko to nie takie znowu wielkie halo. Zresztą, oddam jej po wypłacie”.

* * *

– Myślę, że jest bardzo stary – powiedziała, obmacując pierścionek niemal przezroczystymi palcami. – Co chcesz z nim zrobić?

Spojrzał na nią z lekką irytacją. W sumie to nie zamierzał opowiadać Lusi o swoim znalezisku. Zrobił to teraz, żeby zmienić temat. Bo znów zaczęła wiercić mu dziurę w brzuchu w sprawie tego swojego kompletnie nierealnego marzenia.

– Co zrobię? – powtórzył, czując, jak po żyłach rozpływa mu się czyste zło. – To oczywiste, zaniosę do pasera, wyrwę jak najwięcej kasy, a potem spiję się jak świnia.

Myślał, że ją urazi, albo i spłoszy, ale Luśka się roześmiała.

– Kurczę! Czasem zapominam, jaki z ciebie mroczny typ.

Zawsze umiała go rozbroić. „Mroczny typ”. Niezłe. Może taką powinien mieć ksywkę, a nie zwyczajnie Hamer? Złość natychmiast wsiąkła w zgniłą glebę jego czarnej duszy i też się zaśmiał.

– Tak serio, to jeszcze nie zdecydowałem. Myślisz, że trzeba to oddać?

– Ale komu?

– Na pewno nie temu cwaniakowi, który przehandlował komodę. To pośrednik. Musiałbym dotrzeć do prawdziwego właściciela.

– A dałbyś radę?

To pytanie leciutko go dotknęło. Co ona sobie myśli? Że jest tylko tępym, wytatuowanym debilem?

– Żaden problem – odparł oschle.

– Super! – Odłożyła widelczyk, którym przeprowadzała wiwisekcję wuzetki, na co Piotr patrzył z wciąż skurczonym od głodu żołądkiem (swój tort kajmakowy wciągnął z talerza niemal nosem). – Więc plan jest taki. – Wymacała na stoliku szklankę coli i pociągnęła długi łyk. – Oddajesz pierścionek, zostajesz w oczach jakiejś staruszki bohaterem, a potem bierzesz się do mnie.

– Biorę… do ciebie?

Znów się zaśmiała.

– No, nie obiecuj sobie za dużo, przystojniaku. Mówię… wiesz o czym.

– Ale to szaleństwo!

Gwałtownie spoważniała. Potem odszukała na blacie jego dłoń i w swój ulubiony sposób przeplotła białe palce przez jego cztery koślawe: „siła”. Wyglądało to, jakby kwiat zapuszczał korzonki w gliniastej ziemi.

– Piotrek. Nie zostało mi wiele czasu. Glejak wielopostaciowy, pamiętasz, jak ci mówiłam? Wyjątkowo wredna odmiana nowotworu złośliwego mózgu, która zabija w dwanaście miesięcy. A ja noszę go w głowie już od czterech. Teraz jestem ślepa, miewam zawroty głowy i powłóczę nogami. Za tydzień mogę już nie wstawać z łóżka, a za miesiąc, być może, zapomnę, jak się nazywam.

Nie odpowiedział. Nie miał już czym odwrócić jej uwagi.

– Musisz mi pomóc to zrobić. Musisz. Rodzina się na mnie wypięła. Płacą dużą kasę za miejsce w hospicjum i leki, od reszty wolą odwrócić wzrok. Dawnych przyjaciół już nie mam. Nawet tych, z którymi kiedyś żeglowałam. A mój chłopak powiedział, że to jednak nie była miłość. I ma inną. Sam widzisz, że zostałeś mi tylko ty.

– Ale ja jestem na warunkowym zwolnieniu. Jeśli zrobię to, o co mnie prosisz, to…

Z głośnym hukiem odstawiła szklankę.

– Zawsze byłeś taki rozsądny? Czy dopiero teraz zaczyna ci brakować odwagi?

Powiedziała to tak głośno, że w kawiarni zapadła cisza. Jakaś zapatrzona w siebie parka przy sąsiednim stoliku trwożnie zmierzyła Piotrka wzrokiem i czym prędzej się wycofała. Kelnerka zaczęła nagle starannie czyścić podłogę za barkiem. Koleś w bokserskiej koszulce „EverLast” zapatrzył się w szybę.

„Odwaga” – powtórzył w myślach.

– Lusia? – zdobył się w końcu na zadanie pytania.

– Co, do diabła?! – Wciąż była wkurzona.

– Mogę dokończyć twoją wuzetkę?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki