Nowy drapieżnik. Tom drugi - Zbigniew Zborowski - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Nowy drapieżnik. Tom drugi ebook i audiobook

Zbigniew Zborowski

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

26 osób interesuje się tą książką

Opis

Drapieżnik czai się w mieście. Nie zawsze ma kły – czasem nosi ludzką skórę…

W podziemiach jednego z domów uprowadzona dziewczyna czeka na ratunek. Jej oprawcy to ludzie bez sumienia – brutalni, okrutni, przekonani, że prawo ich nie dotyczy. W ślad za porywaczami podąża jednak tajemniczy nieznajomy. Mężczyzna na czarnym motocyklu – cichy, skuteczny, nieuchwytny. Nowy drapieżnik. Nikt nie podejrzewa, kim jest ani czego chce, ale jedno wiadomo z pewnością: to on zaczyna rozdawać karty.

Czternastoletni Maciek jest sparaliżowany i leży przykuty do łóżka. Ludzie widzą w nim wyłącznie nastolatka z niepełnosprawnością i nie próbują zrozumieć, co naprawdę dzieje się w jego głowie. Chłopiec doświadcza dziwnych wizji, które mogą odmienić losy ofiar i pokrzywdzonych. Potrafi bowiem wyczuć zapach nadchodzącej śmierci…

Zbigniew Zborowski tworzy niepokojący i duszny thriller pełen brutalnego realizmu i metafizycznego niepokoju. „Nowy drapieżnik” przedstawia historię o granicach człowieczeństwa oraz złu, przybierającym najróżniejsze formy. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 268

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 35 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Maciej Motylski

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ty­tuł: Nowy dra­pież­nik. Tom drugi

Co­py­ri­ght © Zbi­gniew Zbo­row­ski, 2025

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2025

Pro­jekt okładki: Da­niel Na­tka­niec

Re­dak­cja: Ro­bert Ci­chow­las

Ko­rekta: Anna No­wak

ISBN 978-91-8076-801-6

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/SKla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

– Ko­bieta o ta­kich oczach jak pani chyba nie przy­szła mnie do­bić? – Dzie­sięć mi­nut wcze­śniej uśmiech­nął się na wi­dok wcho­dzą­cej do sali cho­rych Izy młody męż­czy­zna le­żący na łóżku pod oknem.

Dziew­czyna re­je­struje, że chło­pak ma przy­jemny głos, wy­ra­zi­ste rysy twa­rzy – na ile można to oce­nić u czło­wieka z za­ban­da­żo­waną głową i czo­łem – oraz nie­bie­skie oczy. Sama nie wie, dla­czego pierw­szym sko­ja­rze­niem, ja­kie przy­cho­dzi jej do głowy na jego wi­dok, jest… hu­sky. Duży, silny i nie­bez­pieczny pies o ma­gne­tycz­nym spoj­rze­niu, któ­rego – pa­ra­dok­sal­nie – masz od razu ochotę po­dra­pać za uchem. Sta­now­czo za dużo prze­by­wała ostat­nio w to­wa­rzy­stwie Dżeka…

– W po­je­dynku na spoj­rze­nia na pewno bym z pa­nem prze­grała – od­po­wiada mu kom­ple­men­tem, a po­tem bar­dziej stwier­dza, niż za­daje py­ta­nie: – Pan Ma­ciek, prawda? Skąd pan wie­dział, że przy­szłam do pana?

– Tak, to ja. A wła­ści­wie to, co ze mnie zo­stało.

– No tak, sporo gazy i ban­dażu na pana po­szło. Czym do­stał pan w głowę? Ka­ste­tem? Bejs­bo­lem?

– Kulą. Z pi­sto­letu.

– O rany… No tak, prze­cież wszyst­kie me­dia trą­bią, że pana po­strze­lono – re­flek­tuje się Iza. – Miał pan sporo szczę­ścia.

– Szczę­ście to tylko splot sprzy­ja­ją­cych oko­licz­no­ści – fi­lo­zo­fuje Kin­żej. – A tak à pro­pos oko­licz­no­ści… Kim pani jest?

– No cóż… Dzien­ni­karką – przy­znaje się Iza. – Chcia­ła­bym zro­bić o panu re­por­taż, za­pro­sić do stu­dia, a na­wet…

– Bar­dzo dzię­kuję, ale nie.

– Nie?

– Nie.

– Wie pan, udział w pro­gra­mie daje nie­sa­mo­witą po­pu­lar­ność – nie pod­daje się Iza. – Lu­dzie będą roz­po­zna­wać pana na ulicy, pro­sić o au­to­grafy, a ko­biety…

– To bar­dzo ku­szące – Ma­ciek szcze­rzy w uśmie­chu zęby – ale nie je­stem aż tak zde­spe­ro­wany, żeby wy­sta­wiać się na strzał, by wzbu­dzić za­in­te­re­so­wa­nie żeń­skiej czę­ści pani wi­do­wni.

Do li­cha, twardy orzech. Komu jak komu, ale dzien­ni­ka­rzowi te­le­wi­zyj­nemu lu­dzie rzadko kiedy od­ma­wiają. Co naj­wy­żej przez chwilę się po­kry­gują w stylu: „Ależ ja prze­cież taki nie­fo­to­ge­niczny” albo nie­śmiało spy­tają o ho­no­ra­rium, go­towi i tak za­raz z tego się wy­co­fać. A ten wy­gląda, że jest na­prawdę na „nie”. Upar­ciuch je­den.

– Po­zwoli pan, że spy­tam pro­sto z mo­stu – od­zywa się po krót­kiej chwili. – Ma pan coś wspól­nego ze śmier­cią Czar­nego?

Na dźwięk tego słowa dwaj inni le­żący w tej sali pa­cjenci (trzeci, po uda­rze, spo­czywa bez­wład­nie jak kłoda) aż uno­szą się w łóż­kach i strzygą uszami. Od razu wi­dać, że czy­tają ta­blo­idy i są na bie­żąco w tym, kto kogo za­mor­do­wał.

– Czar­nego? Pani mówi te­raz ja­kimś szy­frem? Bo to chyba nie­moż­liwe, żeby uśmier­cić je­den z ko­lo­rów?

Sły­sząc tę jawną kpinę, Iza aż zgrzyta zę­bami. Pro­mienny uśmiech na jej twa­rzy przy­gasa i za­mie­nia się w wy­mu­szony gry­mas.

– Pro­szę nie mó­wić, że nie sły­szał pan o gangu Ob­ci­na­czy Uszu i jed­nym z jego ban­dzio­rów. Nie­ja­kim panu Czar­nym.

– Brrr. Ob­ci­na­cze Uczu. To brzmi zło­wrogo – Ma­ciek uśmie­cha się jesz­cze sze­rzej.

– Bo to zło­wro­dzy lu­dzie – chłod­nym gło­sem przy­znaje Iza. Co­raz wy­raź­niej wi­dzi, że nic z tym fa­ce­tem nie wskóra. Po­sta­na­wia jed­nak przy­przeć go do muru jesz­cze raz. Wali więc bez ogró­dek: – To co? Za­bił pan tego Czar­nego czy tylko pa­trzył, jak fa­cet umiera?

Dwaj po­zo­stali, wsłu­chani w roz­mowę tych dwojga, pa­cjenci omal nie spa­dają z łó­żek. Na­wet po­grą­żony w mro­kach nie­świa­do­mo­ści nie­szczę­śnik po uda­rze do­staje lek­kiego dy­gotu ma­łego palca le­wej, wy­sta­ją­cej spod koł­dry stopy.

Uśmiech na twa­rzy Kin­żeja ga­śnie.

– Po­zwoli pani, że od­po­wiem py­ta­niem – mówi. – Kto pa­nią tu wpu­ścił? Wy­da­wało mi się, że ten po­kój jest strze­żony.

– Naj­wy­raź­niej straż­nik nie uznał mnie za za­gro­że­nie – lek­kim to­nem od­po­wiada Iza.

– Co za na­iw­niak…

– A poza tym – Iza po­sta­na­wia wzmoc­nić swoją po­zy­cję w tej dys­ku­sji – je­stem tu za zgodą po­li­cji.

– Na­prawdę? Biuro pra­sowe przy­sta­wiło pani stem­pe­lek upo­waż­nia­jący do za­da­wa­nia mi iry­tu­ją­cych py­tań?

– Stem­pelka nie wzię­łam. Mam za to star­szego aspi­ranta Jacka Ma­dej­skiego. Wy się zresztą chyba już zna­cie – mó­wiąc to, Iza do­strzega, że oczy Maćka stają się na­gle czujne. – Za­raz tu przyj­dzie, wstą­pił tylko jesz­cze na dwa słowa do pana le­karki.

– Do mo­jej le­karki? – po­wta­rza po­woli Kin­żej. – A to świet­nie się składa! – do­daje, pod­no­sząc się z łóżka. – Od­pro­wa­dzę tam pa­nią i oszczę­dzę mu fa­tygi wstę­po­wa­nia do mnie.

Pod­cho­dzi do Izy, de­li­kat­nie uj­muje ją pod ło­kieć, sięga do klamki i bar­dzo ła­god­nie, lecz zde­cy­do­wa­nie kie­ruje do wyj­ścia.

– To nie jest do­bry po­mysł, żeby od­ma­wiać po­li­cji skła­da­nia wy­ja­śnień – za­sko­czona roz­wo­jem wy­pad­ków dzien­ni­karka od­zywa się do­piero, kiedy są już na ko­ry­ta­rzu i mi­jają wy­ba­łu­sza­ją­cego na nich oczy Je­siona. – O ile oczy­wi­ście jest pan rze­czy­wi­ście nie­winny.

– Do­bry po­mysł czy zły, mam do niego prawo – od­po­wiada Ma­ciek. – Od­mó­wi­łem już roz­mowy z pa­nem ko­mi­sa­rzem z Ko­mendy Głów­nej, po­dzię­kuję więc i panu aspi­ran­towi ze Sto­łecz­nej.

– Ko­mi­sa­rzem? Może Mar­kiem Gon­tem? – in­te­re­suje się Iza, kiedy do­cho­dzą już nie­mal do od­da­lo­nych od sali cho­rych o dwa­dzie­ścia me­trów drzwi po­koju le­kar­skiego.

– Ma pani nie­złą orien­ta­cję w sta­nie oso­bo­wym na­szej po­li­cji – od­po­wiada z prze­ką­sem Kin­żej. – Jest wśród funk­cjo­na­riu­szy ktoś, kogo pani nie zna?

– Wielu – zimno uśmie­cha się Iza. – Ale znam za to An­dże­likę.

– A kto to taki?

– Dziew­czyna uwol­niona z łap Czar­nego. Twier­dzi, że oca­lił ją anioł.

– Anioł? – Ma­ciek przez uła­mek se­kundy pa­trzy na nią bar­dzo uważ­nie. – To cie­kawe. Ale w tej sy­tu­acji czuję się oczysz­czony z wszel­kich po­dej­rzeń. Bo kim jak kim, ale anio­łem, to ja, pro­szę sza­now­nej pani, z całą pew­no­ścią nie je­stem – mó­wiąc to, uśmie­cha się tak, że Iza nie­spo­dzie­wa­nie czuje się, jakby na ko­ry­ta­rzu ktoś zro­bił prze­ciąg i owiało ją lo­do­wate po­wie­trze…

– O cho­lera! – Ma­ciek mówi to aku­rat w chwili, gdy Iza uznaje, że zro­biła wszystko, co mo­gła, by prze­pro­wa­dzić z nim wy­wiad, i po­sta­na­wia wra­cać do domu oraz cze­ka­ją­cego w nim na nią sza­lo­nego Dżeka.

– Co: o cho­lera? – pyta za­nie­po­ko­jona, wi­dząc, że uśmiech w jed­nej se­kun­dzie znikł z twa­rzy Kin­żeja, a oczy zwę­ziły się w szparki.

– On tu jest – od­po­wiada jej Ma­ciek, roz­glą­da­jąc się do­koła. – Bli­sko. Bar­dzo bli­sko. Tam! – wska­zuje na drzwi windy, nad któ­rymi wła­śnie roz­lega się „dzyń!” in­for­mu­jące, że dźwig za­trzy­mał się na ich pię­trze. – Bie­giem! – Ma­ciek gwał­tow­nie po­ciąga ją za sobą, rzu­ca­jąc się w prze­ciw­nym kie­runku, w stronę dru­giej, od­le­głej o ja­kieś pięt­na­ście me­trów klatki scho­do­wej.

Iza bez­wied­nie wy­ko­nuje kilka dłu­gich su­sów, gdy w końcu w jej gło­wie świta py­ta­nie: Dla­czego ucie­kam? Przed kim? Wła­śnie wtedy, aku­rat w mo­men­cie gdy po­sta­na­wia się za­trzy­mać i cof­nąć do ga­bi­netu, w któ­rym znik­nął aspi­rant Ma­dej­ski, sły­szy przy uchu zzzyt, zzzyt – i ze zdu­mie­niem pa­trzy, jak na ścia­nie klatki scho­do­wej roz­kwi­tają prze­strze­liny.

– Szyb­ciej! – Ma­ciek szar­pie ją za rękę i po­ciąga na schody.

Z góry, z ko­ry­ta­rza, który wła­śnie opu­ścili, do­bie­gają ja­kieś gar­dłowe okrzyki. „Rzuć ko­pyto! Na zie­mię!” – o ile do­brze sły­szy. A po­tem przy­bli­ża­jący się tu­pot kro­ków. Tym ra­zem nie za­sta­na­wia się, dla­czego ucieka. Pę­dzi w dół ra­mię w ra­mię z Mać­kiem. Siódme, szó­ste, piąte, czwarte... Po kro­kach z góry sły­chać, że tamci ich go­nią, po­wie­trze wciąż prze­szywa ci­che zzzyt, zzzyt – ale tym ra­zem po­ci­ski prze­la­tują da­leko od nich, jakby na­past­nicy strze­lali w dół klatki scho­do­wej na oślep. Po­goń zo­stała w tyle. Na ra­zie…

– Tędy! Do wyj­ścia! – krzy­czy Ma­ciek, kiedy zbie­gają w końcu na par­ter. I cią­gnie ją w stronę dłu­giego, pro­wa­dzą­cego do głów­nego wyj­ścia ko­ry­ta­rza. Nie trzeba być ge­niu­szem stra­te­gii, żeby się do­my­ślić, że pod szpi­ta­lem ban­dyci za­pewne zo­sta­wili ko­goś na cza­tach. A na­wet je­śli nie, to przed bu­dyn­kiem roz­ciąga się ogromna pu­sta prze­strzeń. Nie zdążą prze­biec tego ko­ry­ta­rza, a po­tem po­ko­nać na­stęp­nych kil­ku­dzie­się­ciu me­trów dzie­lą­cych ich od ulicy, za­nim tamci ich nie do­padną.

– Nie! Na dół – od­krzy­kuje Iza i tym ra­zem to ona po­ciąga za sobą Maćka. Na szczę­ście męż­czy­zna nie opo­nuje i chwilkę póź­niej są już w piw­nicy.

Iza szybko się roz­gląda. I w lewo, i w prawo cią­gnie się ob­szerny ko­ry­tarz.

– Znasz te pod­zie­mia? – pyta Ma­ciek, który po raz pierw­szy wi­dzi ogromne, szpi­talne pod­brzu­sze.

– Je­stem tu pierw­szy raz – od­po­wiada dziew­czyna.

– Więc po co nas tu za­cią­gnę­łaś? To może być ślepy za­ułek! Jak tamci się za­raz zo­rien­tują, że zbie­gli­śmy do piw­nicy…

– Tędy! – Iza wy­biera w końcu ko­ry­tarz na prawo.

– Je­steś pewna? – do­py­tuje bie­gnący obok niej Ma­ciek.

– Po­wtó­rzymy wa­riant ucieczki Na­roż­niaka – od­po­wiada dziew­czyna.

– Kogo?

– Nie mia­łeś w szkole lek­cji hi­sto­rii naj­now­szej?

– Ko­bieto! Ja w ogóle nie cho­dzi­łem do szkoły!

So­bota, 17 marca 2012, 7:05

Ma­dej trze wiel­kim łap­skiem czer­wone po nie­prze­spa­nej nocy oczy, dra­pie pa­lu­chami za­ro­śniętą szczękę, sior­bie haust zim­nej kawy.

– Nie spać! Pi­sać! – przy­wo­łuje się do po­rządku i da­lej, raz za ra­zem, stuka w kla­wia­turę swo­jego służ­bo­wego kom­pu­tera. Przez cały wczo­raj­szy dzień i pół nocy cią­gle ja­cyś ko­lejni gli­nia­rze ma­glo­wali go py­ta­niami: „Gdzie, u dia­bła, może się po­dzie­wać Kin­żej?” oraz „Kim, do cho­lery, jest ten Kin­żej, że ban­dy­terka tak kon­se­kwent­nie usi­łuje go zli­kwi­do­wać?”. Po­tem usi­ło­wał prze­słu­chać go – już na pro­to­kół – pro­ku­ra­tor (Ma­dej od­mó­wił ze­znań, po­wo­łu­jąc się na zły stan psy­chiczny). W tym cza­sie zro­biono mu ba­da­nia krwi na obec­ność al­ko­holu (wy­nik po­zy­tywny) i nar­ko­ty­ków (ne­ga­tywny). A na ko­niec zwy­my­ślał go przy­były do szpi­tala ko­mi­sarz Je­leń. Lekko nie było, jak to po strze­la­ni­nie.

Dzi­siaj, po kilku go­dzi­nach snu zła­pa­nego na wy­kła­dzi­nie pod swoim biur­kiem, Ma­dej wziął się do pi­sa­nia ra­portu. Wie, że musi się przy­ło­żyć. Wa­żyć każde słowo. Ra­port w po­nie­dzia­łek rano ma le­żeć na biurku bez­po­śred­niego prze­ło­żo­nego – Je­le­nia. Stam­tąd trafi, opa­trzony notką służ­bową, do szefa wy­działu, a po­tem – kto wie? – za­pewne na wy­mu­skane biurko sa­mego ko­men­danta. Drobna nie­ści­słość, cień nie­kon­se­kwen­cji lub po­dej­rze­nie o ja­kie­kol­wiek po­za­prawne dzia­ła­nie może uru­cho­mić la­winę, która znie­sie go w naj­lep­szym wy­padku na eme­ry­turę. Cho­lera, Ma­dej zbyt długo służy w po­li­cji, żeby nie wie­dzieć, że po ta­kiej ak­cji jak ta, która ro­ze­grała się wczo­raj na Ba­na­cha, pra­wie za­wsze musi po­le­cieć czy­jaś głowa. Dla­tego, żeby uchro­nić wła­sne dup­sko, ko­men­dant zwala winę na kie­row­nika wy­działu, który od­bija piłkę w szefa sek­cji, a ten z ko­lei wy­lewa całe szambo na łeb swo­jego pod­ko­mend­nego. Wy­star­czy drobny, nie­po­zorny błąd w ra­por­cie tego ostat­niego, a już ktoś za­czyna w tym drą­żyć, roz­dy­mać, ją­trzyć, szu­kać dziury w ca­łym. Dla­tego ra­port musi być ja­sny, przej­rzy­sty, zgodny z pro­ce­du­rami i pra­wem. No i tu jest fe­ler… Bo prze­cież Ma­dej wszyst­kie dzia­ła­nia w spra­wie Kin­żeja pro­wa­dził po par­ty­zancku. Nie in­for­mo­wał o nich swo­jego bez­po­śred­niego prze­ło­żo­nego, nie pro­to­ko­ło­wał, ba!, nie wy­stę­po­wał do ni­kogo o zgodę na dzia­ła­nia na­ru­sza­jące na przy­kład ustawę o ochro­nie da­nych oso­bo­wych oby­wa­tela. Mało tego! Bez po­ro­zu­mie­nia z biu­rem pra­so­wym współ­pra­co­wał z przed­sta­wi­cielką me­diów, do­pro­wa­dza­jąc ją osta­tecz­nie do waż­nego świadka. Wę­szył so­bie we­so­lutko ni­czym szcze­niak w gów­nie, ła­miąc wszel­kie służ­bowe pro­ce­dury, a na­wet prawo. Co gor­sze, ta ra­do­sna twór­czość za­koń­czyła się po­dziu­ra­wie­niem lam­pe­rii w jed­nej z naj­więk­szych pla­có­wek me­dycz­nych kraju, lek­kim zra­nie­niem dwóch po­stron­nych osób (mu­sieli się, kurwa, aku­rat pa­łę­tać po scho­dach!), wy­stra­sze­niem per­so­nelu oraz pa­cjen­tów kilku szpi­tal­nych od­dzia­łów, ucieczką świadka, za­gi­nię­ciem owej przed­sta­wi­cielki me­diów i – to już kom­pletne fia­sko – nie­uję­ciem ani na­wet nie­roz­po­zna­niem spraw­ców tego ca­łego baj­zlu – dwóch uzbro­jo­nych w pi­sto­lety z tłu­mi­kiem ty­pów w le­kar­skich ki­tlach i chi­rur­gicz­nych ma­skach. Kom­pletna, bez­denna dziura w du­pie! A do tego kom­pro­mi­ta­cja po­li­cji! Bo je­den obecny przy zaj­ściu funk­cjo­na­riusz, po­wo­łany do ochrony świadka, dał się roz­broić jak dziecko. A drugi – star­szy aspi­rant Ma­dej­ski – bez od­da­nia ostrze­gaw­czego choćby strzału schro­nił się w po­koju le­kar­skim. Jak to te­raz prze­ło­żyć na ję­zyk służ­bo­wego ra­portu?

Ma­dej już wi­dzi oczyma wy­ob­raźni, jak Je­leń – któ­rego trudno by­łoby po­dej­rze­wać o skry­wane sym­pa­tie wzglę­dem jego osoby – za­wia­da­mia wy­dział we­wnętrzny. Po­stę­po­wa­nie służ­bowe, na­gana, de­gra­da­cja, dys­cy­pli­narka. Bę­dzie miał szczę­ście, jak sprawa nie trafi jesz­cze do sądu! Ale nie to, w ten uro­czy so­botni po­ra­nek, gnie­cie Ma­deja naj­bar­dziej. Nie może so­bie da­ro­wać, nie ro­zu­mie wręcz tego, dla­czego wtedy, gdy przed no­sem za­gwiz­dały mu kule – cof­nął się do ga­bi­netu i po­zwo­lił tam­tym dra­niom spo­koj­nie do­biec do scho­dów. Czemu nie sta­nął na ich dro­dze? Prze­cież słu­żył kie­dyś w eli­tar­nym ba­ta­lio­nie pre­wen­cji i nie­mal co­dzien­nie rzu­cał ban­dzio­rami o glebę. Bo to raz ktoś pró­bo­wał zro­bić mu wtedy krzywdę? Ni­gdy jed­nak nie pę­kał, za­wsze szedł w zwar­cie. Dla­czego więc tym ra­zem skre­wił? Aż tak zmię­kły mu za biur­kiem jajca, że prze­stra­szył się ja­kichś pa­ta­ła­chów z pu­kaw­kami?

– W mordę. Mu­szę wziąć się w kupę i do­rwać tych su­kin­sy­nów – sy­czy sam do sie­bie. – Jesz­cze za wcze­śnie, żeby zdzia­dzieć.

I stuka da­lej gru­bymi pal­cami w kla­wia­turę, tylko po to, żeby za chwilę za­zna­czyć cały wy­mę­czony tekst, wci­snąć przy­cisk de­lete, siorb­nąć kawę, po­trzeć oczy i za­cząć od po­czątku.

Wtedy ktoś ener­gicz­nie otwiera drzwi po­koju aspi­ran­tów. Ma­dej pod­nosi na in­truza chmurny wzrok i… oczom nie wie­rzy. Ja­sna dupa, jest źle. So­bota. Wcze­sny po­ra­nek. A tu w drzwiach stoi ko­mi­sarz Je­leń. Na­prawdę nie­do­brze.

– Odłóż­cie na chwilę tę dzia­łal­ność li­te­racką i za­pier­da­laj­cie w pod­sko­kach do Sta­rego – zwraca się do Ma­deja wście­kłym gło­sem. – Ja zresztą też je­stem wzy­wany…

– Do Sta­rego? Tego Sta­rego? – Ma­dej­ski na­prawdę po­dej­rzewa, że zmę­czona głowa płata mu fi­gle. – Te­raz?

– Nie, na Wiel­ka­noc. Żeby po­dzie­lić się ja­jecz­kiem – zło­wrogo fuka Je­leń. – Ja­sne, że te­raz! – wy­dziera się. – To rrroz­kaz! Zna­cie, aspi­ran­cie, ta­kie słowo?!

Więc idą. Cho­lera. Nie, nie cho­lera. Cho­lera nie wy­star­czy. Tu trzeba so­bie po­wie­dzieć bez ogró­dek: kurwa żesz mać! Stary, czyli ko­men­dant sto­łeczny. Ge­ne­rał po­li­cji. Nad­in­spek­tor. Ko­leś, któ­remu te różne pa­jace ze świata po­li­tyki przy­bi­jają pią­teczki, a pi­smaki ła­szą się o wy­wiady. Ten wła­śnie ko­leś wstał w dzień usta­wowo wolny od pracy bla­dym świ­tem z łóżka, ogo­lił bu­ziu­nię, wbił się w mun­du­rek i przy­szedł do ro­boty, żeby roz­ma­wiać z jed­nym ze swo­ich star­szych aspi­ran­tów. Słowo ho­noru, Ma­dej wo­lałby już ra­czej do­wie­dzieć się, że do Ziemi zbliża się po kur­sie zbież­nym aste­ro­ida, niż w ta­kich oko­licz­no­ściach po­zna­wać Du­żego Szefa.

Wcho­dzą z Je­le­niem do ga­bi­netu. Mimo lat pracy w po­li­cji Ma­dej pierw­szy raz w ży­ciu daje krok nad tak wy­so­kim pro­giem. Roz­gląda się i… aż przy­siada z wra­że­nia. Oprócz dys­tyn­go­wa­nego, nieco już star­szego pana z pa­go­nami nad­in­spek­tora za biur­kiem wi­dzi w po­koju młod­szego in­spek­tora Zyg­munta Ka­sprzyka, szefa swo­jego wy­działu oraz… in­spek­tora Hen­ryka Nie­wia­dom­skiego – na­czel­nika CBD – i pod­ko­mi­sa­rza Marka Gonta. Su­per, eks­tra, prze­je­bane. W miej­scu pra­wego oka Gont ma ogromną śliwę. Opu­chli­zna sięga mu po­łowy po­liczka. Za­je­biasz­czo. A więc pa­no­wie przy­szli na skargę. W tym ca­łym za­mie­sza­niu Ma­dej­ski za­po­mniał o wczo­raj­szej bójce. Nic to. Za­raz mu ko­men­dant sto­łeczny wszystko przy­po­mni. Za­pewne in­for­mu­jąc przy oka­zji o de­gra­da­cji i dys­cy­pli­narce. Fan­ta­stycz­nie.

– Pan star­szy aspi­rant, zdaje się, zna na­szych go­ści – nieco sta­ro­świecko za­gaja ko­men­dant, zwra­ca­jąc się do Jacka. Ma­dej znów zerka na spuch­nięte ob­li­cze Gonta i lekko kiwa głową. Tak, zna su­kin­sy­nów. Je­den wy­wa­lił go z pracy w wy­dziale, a drugi wal­nie się do tego przy­czy­nił. – Nasi go­ście nie znają na­to­miast pana ko­mi­sa­rza Je­le­nia – cią­gnie swoją ba­ro­kową pre­zen­ta­cję Stary, a po­tem z ko­lei przed­sta­wia przy­by­łych Je­le­niowi.

Mimo po­wagi sy­tu­acji Ma­deja do­pada ja­kiś nie­zro­zu­miały, wi­siel­czy hu­mor. Omal nie za­czyna re­cho­tać. Po tym wszyst­kim, co ostat­nio prze­żył i co go za chwilę ma spo­tkać, ten cały wer­sal robi na nim iście sur­re­ali­styczne wra­że­nie.

– Za­pewne do­my­śla­cie się, pa­no­wie, po­wodu na­szego spo­tka­nia – nie zwal­nia tempa Stary. – Przejdę więc od razu do rze­czy.

O tak, do­my­ślamy się, jak cho­lera! – uśmie­cha się w du­chu Ma­dej. A co?! Skoro już i tak wy­la­tuje, to nie bę­dzie się te­raz trząsł ze stra­chu. Z god­no­ścią odej­dzie. A jak mu Gont znów za­cznie py­sko­wać, to może na­wet i w drugą pa­trzałkę go­ściowi z łapy wy­je­dzie.

– Po­wiem tylko, że o zor­ga­ni­zo­wa­nie tego spo­tka­nia oso­bi­ście po­pro­sił mnie ko­men­dant główny – na ja­ło­wym biegu miele da­lej słowa Stary, a Ma­dej omal nie puch­nie z dumy. Ho, ho, ho! Sam Naj­wyż­szy Szef ra­czył za­in­te­re­so­wać się tym, że on, skromny aspi­ran­cina, pod­ze­lo­wał fli­mono jed­nemu z jego lu­dzi. Co za za­szczyt!

– Cho­dzi, rzecz ja­sna, o grupę prze­stęp­czą ochrzczoną przez me­dia mia­nem Ob­ci­na­czy Uszu – wy­ja­śnia ko­men­dant, a Ma­de­jowi opada szczęka. A więc… Czyli… Że niby nie cho­dzi o tę awan­turę w Głów­nej? Więc nie wy­walą go za chwilę z po­li­cji? Rany! Uf przez duże „U”!

– Obaj z moim prze­ło­żo­nym zga­dzamy się, że wła­śnie te­raz, po po­nad roku bez­owoc­nych sta­rań, jest szansa roz­bić tę naj­groź­niej­szą w kraju i naj­bar­dziej nie­uchwytną grupę po­ry­wa­czy – nie­zmor­do­wa­nie cią­gnie ko­men­dant sto­łeczny. – Dzięki pracy ze­bra­nych tu osób… czyli was wszyst­kich, pa­no­wie… ban­dyci na­resz­cie wy­chy­nęli z cie­nia.

Wy­chy­nęli – po­wta­rza w my­ślach Ma­dej. No, no. Trzeba bę­dzie za­pa­mię­tać to słówko i rzu­cić nim kiedy w ja­kimś ko­mi­sa­ria­cie. Ale się pro­ści gli­nia­rze zdzi­wią!

– To, co się w ostat­nich dniach wy­da­rzyło – wciąż tym sa­mym, po tro­sze mo­no­ton­nym, a po tro­sze pa­te­tycz­nym to­nem prze­ma­wia Stary – a więc na­mie­rze­nie waż­nego świadka, a może i współ­uczest­nika w prze­stęp­czej dzia­łal­no­ści, Ma­cieja Kin­żeja, oraz naj­wy­raź­niej za­ska­ku­jące dla prze­stęp­ców ak­cje po­li­cji z ostat­nich dwóch dni po­zwo­liły nam na­resz­cie na­wią­zać ope­ra­cyjny kon­takt z ban­dy­tami.

Ważny świa­dek Ma­ciej Kin­żej – tym ra­zem to tę frazę Ma­dej­ski ob­raca w my­ślach. Cho­lera, tak wła­śnie two­rzy się sztuczne fakty, które póź­niej za­czy­nają żyć wła­snym ży­ciem. Prze­cież nie wia­domo, czy to w ogóle jest świa­dek! I czy ma coś wspól­nego z Ob­ci­na­czami. Ma­dej do­tarł do tego fa­ceta, bo nie mógł chwy­cić się ni­czego in­nego. Na­mie­rzył go tylko z po­wodu ja­kichś mgli­stych sko­ja­rzeń, nie­spre­cy­zo­wa­nych po­dej­rzeń, nie­ja­snych zbie­gów oko­licz­no­ści. Na nosa. A po­tem durny Gont zro­bił z niego pu­łapkę, wy­pusz­cza­jąc w mia­sto cynk, że niby go­ściu ma coś wspól­nego ze śmier­cią Czar­nego. I się za­częło. Te­raz ża­den z prze­ło­żo­nych – ani w Ko­men­dzie Głów­nej, ani w Sto­łecz­nej – na­wet nie pyta, co Ma­dej­ski ma do za­rzu­ce­nia Kin­że­jowi. Nikt się nad tym nie za­sta­na­wia. Skoro czło­wieka chcieli ubić ban­dyci, to zna­czy, że musi być umo­czony. Będą go te­raz ści­gać, tro­pić, oskar­żać, a chło­pak – choć to py­skaty gów­niarz – może być zu­peł­nie nie­winny. Kurde, jak go te­raz z tej afery wy­plą­tać?

– Oczy­wi­ście, ak­cje, o któ­rych wspo­mnia­łem, były nie­udane – za­strzega Stary. – Ale nie czas się w tej chwili za­sta­na­wiać nad przy­czyną ta­kiego stanu rze­czy ani ana­li­zo­wać ich or­ga­ni­za­cji oraz prze­biegu. Na to przyj­dzie pora póź­niej. Te­raz mu­simy po­łą­czyć siły, aby roz­bić wresz­cie tę groźną bandę kid­na­pe­rów.

Ma­dej znowu uśmie­cha się w my­ślach. A to ci dy­plo­mata z tego Sta­rego. W kilku pięk­nych sło­wach za­warł pro­sty ko­mu­ni­kat: albo do­rwie­cie tych drani i ja­koś przy­mkniemy oko na wa­sze ewi­dent­nie spar­to­lone dzia­ła­nia w Por­cie Czer­nia­kow­skim i na Ba­na­cha, albo – gdy­by­ście jed­nak wy­pu­ścili tam­tych z rąk – prze­czoł­gamy was kon­cer­towo w ca­łym ma­je­sta­cie prawa.

– Mó­wiąc krótko – ko­men­dant naj­wy­raź­niej zmie­rza wresz­cie do fi­nału – od dzi­siaj dzia­ła­cie ra­zem, jako jedna, spójna, ko­or­dy­nu­jąca wszyst­kie dzia­ła­nia grupa.

– Jak to ra­zem? – wy­rywa się Gon­towi.

– Łą­czymy pań­ską sek­cję z sek­cją ko­mi­sa­rza Je­le­nia – chłodno wy­ja­śnia ko­men­dant.

– To zna­czy, że mam te­raz pra­co­wać z Ma­dej­skim ra­mię w ra­mię? – Wciąż nie może uwie­rzyć w swo­jego pe­cha Gont.

– Zna­czy to do­kład­nie to, co po­wie­dzia­łem – lo­do­wa­tym gło­sem od­po­wiada naj­wy­raź­niej nie­na­wy­kły do tłu­ma­cze­nia się przed pod­wład­nymi ze swo­ich roz­ka­zów Stary. – Otrzy­ma­cie środki bez­po­śred­niej łącz­no­ści i ma­cie wszyst­kie swoje ru­chy wy­ko­ny­wać w po­ro­zu­mie­niu i wspól­nie. Po­zo­stałe śledz­twa pro­wa­dzone przez was do tej pory prze­ka­że­cie in­nym ko­mór­kom. Dzię­kuję za spo­tka­nie.

Gont wy­gląda, jakby ktoś na­pluł mu w twarz. Ma­dej po­woli wy­pusz­cza po­wie­trze.

Pięk­nie, pięk­nie. Aż pała mięk­nie – my­śli so­bie nieco ko­lo­kwial­nie. A więc współ­praca z Gon­tem. Naj­bar­dziej znie­na­wi­dzo­nym, po­gar­dza­nym i bez­myśl­nym gli­nia­rzem na świe­cie. Nie­zły po­czą­tek dnia.

– A wła­śnie! Pa­nie pod­ko­mi­sa­rzu – ko­men­dant nie­spo­dzie­wa­nie osa­dza zbie­ra­ją­cego się wła­śnie do wyj­ścia Marka Gonta. – Mia­łem wcze­śniej za­py­tać… Co z wa­szą twa­rzą?

– To, ee, od ude­rze­nia piłką. – Swym sa­mot­nym, pra­wym okiem Gont rzuca Ma­de­jowi strasz­liwe spoj­rze­nie. – Pod­czas par­tii te­nisa.

– A tak. Te­nis. Po­le­cam panu golfa – z nie­zmą­coną po­wagą ra­dzi nad­in­spek­tor. – W gol­fie nie od­bija się piłki w kie­runku lu­dzi. To dużo mniej kon­tak­towy sport…

– Bez­pieczne jest też od­bi­ja­nie piłki pla­żo­wej – mru­czy Ma­dej, gdy za­my­kają się za nimi drzwi Wy­so­kiego Ga­bi­netu.

Nad­ko­mi­sarz Nie­wia­dom­ski w ostat­niej chwili po­wstrzy­muje Gonta przed rzu­ce­niem się aspi­ran­towi Ma­dej­skiemu do gar­dła.

Nie­dziela, 18 marca 2012, 10:00

Dok­tor Łu­kasz Ko­nar­ski wciąga noz­drzami świeże, rześ­kie po­wie­trze. Po dwu­na­stu go­dzi­nach od­dy­cha­nia opa­rami de­ter­gen­tów, któ­rymi sa­lowe zmy­wają szpi­talne ko­ry­ta­rze, środ­ków od­ka­ża­ją­cych i tej to­wa­rzy­szą­cej wszyst­kim od­dzia­łom neu­ro­lo­gicz­nym kwa­śnej woni si­ków, sta­rego potu i cięż­kiej cho­roby emi­to­wa­nego przez ciała przy­ku­tych do łó­żek pa­cjen­tów – za­pach roz­mięk­czo­nej wczo­raj­szą mżawką ziemi i zmro­żo­nych po­ran­nym przy­mroz­kiem spa­lin jest dla niego bal­sa­mem. A więc dy­żur skoń­czony. Ma święty spo­kój aż do ju­trzej­szego po­ranka. Te­raz do domu – zdrzem­nąć się, po­tem wy­pić kawę po­daną przez Mał­go­się, a na­stęp­nie ode­brać synka z przed­szkola. Spo­kojne, siel­skie ży­cie. Ro­dzina. Za­mierz­chłe czasy, kiedy miesz­kał w War­sza­wie z inną ko­bietą u boku, już dawno wy­pa­ro­wały mu z głowy. Ro­bił wtedy ka­rierę. Szpi­tal, dy­żury, trudne przy­padki były dla niego wszyst­kim. I do czego go to do­pro­wa­dziło? Nie­sa­mo­wite, że on – wscho­dząca gwiazda neu­ro­lo­gii – po­padł w pa­ra­noję, ośmie­szył się w śro­do­wi­sku, mu­siał opu­ścić sto­licę ob­ło­żony nie­for­malną, ale od­czu­walną jak ja­sna cho­lera, in­fa­mią ko­le­gów le­ka­rzy. Sprawa Kin­żeja, szlag by to… Przez długi czas, tu w Ra­do­miu, czuł się jak na wy­gna­niu. Mały szpi­tal, małe wy­zwa­nia, małe per­spek­tywy. Mę­czył się tak przez kilka lat. Miał po­czu­cie krzywdy, nie­zro­zu­mie­nia, nie­za­słu­żo­nej kary. Przez tę we­wnętrzną sza­mo­ta­ninę, a także – co tu kryć – gor­sze wa­runki ma­te­rialne i ni­ski pre­stiż, roz­pa­dło się jego mał­żeń­stwo, do­tych­cza­sowi zna­jomi za­mil­kli, a nowi pa­trzyli na war­sza­wiaka nie­uf­nie. Na szczę­ście po­znał Mał­go­się. Dzie­sięć lat młod­sza, pie­lę­gniarka. Anioł. Przy niej się uspo­koił, wy­ci­szył, zro­zu­miał, co na­prawdę w ży­ciu ważne. Po­sta­wił na małe, co­dzienne ra­do­ści. I na ro­dzinę. Bo­guś ro­śnie jak na droż­dżach, żona wita go co­dzien­nie uśmie­chem, jest do­brze. O przy­padku Maćka Kin­żeja nie po­my­ślał od kilku lat. Tak, do­brze jest tak, jak jest. Pie­przyć War­szawę.

Idzie chod­ni­kiem, na­wet nie ogląda się na au­to­bus, w końcu do domu ma rap­tem kil­ka­set me­trów. Ra­dom to małe mia­sto. Tu wszę­dzie bli­sko. Na­gle drogę za­jeż­dża mu oso­bowe auto. Pi­jany? Za­słabł? Jak można wje­chać sa­mo­cho­dem pro­sto na chod­nik? Za­nim te py­ta­nia zdążą prze­brzmieć w jego gło­wie, drzwi pa­sa­żera z przodu otwie­rają się i wy­siada z nich… Rany, co za po­stać. Łu­kasz staje jak wryty, robi na­wet krok w tył, jakby chciał cof­nąć się do szpi­tala. Na ucieczkę jest jed­nak za późno. Łysy dry­blas o przej­mu­ją­cym spoj­rze­niu za­ka­piora stoi tuż-tuż. Zresztą… Może chce tylko spy­tać o drogę?

– Dok­tor Ko­nar­ski? – tu­bal­nym gło­sem pyta osi­łek.

– No tak. To ja. – Dok­tor jest za­sko­czony. Skąd ten dre­siarz go zna? Le­czył jego bab­cię? Ojca? Po­trą­cił mu kie­dyś wó­zek pod­czas za­ku­pów w Bie­dronce?

– Za­pra­szam do sa­mo­chodu – mówi dry­blas ta­kim gło­sem i z taką miną, że Ko­nar­ski po­słusz­nie wsiada na tylne sie­dze­nie. A w środku… Jesz­cze go­rzej. Za kie­row­nicą sie­dzi ko­lejny ne­an­der­tal­czyk, tak wielki, że musi się schy­lać, by nie wy­pchnąć ły­sym łbem da­chu. Obok niego zaś… Ten może nie jest tak duży jak dwóch fa­ce­tów z przodu, na­to­miast na pewno jest od nich star­szy. Ale w oczach ma tak skon­den­so­wane zło, taką niemą po­gróżkę, że Łu­kasz – nie­py­tany – płacz­li­wym gło­sem od razu się tłu­ma­czy:

– Pa­no­wie, mam w port­felu tylko pięć­dzie­siąt zło­tych. Ale jak chce­cie, weź­cie. Tylko nie bij­cie.

– Scho­waj te swoje mo­nety – nie­mal do­bro­tli­wie mówi ten, który go do ka­biny „za­pro­sił”. – My nie je­ste­śmy de­ta­li­ści. Na za­wo­dow­ców tra­fi­łeś, dok­torku.

– Że niby ma­fia? – zbie­la­łymi ustami pyta Ko­nar­ski.

– Niech ci bę­dzie, że ma­fia – re­cho­cze kie­rowca, po czym wrzuca je­dynkę i ru­sza.

– Ale to chyba ja­kaś po­myłka? Ja je­stem skromny le­karz, nic nie wiem, ni­czego nie­zwy­kłego nie ro­bię. Na­wet ko­pert nie przyj­muję…

– Coś jed­nak wiesz – da­lej re­cho­cze kie­rowca. – Ale o to, to już cię za­pyta pan Hardy. – Wiel­kim jak me­sel kciu­kiem wska­zuje za sie­bie, na mil­czą­cego do­tąd męż­czy­znę o wred­nym spoj­rze­niu.

– Co ta­kiego miał­bym wie­dzieć, co in­te­re­so­wa­łoby ma­fię? – skrze­czy przez wy­schnięte gar­dło Ko­nar­ski.

– Opo­wiedz nam o Kin­żeju – roz­ka­zuje ci­chym jak skrzyp­nię­cie wieka trumny gło­sem Hardy.

– O Kin­żeju? – nie może na­dzi­wić się dok­tor. – Skąd o nim wie­cie?

– Mamy swoje wtyczki – usłuż­nie wy­ja­śnia osi­łek, któ­rego Łu­kasz „po­znał” jako pierw­szego. – Zdzi­wił­byś się, ja­kie grube ryby z po­li­cji cho­dzą na na­szej smy­czy…

– Za­mknij się – krót­kim szczek­nię­ciem uci­sza dre­sia­rza fa­cet z tyl­nego sie­dze­nia. A po­tem znowu prze­nosi wzrok na dok­tora: – Mów wszystko, co wiesz.

W tym mo­men­cie, ni­czym po­wiew ark­tycz­nego wia­tru, na Ko­nar­skiego spływa olśnie­nie. Że po pierw­sze – jest już tru­pem. Bo prze­cież ci lu­dzie nie mogą po­zwo­lić, żeby opi­sał po­li­cji ich twa­rze, po­dał usły­szany pseu­do­nim czy opo­wie­dział, o co go py­tali. A po dru­gie – że ni­gdy nie cier­piał na pa­ra­noję. Miał ra­cję co do tego wą­tłego, nie­peł­no­spraw­nego chło­paka. Zły sen sprzed lat po­wró­cił.

Po­nie­dzia­łek, 19 marca 2012, 9:15

Iza leży na plaży uko­ły­sana szu­mem mor­skich fal. Pia­sek jest cie­pły, mię­ciutki, w gó­rze szy­bują mewy. Obok niej ktoś – męż­czy­zna, fan­ta­styczny męż­czy­zna – czule ła­sko­cze jej kark bia­łym, zgu­bio­nym przez ry­bi­twę pió­rem. De­li­katna piesz­czota pod­nieca ją, wy­wo­łuje dresz­cze. Jest obiet­nicą, za­po­wie­dzią cze­goś więk­szego, wspa­nial­szego, co pew­nie wy­da­rzy się za chwilę. Tylko, za­raz, za­raz, kim jest ten nie­zna­jomy? Dziwne, ale Iza nie po­trafi przy­po­mnieć so­bie jego imie­nia ani twa­rzy. Zresztą, nie­ważne. Jest jej zbyt do­brze, bez­piecz­nie, czule, żeby za­sta­na­wiać się nad ta­kimi dro­bia­zgami. Naj­waż­niej­sze, że to jest TEN fa­cet. Któ­remu można za­ufać, dać się po­nieść, od­dać… Dziew­czyna le­ni­wie prze­ciąga ciało, od­wraca się – roz­pa­lona, go­towa, nie­cier­pliwa – i otwiera oczy. Wi­dzi czarny, wil­gotny nos, parę brą­zo­wych jak gu­ziki oczu i roz­dzia­wiony ze szczę­ścia, na­je­żony zę­bi­skami pysk, z któ­rej zwisa długi chyba na ćwierć me­tra ję­zor.

– Dżek! – krzy­czy, pod­ry­wa­jąc się do po­zy­cji sie­dzą­cej. A po­tem roz­gląda się wo­kół, po schlud­nym, choć ni­skim i ra­czej cia­snym po­koju. Przez trzy okienka wlewa się rzeka sło­necz­nego świa­tła. W jego roz­pry­sku­ją­cych się o po­ma­lo­wane białą emul­sją ściany pro­mie­niach, w jego zło­ci­stych ka­łu­żach roz­le­wa­ją­cych się po wy­ło­żo­nej pa­ne­lami pod­ło­dze, to zwy­czajne i nie­cie­kawe po­miesz­cze­nie wy­gląda jak kró­lew­ska kom­nata. Iza uświa­da­mia so­bie, że od­głos mor­skich fal jest tak na­prawdę szu­mem sil­ni­ków sa­mo­cho­dów pę­dzą­cych od­da­loną o dwa­dzie­ścia me­trów od jej okien war­szaw­ską trasą prze­lo­tową S-8, a piesz­czota piór­kiem to nic in­nego jak de­li­katne wę­sze­nie psiego nosa. Wy­bu­cha śmie­chem. Tak, już wie, gdzie jest. No ja­sne!

Wstaje z łóżka, czy ra­czej wiel­kiego ma­te­raca, który jest je­dy­nym me­blem w tym po­ło­żo­nym na trze­cim pię­trze wie­życy po­koju, wy­gła­dza pi­żamę i przy akom­pa­nia­men­cie ra­do­snych po­pi­ski­wań Dżeka robi kilka kro­ków do drzwi. Otwiera je wprost na wą­skie, strome, krę­cone, że­la­zne schody.

Chi­cho­cze chyba już setny raz. Zu­peł­nie jak w Eks­tra­te­le­wi­zji – my­śli.

Ale to nie Eks­tra­te­le­wi­zja i nie ulica In­ży­nier­ska. Iza lekko zbiega po dud­nią­cych pod jej sto­pami schod­kach pię­tro ni­żej. Prze­lot­nie zerka na po­miesz­cze­nie wi­do­czne z klatki scho­do­wej – bok­ser­ski, mocno już sfa­ty­go­wany ring, a za nim salka tre­nin­gowa z wor­kami wi­szą­cymi na po­rdze­wia­łych, sta­lo­wych łań­cu­chach. Wszystko tu­taj jest stare, sple­śniałe, po­kryte grubą war­stwą ku­rzu, nie­uży­wane od lat. Mimo to w po­wie­trzu wciąż wisi kwa­skowa woń potu wy­le­wa­nego tu przez kilka po­ko­leń, po­noć swego czasu naj­lep­szych w kraju kick bok­se­rów. To tu­taj mie­ścił się je­den z klu­bów sław­nego An­drzeja Pa­la­cza, fa­ceta, który był mię­dzy in­nymi tre­ne­rem Wi­ta­lija Kliczki. Oczy­wi­ście, w tych za­mierz­chłych cza­sach, kiedy Dok­tor Że­la­zna Pięść nie był jesz­cze sław­nym bok­ser­skim mi­strzem świata, ale za­le­d­wie mło­dym, choć do­brze za­po­wia­da­ją­cym się kick bok­se­rem.

Nie za­trzy­mu­jąc się, Iza wraz z Dże­kiem zbie­gają jesz­cze ni­żej. Na pierw­szym pię­trze owiewa ich za­pach sma­żo­nej ja­jecz­nicy na szynce. Przez otwarte na oścież drzwi wi­dać po­kój z ko­min­kiem, na któ­rym płoną po­lana drewna. Za dłu­gim, wy­ło­żo­nym cięż­kim drze­wem bar­kiem i sto­ją­cymi przy nim stoł­kami ba­ro­wymi (też po­noć spu­ści­zna z cza­sów klubu) jest aneks ku­chenny, w któ­rym wła­śnie krząta się Ma­ciek. Dżek na­tych­miast tam skręca, przy­mil­nie mer­da­jąc ogo­nem, ale Iza osa­dza go krót­kim gwizd­nię­ciem. Psi­sko wraca jak nie­pyszne do pani, która ru­sza w dół, na par­ter, gdzie kie­dyś mie­ściły się szat­nie i na­try­ski, a te­raz jest wielka ła­zienka.

– Po­spiesz się! – woła za nią Ma­ciek. – Śnia­da­nie pra­wie go­towe!

Na par­te­rze Iza otwiera drzwi, wy­py­cha Dżeka na ze­wnątrz, by za­ła­twił swoje sprawy. W od­le­gło­ści kilku me­trów od sie­bie wi­dzi nie­prze­nik­nioną ścianę bu­dzą­cej się do ży­cia zie­leni. Gąszcz krza­ków, drzew i bli­żej nie­okre­ślo­nych chasz­czy. Na tym kłę­bo­wi­sku ło­dyg, pni i ga­łęzi po­ja­wiają się już pierw­sze pączki li­ści, do­bie­gają z niego liczne głosy pta­ków, brzę­cze­nie pierw­szych owa­dów. Da­lej za tym gąsz­czem, jak okiem się­gnąć, nie ma wła­ści­wie ni­czego. Tylko po­mruk trasy prze­lo­to­wej z le­wej, tylko po­ro­śnięty trawą ślad sta­rej uliczki na wprost, tylko ja­kieś ma­ja­czące w za­ro­ślach ru­iny opusz­czo­nego ma­ga­zynu, od­da­lo­nego o kil­ka­dzie­siąt me­trów w prawo.

Aż trudno uwie­rzyć, że to nie­mal cen­trum War­szawy. Forty Bema, te­reny na­le­żące do Cen­tral­nego Klubu Spor­to­wego Le­gia. Jesz­cze nie­wiele po­nad dwa­dzie­ścia lat temu, kiedy ar­mia hoj­nie ło­żyła na utrzy­ma­nie roz­rzu­co­nych po tym roz­le­głym te­re­nie obiek­tów, wo­koło były staj­nie, hale tre­nin­gowe, ho­tele dla spor­tow­ców. Za­to­pione w zie­leni bu­dynki opla­tała sieć uli­czek, a bramy pil­no­wało woj­sko. Gdy jed­nak rzeka pie­nię­dzy za­mie­niła się w wą­tły stru­my­czek, ży­cie tej spor­to­wej wio­ski wy­co­fało się do kilku naj­waż­niej­szych obiek­tów. Po­zo­stałe wy­na­jęto pry­wat­nym klu­bom lub ska­zano na po­wolne nisz­cze­nie. Brama po­zo­stała już na za­wsze otwarta…

Ostat­nio wpraw­dzie Forty Bema znów mają swój lep­szy czas. Za­in­te­re­so­wały się nimi wła­dze mia­sta, od­no­wiły wiele bu­dyn­ków, do in­nych wró­cili spor­t­smeni. Ale nie do sta­rej „Wie­życy kick bok­se­rów”. Ten nie­ty­powy obiekt prze­zna­czony zo­stał do wy­bu­rze­nia. Dla­czego? Bo obok po­pro­wa­dzono sze­ścio­pa­smową trasę, którą prze­ta­cza się przez mia­sto ruch tran­zy­towy wschód-za­chód. Do­mek o bar­dzo nie­ty­po­wej kon­struk­cji – mała po­wierzch­nia pod­stawy (rap­tem dwa­dzie­ścia na dzie­sięć me­trów), za to wy­soki aż na trzy pię­tra – od kilku lat czeka na wy­ko­na­nie wy­roku. Zdaje się jed­nak, że urzęd­nicy o eg­ze­ku­cji za­po­mnieli. Więc stoi, jak wy­rzut su­mie­nia, wśród wy­so­kich na kil­ka­na­ście me­trów li­ścia­stych drzew, gó­ru­jąc nad nimi szarą, osy­pu­jącą się ele­wa­cją ni­czym ja­kaś pra­dawna po­gań­ska świą­ty­nia albo ob­ser­wa­to­rium, z któ­rego ka­płani za­po­mnia­nej re­li­gii ob­ser­wo­wali po­dró­żu­ją­cych po nie­bie­skim fir­ma­men­cie bo­gów.

Dżek wśli­zguje się z po­wro­tem do środka. Iza za­myka drzwi i idzie wziąć prysz­nic. Ma­ciek do­ko­nał w bu­dynku tylko nie­zbęd­nych re­mon­tów – uszczel­nił okna, do po­koi wsta­wił elek­tryczne grzej­niki, wy­po­sa­żył skromną kuch­nię i ła­zienkę. Pew­nie nie chciał wzbu­dzać ni­czy­jej cie­ka­wo­ści – w końcu w za­sa­dzie nie­le­gal­nie za­sie­dlił pu­sto­stan. „W za­sa­dzie”, bo prze­cież po­zwo­lono mu za­in­sta­lo­wać tu­taj licz­niki prądu i wody. Ot, pol­ski pa­ra­doks. Dom zo­stał wpraw­dzie skre­ślony z li­sty miej­skich nie­ru­cho­mo­ści, ale ra­chunki li­sto­nosz przy­nosi na po­ste re­stante bez zmru­że­nia oka…

Dziwny fa­cet – my­śli o Maćku Iza, kiedy po jej ciele spływa przy­jem­nie go­rąca woda. Wkłada masę forsy w urzą­dze­nie dzi­wacz­nych miejsc po­ło­żo­nych rów­no­cze­śnie i na od­lu­dziu, i w cen­trum mia­sta. Ta barka w za­nie­dba­nym Por­cie Czer­nia­kow­skim obok naj­ru­chliw­szej ar­te­rii w mie­ście… I ten bu­dy­nek ni­czym z hor­roru, tu na zdzi­cza­łej ziemi ni­czy­jej, obok któ­rej tło­czą się osie­dla miesz­ka­niowe, cen­tra han­dlowe i naj­więk­sze war­szaw­skie rondo... Nie­da­leko stąd jest Dwo­rzec Gdań­ski, Stare Mia­sto, szpi­tal po­łoż­ni­czy przy Inf­lanc­kiej. A rów­no­cze­śnie dom, w któ­rym za­miesz­kał Ma­ciek, ota­cza ściana drzew. Nie za­pusz­cza się tu­taj nikt. Na­wet dla pi­jacz­ków i bez­dom­nych za da­leko stąd do mo­no­po­lo­wego. Tak. Ta­jem­ni­czy z niego męż­czy­zna. Może to na­prawdę prze­stępca? Bo w ja­kim celu urzą­dził so­bie aż dwa miesz­ka­nia? Nie wy­star­czyła mu jedna, eks­tra­wa­gancka barka na Wi­śle? Po co mu jesz­cze ta wie­życa? Chyba że fa­cet w róż­nych punk­tach mia­sta musi mieć kry­jówki. Ta­kie me­liny, nory, gawry, do któ­rych można wpeł­znąć i znik­nąć, kiedy robi się go­rąco. Tak jak te­raz…

Do li­cha, bio­rąc po­ranny prysz­nic w tym po­ło­żo­nym w ba­śnio­wej sce­ne­rii „Strasz­nym Dwo­rze”, Izie aż trudno uwie­rzyć, że za­le­d­wie trzy dni temu do niej strze­lano. Że mu­siała ucie­kać, a nad jej głową gwiz­dały kule. To bez­ludne, uśpione jakby, za­trzy­mane w cza­sie miej­sce, do któ­rego tra­fiła w pią­tek rano, od­se­pa­ro­wało ją nie tylko od prze­żyć z tam­tego strasz­nego po­ranka, ale i uwol­niło od stre­sów, ja­kimi żyła przez ostat­nie mie­siące. Jakby zna­la­zła się w in­nej rze­czy­wi­sto­ści, w któ­rej co in­nego jest ważne…

Jak przez mgłę pa­mięta pierw­sze chwile po ucieczce ze szpi­tala. Nie po­wtó­rzyli do­kład­nie nu­meru, jaki Na­roż­niak wy­ciął w sta­nie wo­jen­nym es­be­cji. Jego prze­wie­ziono aż do bu­dynku pro­sek­to­rium i do­piero stam­tąd dał nogę. Oni bie­gli pod­ziem­nym ko­ry­ta­rzem o po­łowę kró­cej, do pierw­szych pro­wa­dzą­cych na górę scho­dów. Wio­dły one do po­ło­żo­nej już poza kli­nicz­nym kom­plek­sem sto­łówki dla pra­cow­ni­ków szpi­tala. Wy­do­stali się z niej przez ni­kogo nie nie­po­ko­jeni i po­szli do przy­stanku przy ulicy Gró­jec­kiej. Tam wsie­dli w tram­waj, który za­wiózł ich do placu Za­wi­szy, gdzie prze­sie­dli się do in­nego ja­dą­cego To­wa­rową i Oko­pową. Wy­sie­dli przy cmen­ta­rzu Po­wąz­kow­skim, zła­pali au­to­bus kur­su­jący Po­wąz­kow­ską i chwilę póź­niej mi­jali już bramę na te­ren ośrodka spor­to­wego, tuż za ko­ścio­łem pod we­zwa­niem Świę­tego Jo­za­fata.

– Jesz­cze tylko pół­tora ki­lo­me­tra spa­cer­kiem i bę­dziemy bez­pieczni – po­wie­dział jej tam­tego po­ranka Ma­ciek, wska­zu­jąc na kosz­mar­nie wy­bo­istą i dziu­rawą alejkę, wio­dącą obok hali bok­ser­skiej.

Iza po­szła za nim bez słowa. Mo­bi­li­za­cja ciała i umy­słu, jaką osią­gnęła w ob­li­czu za­gro­że­nia, już dawno za­mie­niła się w stan zwiot­cze­nia i apa­tii. Czuła się sko­nana, nie­zdolna do uło­że­nia w gło­wie choćby jed­nej sen­sow­nej my­śli. Więc drep­tała za Mać­kiem, czło­wie­kiem, któ­rego prze­cież kom­plet­nie nie znała. Czter­dzie­ści mi­nut po tym, jak po­cią­gnęła go za sobą do bra­wu­ro­wej ucieczki przez szpi­talne trze­wia, te­raz zu­peł­nie od­dała mu ini­cja­tywę. Zgo­dziła się na­wet wy­rzu­cić do ulicz­nego ko­sza swój po­da­ro­wany przez ojca te­le­fon (kartę pa­mięci oczy­wi­ście za­cho­wała). Ale… do cho­lery! Ta apa­tia to chyba nic dziw­nego? W końcu po raz pierw­szy pró­bo­wano ją za­bić. I pierw­szy raz ktoś ści­gał ją jak łowne zwie­rzę. Ad­re­na­lina, która jesz­cze nie­dawno bu­zo­wała jej w ży­łach, wy­pa­liła się, po­zo­sta­wia­jąc zmę­cze­nie i re­zy­gna­cję. Więc szła, mi­ja­jąc halę, ja­kieś domki i Ho­tel Olim­pij­ski, by w końcu skrę­cić za swym prze­wod­ni­kiem w lewo, prze­ci­snąć się pod ozna­cza­ją­cym ko­niec drogi szla­ba­nem i wejść w gę­ste krzaki. Je­śli ten fa­cet miał ją za­bić, to było jej już wszystko jedno. Zresztą… Gdzie in­dziej mia­łaby pójść? Do swo­jego wy­naj­mo­wa­nego miesz­kanka na Pra­dze? Mo­gli ją tam ła­two na­mie­rzyć. Do ro­dzi­ców? Po co ścią­gać na nich nie­bez­pie­czeń­stwo. Do Eks­tra­te­le­wi­zji? Lo­lek pew­nie szyb­ciej wy­dałby ją po­li­cji, niż uwie­rzył w to, co wła­śnie prze­szła. Stróże prawa z ko­lei pod­sta­wi­liby ją pew­nie na wa­bia tym strasz­nym ban­dy­tom, w któ­rych ła­pach omal nie zgniła za ży­cia An­dże­lika. Brrr. Tylko nie to. Lep­sze już te le­śne ru­iny. A poza tym… Czuła się przy Maćku bez­piecz­nie. Pod­trzy­my­wał ją ra­mie­niem, ko­ły­sał peł­nym spo­koju, pew­nym sie­bie gło­sem. I wie­dział, co ro­bić.

– Wy­gląda na to, że po­li­cja po raz drugi zro­biła so­bie ze mnie przy­nętę – po­wie­dział, kiedy już we­szli na pierw­sze pię­tro jego dziw­nego schro­nie­nia, a w czaj­niku za­szu­miała woda na her­batę. – Nie mogę więc ni­komu ufać, mu­szę się ukryć.

– A ja? – spy­tała go wtedy sła­biut­kim gło­sem.

– Żyję dzięki to­bie – po­wie­dział po pro­stu. – Je­stem twoim dłuż­ni­kiem. Mo­żesz tu zo­stać, ile tylko chcesz. I bę­dziesz mile wi­dziana.

– Ale czy mnie… też coś grozi?

Nie od­po­wie­dział od razu. Chwilę pa­trzył na nią tymi swo­imi hip­no­tycz­nymi oczami.

– Nie wiem, być może je­steś bez­pieczna, w końcu oni po­lują na mnie, ale…

– Ale?

– Ale ci, któ­rzy dzi­siaj do nas strze­lali, to na­prawdę źli, bez­względni lu­dzie. Za­bili już mo­jego przy­ja­ciela, wcze­śniej za­bi­jali in­nych… Może le­piej przy­czaj się u mnie dzień, dwa. A ja spró­buję w tym cza­sie roz­wią­zać ten pro­blem.

– Jak chcesz go roz­wią­zać?

– No… – za­jąk­nął się – zna­leźć ja­kieś wyj­ście z tej sy­tu­acji.

– Faj­nie, dzięki. Tylko że nie mam tu­taj żad­nych ciu­chów na zmianę… Ani do spa­nia… I nic do my­cia czy z ko­sme­ty­ków. No i Dżek nie po­wi­nien sam sie­dzieć zbyt długo… – wy­du­kała.

– Dżek to twój sy­nek?

– Nie, to moje fa­tum. Pies.

– Daj mi klu­cze, przy­wiozę ci tro­chę rze­czy z two­jego miesz­ka­nia. No i Dżeka. Tu nie­da­leko mam auto. Wy­naj­muję ga­raż… A ty w tym cza­sie się wy­kąp, od­pocz­nij. Na sa­mej gó­rze jest sy­pial­nia.

– Nie mo­żesz po­je­chać po Dżeka – od­parła, zie­wa­jąc. – On nie to­le­ruje ob­cych. To nie­bez­pieczny wa­riat. Od­mie­niec.

– Za­ufaj mi – uśmiech­nął się wtedy Ma­ciek. – Coś mi się zdaje, że się z nim do­ga­dam.

* * *

Roz­kła­da­jąc ja­jecz­nicę na ta­le­rze, Ma­ciek zerka na wcho­dzącą do sa­lonu Izę. Na­prędce wy­su­szone blond włosy spa­dają ka­ska­dami na jej ra­miona i plecy. Gruby, biały szla­frok frotté nie jest w sta­nie ukryć ide­al­nej li­nii jej bio­der, kształt­nej pupy, zgrab­nych nóg, smu­kłej ta­lii, pro­por­cjo­nal­nych ra­mion. Piękna ko­bieta…

W pierw­szej chwili, jesz­cze w szpi­talu, wziął ją za głu­piutką la­leczkę, te­le­wi­zyjną po­go­dynkę z re­por­ter­skimi am­bi­cjami. Że się po­my­lił, zro­zu­miał już kilka mi­nut póź­niej – w cza­sie ich ucieczki. Umiała po­dej­mo­wać szyb­kie de­cy­zje, prze­jąć ini­cja­tywę we wła­ści­wej chwili. To zro­biło na nim wra­że­nie. Zwłasz­cza że miała ra­cję – ucie­ka­jąc wprost do głów­nego wyj­ścia, z pew­no­ścią wpa­dliby z desz­czu pod rynnę. Ci, któ­rzy na niego po­lo­wali, byli za­wo­dow­cami i na pewno zo­sta­wili pod szpi­ta­lem ko­goś w od­wo­dzie. Ona na­prawdę go ura­to­wała.

Po­cząt­kowo po pro­stu był jej wdzięczny. Dał się dziew­czy­nie wy­spać – aż do so­bot­niego po­ranka. Przy­wiózł jej spod ad­resu, który mu dała, pół szafy ciu­chów, półkę ko­sme­ty­ków i psa. Dżek w pierw­szej chwili, jak wszyst­kie psy na jego wi­dok, pod­ku­lił pod sie­bie ogon. Kiedy jed­nak Ma­ciek po­dra­pał go za uchem i wy­tar­mo­sił za pysk, zwie­rzę go po­ko­chało. Bez pro­blemu dało się więc za­pa­ko­wać wraz z resztą rze­czy do Mać­ko­wego, ku­pio­nego z de­mo­bilu hon­kera 2,5 li­tra die­sel o mocy 75 koni, rocz­nik 1993 i prze­wieźć przez pół mia­sta do swo­jej śpią­cej kró­lewny.

Plan Maćka na naj­bliż­sze dni był pro­sty. Za­mie­rzał za­bić – ro­biąc to tak jak zwy­kle – czło­wieka, który za­mor­do­wał Pręd­kiego, a te­raz usi­ło­wał po­zba­wić ży­cia jego. Ma­ciek nie wie­dział, kim tam­ten jest, jak się na­zywa ani do ja­kiego gangu na­leży – nie ob­cho­dziło go to. Znał na­to­miast na pa­mięć jego trop, uni­ka­tową woń, ślady od­ci­śnięte w pia­sku zmy­wa­nym tylko prą­dem czasu. I choć nie czuł jesz­cze głodu, był pe­wien, że znaj­dzie fa­ceta w ciągu kilku, naj­wy­żej kil­ku­na­stu go­dzin, nie­za­leż­nie od miej­sca, w któ­rym tam­ten się przy­czaił. Tak, trzeba było to zro­bić. Już zbyt długo po­zwo­lił tam­temu cho­dzić po świe­cie. Tej non­sza­lan­cji omal nie przy­pła­cił ży­ciem i de­kon­spi­ra­cją. Prze­czu­wał, że kie­dyś to się sta­nie. Przez całe lata był jak wilk w sta­dzie nie­świa­do­mych jego obec­no­ści owiec. Taki fart nie może trwać jed­nak wiecz­nie. Na szczę­ście to prze­wi­dział. Dla­tego przy­go­to­wał so­bie ten stary dom na ubo­czu. W pełni wy­po­sa­żony, by za­miesz­kać w nim na­wet na stałe. Dla­tego wy­na­jął w po­bliżu ga­raż, je­den z wielu w XIX-wiecz­nych, ce­gla­nych, car­skich jesz­cze for­ty­fi­ka­cjach – i trzy­mał w nim go­tową do od­jazdu te­re­nówkę. Dla­tego też zna­lazł dla swo­jej mamy dom z dala od mia­sta i usta­lił z nią bez­pieczny sys­tem łącz­no­ści. Te­raz, kiedy ści­gali go ban­dyci i po­li­cja, kiedy nie mógł wró­cić na swoją barkę ani do miesz­ka­nia na Sta­lo­wej, gdy jego te­le­fon i do­ku­menty zo­stały w szpi­tal­nym po­koju, wszystko, co zgro­ma­dził na czarną go­dzinę, bar­dzo się przy­dało. Miał bazę wy­pa­dową. Przy­czó­łek, z któ­rego mógł wy­pro­wa­dzić kontr­atak. I za­mie­rzał to zro­bić. Był go­tów.

Wła­śnie w sta­nie ta­kiej go­to­wo­ści mi­nio­nej so­boty wstał z łóżka. Umył się, ubrał, coś zjadł. Miał już wy­cho­dzić, gdy obu­dziła się Iza. Po prze­spa­niu ca­łej doby była nieco zdez­o­rien­to­wana. Wpraw­dzie krę­cący się jej pod no­gami Dżek odro­binę roz­ła­do­wał at­mos­ferę, ale dziew­czyna i tak wciąż roz­glą­dała się wo­kół czuj­nie i mie­rzyła Maćka nie­uf­nym spoj­rze­niem. W kilku sło­wach za­pew­nił ją więc, że nic jej tu­taj nie grozi, ale je­śli chce, to w każ­dej chwili może od­wieźć ją w do­wolny punkt mia­sta. Po­pro­siła o pod­wody do naj­bliż­szej budki te­le­fo­nicz­nej. Su­per. Tylko gdzie ta­kiej szu­kać? W końcu zna­leźli au­to­mat w re­jo­nie po­bli­skiego cen­trum han­dlo­wego Ar­ka­dia. Iza za­wi­sła na słu­chawce, a on usiadł w ka­wiarni. Mimo że przy­zwy­czaił się prze­cież do ży­cia ob­fi­tu­ją­cego w nie­bez­pieczne sy­tu­acje, czuł się sko­ło­wany i wy­trą­cony z rów­no­wagi. Jesz­cze ni­gdy nie był tak bli­sko po­rażki jak te­raz. Dwu­krot­nie otarł się o śmierć, ści­gano go. Czy uda mu się wró­cić do do­tych­cza­so­wej, nor­mal­nej eg­zy­sten­cji? Rzecz ja­sna, nor­mal­nej we­dług jego stan­dar­dów. Ozna­cza­ją­cej cią­głe zmiany ad­resu, klu­cze­nie, tro­pie­nie i co ja­kiś czas – za­bi­ja­nie.

Ra­do­sny uśmiech, z ja­kim Iza wró­ciła do sto­lika, prze­wiał na chwilę z jego głowy po­nure roz­wa­ża­nia. Na­prawdę ład­nie się śmiała...

– Ro­dzice uspo­ko­jeni, chło­pak udo­bru­chany. Wy­cze­kał się wczo­raj na mnie w re­stau­ra­cji, bie­dak – za­ko­mu­ni­ko­wała we­soło. – Do­bra, to kto sta­wia kawę? – rzu­ciła, zer­ka­jąc na efek­towne caffe latte po­da­wane wła­śnie do są­sied­niego sto­lika. – Dla uła­twie­nia do­dam, że nie mam przy so­bie ani gro­sza.

I tak za­częli roz­ma­wiać. O rze­czach ba­nal­nych, zwy­kłych, pod­świa­do­mie uni­ka­jąc skrzęt­nie wszyst­kiego, co mo­głoby się wią­zać z za­gro­że­niem, które za­wi­sło nad ich gło­wami. Im­po­no­wała mu. Hu­mo­rem, in­te­li­gen­cją, sze­ro­kimi ho­ry­zon­tami. Ale to, w su­mie, nor­malne. Był prze­cież czło­wie­kiem, który nie ukoń­czył na­wet pod­sta­wówki, wy­cho­wan­kiem war­szaw­skich slum­sów, kimś, kto wzra­stał w cho­ro­bie i bie­dzie. Mimo wie­dzy i eru­dy­cji, ja­kie zy­skał dzięki książ­kom, któ­rymi ob­kła­dał się przez ostat­nie lata sa­mot­nego ży­cia, wciąż tkwił w nim kom­pleks par­we­niu­sza. W Izie naj­bar­dziej jed­nak spodo­bało mu się jej po­zy­tywne po­dej­ście do ży­cia. I siła cha­rak­teru. Ona – uko­chana có­reczka bo­ga­tego ta­tu­sia – tkwiła od mie­sięcy w za­grzy­bio­nej ka­wa­lerce na do­brze mu zna­nej Pra­dze, wal­cząc o prawo do sa­mo­dziel­nego ukła­da­nia so­bie ży­cia. I opo­wia­dała o tym w żar­to­bli­wym to­nie.

Ani się obej­rzeli, jak zro­biło się po­po­łu­dnie. Po­szli więc na pizzę, po­tem na lody na Stare Mia­sto. Wie­czór za­stał ich na dep­taku wzdłuż No­wego Światu. Znów roz­ma­wiali. Pierw­szy raz w ży­ciu Ma­ciek opo­wie­dział ko­muś o swo­jej cho­ro­bie. O tym strasz­nym pra­gnie­niu, żeby wstać z łóżka, zro­bić trzy kroki i wyj­rzeć przez okno na ulicę. O zło­ści, jaka go ogar­niała, gdy sły­szał na scho­dach dud­nie­nie bie­gną­cych na po­dwórko chło­pa­ków z są­siedz­twa, i tę­sk­no­cie, która roz­sa­dzała mu serce, kiedy ob­ser­wo­wał ko­łu­jące po nie­bie go­łę­bie... Do­szli aż do placu Trzech Krzyży. Da­leko. Mimo za­afe­ro­wa­nia roz­mową uwagi Maćka nie uszły tę­skne spoj­rze­nia mi­ja­nych fa­ce­tów. To może głu­pie, ale za­im­po­no­wało mu to. Oto szedł so­bie i ga­wę­dził z dziew­czyną, o któ­rej ma­rzyło pół ulicy. Je­den fa­cet tak się oglą­dał, że wpadł po­py­cha­nym przez sie­bie dzie­cię­cym wóz­kiem na sta­ruszkę, inny do­stał kuk­sańca od żony, ko­lejny omal się nie za­bił o za­my­ka­jące się drzwi au­to­busu. Zro­zu­miał dla­czego, bo­dajże Ma­rek Hła­sko na­pi­sał, że „męż­czyźni pa­trzą na swoje ko­biety oczami in­nych męż­czyzn”. Tak, coś w tym było...

Ko­la­cję zje­dli w domu, to zna­czy w po­nu­rej wie­życy Maćka. Puszka szpro­tek, paczka ma­ka­ronu mu­szelki, słone pa­luszki i czer­wone wino. On za­po­mniał, że dzi­siaj miał w pla­nach ru­szyć na po­lo­wa­nie, ona wciąż od­kła­dała pod­ję­cie de­cy­zji: wra­cać do domu czy ukry­wać się w tej luk­su­so­wej od­mia­nie squ­ata? Po­szli spać w wy­śmie­ni­tych hu­mo­rach. Ona na trze­cim, on na pierw­szym. Za­cho­wy­wali się jak para do­brych przy­ja­ciół. I choć oboje za­czy­nali już czuć, że nie o czy­stą przy­jaźń im cho­dzi, żadne nie od­wa­żyło się ze­rwać tej łą­czą­cej ich ulot­nej pa­ję­czyny nie­ostroż­nym ru­chem, ge­stem czy sło­wem.

A na­stęp­nego dnia była nie­dziela. Słońce wstało o uła­mek mi­nuty wcze­śniej niż wczo­raj, grzało odro­binę moc­niej. Ma­ciek wy­cią­gnął z ga­rażu „odzie­dzi­czone” po jego po­przed­nim go­spo­da­rzu stare i po­rdze­wiałe ro­wery, na­sma­ro­wał je, po­do­krę­cał i ru­szyli przed sie­bie. Naj­pierw na­ro­wi­stymi alej­kami po For­tach Bema, po­tem przez Sady Żo­li­bor­skie do parku Że­rom­skiego. Zje­chali trzy razy po wa­łach obron­nych Cy­ta­deli, po­pę­dzili na zła­ma­nie karku ścieżką opa­da­jącą ze skarpy, na któ­rej pyszni się Nowe Mia­sto, zmo­kli pod fon­tan­nami u pod­nóża Sta­rówki. Po dro­dze coś zje­dli, po­sie­dzieli na ławce, wy­pili piwo z so­kiem w le­żą­cym nad Wi­słą barku „Pod rurą” i przez La­sek Bie­lań­ski wró­cili do domu. Tym ra­zem na ko­la­cję mieli już tylko słone pa­luszki. I resztkę wina. Nie szko­dzi, i tak spać po­szli nad ra­nem. Ona na trze­cim, on na pierw­szym...

No a te­raz jest po­nie­dzia­łek. Ma­ciek wzniósł się na wy­żyny, wy­ru­sza­jąc ro­we­rem o siód­mej do sklepu po ba­gietkę, osełkę ma­sła i jajka. Po­da­jąc ja­jecz­nicę, gdzieś w głębi du­szy czuje, że to nie może da­lej tak trwać. Nie wolno mu przez ko­lejny dzień mar­no­wać czasu na prze­jażdżki po wer­te­pach i po­ga­duszki o kwiat­kach. Musi dzia­łać. Pod­jąć wresz­cie wy­zwa­nie rzu­cone przez tam­tych. Bro­nić się. Ale Iza wy­gląda tak ślicz­nie w tym szla­froku... Tak pro­mien­nie się uśmie­cha... Jej włosy pachną go­rą­cym la­tem, w oczach tań­czą we­sołe iskierki...

* * *

Iza z lu­bo­ścią wbija zęby w chru­piącą, grubo po­sma­ro­waną ma­słem ba­gietkę. Ze zdzi­wie­niem do­strzega, że ja­jecz­nica po­dana jest na praw­dzi­wych ta­ler­zach (skąd Ma­ciek ta­kie w swoim ka­wa­ler­skim go­spo­dar­stwie wy­trza­snął?), na drew­nia­nym bla­cie leży ja­kiś ka­wa­łek ma­te­riału imi­tu­jący ob­rus, a w szklance – i to już jest praw­dziwy hit – stoją ja­kieś ze­brane naj­wy­raź­niej jego ręką ga­łązki z pierw­szymi, bla­dymi list­kami. Sku­biąc ja­jecz­nicę (tro­chę prze­so­lona, ale i tak su­per, że to nie szprotki lub pa­luszki), zerka spod grzywki na sie­dzą­cego na­prze­ciw męż­czy­znę. Fa­cet pa­ła­szuje swoją por­cję, co rusz, po­mię­dzy jed­nym wi­del­cem a dru­gim, rzu­ca­jąc jej ukrad­kowe (w swoim mnie­ma­niu) spoj­rze­nia. Nie trzeba być Matą Hari, żeby za­uwa­żyć, że przy­stojny go­spo­darz po­nu­rego za­mczy­ska się nią in­te­re­suje.

Co ja wła­ści­wie tu ro­bię? – za­sta­na­wia się Iza. Ofi­cjalna od­po­wiedź brzmi, rzecz ja­sna – ukry­wam się przed ban­dy­tami i po­li­cją, któ­rej kom­plet­nie nie można za­ufać. No ja­sne. Tyle tylko, że jesz­cze w so­botę, kiedy za­dzwo­niła do ro­dzi­ców, oni na­tych­miast za­pro­po­no­wali jej zor­ga­ni­zo­wa­nie kry­jówki u ko­goś z przy­ja­ciół albo ro­dziny, wy­na­ję­cie Rut­kow­skiego do ochrony i in­ter­wen­cję w jej spra­wie u naj­wyż­szych władz Mi­ni­ster­stwa Spraw We­wnętrz­nych. To samo Alek. Jej OMC na­rze­czony, nie ba­cząc na nie­bez­pie­czeń­stwo, na­tych­miast za­pro­po­no­wał jej prze­nie­sie­nie się do niego, gdzie – po­wiedzmy so­bie szcze­rze – ban­dyci ra­czej by jej nie szu­kali. Bo prze­cież to nie Iza jest ich ce­lem. Wplą­tała się w po­ra­chunki gang­ste­rów z Mać­kiem – fa­ce­tem, który w ak­cie wiel­kiego po­świę­ce­nia usma­żył dla niej dziś ja­jecz­nicę. Za­równo ro­dzi­com, jak i swemu OMC, Iza od­po­wie­działa jed­nak, że zo­staje, gdzie jest (a gdzie kon­kret­nie, to nie może po­wie­dzieć przez te­le­fon, bo nie chce na­ra­żać ni­kogo na nie­bez­pie­czeń­stwo). Czy sama wie­rzy w ta­kie wy­tłu­ma­cze­nie? Hm, po­cząt­kowo może i tak było. Prze­cież w so­botę rano Ma­ciek za­pew­niał, że coś z tą za­gma­twaną sprawą zrobi, ja­koś roz­wiąże ten wę­zeł i wszy­scy będą mo­gli bez­piecz­nie wró­cić do do­mów. Tyle tylko że do dzi­siaj nie ru­szył w tej spra­wie na­wet pal­cem. Czemu więc Iza na­dal tkwi w tej po­nu­rej „Wie­życy kick bok­se­rów”? Sama chcia­łaby wie­dzieć…

Znów mie­rzy spoj­rze­niem Maćka. Ze­brał wła­śnie ta­le­rze, wrzu­cił do zlewu i na­sta­wia kawę. Cał­kiem przy­stojny, cał­kiem in­te­li­gentny, nie­wąt­pli­wie in­try­gu­jący i nie­tu­zin­kowy. Ale… znała już wielu fa­ce­tów, któ­rzy pre­zen­to­wali się mniej wię­cej tak jak on. I z któ­rymi tak samo cie­ka­wie się jej roz­ma­wiało. Zresztą, co tu da­leko szu­kać, Alek jest mniej wię­cej taki. Tro­chę może płyt­szy, sztyw­niej­szy, na­iw­nie w so­bie za­du­fany i odro­binę mniej mę­ski – ale to też cał­kiem fa­jowy gość. Dla­czego więc – znów bądźmy ze sobą szcze­rzy – do tam­tych męż­czyzn z Al­kiem włącz­nie nie czuje ra­czej nic, a Ma­ciek spra­wia, że cią­gle chcia­łaby prze­by­wać w jego to­wa­rzy­stwie? Czy to wpływ nie­zwy­kłych oko­licz­no­ści, w ja­kich się po­znali? Aura ta­jem­ni­czo­ści, jaka go spo­wija? Nie­bez­pie­czeń­stwo, któ­remu mu­sieli ra­zem sta­wić czoło? A może po pro­stu… to jest TEN fa­cet? Tyle że tego aku­rat Iza wcale nie jest pewna. Bo co wła­ści­wie można o kimś po­wie­dzieć po kilku dniach zna­jo­mo­ści? W do­datku o czło­wieku, który w naj­mniej­szy spo­sób nie ujaw­nia się ze swo­imi uczu­ciami. Może ma już ko­goś, może gu­stuje w in­nych dziew­czy­nach. Choć jego wzrok, te jego oczy psa hu­sky zdają się mó­wić jed­nak co in­nego… No i druga kwe­stia – Alek. On tak bar­dzo się ostat­nio stara, jest taki szar­mancki, czuły. Czy wolno jej choćby tylko roz­wa­żać, choćby je­dy­nie w teo­rii – rzu­ce­nie się w ra­miona in­nego męż­czy­zny? Prze­cież to by­łoby nie fair, nie w po­rządku. A do tego ta­kie nie­roz­sądne…

* * *

Ma­ciek sta­wia na stół kubki pa­ru­ją­cej kawy. Są zwy­czajne, me­ta­lowe. Dziś rano udało mu się wy­pro­sić po­ży­cze­nie dwóch ta­le­rzy z kuchni po­bli­skiego ho­telu. Ale fi­li­żan­kami po­dzie­lić się już nie chcieli. Ob­ser­wuje, jak Iza koń­czy jeść, wstaje i od­nosi na­czy­nia do zlewu. Kiedy pod­nosi się z krze­sła, poły szla­froka od­sła­niają jej de­kolt, to cu­do­wne miej­sce mię­dzy pier­siami. Gładka skóra, krą­głe li­nie… Dziew­czyna stąpa lekko bo­symi sto­pami po be­to­no­wej po­sadzce, jej łydki na­prę­żają się, a ko­lana od­sła­niają, kiedy po umy­ciu ta­le­rzy pod­nosi się na pal­cach, by się­gnąć do su­szarki. Jest taka na­tu­ralna, świeża, ko­bieca. Ma­ciek bez­wied­nie za­czyna wy­obra­żać so­bie, że su­nie opusz­kami pal­ców po tej lśnią­cej, sprę­ży­stej skó­rze w górę, pod ma­te­riał szla­froka, do ud, bio­der, po­ślad­ków… Jak obej­muje ją w ta­lii i zjeż­dża dłońmi do przodu w dół, mi­ja­jąc pę­pek, aż do li­nii mięk­kiego jak puch fu­terka otu­la­ją­cego… Nie, nie! Stop! Na­tych­miast stop! Ta­kie my­śli nie do­pro­wa­dzą go do ni­czego do­brego. Co in­nego ma te­raz do zro­bie­nia, nie wolno mu się de­kon­cen­tro­wać. A poza tym… Ta ko­bieta jest nie­bez­pieczna. No, może nie do­słow­nie, fi­zycz­nej krzywdy mu prze­cież nie zrobi. Ale to, jak na niego wpływa, jak spra­wia, że jego pro­ste do­tych­czas, kon­kretne i ja­sne ni­czym świa­tło la­sera my­śli za­czy­nają się na­gle kleić ze sobą, plą­tać, me­an­dro­wać, roz­pły­wać w ró­żo­wa­wym bla­sku… Jak ze zdań oznaj­mia­ją­cych, roz­ka­zów pra­wie, zmie­niają się w ckliwe, prze­ni­ka­jące nie­po­strze­że­nie do głowy py­ta­nia: „A może ja i ona, to my? Może ja­koś by się nam ra­zem udało?”. Wła­śnie dla­tego – czu­jąc pod­świa­do­mie, że je­śli zrobi ku niej pierw­szy krok, a ona go nie od­rzuci, to ni­gdy nie bę­dzie już umiał po­wie­dzieć stop – trzyma się od tej ko­biety na dy­stans. Nie po­zwala so­bie na dłuż­sze spoj­rze­nia w oczy, przy­pad­kowe na­wet do­tknię­cia, waży słowa. Bo kto jak kto, ale on nie może z ni­kim się wią­zać. Ko­niec, kropka. Żad­nej dys­ku­sji.

Z ogrom­nym wy­sił­kiem od­kleja więc macki swo­jej wy­ob­raźni od na­giego, choć za­kry­tego gru­bym frotté, ciała i prze­rzuca wzrok ni­czym szu­flę gra­ni­to­wego tłucz­nia na blat barku. Spo­koj­nie, tylko spo­koj­nie. A więc dwie kawy. W kub­kach. Mleko już w środku. Acha, jesz­cze cu­kier. Cią­gle za­ko­twi­czony spoj­rze­niem w bla­cie sto­lika, Ma­ciek zrywa się z krze­sła, ru­sza do szafki i wpada pro­sto na wra­ca­jącą na swoje miej­sce Izę. Twarz w twarz, tors w tors, bio­dra w bio­dra.

– Prze­pra­szam… – bąka, czu­jąc, jak tętno je­dzie mu pod po­działkę z liczbą 200.

– Nie, to moja wina… – dziw­nym, na poły schryp­nię­tym, na poły zdy­sza­nym gło­sem od­po­wiada Iza.

Jesz­cze ni­gdy jej oczy nie były tak bli­sko jego oczu. Ni­gdy do­tąd jego twa­rzy nie ogrze­wał jej od­dech. Ani razu z tak bli­ska nie czuł za­pa­chu jej ciała. De­li­kat­nego ni­czym ślad per­fum w pu­stej win­dzie. Są bli­sko. Zbyt bli­sko sie­bie, by ob­ró­cić to w żart, zbyć śmie­chem. Za bli­sko, żeby ode­rwać się od sie­bie i, jakby ni­gdy nic, za­siąść do sior­ba­nia kawy. Ma­ciek ze zdzi­wie­niem od­krywa, że jego dło­nie już do­ty­kają jej twa­rzy, że mię­dzy pal­cami prze­le­wają się jej ja­sne włosy. Iza, pod jego do­tknię­ciem, naj­pierw lekko drży, po­tem od­chyla nieco głowę i śmiało pa­trzy mu w oczy. Tego już nie da się za­trzy­mać. Do­tyk jej ust na jego war­gach przy­pra­wia go nie­mal o za­wrót głowy. Cie­płe, jędrne, o smaku słońca, lata, ra­do­ści. Ich pierw­sze po­ca­łunki są jesz­cze błą­dze­niem, py­ta­niem, od­kry­wa­niem nie­zna­nych lą­dów. Ale już po chwili wpro­wa­dzają ich, zdy­sza­nych, nie­przy­tom­nych z po­żą­da­nia, w świat, któ­rego gra­nice wy­zna­cza je­dy­nie za­sięg ich ra­mion. Da­lej nie ma już nic. Jego dło­nie sza­mo­czą się przez chwilę z gru­bym frotté szla­froka. Coś trzesz­czy w szwie rę­kawa, pęka szlufka od pa­ska. I oto ma ją, całą, przed oczami. Naga, jesz­cze za­ru­mie­niona po po­ran­nym prysz­nicu. Dwa nie­duże, cu­dow­nie ster­czące lekko na boki stożki piersi uno­szą się w rytm szyb­kiego od­de­chu. Wą­ska, dziew­częca ta­lia, miękka li­nia bio­der, ja­sny blond pu­szek tam, gdzie zbie­gają się wnę­trza ud. Dłu­gie, zgrabne nogi. Jej włosy roz­sy­pały się na ra­mio­nach. Spły­wają zło­ci­stą ka­skadą na biust, jakby usi­ło­wały za­sło­nić małe, ró­żowe bro­dawki jej piersi.

– Długo jesz­cze mam na cie­bie cze­kać? – Iza uśmie­cha się, bły­ska­jąc drob­nymi, bie­lut­kimi ząb­kami.

A po­tem sięga do jego ko­szulki i za­czyna ją roz­pi­nać. Ma­ciek nie chce jed­nak cze­kać tak długo. Jed­nym szarp­nię­ciem wy­strze­li­wuje gu­ziki we wszyst­kie za­ka­marki po­koju, dru­gim uwal­nia się od krę­pu­ją­cego ma­te­riału. Bie­rze Izę w ra­miona, czuje na tor­sie do­tyk jej jędr­nych piersi. Znów, już śmie­lej, głę­biej, bar­dziej za­pal­czy­wie, wpija się ustami w jej wargi. Chwilę póź­niej unosi ja w ra­mio­nach, a ona obej­muje jego kark rę­kami. Nie­sie, jak zdo­bycz, bez­cenne tro­feum, na roz­kła­dany fo­tel, który od kilku dni służy mu do spa­nia. Iza w tym cza­sie pa­trzy mu w oczy, z uśmie­chem obej­muje jego twarz cie­płymi dłońmi. Kiedy Ma­ciek kła­dzie ją na po­sła­niu, włosy roz­sy­pują się jej wo­kół głowy jak świe­tli­sta au­re­ola. Nie­bie­skie oczy zdają się za­glą­dać mu aż do sa­mego dna du­szy. Po chwili on też jest już nagi. Na­pięty, na­brzmiały, go­rący. Po­chyla się, ca­łuje znów, a ona tym ra­zem roz­chyla usta i wpusz­cza go do środka. Za­pach jej ciała osza­ła­mia, wnę­trza jej ud na jego bio­drach pro­mie­niują cie­płem. Pół­przy­tomny, osza­lały, wstrzą­sany dresz­czem, szuka przez chwilę tego miej­sca, do któ­rego już zdą­żyły spły­nąć jego żą­dze i ma­rze­nia. Na dłoni czuje wil­goć, go­rąco, ła­sko­ta­nie de­li­kat­nych wło­sków. W tym mo­men­cie za­po­mina, jak się na­zywa, gdzie jest, co miał zro­bić i po co. Staje się pra­gnie­niem, dzia­ła­niem, ener­gią.

* * *

To, co się wła­śnie dzieje, w pierw­szej chwili ją za­sko­czyło. Tak, te­raz już wie, że Ma­ciek jest tym męż­czy­zną z jej snu. Te­raz tak. Ale jesz­cze pięć mi­nut temu spo­dzie­wała się, że czeka ich ko­lejny miły i nie­ba­na­lny dzień, który spę­dzą na prze­chadzce bądź ro­we­ro­wej eska­pa­dzie, iskrzą­cych hu­mo­rem żar­ci­kach, cie­ka­wej dys­ku­sji. Prze­cież nic jesz­cze przed chwilą nie wska­zy­wało na to, że naga, nie­przy­tomna z pod­nie­ce­nia, nie­siona w ra­mio­nach, znaj­dzie się w jego łóżku. Ale stało się i te­raz Iza na pewno nie bę­dzie tego ana­li­zo­wać. Pło­nie w ogniu jego piesz­czot, roz­ta­pia się, za­traca po­czu­cie wła­snego „ja” w go­rą­cej pla­zmie jego po­ca­łun­ków. Ma­ciek jest czuły, uważny, ale za­ra­zem nie­ustę­pliwy i za­chłanny. Ustami, opusz­kami pal­ców, wnę­trzami dłoni – lepi ją i for­muje, jak kulkę pla­ste­liny. A ona mu się od­daje, po­zwala nieść da­lej i da­lej w ten nie­znany ląd, wraz z każ­dym do­ty­kiem, piesz­czotą, tchnie­niem jego ust, zbli­ża­jąc do tego cze­goś – wiel­kiego, ro­ze­dr­ga­nego, obez­wład­nia­ją­cego sło­dy­czą i cie­płem – co już za­częło wzbie­rać w jej brzu­chu i roz­le­wać się po wszyst­kich ato­mach jej ciała. Z ci­chym wes­tchnie­niem obej­muje jego bio­dra no­gami, moc­niej przy­gar­nia po­ro­śnięty szorstką sier­ścią tors. Czuje na so­bie jego cię­żar, bi­jące od niego fale go­rąca i… Tak, są już ra­zem. Kiedy Ma­ciek w nią wcho­dzi, Iza ci­chutko wzdy­cha i bez­wied­nie wbija pa­znok­cie w skórę jego ple­ców. A po­tem ona i on, on i ona – spla­tają się w jed­nym ryt­mie ciał, stru­mie­niu wes­tchnień, wie­trze od­de­chów. Iza pod­daje się mu, do­straja do ga­lo­pady jego bio­der. Brak jej tchu, mię­śnie na­pięte do gra­nic, serce le­dwo na­dąża z prze­ta­cza­niem hek­to­li­trów krwi. Roz­kosz. Ago­nia. Na­sy­ce­nie. Głód. Te prze­ciw­stawne po­ję­cia spla­tają się ze sobą, łą­czą i stają sy­no­ni­mami. Przez krótką chwilę w wie­życy nie ma już Izy. I nie ma Maćka. Jest tylko mi­łość.

A kiedy w końcu wstrząsa nią spazm, pod po­wie­kami za­pa­lają się gwiazdy, a ciało wy­gina w pa­rok­sy­zmie roz­ko­szy – przez gę­sto-lepki i słodko-go­rący lu­kier speł­nie­nia prze­dzie­rają się do niej słowa Maćka:

– Ko­cham cię. Od pierw­szej chwili. Od­kąd cię uj­rza­łem. Ko­cham. Na za­wsze.

Wto­rek, 20 marca 2012, 23:15

Ma­ria Kwiat­kow­ska od kilku go­dzin nie od­rywa wła­ści­wie wzroku od ekranu kom­pu­tera. Jest… jak by tu naj­le­piej scha­rak­te­ry­zo­wać jej stan? Za­sko­czona? Nie, to okre­śle­nie nie od­daje w pełni stanu jej du­cha. Zde­to­no­wana? Oszo­ło­miona? Też za słabe. Jest po­ra­żona. Tak, dok­tor Kwiat­kow­ska czuje się, jakby kop­nęło ją ty­siąc wolt. Bo wła­śnie zro­zu­miała, na co cierpi, czy ra­czej kim jest jej ta­jem­ni­czy pa­cjent. Nad wy­ja­śnie­niem za­gadki pra­co­wała od piąt­ko­wego wie­czoru aż do dziś. Bo wła­śnie jesz­cze w pią­tek, kiedy po tej nie­szczę­snej strze­la­ni­nie w szpi­talu po­li­cja skoń­czyła ją prze­słu­chi­wać, za­dzwo­niła do pro­fe­sora Ni­ko­dema Gon­czer­skiego, py­ta­jąc, co wie o cho­ro­bie nie­ja­kiego Ma­cieja Kin­żeja (do­brze, że aspi­rant Ma­dej­ski wspo­mniał jej o roz­mo­wie z kra­jo­wym kon­sul­tan­tem – swoją drogą cie­kawe, czy stary lis nie zro­bił tego ce­lowo). Pro­fe­sor wy­ra­ził zdzi­wie­nie, że już druga osoba w nie­dłu­gim cza­sie pyta go o tego za­po­mnia­nego pa­cjenta. Gdy jed­nak usły­szał, że leży on (a ra­czej le­żał) na jej od­dziale, bez pro­blemu po­zwo­lił przy­je­chać po nieco już po­żół­kłą hi­sto­rię cho­roby. Pół żar­tem, pół se­rio ostrzegł tylko młod­szą ko­le­żankę przed „psy­chicz­nymi aber­ra­cjami”, które ni­czym klą­twa mu­mii spa­dają na tych, któ­rzy po­świę­cają temu przy­pad­kowi zbyt wiele czasu.

No i się za­częło. Ma­ria chciała tylko rzu­cić okiem na to, co ów­cze­snymi, dość jesz­cze pry­mi­tyw­nymi tech­ni­kami dia­gno­stycz­nymi wy­ba­dał dok­tor Ko­nar­ski. I wsią­kła. Stu­dio­wała pa­piery przez całą noc. A po­tem jesz­cze przez week­end. Ana­li­zo­wała zro­bione w mar­nej jesz­cze ja­ko­ści rent­ge­now­skie skany głowy. Ślę­czała nad wy­dru­kami EEG, po­rów­ny­wała wy­niki mor­fo­lo­gii krwi. Od­na­la­zła w nich te same nie­jed­no­znacz­no­ści, te same znaki za­py­ta­nia, które ją za­fra­po­wały po zba­da­niu Kin­żeja. Tyle że Ko­nar­ski miał wię­cej czasu na grun­towne prze­ba­da­nie tego dziw­nego pa­cjenta. Dok­tor Kwiat­kow­ska, z du­żym zdzi­wie­niem, prze­czy­tała o za­ob­ser­wo­wa­nych przez Ko­nar­skiego za­bu­rze­niach w wy­dzie­la­niu do­pa­miny przez mózg chło­paka, a także o ob­ja­wach cho­ro­bo­wych, czy ra­czej ca­łej puli ob­ja­wów, które były ich kon­se­kwen­cją. Kre­so­mó­zgo­wie, hi­po­kamp, ciało mig­da­ło­wate. To wszystko dzia­łało u Kin­żeja wa­dli­wie. Wy­niki ba­dań sprzed lat Ma­ria po­rów­nała z tym, co zo­ba­czyła pod­czas ba­da­nia PET i… wszystko do sie­bie pa­so­wało. A więc Kin­żej fak­tycz­nie miał ciężką neu­ro­lo­giczną przy­pa­dłość, wy­ni­ka­jącą z kom­plet­nie roz­stro­jo­nej go­spo­darki neu­ro­prze­kaź­ni­kami. Po­ważna sprawa. Na tyle po­ważna, że do dnia dzi­siej­szego po­wi­nien już dawno umrzeć. Tym­cza­sem, co – opa­trzone wie­loma wy­krzyk­ni­kami i zna­kami za­py­ta­nia – skrzęt­nie od­no­to­wał Ko­nar­ski, chło­pak wy­zdro­wiał. A w każ­dym ra­zie jego cięż­kie neu­ro­lo­giczne za­bu­rze­nia na­gle ustą­piły. Ja­kim cu­dem? Osta­teczne wnio­ski i dia­gnoza przed­sta­wiona przez star­szego ko­legę po fa­chu tylko wzbu­dziły w Ma­rii od­ruch po­li­to­wa­nia. Tak, Ko­nar­skiego ten przy­pa­dek prze­rósł. Fak­tycz­nie zbzi­ko­wał. Jaka więc była prawda?

Dok­tor Kwiat­kow­ska ła­mała so­bie nad tym głowę przez całą noc z nie­dzieli na po­nie­dzia­łek. Bez­sku­tecz­nie. Rano po­pro­siła więc o dwa dni urlopu na żą­da­nie i od nowa za­brała się do pracy. Przez cały po­nie­dzia­łek błą­dziła po omacku, to samo było ze­szłej nocy i we wto­rek rano. Po raz ko­lejny czy­tała hi­sto­rię cho­roby Maćka Kin­żeja, po­tem wpa­try­wała się w zdję­cia z ba­da­nia PET. W tym cza­sie co chwila zry­wała się z krze­sła i pę­dziła do swo­jej bi­blio­teki me­dycz­nych ksią­żek, by do­czy­tać coś, na czym za mało się znała. I cią­gle nic. W końcu, wcze­snym po­po­łu­dniem, pa­dła ze zmę­cze­nia. Spała kilka go­dzin, po czym wstała, zro­biła so­bie kawę i znów sia­dła do kom­pu­tera. Wtedy ją olśniło. Do li­cha! Ko­nar­ski miał ra­cję! Swoją dia­gnozę oparł wpraw­dzie głów­nie na do­my­słach, in­tu­icji i uogól­nie­niach, nie pod­bu­do­wał jej na­ukowo, nie uza­sad­nił dzia­ła­niem praw che­mii, fi­zyki i neu­ro­fi­zjo­lo­gii – ale miał ra­cję, drań! Kwiat­kow­ska z naj­wyż­szym wy­sił­kiem zmu­siła się jed­nak do po­now­nego prze­ana­li­zo­wa­nia wszyst­kiego. Do po­szu­ka­nia sła­bych stron ro­zu­mo­wa­nia. Nie zna­la­zła ich. Wszyst­kie ele­menty ła­mi­główki po­skła­dały się w spójną ca­łość. Na tyle nie­zwy­kłą, że dok­tor Kwiat­kow­ska ma w tej chwili świa­do­mość, iż wła­śnie prze­su­nęła gra­nice Nie­zna­nego. Oczy­wi­ście, nie może na­za­jutrz za­dzwo­nić do „The New Scien­cist” i za­żą­dać re­zer­wa­cji pierw­szej strony ga­zety na pu­bli­ka­cję swego (i dok­tora Ko­nar­skiego) od­kry­cia. To, co ma, to wciąż tylko hi­po­teza, którą na­leży do­piero po­twier­dzić sze­re­giem ba­dań i eks­pe­ry­men­tów. Tyle tylko że bę­dzie to ra­czej trudne, skoro je­dyny do­stępny obiekt do prze­pro­wa­dze­nia ba­dań znik­nął, ści­gany przez ma­fię oraz po­li­cję.

Ma­ria nie ma jed­nak wąt­pli­wo­ści, że do­brze zin­ter­pre­to­wała fakty. Je­den z czo­ło­wych ma­te­ma­ty­ków, za­po­mniała w tej chwili który, po­wie­dział kie­dyś, że praw­dziwą hi­po­tezę ła­two można roz­po­znać po jej pięk­nie. Ina­czej mó­wiąc, je­śli ja­kieś ro­zu­mo­wa­nie da się spro­wa­dzić do pro­stego wzoru, jak na przy­kład E=mc2, i gdy wszyst­kie jego skła­dowe do­brze do sie­bie pa­sują, da­jąc przej­rzy­sty, moż­liwy do sfor­mu­ło­wa­nia w kilku pro­stych zda­niach efekt – musi być ono słuszne. A tak jest wła­śnie w przy­padku tego, co ona od­kryła. No, może oprócz jed­nego iry­tu­ją­cego dro­bia­zgu, drob­nostki, ma­łego bra­ku­ją­cego ogniwa, które można by wy­kryć je­dy­nie do­świad­czal­nie, a które de­cy­duje o tym, czy cała jej ko­ron­kowa de­duk­cja jest praw­dziwa.

Sie­dzi więc przy biurku, mruga za­czer­wie­nio­nymi ze zmę­cze­nia oczami, prze­ciera go­rące czoło i za­sta­na­wia się, co z tym swoim od­kry­ciem zro­bić. Nie można go ogło­sić pu­blicz­nie, bo bez moż­li­wo­ści we­ry­fi­ka­cji wzięto by ją za na­cią­gaczkę. Le­piej w ogóle ni­komu się nim nie chwa­lić, bo tak jak Ko­nar­ski zo­sta­nie uznana za wa­riatkę. Naj­le­piej by­łoby za­cząć od zna­le­zie­nia Maćka. Ale on ra­czej głę­boko się za­szył. Więc co? Iść na po­li­cję? Po co? Nie wolno prze­cież ujaw­niać ta­jem­nicy cho­roby pa­cjenta. Re­guła ta nie obo­wią­zuje, rzecz ja­sna, w przy­padku naj­cięż­szych prze­stępstw. Ta­kich jak mor­der­stwo. Ale Ma­ciek, choć na su­mie­niu ma za­pewne wielu lu­dzi, mor­dercą nie jest. Za­bójcą… tak. Ale nie mor­dercą.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki