Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
26 osób interesuje się tą książką
Drapieżnik czai się w mieście. Nie zawsze ma kły – czasem nosi ludzką skórę…
W podziemiach jednego z domów uprowadzona dziewczyna czeka na ratunek. Jej oprawcy to ludzie bez sumienia – brutalni, okrutni, przekonani, że prawo ich nie dotyczy. W ślad za porywaczami podąża jednak tajemniczy nieznajomy. Mężczyzna na czarnym motocyklu – cichy, skuteczny, nieuchwytny. Nowy drapieżnik. Nikt nie podejrzewa, kim jest ani czego chce, ale jedno wiadomo z pewnością: to on zaczyna rozdawać karty.
Czternastoletni Maciek jest sparaliżowany i leży przykuty do łóżka. Ludzie widzą w nim wyłącznie nastolatka z niepełnosprawnością i nie próbują zrozumieć, co naprawdę dzieje się w jego głowie. Chłopiec doświadcza dziwnych wizji, które mogą odmienić losy ofiar i pokrzywdzonych. Potrafi bowiem wyczuć zapach nadchodzącej śmierci…
Zbigniew Zborowski tworzy niepokojący i duszny thriller pełen brutalnego realizmu i metafizycznego niepokoju. „Nowy drapieżnik” przedstawia historię o granicach człowieczeństwa oraz złu, przybierającym najróżniejsze formy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 268
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł: Nowy drapieżnik. Tom drugi
Copyright © Zbigniew Zborowski, 2025
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2025
Projekt okładki: Daniel Natkaniec
Redakcja: Robert Cichowlas
Korekta: Anna Nowak
ISBN 978-91-8076-801-6
Konwersja i produkcja e-booka: www.monikaimarcin.com
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/SKlareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
– Kobieta o takich oczach jak pani chyba nie przyszła mnie dobić? – Dziesięć minut wcześniej uśmiechnął się na widok wchodzącej do sali chorych Izy młody mężczyzna leżący na łóżku pod oknem.
Dziewczyna rejestruje, że chłopak ma przyjemny głos, wyraziste rysy twarzy – na ile można to ocenić u człowieka z zabandażowaną głową i czołem – oraz niebieskie oczy. Sama nie wie, dlaczego pierwszym skojarzeniem, jakie przychodzi jej do głowy na jego widok, jest… husky. Duży, silny i niebezpieczny pies o magnetycznym spojrzeniu, którego – paradoksalnie – masz od razu ochotę podrapać za uchem. Stanowczo za dużo przebywała ostatnio w towarzystwie Dżeka…
– W pojedynku na spojrzenia na pewno bym z panem przegrała – odpowiada mu komplementem, a potem bardziej stwierdza, niż zadaje pytanie: – Pan Maciek, prawda? Skąd pan wiedział, że przyszłam do pana?
– Tak, to ja. A właściwie to, co ze mnie zostało.
– No tak, sporo gazy i bandażu na pana poszło. Czym dostał pan w głowę? Kastetem? Bejsbolem?
– Kulą. Z pistoletu.
– O rany… No tak, przecież wszystkie media trąbią, że pana postrzelono – reflektuje się Iza. – Miał pan sporo szczęścia.
– Szczęście to tylko splot sprzyjających okoliczności – filozofuje Kinżej. – A tak à propos okoliczności… Kim pani jest?
– No cóż… Dziennikarką – przyznaje się Iza. – Chciałabym zrobić o panu reportaż, zaprosić do studia, a nawet…
– Bardzo dziękuję, ale nie.
– Nie?
– Nie.
– Wie pan, udział w programie daje niesamowitą popularność – nie poddaje się Iza. – Ludzie będą rozpoznawać pana na ulicy, prosić o autografy, a kobiety…
– To bardzo kuszące – Maciek szczerzy w uśmiechu zęby – ale nie jestem aż tak zdesperowany, żeby wystawiać się na strzał, by wzbudzić zainteresowanie żeńskiej części pani widowni.
Do licha, twardy orzech. Komu jak komu, ale dziennikarzowi telewizyjnemu ludzie rzadko kiedy odmawiają. Co najwyżej przez chwilę się pokrygują w stylu: „Ależ ja przecież taki niefotogeniczny” albo nieśmiało spytają o honorarium, gotowi i tak zaraz z tego się wycofać. A ten wygląda, że jest naprawdę na „nie”. Uparciuch jeden.
– Pozwoli pan, że spytam prosto z mostu – odzywa się po krótkiej chwili. – Ma pan coś wspólnego ze śmiercią Czarnego?
Na dźwięk tego słowa dwaj inni leżący w tej sali pacjenci (trzeci, po udarze, spoczywa bezwładnie jak kłoda) aż unoszą się w łóżkach i strzygą uszami. Od razu widać, że czytają tabloidy i są na bieżąco w tym, kto kogo zamordował.
– Czarnego? Pani mówi teraz jakimś szyfrem? Bo to chyba niemożliwe, żeby uśmiercić jeden z kolorów?
Słysząc tę jawną kpinę, Iza aż zgrzyta zębami. Promienny uśmiech na jej twarzy przygasa i zamienia się w wymuszony grymas.
– Proszę nie mówić, że nie słyszał pan o gangu Obcinaczy Uszu i jednym z jego bandziorów. Niejakim panu Czarnym.
– Brrr. Obcinacze Uczu. To brzmi złowrogo – Maciek uśmiecha się jeszcze szerzej.
– Bo to złowrodzy ludzie – chłodnym głosem przyznaje Iza. Coraz wyraźniej widzi, że nic z tym facetem nie wskóra. Postanawia jednak przyprzeć go do muru jeszcze raz. Wali więc bez ogródek: – To co? Zabił pan tego Czarnego czy tylko patrzył, jak facet umiera?
Dwaj pozostali, wsłuchani w rozmowę tych dwojga, pacjenci omal nie spadają z łóżek. Nawet pogrążony w mrokach nieświadomości nieszczęśnik po udarze dostaje lekkiego dygotu małego palca lewej, wystającej spod kołdry stopy.
Uśmiech na twarzy Kinżeja gaśnie.
– Pozwoli pani, że odpowiem pytaniem – mówi. – Kto panią tu wpuścił? Wydawało mi się, że ten pokój jest strzeżony.
– Najwyraźniej strażnik nie uznał mnie za zagrożenie – lekkim tonem odpowiada Iza.
– Co za naiwniak…
– A poza tym – Iza postanawia wzmocnić swoją pozycję w tej dyskusji – jestem tu za zgodą policji.
– Naprawdę? Biuro prasowe przystawiło pani stempelek upoważniający do zadawania mi irytujących pytań?
– Stempelka nie wzięłam. Mam za to starszego aspiranta Jacka Madejskiego. Wy się zresztą chyba już znacie – mówiąc to, Iza dostrzega, że oczy Maćka stają się nagle czujne. – Zaraz tu przyjdzie, wstąpił tylko jeszcze na dwa słowa do pana lekarki.
– Do mojej lekarki? – powtarza powoli Kinżej. – A to świetnie się składa! – dodaje, podnosząc się z łóżka. – Odprowadzę tam panią i oszczędzę mu fatygi wstępowania do mnie.
Podchodzi do Izy, delikatnie ujmuje ją pod łokieć, sięga do klamki i bardzo łagodnie, lecz zdecydowanie kieruje do wyjścia.
– To nie jest dobry pomysł, żeby odmawiać policji składania wyjaśnień – zaskoczona rozwojem wypadków dziennikarka odzywa się dopiero, kiedy są już na korytarzu i mijają wybałuszającego na nich oczy Jesiona. – O ile oczywiście jest pan rzeczywiście niewinny.
– Dobry pomysł czy zły, mam do niego prawo – odpowiada Maciek. – Odmówiłem już rozmowy z panem komisarzem z Komendy Głównej, podziękuję więc i panu aspirantowi ze Stołecznej.
– Komisarzem? Może Markiem Gontem? – interesuje się Iza, kiedy dochodzą już niemal do oddalonych od sali chorych o dwadzieścia metrów drzwi pokoju lekarskiego.
– Ma pani niezłą orientację w stanie osobowym naszej policji – odpowiada z przekąsem Kinżej. – Jest wśród funkcjonariuszy ktoś, kogo pani nie zna?
– Wielu – zimno uśmiecha się Iza. – Ale znam za to Andżelikę.
– A kto to taki?
– Dziewczyna uwolniona z łap Czarnego. Twierdzi, że ocalił ją anioł.
– Anioł? – Maciek przez ułamek sekundy patrzy na nią bardzo uważnie. – To ciekawe. Ale w tej sytuacji czuję się oczyszczony z wszelkich podejrzeń. Bo kim jak kim, ale aniołem, to ja, proszę szanownej pani, z całą pewnością nie jestem – mówiąc to, uśmiecha się tak, że Iza niespodziewanie czuje się, jakby na korytarzu ktoś zrobił przeciąg i owiało ją lodowate powietrze…
– O cholera! – Maciek mówi to akurat w chwili, gdy Iza uznaje, że zrobiła wszystko, co mogła, by przeprowadzić z nim wywiad, i postanawia wracać do domu oraz czekającego w nim na nią szalonego Dżeka.
– Co: o cholera? – pyta zaniepokojona, widząc, że uśmiech w jednej sekundzie znikł z twarzy Kinżeja, a oczy zwęziły się w szparki.
– On tu jest – odpowiada jej Maciek, rozglądając się dokoła. – Blisko. Bardzo blisko. Tam! – wskazuje na drzwi windy, nad którymi właśnie rozlega się „dzyń!” informujące, że dźwig zatrzymał się na ich piętrze. – Biegiem! – Maciek gwałtownie pociąga ją za sobą, rzucając się w przeciwnym kierunku, w stronę drugiej, odległej o jakieś piętnaście metrów klatki schodowej.
Iza bezwiednie wykonuje kilka długich susów, gdy w końcu w jej głowie świta pytanie: Dlaczego uciekam? Przed kim? Właśnie wtedy, akurat w momencie gdy postanawia się zatrzymać i cofnąć do gabinetu, w którym zniknął aspirant Madejski, słyszy przy uchu zzzyt, zzzyt – i ze zdumieniem patrzy, jak na ścianie klatki schodowej rozkwitają przestrzeliny.
– Szybciej! – Maciek szarpie ją za rękę i pociąga na schody.
Z góry, z korytarza, który właśnie opuścili, dobiegają jakieś gardłowe okrzyki. „Rzuć kopyto! Na ziemię!” – o ile dobrze słyszy. A potem przybliżający się tupot kroków. Tym razem nie zastanawia się, dlaczego ucieka. Pędzi w dół ramię w ramię z Maćkiem. Siódme, szóste, piąte, czwarte... Po krokach z góry słychać, że tamci ich gonią, powietrze wciąż przeszywa ciche zzzyt, zzzyt – ale tym razem pociski przelatują daleko od nich, jakby napastnicy strzelali w dół klatki schodowej na oślep. Pogoń została w tyle. Na razie…
– Tędy! Do wyjścia! – krzyczy Maciek, kiedy zbiegają w końcu na parter. I ciągnie ją w stronę długiego, prowadzącego do głównego wyjścia korytarza. Nie trzeba być geniuszem strategii, żeby się domyślić, że pod szpitalem bandyci zapewne zostawili kogoś na czatach. A nawet jeśli nie, to przed budynkiem rozciąga się ogromna pusta przestrzeń. Nie zdążą przebiec tego korytarza, a potem pokonać następnych kilkudziesięciu metrów dzielących ich od ulicy, zanim tamci ich nie dopadną.
– Nie! Na dół – odkrzykuje Iza i tym razem to ona pociąga za sobą Maćka. Na szczęście mężczyzna nie oponuje i chwilkę później są już w piwnicy.
Iza szybko się rozgląda. I w lewo, i w prawo ciągnie się obszerny korytarz.
– Znasz te podziemia? – pyta Maciek, który po raz pierwszy widzi ogromne, szpitalne podbrzusze.
– Jestem tu pierwszy raz – odpowiada dziewczyna.
– Więc po co nas tu zaciągnęłaś? To może być ślepy zaułek! Jak tamci się zaraz zorientują, że zbiegliśmy do piwnicy…
– Tędy! – Iza wybiera w końcu korytarz na prawo.
– Jesteś pewna? – dopytuje biegnący obok niej Maciek.
– Powtórzymy wariant ucieczki Narożniaka – odpowiada dziewczyna.
– Kogo?
– Nie miałeś w szkole lekcji historii najnowszej?
– Kobieto! Ja w ogóle nie chodziłem do szkoły!
Sobota, 17 marca 2012, 7:05
Madej trze wielkim łapskiem czerwone po nieprzespanej nocy oczy, drapie paluchami zarośniętą szczękę, siorbie haust zimnej kawy.
– Nie spać! Pisać! – przywołuje się do porządku i dalej, raz za razem, stuka w klawiaturę swojego służbowego komputera. Przez cały wczorajszy dzień i pół nocy ciągle jacyś kolejni gliniarze maglowali go pytaniami: „Gdzie, u diabła, może się podziewać Kinżej?” oraz „Kim, do cholery, jest ten Kinżej, że bandyterka tak konsekwentnie usiłuje go zlikwidować?”. Potem usiłował przesłuchać go – już na protokół – prokurator (Madej odmówił zeznań, powołując się na zły stan psychiczny). W tym czasie zrobiono mu badania krwi na obecność alkoholu (wynik pozytywny) i narkotyków (negatywny). A na koniec zwymyślał go przybyły do szpitala komisarz Jeleń. Lekko nie było, jak to po strzelaninie.
Dzisiaj, po kilku godzinach snu złapanego na wykładzinie pod swoim biurkiem, Madej wziął się do pisania raportu. Wie, że musi się przyłożyć. Ważyć każde słowo. Raport w poniedziałek rano ma leżeć na biurku bezpośredniego przełożonego – Jelenia. Stamtąd trafi, opatrzony notką służbową, do szefa wydziału, a potem – kto wie? – zapewne na wymuskane biurko samego komendanta. Drobna nieścisłość, cień niekonsekwencji lub podejrzenie o jakiekolwiek pozaprawne działanie może uruchomić lawinę, która zniesie go w najlepszym wypadku na emeryturę. Cholera, Madej zbyt długo służy w policji, żeby nie wiedzieć, że po takiej akcji jak ta, która rozegrała się wczoraj na Banacha, prawie zawsze musi polecieć czyjaś głowa. Dlatego, żeby uchronić własne dupsko, komendant zwala winę na kierownika wydziału, który odbija piłkę w szefa sekcji, a ten z kolei wylewa całe szambo na łeb swojego podkomendnego. Wystarczy drobny, niepozorny błąd w raporcie tego ostatniego, a już ktoś zaczyna w tym drążyć, rozdymać, jątrzyć, szukać dziury w całym. Dlatego raport musi być jasny, przejrzysty, zgodny z procedurami i prawem. No i tu jest feler… Bo przecież Madej wszystkie działania w sprawie Kinżeja prowadził po partyzancku. Nie informował o nich swojego bezpośredniego przełożonego, nie protokołował, ba!, nie występował do nikogo o zgodę na działania naruszające na przykład ustawę o ochronie danych osobowych obywatela. Mało tego! Bez porozumienia z biurem prasowym współpracował z przedstawicielką mediów, doprowadzając ją ostatecznie do ważnego świadka. Węszył sobie wesolutko niczym szczeniak w gównie, łamiąc wszelkie służbowe procedury, a nawet prawo. Co gorsze, ta radosna twórczość zakończyła się podziurawieniem lamperii w jednej z największych placówek medycznych kraju, lekkim zranieniem dwóch postronnych osób (musieli się, kurwa, akurat pałętać po schodach!), wystraszeniem personelu oraz pacjentów kilku szpitalnych oddziałów, ucieczką świadka, zaginięciem owej przedstawicielki mediów i – to już kompletne fiasko – nieujęciem ani nawet nierozpoznaniem sprawców tego całego bajzlu – dwóch uzbrojonych w pistolety z tłumikiem typów w lekarskich kitlach i chirurgicznych maskach. Kompletna, bezdenna dziura w dupie! A do tego kompromitacja policji! Bo jeden obecny przy zajściu funkcjonariusz, powołany do ochrony świadka, dał się rozbroić jak dziecko. A drugi – starszy aspirant Madejski – bez oddania ostrzegawczego choćby strzału schronił się w pokoju lekarskim. Jak to teraz przełożyć na język służbowego raportu?
Madej już widzi oczyma wyobraźni, jak Jeleń – którego trudno byłoby podejrzewać o skrywane sympatie względem jego osoby – zawiadamia wydział wewnętrzny. Postępowanie służbowe, nagana, degradacja, dyscyplinarka. Będzie miał szczęście, jak sprawa nie trafi jeszcze do sądu! Ale nie to, w ten uroczy sobotni poranek, gniecie Madeja najbardziej. Nie może sobie darować, nie rozumie wręcz tego, dlaczego wtedy, gdy przed nosem zagwizdały mu kule – cofnął się do gabinetu i pozwolił tamtym draniom spokojnie dobiec do schodów. Czemu nie stanął na ich drodze? Przecież służył kiedyś w elitarnym batalionie prewencji i niemal codziennie rzucał bandziorami o glebę. Bo to raz ktoś próbował zrobić mu wtedy krzywdę? Nigdy jednak nie pękał, zawsze szedł w zwarcie. Dlaczego więc tym razem skrewił? Aż tak zmiękły mu za biurkiem jajca, że przestraszył się jakichś patałachów z pukawkami?
– W mordę. Muszę wziąć się w kupę i dorwać tych sukinsynów – syczy sam do siebie. – Jeszcze za wcześnie, żeby zdziadzieć.
I stuka dalej grubymi palcami w klawiaturę, tylko po to, żeby za chwilę zaznaczyć cały wymęczony tekst, wcisnąć przycisk delete, siorbnąć kawę, potrzeć oczy i zacząć od początku.
Wtedy ktoś energicznie otwiera drzwi pokoju aspirantów. Madej podnosi na intruza chmurny wzrok i… oczom nie wierzy. Jasna dupa, jest źle. Sobota. Wczesny poranek. A tu w drzwiach stoi komisarz Jeleń. Naprawdę niedobrze.
– Odłóżcie na chwilę tę działalność literacką i zapierdalajcie w podskokach do Starego – zwraca się do Madeja wściekłym głosem. – Ja zresztą też jestem wzywany…
– Do Starego? Tego Starego? – Madejski naprawdę podejrzewa, że zmęczona głowa płata mu figle. – Teraz?
– Nie, na Wielkanoc. Żeby podzielić się jajeczkiem – złowrogo fuka Jeleń. – Jasne, że teraz! – wydziera się. – To rrrozkaz! Znacie, aspirancie, takie słowo?!
Więc idą. Cholera. Nie, nie cholera. Cholera nie wystarczy. Tu trzeba sobie powiedzieć bez ogródek: kurwa żesz mać! Stary, czyli komendant stołeczny. Generał policji. Nadinspektor. Koleś, któremu te różne pajace ze świata polityki przybijają piąteczki, a pismaki łaszą się o wywiady. Ten właśnie koleś wstał w dzień ustawowo wolny od pracy bladym świtem z łóżka, ogolił buziunię, wbił się w mundurek i przyszedł do roboty, żeby rozmawiać z jednym ze swoich starszych aspirantów. Słowo honoru, Madej wolałby już raczej dowiedzieć się, że do Ziemi zbliża się po kursie zbieżnym asteroida, niż w takich okolicznościach poznawać Dużego Szefa.
Wchodzą z Jeleniem do gabinetu. Mimo lat pracy w policji Madej pierwszy raz w życiu daje krok nad tak wysokim progiem. Rozgląda się i… aż przysiada z wrażenia. Oprócz dystyngowanego, nieco już starszego pana z pagonami nadinspektora za biurkiem widzi w pokoju młodszego inspektora Zygmunta Kasprzyka, szefa swojego wydziału oraz… inspektora Henryka Niewiadomskiego – naczelnika CBD – i podkomisarza Marka Gonta. Super, ekstra, przejebane. W miejscu prawego oka Gont ma ogromną śliwę. Opuchlizna sięga mu połowy policzka. Zajebiaszczo. A więc panowie przyszli na skargę. W tym całym zamieszaniu Madejski zapomniał o wczorajszej bójce. Nic to. Zaraz mu komendant stołeczny wszystko przypomni. Zapewne informując przy okazji o degradacji i dyscyplinarce. Fantastycznie.
– Pan starszy aspirant, zdaje się, zna naszych gości – nieco staroświecko zagaja komendant, zwracając się do Jacka. Madej znów zerka na spuchnięte oblicze Gonta i lekko kiwa głową. Tak, zna sukinsynów. Jeden wywalił go z pracy w wydziale, a drugi walnie się do tego przyczynił. – Nasi goście nie znają natomiast pana komisarza Jelenia – ciągnie swoją barokową prezentację Stary, a potem z kolei przedstawia przybyłych Jeleniowi.
Mimo powagi sytuacji Madeja dopada jakiś niezrozumiały, wisielczy humor. Omal nie zaczyna rechotać. Po tym wszystkim, co ostatnio przeżył i co go za chwilę ma spotkać, ten cały wersal robi na nim iście surrealistyczne wrażenie.
– Zapewne domyślacie się, panowie, powodu naszego spotkania – nie zwalnia tempa Stary. – Przejdę więc od razu do rzeczy.
O tak, domyślamy się, jak cholera! – uśmiecha się w duchu Madej. A co?! Skoro już i tak wylatuje, to nie będzie się teraz trząsł ze strachu. Z godnością odejdzie. A jak mu Gont znów zacznie pyskować, to może nawet i w drugą patrzałkę gościowi z łapy wyjedzie.
– Powiem tylko, że o zorganizowanie tego spotkania osobiście poprosił mnie komendant główny – na jałowym biegu miele dalej słowa Stary, a Madej omal nie puchnie z dumy. Ho, ho, ho! Sam Najwyższy Szef raczył zainteresować się tym, że on, skromny aspirancina, podzelował flimono jednemu z jego ludzi. Co za zaszczyt!
– Chodzi, rzecz jasna, o grupę przestępczą ochrzczoną przez media mianem Obcinaczy Uszu – wyjaśnia komendant, a Madejowi opada szczęka. A więc… Czyli… Że niby nie chodzi o tę awanturę w Głównej? Więc nie wywalą go za chwilę z policji? Rany! Uf przez duże „U”!
– Obaj z moim przełożonym zgadzamy się, że właśnie teraz, po ponad roku bezowocnych starań, jest szansa rozbić tę najgroźniejszą w kraju i najbardziej nieuchwytną grupę porywaczy – niezmordowanie ciągnie komendant stołeczny. – Dzięki pracy zebranych tu osób… czyli was wszystkich, panowie… bandyci nareszcie wychynęli z cienia.
Wychynęli – powtarza w myślach Madej. No, no. Trzeba będzie zapamiętać to słówko i rzucić nim kiedy w jakimś komisariacie. Ale się prości gliniarze zdziwią!
– To, co się w ostatnich dniach wydarzyło – wciąż tym samym, po trosze monotonnym, a po trosze patetycznym tonem przemawia Stary – a więc namierzenie ważnego świadka, a może i współuczestnika w przestępczej działalności, Macieja Kinżeja, oraz najwyraźniej zaskakujące dla przestępców akcje policji z ostatnich dwóch dni pozwoliły nam nareszcie nawiązać operacyjny kontakt z bandytami.
Ważny świadek Maciej Kinżej – tym razem to tę frazę Madejski obraca w myślach. Cholera, tak właśnie tworzy się sztuczne fakty, które później zaczynają żyć własnym życiem. Przecież nie wiadomo, czy to w ogóle jest świadek! I czy ma coś wspólnego z Obcinaczami. Madej dotarł do tego faceta, bo nie mógł chwycić się niczego innego. Namierzył go tylko z powodu jakichś mglistych skojarzeń, niesprecyzowanych podejrzeń, niejasnych zbiegów okoliczności. Na nosa. A potem durny Gont zrobił z niego pułapkę, wypuszczając w miasto cynk, że niby gościu ma coś wspólnego ze śmiercią Czarnego. I się zaczęło. Teraz żaden z przełożonych – ani w Komendzie Głównej, ani w Stołecznej – nawet nie pyta, co Madejski ma do zarzucenia Kinżejowi. Nikt się nad tym nie zastanawia. Skoro człowieka chcieli ubić bandyci, to znaczy, że musi być umoczony. Będą go teraz ścigać, tropić, oskarżać, a chłopak – choć to pyskaty gówniarz – może być zupełnie niewinny. Kurde, jak go teraz z tej afery wyplątać?
– Oczywiście, akcje, o których wspomniałem, były nieudane – zastrzega Stary. – Ale nie czas się w tej chwili zastanawiać nad przyczyną takiego stanu rzeczy ani analizować ich organizacji oraz przebiegu. Na to przyjdzie pora później. Teraz musimy połączyć siły, aby rozbić wreszcie tę groźną bandę kidnaperów.
Madej znowu uśmiecha się w myślach. A to ci dyplomata z tego Starego. W kilku pięknych słowach zawarł prosty komunikat: albo dorwiecie tych drani i jakoś przymkniemy oko na wasze ewidentnie spartolone działania w Porcie Czerniakowskim i na Banacha, albo – gdybyście jednak wypuścili tamtych z rąk – przeczołgamy was koncertowo w całym majestacie prawa.
– Mówiąc krótko – komendant najwyraźniej zmierza wreszcie do finału – od dzisiaj działacie razem, jako jedna, spójna, koordynująca wszystkie działania grupa.
– Jak to razem? – wyrywa się Gontowi.
– Łączymy pańską sekcję z sekcją komisarza Jelenia – chłodno wyjaśnia komendant.
– To znaczy, że mam teraz pracować z Madejskim ramię w ramię? – Wciąż nie może uwierzyć w swojego pecha Gont.
– Znaczy to dokładnie to, co powiedziałem – lodowatym głosem odpowiada najwyraźniej nienawykły do tłumaczenia się przed podwładnymi ze swoich rozkazów Stary. – Otrzymacie środki bezpośredniej łączności i macie wszystkie swoje ruchy wykonywać w porozumieniu i wspólnie. Pozostałe śledztwa prowadzone przez was do tej pory przekażecie innym komórkom. Dziękuję za spotkanie.
Gont wygląda, jakby ktoś napluł mu w twarz. Madej powoli wypuszcza powietrze.
Pięknie, pięknie. Aż pała mięknie – myśli sobie nieco kolokwialnie. A więc współpraca z Gontem. Najbardziej znienawidzonym, pogardzanym i bezmyślnym gliniarzem na świecie. Niezły początek dnia.
– A właśnie! Panie podkomisarzu – komendant niespodziewanie osadza zbierającego się właśnie do wyjścia Marka Gonta. – Miałem wcześniej zapytać… Co z waszą twarzą?
– To, ee, od uderzenia piłką. – Swym samotnym, prawym okiem Gont rzuca Madejowi straszliwe spojrzenie. – Podczas partii tenisa.
– A tak. Tenis. Polecam panu golfa – z niezmąconą powagą radzi nadinspektor. – W golfie nie odbija się piłki w kierunku ludzi. To dużo mniej kontaktowy sport…
– Bezpieczne jest też odbijanie piłki plażowej – mruczy Madej, gdy zamykają się za nimi drzwi Wysokiego Gabinetu.
Nadkomisarz Niewiadomski w ostatniej chwili powstrzymuje Gonta przed rzuceniem się aspirantowi Madejskiemu do gardła.
Niedziela, 18 marca 2012, 10:00
Doktor Łukasz Konarski wciąga nozdrzami świeże, rześkie powietrze. Po dwunastu godzinach oddychania oparami detergentów, którymi salowe zmywają szpitalne korytarze, środków odkażających i tej towarzyszącej wszystkim oddziałom neurologicznym kwaśnej woni sików, starego potu i ciężkiej choroby emitowanego przez ciała przykutych do łóżek pacjentów – zapach rozmiękczonej wczorajszą mżawką ziemi i zmrożonych porannym przymrozkiem spalin jest dla niego balsamem. A więc dyżur skończony. Ma święty spokój aż do jutrzejszego poranka. Teraz do domu – zdrzemnąć się, potem wypić kawę podaną przez Małgosię, a następnie odebrać synka z przedszkola. Spokojne, sielskie życie. Rodzina. Zamierzchłe czasy, kiedy mieszkał w Warszawie z inną kobietą u boku, już dawno wyparowały mu z głowy. Robił wtedy karierę. Szpital, dyżury, trudne przypadki były dla niego wszystkim. I do czego go to doprowadziło? Niesamowite, że on – wschodząca gwiazda neurologii – popadł w paranoję, ośmieszył się w środowisku, musiał opuścić stolicę obłożony nieformalną, ale odczuwalną jak jasna cholera, infamią kolegów lekarzy. Sprawa Kinżeja, szlag by to… Przez długi czas, tu w Radomiu, czuł się jak na wygnaniu. Mały szpital, małe wyzwania, małe perspektywy. Męczył się tak przez kilka lat. Miał poczucie krzywdy, niezrozumienia, niezasłużonej kary. Przez tę wewnętrzną szamotaninę, a także – co tu kryć – gorsze warunki materialne i niski prestiż, rozpadło się jego małżeństwo, dotychczasowi znajomi zamilkli, a nowi patrzyli na warszawiaka nieufnie. Na szczęście poznał Małgosię. Dziesięć lat młodsza, pielęgniarka. Anioł. Przy niej się uspokoił, wyciszył, zrozumiał, co naprawdę w życiu ważne. Postawił na małe, codzienne radości. I na rodzinę. Boguś rośnie jak na drożdżach, żona wita go codziennie uśmiechem, jest dobrze. O przypadku Maćka Kinżeja nie pomyślał od kilku lat. Tak, dobrze jest tak, jak jest. Pieprzyć Warszawę.
Idzie chodnikiem, nawet nie ogląda się na autobus, w końcu do domu ma raptem kilkaset metrów. Radom to małe miasto. Tu wszędzie blisko. Nagle drogę zajeżdża mu osobowe auto. Pijany? Zasłabł? Jak można wjechać samochodem prosto na chodnik? Zanim te pytania zdążą przebrzmieć w jego głowie, drzwi pasażera z przodu otwierają się i wysiada z nich… Rany, co za postać. Łukasz staje jak wryty, robi nawet krok w tył, jakby chciał cofnąć się do szpitala. Na ucieczkę jest jednak za późno. Łysy dryblas o przejmującym spojrzeniu zakapiora stoi tuż-tuż. Zresztą… Może chce tylko spytać o drogę?
– Doktor Konarski? – tubalnym głosem pyta osiłek.
– No tak. To ja. – Doktor jest zaskoczony. Skąd ten dresiarz go zna? Leczył jego babcię? Ojca? Potrącił mu kiedyś wózek podczas zakupów w Biedronce?
– Zapraszam do samochodu – mówi dryblas takim głosem i z taką miną, że Konarski posłusznie wsiada na tylne siedzenie. A w środku… Jeszcze gorzej. Za kierownicą siedzi kolejny neandertalczyk, tak wielki, że musi się schylać, by nie wypchnąć łysym łbem dachu. Obok niego zaś… Ten może nie jest tak duży jak dwóch facetów z przodu, natomiast na pewno jest od nich starszy. Ale w oczach ma tak skondensowane zło, taką niemą pogróżkę, że Łukasz – niepytany – płaczliwym głosem od razu się tłumaczy:
– Panowie, mam w portfelu tylko pięćdziesiąt złotych. Ale jak chcecie, weźcie. Tylko nie bijcie.
– Schowaj te swoje monety – niemal dobrotliwie mówi ten, który go do kabiny „zaprosił”. – My nie jesteśmy detaliści. Na zawodowców trafiłeś, doktorku.
– Że niby mafia? – zbielałymi ustami pyta Konarski.
– Niech ci będzie, że mafia – rechocze kierowca, po czym wrzuca jedynkę i rusza.
– Ale to chyba jakaś pomyłka? Ja jestem skromny lekarz, nic nie wiem, niczego niezwykłego nie robię. Nawet kopert nie przyjmuję…
– Coś jednak wiesz – dalej rechocze kierowca. – Ale o to, to już cię zapyta pan Hardy. – Wielkim jak mesel kciukiem wskazuje za siebie, na milczącego dotąd mężczyznę o wrednym spojrzeniu.
– Co takiego miałbym wiedzieć, co interesowałoby mafię? – skrzeczy przez wyschnięte gardło Konarski.
– Opowiedz nam o Kinżeju – rozkazuje cichym jak skrzypnięcie wieka trumny głosem Hardy.
– O Kinżeju? – nie może nadziwić się doktor. – Skąd o nim wiecie?
– Mamy swoje wtyczki – usłużnie wyjaśnia osiłek, którego Łukasz „poznał” jako pierwszego. – Zdziwiłbyś się, jakie grube ryby z policji chodzą na naszej smyczy…
– Zamknij się – krótkim szczeknięciem ucisza dresiarza facet z tylnego siedzenia. A potem znowu przenosi wzrok na doktora: – Mów wszystko, co wiesz.
W tym momencie, niczym powiew arktycznego wiatru, na Konarskiego spływa olśnienie. Że po pierwsze – jest już trupem. Bo przecież ci ludzie nie mogą pozwolić, żeby opisał policji ich twarze, podał usłyszany pseudonim czy opowiedział, o co go pytali. A po drugie – że nigdy nie cierpiał na paranoję. Miał rację co do tego wątłego, niepełnosprawnego chłopaka. Zły sen sprzed lat powrócił.
Poniedziałek, 19 marca 2012, 9:15
Iza leży na plaży ukołysana szumem morskich fal. Piasek jest ciepły, mięciutki, w górze szybują mewy. Obok niej ktoś – mężczyzna, fantastyczny mężczyzna – czule łaskocze jej kark białym, zgubionym przez rybitwę piórem. Delikatna pieszczota podnieca ją, wywołuje dreszcze. Jest obietnicą, zapowiedzią czegoś większego, wspanialszego, co pewnie wydarzy się za chwilę. Tylko, zaraz, zaraz, kim jest ten nieznajomy? Dziwne, ale Iza nie potrafi przypomnieć sobie jego imienia ani twarzy. Zresztą, nieważne. Jest jej zbyt dobrze, bezpiecznie, czule, żeby zastanawiać się nad takimi drobiazgami. Najważniejsze, że to jest TEN facet. Któremu można zaufać, dać się ponieść, oddać… Dziewczyna leniwie przeciąga ciało, odwraca się – rozpalona, gotowa, niecierpliwa – i otwiera oczy. Widzi czarny, wilgotny nos, parę brązowych jak guziki oczu i rozdziawiony ze szczęścia, najeżony zębiskami pysk, z której zwisa długi chyba na ćwierć metra jęzor.
– Dżek! – krzyczy, podrywając się do pozycji siedzącej. A potem rozgląda się wokół, po schludnym, choć niskim i raczej ciasnym pokoju. Przez trzy okienka wlewa się rzeka słonecznego światła. W jego rozpryskujących się o pomalowane białą emulsją ściany promieniach, w jego złocistych kałużach rozlewających się po wyłożonej panelami podłodze, to zwyczajne i nieciekawe pomieszczenie wygląda jak królewska komnata. Iza uświadamia sobie, że odgłos morskich fal jest tak naprawdę szumem silników samochodów pędzących oddaloną o dwadzieścia metrów od jej okien warszawską trasą przelotową S-8, a pieszczota piórkiem to nic innego jak delikatne węszenie psiego nosa. Wybucha śmiechem. Tak, już wie, gdzie jest. No jasne!
Wstaje z łóżka, czy raczej wielkiego materaca, który jest jedynym meblem w tym położonym na trzecim piętrze wieżycy pokoju, wygładza piżamę i przy akompaniamencie radosnych popiskiwań Dżeka robi kilka kroków do drzwi. Otwiera je wprost na wąskie, strome, kręcone, żelazne schody.
Chichocze chyba już setny raz. Zupełnie jak w Ekstratelewizji – myśli.
Ale to nie Ekstratelewizja i nie ulica Inżynierska. Iza lekko zbiega po dudniących pod jej stopami schodkach piętro niżej. Przelotnie zerka na pomieszczenie widoczne z klatki schodowej – bokserski, mocno już sfatygowany ring, a za nim salka treningowa z workami wiszącymi na pordzewiałych, stalowych łańcuchach. Wszystko tutaj jest stare, spleśniałe, pokryte grubą warstwą kurzu, nieużywane od lat. Mimo to w powietrzu wciąż wisi kwaskowa woń potu wylewanego tu przez kilka pokoleń, ponoć swego czasu najlepszych w kraju kick bokserów. To tutaj mieścił się jeden z klubów sławnego Andrzeja Palacza, faceta, który był między innymi trenerem Witalija Kliczki. Oczywiście, w tych zamierzchłych czasach, kiedy Doktor Żelazna Pięść nie był jeszcze sławnym bokserskim mistrzem świata, ale zaledwie młodym, choć dobrze zapowiadającym się kick bokserem.
Nie zatrzymując się, Iza wraz z Dżekiem zbiegają jeszcze niżej. Na pierwszym piętrze owiewa ich zapach smażonej jajecznicy na szynce. Przez otwarte na oścież drzwi widać pokój z kominkiem, na którym płoną polana drewna. Za długim, wyłożonym ciężkim drzewem barkiem i stojącymi przy nim stołkami barowymi (też ponoć spuścizna z czasów klubu) jest aneks kuchenny, w którym właśnie krząta się Maciek. Dżek natychmiast tam skręca, przymilnie merdając ogonem, ale Iza osadza go krótkim gwizdnięciem. Psisko wraca jak niepyszne do pani, która rusza w dół, na parter, gdzie kiedyś mieściły się szatnie i natryski, a teraz jest wielka łazienka.
– Pospiesz się! – woła za nią Maciek. – Śniadanie prawie gotowe!
Na parterze Iza otwiera drzwi, wypycha Dżeka na zewnątrz, by załatwił swoje sprawy. W odległości kilku metrów od siebie widzi nieprzeniknioną ścianę budzącej się do życia zieleni. Gąszcz krzaków, drzew i bliżej nieokreślonych chaszczy. Na tym kłębowisku łodyg, pni i gałęzi pojawiają się już pierwsze pączki liści, dobiegają z niego liczne głosy ptaków, brzęczenie pierwszych owadów. Dalej za tym gąszczem, jak okiem sięgnąć, nie ma właściwie niczego. Tylko pomruk trasy przelotowej z lewej, tylko porośnięty trawą ślad starej uliczki na wprost, tylko jakieś majaczące w zaroślach ruiny opuszczonego magazynu, oddalonego o kilkadziesiąt metrów w prawo.
Aż trudno uwierzyć, że to niemal centrum Warszawy. Forty Bema, tereny należące do Centralnego Klubu Sportowego Legia. Jeszcze niewiele ponad dwadzieścia lat temu, kiedy armia hojnie łożyła na utrzymanie rozrzuconych po tym rozległym terenie obiektów, wokoło były stajnie, hale treningowe, hotele dla sportowców. Zatopione w zieleni budynki oplatała sieć uliczek, a bramy pilnowało wojsko. Gdy jednak rzeka pieniędzy zamieniła się w wątły strumyczek, życie tej sportowej wioski wycofało się do kilku najważniejszych obiektów. Pozostałe wynajęto prywatnym klubom lub skazano na powolne niszczenie. Brama pozostała już na zawsze otwarta…
Ostatnio wprawdzie Forty Bema znów mają swój lepszy czas. Zainteresowały się nimi władze miasta, odnowiły wiele budynków, do innych wrócili sportsmeni. Ale nie do starej „Wieżycy kick bokserów”. Ten nietypowy obiekt przeznaczony został do wyburzenia. Dlaczego? Bo obok poprowadzono sześciopasmową trasę, którą przetacza się przez miasto ruch tranzytowy wschód-zachód. Domek o bardzo nietypowej konstrukcji – mała powierzchnia podstawy (raptem dwadzieścia na dziesięć metrów), za to wysoki aż na trzy piętra – od kilku lat czeka na wykonanie wyroku. Zdaje się jednak, że urzędnicy o egzekucji zapomnieli. Więc stoi, jak wyrzut sumienia, wśród wysokich na kilkanaście metrów liściastych drzew, górując nad nimi szarą, osypującą się elewacją niczym jakaś pradawna pogańska świątynia albo obserwatorium, z którego kapłani zapomnianej religii obserwowali podróżujących po niebieskim firmamencie bogów.
Dżek wślizguje się z powrotem do środka. Iza zamyka drzwi i idzie wziąć prysznic. Maciek dokonał w budynku tylko niezbędnych remontów – uszczelnił okna, do pokoi wstawił elektryczne grzejniki, wyposażył skromną kuchnię i łazienkę. Pewnie nie chciał wzbudzać niczyjej ciekawości – w końcu w zasadzie nielegalnie zasiedlił pustostan. „W zasadzie”, bo przecież pozwolono mu zainstalować tutaj liczniki prądu i wody. Ot, polski paradoks. Dom został wprawdzie skreślony z listy miejskich nieruchomości, ale rachunki listonosz przynosi na poste restante bez zmrużenia oka…
Dziwny facet – myśli o Maćku Iza, kiedy po jej ciele spływa przyjemnie gorąca woda. Wkłada masę forsy w urządzenie dziwacznych miejsc położonych równocześnie i na odludziu, i w centrum miasta. Ta barka w zaniedbanym Porcie Czerniakowskim obok najruchliwszej arterii w mieście… I ten budynek niczym z horroru, tu na zdziczałej ziemi niczyjej, obok której tłoczą się osiedla mieszkaniowe, centra handlowe i największe warszawskie rondo... Niedaleko stąd jest Dworzec Gdański, Stare Miasto, szpital położniczy przy Inflanckiej. A równocześnie dom, w którym zamieszkał Maciek, otacza ściana drzew. Nie zapuszcza się tutaj nikt. Nawet dla pijaczków i bezdomnych za daleko stąd do monopolowego. Tak. Tajemniczy z niego mężczyzna. Może to naprawdę przestępca? Bo w jakim celu urządził sobie aż dwa mieszkania? Nie wystarczyła mu jedna, ekstrawagancka barka na Wiśle? Po co mu jeszcze ta wieżyca? Chyba że facet w różnych punktach miasta musi mieć kryjówki. Takie meliny, nory, gawry, do których można wpełznąć i zniknąć, kiedy robi się gorąco. Tak jak teraz…
Do licha, biorąc poranny prysznic w tym położonym w baśniowej scenerii „Strasznym Dworze”, Izie aż trudno uwierzyć, że zaledwie trzy dni temu do niej strzelano. Że musiała uciekać, a nad jej głową gwizdały kule. To bezludne, uśpione jakby, zatrzymane w czasie miejsce, do którego trafiła w piątek rano, odseparowało ją nie tylko od przeżyć z tamtego strasznego poranka, ale i uwolniło od stresów, jakimi żyła przez ostatnie miesiące. Jakby znalazła się w innej rzeczywistości, w której co innego jest ważne…
Jak przez mgłę pamięta pierwsze chwile po ucieczce ze szpitala. Nie powtórzyli dokładnie numeru, jaki Narożniak wyciął w stanie wojennym esbecji. Jego przewieziono aż do budynku prosektorium i dopiero stamtąd dał nogę. Oni biegli podziemnym korytarzem o połowę krócej, do pierwszych prowadzących na górę schodów. Wiodły one do położonej już poza klinicznym kompleksem stołówki dla pracowników szpitala. Wydostali się z niej przez nikogo nie niepokojeni i poszli do przystanku przy ulicy Grójeckiej. Tam wsiedli w tramwaj, który zawiózł ich do placu Zawiszy, gdzie przesiedli się do innego jadącego Towarową i Okopową. Wysiedli przy cmentarzu Powązkowskim, złapali autobus kursujący Powązkowską i chwilę później mijali już bramę na teren ośrodka sportowego, tuż za kościołem pod wezwaniem Świętego Jozafata.
– Jeszcze tylko półtora kilometra spacerkiem i będziemy bezpieczni – powiedział jej tamtego poranka Maciek, wskazując na koszmarnie wyboistą i dziurawą alejkę, wiodącą obok hali bokserskiej.
Iza poszła za nim bez słowa. Mobilizacja ciała i umysłu, jaką osiągnęła w obliczu zagrożenia, już dawno zamieniła się w stan zwiotczenia i apatii. Czuła się skonana, niezdolna do ułożenia w głowie choćby jednej sensownej myśli. Więc dreptała za Maćkiem, człowiekiem, którego przecież kompletnie nie znała. Czterdzieści minut po tym, jak pociągnęła go za sobą do brawurowej ucieczki przez szpitalne trzewia, teraz zupełnie oddała mu inicjatywę. Zgodziła się nawet wyrzucić do ulicznego kosza swój podarowany przez ojca telefon (kartę pamięci oczywiście zachowała). Ale… do cholery! Ta apatia to chyba nic dziwnego? W końcu po raz pierwszy próbowano ją zabić. I pierwszy raz ktoś ścigał ją jak łowne zwierzę. Adrenalina, która jeszcze niedawno buzowała jej w żyłach, wypaliła się, pozostawiając zmęczenie i rezygnację. Więc szła, mijając halę, jakieś domki i Hotel Olimpijski, by w końcu skręcić za swym przewodnikiem w lewo, przecisnąć się pod oznaczającym koniec drogi szlabanem i wejść w gęste krzaki. Jeśli ten facet miał ją zabić, to było jej już wszystko jedno. Zresztą… Gdzie indziej miałaby pójść? Do swojego wynajmowanego mieszkanka na Pradze? Mogli ją tam łatwo namierzyć. Do rodziców? Po co ściągać na nich niebezpieczeństwo. Do Ekstratelewizji? Lolek pewnie szybciej wydałby ją policji, niż uwierzył w to, co właśnie przeszła. Stróże prawa z kolei podstawiliby ją pewnie na wabia tym strasznym bandytom, w których łapach omal nie zgniła za życia Andżelika. Brrr. Tylko nie to. Lepsze już te leśne ruiny. A poza tym… Czuła się przy Maćku bezpiecznie. Podtrzymywał ją ramieniem, kołysał pełnym spokoju, pewnym siebie głosem. I wiedział, co robić.
– Wygląda na to, że policja po raz drugi zrobiła sobie ze mnie przynętę – powiedział, kiedy już weszli na pierwsze piętro jego dziwnego schronienia, a w czajniku zaszumiała woda na herbatę. – Nie mogę więc nikomu ufać, muszę się ukryć.
– A ja? – spytała go wtedy słabiutkim głosem.
– Żyję dzięki tobie – powiedział po prostu. – Jestem twoim dłużnikiem. Możesz tu zostać, ile tylko chcesz. I będziesz mile widziana.
– Ale czy mnie… też coś grozi?
Nie odpowiedział od razu. Chwilę patrzył na nią tymi swoimi hipnotycznymi oczami.
– Nie wiem, być może jesteś bezpieczna, w końcu oni polują na mnie, ale…
– Ale?
– Ale ci, którzy dzisiaj do nas strzelali, to naprawdę źli, bezwzględni ludzie. Zabili już mojego przyjaciela, wcześniej zabijali innych… Może lepiej przyczaj się u mnie dzień, dwa. A ja spróbuję w tym czasie rozwiązać ten problem.
– Jak chcesz go rozwiązać?
– No… – zająknął się – znaleźć jakieś wyjście z tej sytuacji.
– Fajnie, dzięki. Tylko że nie mam tutaj żadnych ciuchów na zmianę… Ani do spania… I nic do mycia czy z kosmetyków. No i Dżek nie powinien sam siedzieć zbyt długo… – wydukała.
– Dżek to twój synek?
– Nie, to moje fatum. Pies.
– Daj mi klucze, przywiozę ci trochę rzeczy z twojego mieszkania. No i Dżeka. Tu niedaleko mam auto. Wynajmuję garaż… A ty w tym czasie się wykąp, odpocznij. Na samej górze jest sypialnia.
– Nie możesz pojechać po Dżeka – odparła, ziewając. – On nie toleruje obcych. To niebezpieczny wariat. Odmieniec.
– Zaufaj mi – uśmiechnął się wtedy Maciek. – Coś mi się zdaje, że się z nim dogadam.
* * *
Rozkładając jajecznicę na talerze, Maciek zerka na wchodzącą do salonu Izę. Naprędce wysuszone blond włosy spadają kaskadami na jej ramiona i plecy. Gruby, biały szlafrok frotté nie jest w stanie ukryć idealnej linii jej bioder, kształtnej pupy, zgrabnych nóg, smukłej talii, proporcjonalnych ramion. Piękna kobieta…
W pierwszej chwili, jeszcze w szpitalu, wziął ją za głupiutką laleczkę, telewizyjną pogodynkę z reporterskimi ambicjami. Że się pomylił, zrozumiał już kilka minut później – w czasie ich ucieczki. Umiała podejmować szybkie decyzje, przejąć inicjatywę we właściwej chwili. To zrobiło na nim wrażenie. Zwłaszcza że miała rację – uciekając wprost do głównego wyjścia, z pewnością wpadliby z deszczu pod rynnę. Ci, którzy na niego polowali, byli zawodowcami i na pewno zostawili pod szpitalem kogoś w odwodzie. Ona naprawdę go uratowała.
Początkowo po prostu był jej wdzięczny. Dał się dziewczynie wyspać – aż do sobotniego poranka. Przywiózł jej spod adresu, który mu dała, pół szafy ciuchów, półkę kosmetyków i psa. Dżek w pierwszej chwili, jak wszystkie psy na jego widok, podkulił pod siebie ogon. Kiedy jednak Maciek podrapał go za uchem i wytarmosił za pysk, zwierzę go pokochało. Bez problemu dało się więc zapakować wraz z resztą rzeczy do Maćkowego, kupionego z demobilu honkera 2,5 litra diesel o mocy 75 koni, rocznik 1993 i przewieźć przez pół miasta do swojej śpiącej królewny.
Plan Maćka na najbliższe dni był prosty. Zamierzał zabić – robiąc to tak jak zwykle – człowieka, który zamordował Prędkiego, a teraz usiłował pozbawić życia jego. Maciek nie wiedział, kim tamten jest, jak się nazywa ani do jakiego gangu należy – nie obchodziło go to. Znał natomiast na pamięć jego trop, unikatową woń, ślady odciśnięte w piasku zmywanym tylko prądem czasu. I choć nie czuł jeszcze głodu, był pewien, że znajdzie faceta w ciągu kilku, najwyżej kilkunastu godzin, niezależnie od miejsca, w którym tamten się przyczaił. Tak, trzeba było to zrobić. Już zbyt długo pozwolił tamtemu chodzić po świecie. Tej nonszalancji omal nie przypłacił życiem i dekonspiracją. Przeczuwał, że kiedyś to się stanie. Przez całe lata był jak wilk w stadzie nieświadomych jego obecności owiec. Taki fart nie może trwać jednak wiecznie. Na szczęście to przewidział. Dlatego przygotował sobie ten stary dom na uboczu. W pełni wyposażony, by zamieszkać w nim nawet na stałe. Dlatego wynajął w pobliżu garaż, jeden z wielu w XIX-wiecznych, ceglanych, carskich jeszcze fortyfikacjach – i trzymał w nim gotową do odjazdu terenówkę. Dlatego też znalazł dla swojej mamy dom z dala od miasta i ustalił z nią bezpieczny system łączności. Teraz, kiedy ścigali go bandyci i policja, kiedy nie mógł wrócić na swoją barkę ani do mieszkania na Stalowej, gdy jego telefon i dokumenty zostały w szpitalnym pokoju, wszystko, co zgromadził na czarną godzinę, bardzo się przydało. Miał bazę wypadową. Przyczółek, z którego mógł wyprowadzić kontratak. I zamierzał to zrobić. Był gotów.
Właśnie w stanie takiej gotowości minionej soboty wstał z łóżka. Umył się, ubrał, coś zjadł. Miał już wychodzić, gdy obudziła się Iza. Po przespaniu całej doby była nieco zdezorientowana. Wprawdzie kręcący się jej pod nogami Dżek odrobinę rozładował atmosferę, ale dziewczyna i tak wciąż rozglądała się wokół czujnie i mierzyła Maćka nieufnym spojrzeniem. W kilku słowach zapewnił ją więc, że nic jej tutaj nie grozi, ale jeśli chce, to w każdej chwili może odwieźć ją w dowolny punkt miasta. Poprosiła o podwody do najbliższej budki telefonicznej. Super. Tylko gdzie takiej szukać? W końcu znaleźli automat w rejonie pobliskiego centrum handlowego Arkadia. Iza zawisła na słuchawce, a on usiadł w kawiarni. Mimo że przyzwyczaił się przecież do życia obfitującego w niebezpieczne sytuacje, czuł się skołowany i wytrącony z równowagi. Jeszcze nigdy nie był tak blisko porażki jak teraz. Dwukrotnie otarł się o śmierć, ścigano go. Czy uda mu się wrócić do dotychczasowej, normalnej egzystencji? Rzecz jasna, normalnej według jego standardów. Oznaczającej ciągłe zmiany adresu, kluczenie, tropienie i co jakiś czas – zabijanie.
Radosny uśmiech, z jakim Iza wróciła do stolika, przewiał na chwilę z jego głowy ponure rozważania. Naprawdę ładnie się śmiała...
– Rodzice uspokojeni, chłopak udobruchany. Wyczekał się wczoraj na mnie w restauracji, biedak – zakomunikowała wesoło. – Dobra, to kto stawia kawę? – rzuciła, zerkając na efektowne caffe latte podawane właśnie do sąsiedniego stolika. – Dla ułatwienia dodam, że nie mam przy sobie ani grosza.
I tak zaczęli rozmawiać. O rzeczach banalnych, zwykłych, podświadomie unikając skrzętnie wszystkiego, co mogłoby się wiązać z zagrożeniem, które zawisło nad ich głowami. Imponowała mu. Humorem, inteligencją, szerokimi horyzontami. Ale to, w sumie, normalne. Był przecież człowiekiem, który nie ukończył nawet podstawówki, wychowankiem warszawskich slumsów, kimś, kto wzrastał w chorobie i biedzie. Mimo wiedzy i erudycji, jakie zyskał dzięki książkom, którymi obkładał się przez ostatnie lata samotnego życia, wciąż tkwił w nim kompleks parweniusza. W Izie najbardziej jednak spodobało mu się jej pozytywne podejście do życia. I siła charakteru. Ona – ukochana córeczka bogatego tatusia – tkwiła od miesięcy w zagrzybionej kawalerce na dobrze mu znanej Pradze, walcząc o prawo do samodzielnego układania sobie życia. I opowiadała o tym w żartobliwym tonie.
Ani się obejrzeli, jak zrobiło się popołudnie. Poszli więc na pizzę, potem na lody na Stare Miasto. Wieczór zastał ich na deptaku wzdłuż Nowego Światu. Znów rozmawiali. Pierwszy raz w życiu Maciek opowiedział komuś o swojej chorobie. O tym strasznym pragnieniu, żeby wstać z łóżka, zrobić trzy kroki i wyjrzeć przez okno na ulicę. O złości, jaka go ogarniała, gdy słyszał na schodach dudnienie biegnących na podwórko chłopaków z sąsiedztwa, i tęsknocie, która rozsadzała mu serce, kiedy obserwował kołujące po niebie gołębie... Doszli aż do placu Trzech Krzyży. Daleko. Mimo zaaferowania rozmową uwagi Maćka nie uszły tęskne spojrzenia mijanych facetów. To może głupie, ale zaimponowało mu to. Oto szedł sobie i gawędził z dziewczyną, o której marzyło pół ulicy. Jeden facet tak się oglądał, że wpadł popychanym przez siebie dziecięcym wózkiem na staruszkę, inny dostał kuksańca od żony, kolejny omal się nie zabił o zamykające się drzwi autobusu. Zrozumiał dlaczego, bodajże Marek Hłasko napisał, że „mężczyźni patrzą na swoje kobiety oczami innych mężczyzn”. Tak, coś w tym było...
Kolację zjedli w domu, to znaczy w ponurej wieżycy Maćka. Puszka szprotek, paczka makaronu muszelki, słone paluszki i czerwone wino. On zapomniał, że dzisiaj miał w planach ruszyć na polowanie, ona wciąż odkładała podjęcie decyzji: wracać do domu czy ukrywać się w tej luksusowej odmianie squata? Poszli spać w wyśmienitych humorach. Ona na trzecim, on na pierwszym. Zachowywali się jak para dobrych przyjaciół. I choć oboje zaczynali już czuć, że nie o czystą przyjaźń im chodzi, żadne nie odważyło się zerwać tej łączącej ich ulotnej pajęczyny nieostrożnym ruchem, gestem czy słowem.
A następnego dnia była niedziela. Słońce wstało o ułamek minuty wcześniej niż wczoraj, grzało odrobinę mocniej. Maciek wyciągnął z garażu „odziedziczone” po jego poprzednim gospodarzu stare i pordzewiałe rowery, nasmarował je, podokręcał i ruszyli przed siebie. Najpierw narowistymi alejkami po Fortach Bema, potem przez Sady Żoliborskie do parku Żeromskiego. Zjechali trzy razy po wałach obronnych Cytadeli, popędzili na złamanie karku ścieżką opadającą ze skarpy, na której pyszni się Nowe Miasto, zmokli pod fontannami u podnóża Starówki. Po drodze coś zjedli, posiedzieli na ławce, wypili piwo z sokiem w leżącym nad Wisłą barku „Pod rurą” i przez Lasek Bielański wrócili do domu. Tym razem na kolację mieli już tylko słone paluszki. I resztkę wina. Nie szkodzi, i tak spać poszli nad ranem. Ona na trzecim, on na pierwszym...
No a teraz jest poniedziałek. Maciek wzniósł się na wyżyny, wyruszając rowerem o siódmej do sklepu po bagietkę, osełkę masła i jajka. Podając jajecznicę, gdzieś w głębi duszy czuje, że to nie może dalej tak trwać. Nie wolno mu przez kolejny dzień marnować czasu na przejażdżki po wertepach i pogaduszki o kwiatkach. Musi działać. Podjąć wreszcie wyzwanie rzucone przez tamtych. Bronić się. Ale Iza wygląda tak ślicznie w tym szlafroku... Tak promiennie się uśmiecha... Jej włosy pachną gorącym latem, w oczach tańczą wesołe iskierki...
* * *
Iza z lubością wbija zęby w chrupiącą, grubo posmarowaną masłem bagietkę. Ze zdziwieniem dostrzega, że jajecznica podana jest na prawdziwych talerzach (skąd Maciek takie w swoim kawalerskim gospodarstwie wytrzasnął?), na drewnianym blacie leży jakiś kawałek materiału imitujący obrus, a w szklance – i to już jest prawdziwy hit – stoją jakieś zebrane najwyraźniej jego ręką gałązki z pierwszymi, bladymi listkami. Skubiąc jajecznicę (trochę przesolona, ale i tak super, że to nie szprotki lub paluszki), zerka spod grzywki na siedzącego naprzeciw mężczyznę. Facet pałaszuje swoją porcję, co rusz, pomiędzy jednym widelcem a drugim, rzucając jej ukradkowe (w swoim mniemaniu) spojrzenia. Nie trzeba być Matą Hari, żeby zauważyć, że przystojny gospodarz ponurego zamczyska się nią interesuje.
Co ja właściwie tu robię? – zastanawia się Iza. Oficjalna odpowiedź brzmi, rzecz jasna – ukrywam się przed bandytami i policją, której kompletnie nie można zaufać. No jasne. Tyle tylko, że jeszcze w sobotę, kiedy zadzwoniła do rodziców, oni natychmiast zaproponowali jej zorganizowanie kryjówki u kogoś z przyjaciół albo rodziny, wynajęcie Rutkowskiego do ochrony i interwencję w jej sprawie u najwyższych władz Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. To samo Alek. Jej OMC narzeczony, nie bacząc na niebezpieczeństwo, natychmiast zaproponował jej przeniesienie się do niego, gdzie – powiedzmy sobie szczerze – bandyci raczej by jej nie szukali. Bo przecież to nie Iza jest ich celem. Wplątała się w porachunki gangsterów z Maćkiem – facetem, który w akcie wielkiego poświęcenia usmażył dla niej dziś jajecznicę. Zarówno rodzicom, jak i swemu OMC, Iza odpowiedziała jednak, że zostaje, gdzie jest (a gdzie konkretnie, to nie może powiedzieć przez telefon, bo nie chce narażać nikogo na niebezpieczeństwo). Czy sama wierzy w takie wytłumaczenie? Hm, początkowo może i tak było. Przecież w sobotę rano Maciek zapewniał, że coś z tą zagmatwaną sprawą zrobi, jakoś rozwiąże ten węzeł i wszyscy będą mogli bezpiecznie wrócić do domów. Tyle tylko że do dzisiaj nie ruszył w tej sprawie nawet palcem. Czemu więc Iza nadal tkwi w tej ponurej „Wieżycy kick bokserów”? Sama chciałaby wiedzieć…
Znów mierzy spojrzeniem Maćka. Zebrał właśnie talerze, wrzucił do zlewu i nastawia kawę. Całkiem przystojny, całkiem inteligentny, niewątpliwie intrygujący i nietuzinkowy. Ale… znała już wielu facetów, którzy prezentowali się mniej więcej tak jak on. I z którymi tak samo ciekawie się jej rozmawiało. Zresztą, co tu daleko szukać, Alek jest mniej więcej taki. Trochę może płytszy, sztywniejszy, naiwnie w sobie zadufany i odrobinę mniej męski – ale to też całkiem fajowy gość. Dlaczego więc – znów bądźmy ze sobą szczerzy – do tamtych mężczyzn z Alkiem włącznie nie czuje raczej nic, a Maciek sprawia, że ciągle chciałaby przebywać w jego towarzystwie? Czy to wpływ niezwykłych okoliczności, w jakich się poznali? Aura tajemniczości, jaka go spowija? Niebezpieczeństwo, któremu musieli razem stawić czoło? A może po prostu… to jest TEN facet? Tyle że tego akurat Iza wcale nie jest pewna. Bo co właściwie można o kimś powiedzieć po kilku dniach znajomości? W dodatku o człowieku, który w najmniejszy sposób nie ujawnia się ze swoimi uczuciami. Może ma już kogoś, może gustuje w innych dziewczynach. Choć jego wzrok, te jego oczy psa husky zdają się mówić jednak co innego… No i druga kwestia – Alek. On tak bardzo się ostatnio stara, jest taki szarmancki, czuły. Czy wolno jej choćby tylko rozważać, choćby jedynie w teorii – rzucenie się w ramiona innego mężczyzny? Przecież to byłoby nie fair, nie w porządku. A do tego takie nierozsądne…
* * *
Maciek stawia na stół kubki parującej kawy. Są zwyczajne, metalowe. Dziś rano udało mu się wyprosić pożyczenie dwóch talerzy z kuchni pobliskiego hotelu. Ale filiżankami podzielić się już nie chcieli. Obserwuje, jak Iza kończy jeść, wstaje i odnosi naczynia do zlewu. Kiedy podnosi się z krzesła, poły szlafroka odsłaniają jej dekolt, to cudowne miejsce między piersiami. Gładka skóra, krągłe linie… Dziewczyna stąpa lekko bosymi stopami po betonowej posadzce, jej łydki naprężają się, a kolana odsłaniają, kiedy po umyciu talerzy podnosi się na palcach, by sięgnąć do suszarki. Jest taka naturalna, świeża, kobieca. Maciek bezwiednie zaczyna wyobrażać sobie, że sunie opuszkami palców po tej lśniącej, sprężystej skórze w górę, pod materiał szlafroka, do ud, bioder, pośladków… Jak obejmuje ją w talii i zjeżdża dłońmi do przodu w dół, mijając pępek, aż do linii miękkiego jak puch futerka otulającego… Nie, nie! Stop! Natychmiast stop! Takie myśli nie doprowadzą go do niczego dobrego. Co innego ma teraz do zrobienia, nie wolno mu się dekoncentrować. A poza tym… Ta kobieta jest niebezpieczna. No, może nie dosłownie, fizycznej krzywdy mu przecież nie zrobi. Ale to, jak na niego wpływa, jak sprawia, że jego proste dotychczas, konkretne i jasne niczym światło lasera myśli zaczynają się nagle kleić ze sobą, plątać, meandrować, rozpływać w różowawym blasku… Jak ze zdań oznajmiających, rozkazów prawie, zmieniają się w ckliwe, przenikające niepostrzeżenie do głowy pytania: „A może ja i ona, to my? Może jakoś by się nam razem udało?”. Właśnie dlatego – czując podświadomie, że jeśli zrobi ku niej pierwszy krok, a ona go nie odrzuci, to nigdy nie będzie już umiał powiedzieć stop – trzyma się od tej kobiety na dystans. Nie pozwala sobie na dłuższe spojrzenia w oczy, przypadkowe nawet dotknięcia, waży słowa. Bo kto jak kto, ale on nie może z nikim się wiązać. Koniec, kropka. Żadnej dyskusji.
Z ogromnym wysiłkiem odkleja więc macki swojej wyobraźni od nagiego, choć zakrytego grubym frotté, ciała i przerzuca wzrok niczym szuflę granitowego tłucznia na blat barku. Spokojnie, tylko spokojnie. A więc dwie kawy. W kubkach. Mleko już w środku. Acha, jeszcze cukier. Ciągle zakotwiczony spojrzeniem w blacie stolika, Maciek zrywa się z krzesła, rusza do szafki i wpada prosto na wracającą na swoje miejsce Izę. Twarz w twarz, tors w tors, biodra w biodra.
– Przepraszam… – bąka, czując, jak tętno jedzie mu pod podziałkę z liczbą 200.
– Nie, to moja wina… – dziwnym, na poły schrypniętym, na poły zdyszanym głosem odpowiada Iza.
Jeszcze nigdy jej oczy nie były tak blisko jego oczu. Nigdy dotąd jego twarzy nie ogrzewał jej oddech. Ani razu z tak bliska nie czuł zapachu jej ciała. Delikatnego niczym ślad perfum w pustej windzie. Są blisko. Zbyt blisko siebie, by obrócić to w żart, zbyć śmiechem. Za blisko, żeby oderwać się od siebie i, jakby nigdy nic, zasiąść do siorbania kawy. Maciek ze zdziwieniem odkrywa, że jego dłonie już dotykają jej twarzy, że między palcami przelewają się jej jasne włosy. Iza, pod jego dotknięciem, najpierw lekko drży, potem odchyla nieco głowę i śmiało patrzy mu w oczy. Tego już nie da się zatrzymać. Dotyk jej ust na jego wargach przyprawia go niemal o zawrót głowy. Ciepłe, jędrne, o smaku słońca, lata, radości. Ich pierwsze pocałunki są jeszcze błądzeniem, pytaniem, odkrywaniem nieznanych lądów. Ale już po chwili wprowadzają ich, zdyszanych, nieprzytomnych z pożądania, w świat, którego granice wyznacza jedynie zasięg ich ramion. Dalej nie ma już nic. Jego dłonie szamoczą się przez chwilę z grubym frotté szlafroka. Coś trzeszczy w szwie rękawa, pęka szlufka od paska. I oto ma ją, całą, przed oczami. Naga, jeszcze zarumieniona po porannym prysznicu. Dwa nieduże, cudownie sterczące lekko na boki stożki piersi unoszą się w rytm szybkiego oddechu. Wąska, dziewczęca talia, miękka linia bioder, jasny blond puszek tam, gdzie zbiegają się wnętrza ud. Długie, zgrabne nogi. Jej włosy rozsypały się na ramionach. Spływają złocistą kaskadą na biust, jakby usiłowały zasłonić małe, różowe brodawki jej piersi.
– Długo jeszcze mam na ciebie czekać? – Iza uśmiecha się, błyskając drobnymi, bielutkimi ząbkami.
A potem sięga do jego koszulki i zaczyna ją rozpinać. Maciek nie chce jednak czekać tak długo. Jednym szarpnięciem wystrzeliwuje guziki we wszystkie zakamarki pokoju, drugim uwalnia się od krępującego materiału. Bierze Izę w ramiona, czuje na torsie dotyk jej jędrnych piersi. Znów, już śmielej, głębiej, bardziej zapalczywie, wpija się ustami w jej wargi. Chwilę później unosi ja w ramionach, a ona obejmuje jego kark rękami. Niesie, jak zdobycz, bezcenne trofeum, na rozkładany fotel, który od kilku dni służy mu do spania. Iza w tym czasie patrzy mu w oczy, z uśmiechem obejmuje jego twarz ciepłymi dłońmi. Kiedy Maciek kładzie ją na posłaniu, włosy rozsypują się jej wokół głowy jak świetlista aureola. Niebieskie oczy zdają się zaglądać mu aż do samego dna duszy. Po chwili on też jest już nagi. Napięty, nabrzmiały, gorący. Pochyla się, całuje znów, a ona tym razem rozchyla usta i wpuszcza go do środka. Zapach jej ciała oszałamia, wnętrza jej ud na jego biodrach promieniują ciepłem. Półprzytomny, oszalały, wstrząsany dreszczem, szuka przez chwilę tego miejsca, do którego już zdążyły spłynąć jego żądze i marzenia. Na dłoni czuje wilgoć, gorąco, łaskotanie delikatnych włosków. W tym momencie zapomina, jak się nazywa, gdzie jest, co miał zrobić i po co. Staje się pragnieniem, działaniem, energią.
* * *
To, co się właśnie dzieje, w pierwszej chwili ją zaskoczyło. Tak, teraz już wie, że Maciek jest tym mężczyzną z jej snu. Teraz tak. Ale jeszcze pięć minut temu spodziewała się, że czeka ich kolejny miły i niebanalny dzień, który spędzą na przechadzce bądź rowerowej eskapadzie, iskrzących humorem żarcikach, ciekawej dyskusji. Przecież nic jeszcze przed chwilą nie wskazywało na to, że naga, nieprzytomna z podniecenia, niesiona w ramionach, znajdzie się w jego łóżku. Ale stało się i teraz Iza na pewno nie będzie tego analizować. Płonie w ogniu jego pieszczot, roztapia się, zatraca poczucie własnego „ja” w gorącej plazmie jego pocałunków. Maciek jest czuły, uważny, ale zarazem nieustępliwy i zachłanny. Ustami, opuszkami palców, wnętrzami dłoni – lepi ją i formuje, jak kulkę plasteliny. A ona mu się oddaje, pozwala nieść dalej i dalej w ten nieznany ląd, wraz z każdym dotykiem, pieszczotą, tchnieniem jego ust, zbliżając do tego czegoś – wielkiego, rozedrganego, obezwładniającego słodyczą i ciepłem – co już zaczęło wzbierać w jej brzuchu i rozlewać się po wszystkich atomach jej ciała. Z cichym westchnieniem obejmuje jego biodra nogami, mocniej przygarnia porośnięty szorstką sierścią tors. Czuje na sobie jego ciężar, bijące od niego fale gorąca i… Tak, są już razem. Kiedy Maciek w nią wchodzi, Iza cichutko wzdycha i bezwiednie wbija paznokcie w skórę jego pleców. A potem ona i on, on i ona – splatają się w jednym rytmie ciał, strumieniu westchnień, wietrze oddechów. Iza poddaje się mu, dostraja do galopady jego bioder. Brak jej tchu, mięśnie napięte do granic, serce ledwo nadąża z przetaczaniem hektolitrów krwi. Rozkosz. Agonia. Nasycenie. Głód. Te przeciwstawne pojęcia splatają się ze sobą, łączą i stają synonimami. Przez krótką chwilę w wieżycy nie ma już Izy. I nie ma Maćka. Jest tylko miłość.
A kiedy w końcu wstrząsa nią spazm, pod powiekami zapalają się gwiazdy, a ciało wygina w paroksyzmie rozkoszy – przez gęsto-lepki i słodko-gorący lukier spełnienia przedzierają się do niej słowa Maćka:
– Kocham cię. Od pierwszej chwili. Odkąd cię ujrzałem. Kocham. Na zawsze.
Wtorek, 20 marca 2012, 23:15
Maria Kwiatkowska od kilku godzin nie odrywa właściwie wzroku od ekranu komputera. Jest… jak by tu najlepiej scharakteryzować jej stan? Zaskoczona? Nie, to określenie nie oddaje w pełni stanu jej ducha. Zdetonowana? Oszołomiona? Też za słabe. Jest porażona. Tak, doktor Kwiatkowska czuje się, jakby kopnęło ją tysiąc wolt. Bo właśnie zrozumiała, na co cierpi, czy raczej kim jest jej tajemniczy pacjent. Nad wyjaśnieniem zagadki pracowała od piątkowego wieczoru aż do dziś. Bo właśnie jeszcze w piątek, kiedy po tej nieszczęsnej strzelaninie w szpitalu policja skończyła ją przesłuchiwać, zadzwoniła do profesora Nikodema Gonczerskiego, pytając, co wie o chorobie niejakiego Macieja Kinżeja (dobrze, że aspirant Madejski wspomniał jej o rozmowie z krajowym konsultantem – swoją drogą ciekawe, czy stary lis nie zrobił tego celowo). Profesor wyraził zdziwienie, że już druga osoba w niedługim czasie pyta go o tego zapomnianego pacjenta. Gdy jednak usłyszał, że leży on (a raczej leżał) na jej oddziale, bez problemu pozwolił przyjechać po nieco już pożółkłą historię choroby. Pół żartem, pół serio ostrzegł tylko młodszą koleżankę przed „psychicznymi aberracjami”, które niczym klątwa mumii spadają na tych, którzy poświęcają temu przypadkowi zbyt wiele czasu.
No i się zaczęło. Maria chciała tylko rzucić okiem na to, co ówczesnymi, dość jeszcze prymitywnymi technikami diagnostycznymi wybadał doktor Konarski. I wsiąkła. Studiowała papiery przez całą noc. A potem jeszcze przez weekend. Analizowała zrobione w marnej jeszcze jakości rentgenowskie skany głowy. Ślęczała nad wydrukami EEG, porównywała wyniki morfologii krwi. Odnalazła w nich te same niejednoznaczności, te same znaki zapytania, które ją zafrapowały po zbadaniu Kinżeja. Tyle że Konarski miał więcej czasu na gruntowne przebadanie tego dziwnego pacjenta. Doktor Kwiatkowska, z dużym zdziwieniem, przeczytała o zaobserwowanych przez Konarskiego zaburzeniach w wydzielaniu dopaminy przez mózg chłopaka, a także o objawach chorobowych, czy raczej całej puli objawów, które były ich konsekwencją. Kresomózgowie, hipokamp, ciało migdałowate. To wszystko działało u Kinżeja wadliwie. Wyniki badań sprzed lat Maria porównała z tym, co zobaczyła podczas badania PET i… wszystko do siebie pasowało. A więc Kinżej faktycznie miał ciężką neurologiczną przypadłość, wynikającą z kompletnie rozstrojonej gospodarki neuroprzekaźnikami. Poważna sprawa. Na tyle poważna, że do dnia dzisiejszego powinien już dawno umrzeć. Tymczasem, co – opatrzone wieloma wykrzyknikami i znakami zapytania – skrzętnie odnotował Konarski, chłopak wyzdrowiał. A w każdym razie jego ciężkie neurologiczne zaburzenia nagle ustąpiły. Jakim cudem? Ostateczne wnioski i diagnoza przedstawiona przez starszego kolegę po fachu tylko wzbudziły w Marii odruch politowania. Tak, Konarskiego ten przypadek przerósł. Faktycznie zbzikował. Jaka więc była prawda?
Doktor Kwiatkowska łamała sobie nad tym głowę przez całą noc z niedzieli na poniedziałek. Bezskutecznie. Rano poprosiła więc o dwa dni urlopu na żądanie i od nowa zabrała się do pracy. Przez cały poniedziałek błądziła po omacku, to samo było zeszłej nocy i we wtorek rano. Po raz kolejny czytała historię choroby Maćka Kinżeja, potem wpatrywała się w zdjęcia z badania PET. W tym czasie co chwila zrywała się z krzesła i pędziła do swojej biblioteki medycznych książek, by doczytać coś, na czym za mało się znała. I ciągle nic. W końcu, wczesnym popołudniem, padła ze zmęczenia. Spała kilka godzin, po czym wstała, zrobiła sobie kawę i znów siadła do komputera. Wtedy ją olśniło. Do licha! Konarski miał rację! Swoją diagnozę oparł wprawdzie głównie na domysłach, intuicji i uogólnieniach, nie podbudował jej naukowo, nie uzasadnił działaniem praw chemii, fizyki i neurofizjologii – ale miał rację, drań! Kwiatkowska z najwyższym wysiłkiem zmusiła się jednak do ponownego przeanalizowania wszystkiego. Do poszukania słabych stron rozumowania. Nie znalazła ich. Wszystkie elementy łamigłówki poskładały się w spójną całość. Na tyle niezwykłą, że doktor Kwiatkowska ma w tej chwili świadomość, iż właśnie przesunęła granice Nieznanego. Oczywiście, nie może nazajutrz zadzwonić do „The New Sciencist” i zażądać rezerwacji pierwszej strony gazety na publikację swego (i doktora Konarskiego) odkrycia. To, co ma, to wciąż tylko hipoteza, którą należy dopiero potwierdzić szeregiem badań i eksperymentów. Tyle tylko że będzie to raczej trudne, skoro jedyny dostępny obiekt do przeprowadzenia badań zniknął, ścigany przez mafię oraz policję.
Maria nie ma jednak wątpliwości, że dobrze zinterpretowała fakty. Jeden z czołowych matematyków, zapomniała w tej chwili który, powiedział kiedyś, że prawdziwą hipotezę łatwo można rozpoznać po jej pięknie. Inaczej mówiąc, jeśli jakieś rozumowanie da się sprowadzić do prostego wzoru, jak na przykład E=mc2, i gdy wszystkie jego składowe dobrze do siebie pasują, dając przejrzysty, możliwy do sformułowania w kilku prostych zdaniach efekt – musi być ono słuszne. A tak jest właśnie w przypadku tego, co ona odkryła. No, może oprócz jednego irytującego drobiazgu, drobnostki, małego brakującego ogniwa, które można by wykryć jedynie doświadczalnie, a które decyduje o tym, czy cała jej koronkowa dedukcja jest prawdziwa.
Siedzi więc przy biurku, mruga zaczerwienionymi ze zmęczenia oczami, przeciera gorące czoło i zastanawia się, co z tym swoim odkryciem zrobić. Nie można go ogłosić publicznie, bo bez możliwości weryfikacji wzięto by ją za naciągaczkę. Lepiej w ogóle nikomu się nim nie chwalić, bo tak jak Konarski zostanie uznana za wariatkę. Najlepiej byłoby zacząć od znalezienia Maćka. Ale on raczej głęboko się zaszył. Więc co? Iść na policję? Po co? Nie wolno przecież ujawniać tajemnicy choroby pacjenta. Reguła ta nie obowiązuje, rzecz jasna, w przypadku najcięższych przestępstw. Takich jak morderstwo. Ale Maciek, choć na sumieniu ma zapewne wielu ludzi, mordercą nie jest. Zabójcą… tak. Ale nie mordercą.