Pąki lodowych róż. Tom drugi - Zbigniew Zborowski - ebook + audiobook

Pąki lodowych róż. Tom drugi ebook i audiobook

Zbigniew Zborowski

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Kontynuacja bestsellerowej powieści „Trzy odbicia w lustrze”!

Warszawa, grudzień 2014 roku. Anna i Bartek zmagają się z – na pozór – banalnymi problemami. Niedługo na świat przyjdzie ich dziecko, lecz oboje nie są pewni, czy dojrzeli do roli odpowiedzialnych rodziców. Jednak źródło przeżywanego przez nich kryzysu małżeńskiego tkwi również w odległej i zapomnianej przeszłości.

Zosia, babcia Anny, w chwili śmierci pozostawia członkom rodziny złowrogo brzmiącą wiadomość: „Strzeżcie się. Witold powrócił”. Od tego momentu próbują oni odkryć, kim jest ten tajemniczy mężczyzna i jakie konsekwencje wiążą się z jego powrotem. Aby rozwikłać tę niecodzienną zagadkę, muszą na nowo przywołać z pamięci obrazy wojennej zawieruchy…

Zbigniew Zborowski przeplata współczesną historię z tragicznymi wydarzeniami sprzed lat. „Pąki lodowych róż” to opowieść o strachu, utraconych marzeniach, trudnych wyborach moralnych oraz o tym, ile jesteśmy w stanie poświęcić dla tych, których kochamy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 254

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 40 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Anna Grochowska

Oceny
4,6 (67 ocen)
46
13
7
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Beatka0606

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowita historia. Polecam
10
Mlotki

Dobrze spędzony czas

Polecam
00
Joleczka10

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna saga, polecam.
00
Doowa555

Nie oderwiesz się od lektury

koniec historii o której warto posłuchać, ciężko się rozstawać się z bohaterami
00
joanna_wlodarczyk

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała kilkupokoleniową saga,nie można oderwać się od czytania.Polecam
00

Popularność




Ty­tuł: Pąki lo­do­wych róż. Tom drugi

Co­py­ri­ght © Zbi­gniew Zbo­row­ski, 2025

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2025

Pro­jekt okładki: Mo­nika Drob­nik-Sło­ciń­ska

Re­dak­cja: Jo­anna Brod­nie­wicz

Ko­rekta: Anna No­wak

ISBN 978-91-8076-521-3

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

WRZE­SIEŃ 1984, WAR­SZAWA, PRAGA-PÓŁ­NOC

Bar­tek

Kiedy tylko za­ter­ko­tał dzwo­nek koń­czący lek­cje, ze­rwał się z ławki i wy­strze­lił na ko­ry­tarz. W kilku su­sach zbiegł na dół, do drzwi pro­wa­dzą­cych na roz­dep­tane bo­isko pod szkołą. Chło­paki już się tam zbie­rały. Spora, roz­py­cha­jąca się, prze­kli­na­jąca, ner­wowo drep­cząca w kółko grupa. Osią tej cha­otycz­nej bandy było dwóch dwu­na­sto­lat­ków z ich klasy. Obaj cha­rak­terni, obaj ki­blu­jący już po raz drugi.

Pierw­szy to Lu­śnia, który tę ksywę za­wdzię­czał przy­nie­sio­nemu kie­dyś do szkoły pi­sto­le­towi swo­jego ojca. Tata nie był jed­nak żoł­nie­rzem, mi­li­cjan­tem ani pro­ku­ra­to­rem. Dla­czego więc w jego domu le­żało ko­pyto? Nikt, kto miał choć tro­chę roz­sądku we łbie, o to nie py­tał.

Drugi to Raj­cer. Od raj­cera, czyli po fra­jer­sku port­fela, w któ­rym się trzyma pie­nią­dze. Tyle że trze­cio­kla­si­sta po raz drugi Raj­cer ni­czego ta­kiego przy so­bie nie no­sił. Czemu więc tak na niego wo­łano? Pro­ste. Jego stary ob­sta­wiał na ba­za­rze Ró­życ­kiego ben­kle, zna­czy grę w trzy kubki. Taką, w któ­rej od­wraca się na­czy­nia do góry dnem, wkłada pod jedno z nich krą­żek i mik­suje. Kto zgad­nie, który ku­bek jest pe­łen – wy­grywa. Kto nie zgad­nie – traci. Do­bry ben­klarz po­trafi nie tylko osku­bać fra­jera do go­łego tyłka, ale i za­hip­no­ty­zo­wać bły­ska­wicz­nymi ru­chami swo­ich rąk tłumy ki­bi­ców. A kto za­hip­no­ty­zo­wany, ten nie czuje, jak pa­łę­ta­jąca się mu pod no­gami dzie­ciar­nia wy­ciąga raj­cer…

No więc Lu­śnia i Raj­cer rzą­dzili w tej szkole. Do­bra, może ich wła­dza nie się­gała tych z naj­star­szych klas, któ­rzy już nie tylko stali na świecy, kiedy starsi kro­ili kwa­draty, ale i nie­rzadko sami brali udział we wła­mach. To była już jed­nak inna liga. Wśród mło­dych prym wio­dło tych dwóch. A te­raz wła­śnie kom­ple­to­wali pił­kar­skie dru­żyny do po­lek­cyj­nego me­czu.

Bar­tek szybko prze­pchnął się więc przez krą­żą­cych po da­le­kiej or­bi­cie nie­zde­cy­do­wa­nych, a po­tem za­li­czył dwa kuk­sańce w że­bra i raz z otwar­tej w plecy pod­czas wci­ska­nia do pierw­szego sze­regu. I za­marł w ocze­ki­wa­niu, pró­bu­jąc przy­cią­gnąć spoj­rze­niem wzrok któ­re­goś z ka­pi­ta­nów.

– Rym­pa­łek – wska­zał zwin­nego czwar­to­kla­si­stę o chy­trym spoj­rze­niu i pa­łą­ko­wa­tych no­gach Lu­śnia.

Chło­pak z uśmie­chem za­do­wo­le­nia sta­nął obok niego.

– Jajco. – Pa­lec Raj­cera wy­ce­lo­wał w sto­ją­cego tuż przy Bartku osiłka o tę­pych, ale za­wzię­tych oczach.

Jajco wy­pu­ścił naj­wy­raź­niej wstrzy­my­wane od dłuż­szej chwili po­wie­trze, za­re­cho­tał i po­stą­pił do środka kręgu.

– Cy­gan.

– Kosa.

– By­chu.

– Żaba.

Lu­śnia i Raj­cer naj­pierw prze­rzu­cali się ksyw­kami naj­lep­szych gra­czy z szyb­ko­ścią dwóch spa­rin­gu­ją­cych ping­pon­gi­stów. Póź­niej zwol­nili do tempa wy­miany piłki w me­czu te­nisa. Na­my­ślali się, szu­kali w sze­regu głów, krę­cili pal­cami młynki przed no­sami dy­szą­cych żą­dzą do­sta­nia się do ich dru­żyn chło­pa­ków. A Bar­tek czuł, jak serce pod­cho­dzi mu do gar­dła. Tamci skom­ple­to­wali już atak, środ­ko­wych i oby­dwu bram­ka­rzy. Do wy­bra­nia zo­stali tylko obrońcy i ewen­tu­al­nie re­zer­wowi. Czyżby znów się nie za­ła­pał?

– Lu­śnia, Lu­śnia! – prze­pchnął się przed niego o pół kroku ja­kiś wy­ro­stek. – Tu je­stem!

– A tak – kiw­nął na wi­dok tam­tego ka­pi­tan. – Jesz­cze biorę Ba­jera.

– I ja! – wy­darł się któ­ryś z dru­giego rzędu, omal nie wcho­dząc Bart­kowi na plecy.

– Do­bra, niech bę­dzie – mach­nął ręką Raj­cer. – We­zmę cię, Bolo. Tylko mi się znów nie ob­cyn­da­laj w grze, bo tak ci… – pod­su­nął ko­ści­stą pięść pod pro­mie­nie­jącą szczę­ściem gębę tam­tego.

Bar­tek też chciał za­wo­łać. Prze­cież go znali! Może jego stary nie trzy­mał w domu „klamki”, a mama nie sprze­da­wała pyz ani fla­ków na „Ró­żyku”, ale był prze­cież do­bry w piłę. Miał wy­kop, umiał się ki­wać i dry­blin­go­wać. Dużo le­piej od Bola, Ba­jera czy Jacka Smo­laka, czyli Żaby. Dla­czego go więc nie wy­wo­łują? Czemu omi­jają wzro­kiem? Nie pa­mię­tają, że na wu­efie to on w IV D naj­czę­ściej strzela gole? Wziął wdech, już nie­mal uniósł rękę, ale… za­bra­kło od­wagi. A je­śli krzyk­nie, a oni tylko się ro­ze­śmieją? Albo w ogóle nie za­re­agują i tak zo­sta­nie z wy­pro­sto­waną witką, jak kla­sowy ku­jon przed nie­do­wi­dzą­cym na­uczy­cie­lem?

– No do­bra i jesz­cze ty. – Lu­śnia wska­zał na knypka z klasy Bartka, który nie umiał zro­bić na­wet po­da­nia. – Jak ci tam, bo nie pa­mię­tam?

– Lo­lek.

– Trudno. Niech bę­dzie.

– A ja na ko­niec we­zmę… – Raj­cer za­wie­sił głos, śli­zga­jąc się po ota­cza­ją­cych go twa­rzach.

Bar­tek chciał po­stą­pić na­przód, stał rap­tem dwa me­try od niego. Ale ja­kaś nie­wi­dzialna siła spę­tała mu nogi.

– No nie wiem, nie wiem… – wciąż wa­hał się Raj­cer. – Co jest? Zo­stali mi już tylko sami fra­je­rzy?

– Weź Piłę. Mnie… – za­wo­łał Bar­tek, ale z tego okrzyku wy­szło mu tylko my­sie kwi­le­nie. Nikt nie zwró­cił na niego uwagi.

– A niech tam! – splu­nął za­ma­szy­ście Raj­cer. – Chodź tu­taj, Mały. Może się na coś przy­dasz.

To był już ko­niec. Dru­żyny skom­ple­to­wane.

– No już, już – Lu­śnia mach­nął na tłum chło­pa­ków jak rol­nik za­ga­nia­jący do ko­mórki gęsi. – Spa­dać z bo­iska, lesz­cze!

Bar­tek od­wró­cił się w mil­cze­niu i po­wlókł do wyj­ścia.

– Znów cię olali? – za­pisz­czał mu spod ra­mie­nia ja­kiś gło­sik.

Spoj­rzał ze zło­ścią. A tak, Baśka. Mała oku­lar­nica z war­ko­czy­kami. Kla­sowa ku­jonka, ale w po­rządku. Na­wet ostat­nio pod­po­wia­dała mu na ma­te­ma­tyce.

– Za późno przy­sze­dłem.

– Aku­rat!

– Oj, od­czep się, Baśka.

– Nie bądź taki ob­raź­liwy.

Nic na to nie po­wie­dział. Szli da­lej w mil­cze­niu. Ulicą Ra­tu­szową przez jezd­nię, da­lej prze­cięli skwe­rek, w któ­rym stare pi­jaki żło­pały al­pagi, wresz­cie we­szli na Ko­no­packą.

– A mój tata przy­wiózł z NRD grę te­le­wi­zyjną! – po­chwa­liła się nie­ocze­ki­wa­nie Baśka.

– Te­nisa? – Bart­kowi za­świe­ciły się oczy. Wi­dział już coś ta­kiego na Ró­żyku, ale – choć to­war ewi­dent­nie „wy­padł z TIR-a” i był w oka­zyj­nej ce­nie – i tak nie uda­łoby mu się na­mó­wić ro­dzi­ców na za­kup.

– Noo! – Baśka aż pod­sko­czyła.

Zro­bili na­stęp­nych kil­ka­na­ście kro­ków. Jesz­cze chwila i Bar­tek za­raz skrę­cał w Strze­lecką, ona miesz­kała da­lej, w nieco lep­szej oko­licy – aż przy Wi­leń­skiej.

– To jak? Wpa­dasz po­grać?

Aż ści­snęło go w dołku. Ra­juu! Na­prawdę chęt­nie by w to po­py­kał! Ale za­raz się opa­no­wał. Uspo­koił emo­cje. Nie. Nic z tego. To już by było jak przy­zna­nie się przed sa­mym sobą do po­rażki. Nie wzięli go do żad­nej z dru­żyn, więc idzie ob­cie­rać łzy do Baśki. Zna­czy się do dziew­czyny! Wstyd i hańba. Wy­star­czy jed­nego upo­ko­rze­nia na dziś.

– Nie mam czasu.

– Szkoda…

Bez zbęd­nych słów skrę­cił w swój Trój­kąt Ber­mudzki, jak na­zy­wano tę naj­gor­szą część naj­gor­szej dziel­nicy mia­sta za­kre­śloną uli­cami: Szwedzką, Sta­lową i Strze­lecką. Po­wlókł się na­ro­wi­stym chod­ni­kiem, mi­ja­jąc ciemne oczo­doły bram, z któ­rych za­wie­wało mo­czem, ka­pu­stą i wy­kroch­ma­lo­nym pra­niem. Za­trzy­mał się pod „czwórką”. Spoj­rzał w górę na czte­ro­pię­trową, ce­glaną fa­sadę, z któ­rej już dawno temu po­od­pa­dały bal­kony. Nie chciało mu się tam wra­cać. Jesz­cze go­dzinę temu piąt­kowe po­po­łu­dnie za­po­wia­dało się eks­cy­tu­jąco – miał grać w piłę do zmroku, a po­tem prze­wa­lać się z całą bandą przez dziel­nicę, od­pro­wa­dza­jąc do domu naj­pierw miesz­ka­ją­cego na Brze­skiej Lu­śnię, a po­tem Raj­cera, któ­rego sta­rzy mieli „kwa­drat” po są­siedzku z Cy­ga­nami za­sie­dla­ją­cymi dwu­pię­trowy sze­re­go­wiec przy Bli­skiej. W dro­dze po­wrot­nej, już zu­peł­nie po ciemku, po­ska­ka­liby jesz­cze na ko­le­jo­wych to­rach, po­ga­niali się z SOK-istami na bocz­ni­cach, na­ro­bili ha­łasu w za­lud­nio­nej przez pi­ja­ków i bez­dom­nych hali bi­le­to­wej Dworca Wschod­niego. Tak, to miało być na­prawdę fajne po­po­łu­dnie i wie­czór. Ale jak zwy­kle, nic z tego nie wy­szło. Znowu się nie za­ła­pał do wyż­szej ligi. Znów klapa.

Po­czła­pał przez bramę, w któ­rej ja­kieś cie­nie roz­pra­wiały się z flaszką, prze­ciął wy­dep­tane po­dwórko z trze­pa­kiem i wstą­pił na drew­niane, ża­ło­śnie skrzy­piące schody z chy­bo­tliwą po­rę­czą. Na dru­gim pię­trze otwo­rzył drzwi, rzu­cił teczkę z książ­kami w ob­szer­nym holu, z któ­rego czworo drzwi pro­wa­dziło do trzech miesz­kań i wspól­nej ła­zienki. W końcu na­ci­snął klamkę swo­jego miesz­ka­nia.

W środku grzmiał czarno-biały te­le­wi­zor gło­sem ja­kiejś ga­da­ją­cej głowy. Na te­le­wi­zo­rze le­żała ko­ron­kowa ser­wetka przy­ci­śnięta szkla­nym krysz­ta­łem. Nad krysz­ta­łem wi­siał święty ob­ra­zek. A na wprost tego wszyst­kiego, na wy­świech­ta­nej ka­na­pie, za­le­gał oj­ciec. Nad nim z ko­lei pię­trzyła się Bab­cia Stasz­kowa. Ona pra­wiła mu li­ta­nię wy­rzu­tów – że leń, nie­udacz­nik, ga­moń i święta krowa, on pa­trzył w ekran ta­kim wzro­kiem, ja­kim zmu­szeni do za­miesz­ka­nia na lą­dzie ma­ry­na­rze ga­pią się w mo­rze.

W kuchni po pra­wej krzą­tała się mama. Młod­sza ko­pia Babci Stasz­ko­wej. Ni­ska i krępa. Cała róż­nica, że bab­cia była siwa i przy­gar­biona, a pio­nowa zmarszczka mię­dzy brwiami nada­wała jej twa­rzy wy­raz wiecz­nego po­iry­to­wa­nia. Mama na­to­miast była krą­glej­sza (efekt pracy przy ta­śmie pro­duk­cyj­nej w Za­kła­dach Cu­kier­ni­czych im. 22 Lipca zwa­nych po daw­nemu We­dlem), a kre­cha na jej czole bie­gła po­ziomo nad brwiami, co nada­wało jej ob­li­czu wy­raz cią­głego za­nie­po­ko­je­nia.

– Co tak długo znowu? Jak tam w szkole? – za­wo­łała znad bu­cha­ją­cej błę­kit­nym pło­my­kiem kuchni.

Wziął wdech, żeby po­wie­dzieć, że nie­źle. Czwórka z pol­skiego i pięć z wu­efu, ale nie zdą­żył. Mama, nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, rzu­ciła na pa­tel­nię mie­lone ko­tlety. Na­grzany olej za­skwier­czał, pod su­fit buch­nęły iskry, do ko­ry­ta­rza wpły­nął siwy ob­ło­czek spa­le­ni­zny. Bar­tek po­stał jesz­cze chwilę, wpa­tru­jąc się w opięte bluzką plecy, a po­tem wszedł do po­koju.

Bab­cia Stasz­kowa cią­gle pa­stwiła się nad oj­cem.

– Wi­dział to kto? – stę­kała. – Pra­cuje w Za­kła­dach Optycz­nych na Gro­chow­skiej, a w domu bieda, jakby na ren­cie sie­dział. Inne wy­no­szą gar­ściami lupy, rzut­niki i obiek­tywy, a ten na­wet za­sra­nej so­czewki do domu nie przy­nie­sie!

– Ro­bię jako ślu­sarz, nie mam do­stępu do ma­ga­zynu. A poza tym nie je­stem zło­dzie­jem – od­wa­żył się w końcu ode­zwać oj­ciec.

– O! Ho­no­rowy się zna­lazł! Starą bę­dzie po­uczał. – Mo­no­tonny do­tąd rytm pra­wio­nej przez nią li­ta­nii wzniósł się na­gle o kilka to­nów i na­brał eks­pre­sji. – A kto mówi o kra­dzieży?! Ja zło­dziejką nie je­stem! W ży­ciu ni­komu na­wet gu­zika nie wzię­łam! O pań­stwo­wym mó­wię, tu­ma­nie! Co tylko leży i pa­ję­czyną po­ra­sta. To ża­den grzech. Zresztą wszy­scy biorą i ja­koś do ko­ścioła nie wsty­dzą się cho­dzić. A że ślu­sarz, to nie prze­szka­dza. Mie­tek z Ko­no­pac­kiej na war­towni stoi, da­leko od sa­mego za­kładu, a ta­kie cuda han­dluje na ba­za­rze Ró­życ­kiego, że ci mó­wię!

– Raz coś wzią­łem, to mnie aku­rat ten babci Mie­tek zła­pał. Fart, że nie wy­le­cia­łem – nie­mal szep­nął oj­ciec, który sie­dział na so­fie sku­lony, z głową wbitą w ra­miona, a jego oczy pa­trzyły w mi­ga­jący ekran jak w je­dyną drogę ucieczki.

– Boś dupa, nie chłop! – wy­bu­chła ko­bie­cina. – Pro­stej sprawy nie umiesz za­ła­twić! Trza było po­sta­wić flaszkę, a Bronka przy­nio­słaby ci jesz­cze wo­rek ścin­ków wa­fli z pro­duk­cji. Mie­tek dałby swoim dzie­cia­kom i wszystko ro­ze­szłoby się po ko­ściach.

Bar­tek po­czuł, że nie jest w sta­nie tego dłu­żej słu­chać. Roz­sier­dzona Bab­cia Stasz­kowa na­peł­niała go lę­kiem, bierna po­stawa ojca bu­dziła po­gardę, ko­tlety cuch­nęły spa­lo­nym tłusz­czem.

– Wy­cho­dzę! – krzyk­nął, za­wra­ca­jąc do przed­po­koju.

– Gdzie le­zie? Obiad zara bę­dzie! – na­tych­miast osa­dził go w miej­scu głos sta­ruszki.

Za­trzy­mał się po­słusz­nie, czu­jąc się jak aresz­tant, któ­rego re­flek­tor straż­nika za­trzy­mał już na szczy­cie wię­zien­nego muru.

– Jadę do babci – wy­pa­lił w ostat­niej, de­spe­rac­kiej pró­bie wy­rwa­nia się z okrą­że­nia. – Prze­no­cuję i wrócę ju­tro.

– O! Już go wierci w tyłku. A ja­kie li­cho cią­gnie cię do tej wy­fio­ko­wa­nej da­mulki?

– Bab­cia Na­ta­lia nie jest wy­fio­ko­wana…

– Ta, pew­nie! Na­dęta kwoka, co się wy­pięła na wnuka i tyle!

W tym mo­men­cie do­biegł ich ci­chy głos matki z kuchni.

– Sy­nek, ale jak ty tam o tej po­rze do­je­dziesz? To prze­cież po dru­giej stro­nie mia­sta, w Mi­la­nówku.

– Ża­den pro­blem, mamo! – od­krzyk­nął szczę­śliwy, że roz­mowa scho­dzi na bez­piecz­niej­sze tory. – Po­lecę na Czte­rech Śpią­cych do tram­waju. Po­tem mo­stem na drugą stronę Wi­sły i pro­ściutko na Dwo­rzec Śród­mie­ście.

– Ale tak bez obiadu?

– Zjem już u babci.

W miesz­ka­niu za­pa­dła chwila mil­cze­nia za­kłó­cana tylko skwier­cze­niem na pa­telni i ga­da­niną z te­le­wi­zora.

– No nie wiem… – W drzwiach po­koju po­ja­wiła się po­stać mamy. Wy­cie­rała dło­nie o far­tuch, wy­raz za­tro­ska­nia na jej twa­rzy jesz­cze bar­dziej się po­głę­bił. Py­ta­jąco spoj­rzała na Bab­cię Stasz­kową. – Ma­muś, jak my­ślisz?

– A niech se je­dzie! Jak mu źle w domu. Aku­rat tam na niego cze­kają. Taki sam ga­moń, jak i jego oj­ciec – ze zło­ścią od­parła za­py­tana i za­raz za­krę­ciła się, fuk­nęła i po­szła spraw­dzić ko­tlety. Oj­ciec wy­raź­nie ode­tchnął z ulgą, mama wciąż tkwiła obok drzwi.

– Jak ty je usma­ży­łaś?! – do­bie­gło z kuchni. – Całe spody po­pa­lone!

Mama po­chy­liła głowę, jak od nie­spo­dzie­wa­nego ciosu, i szybko wró­ciła do pa­telni. Na od­chod­nym zdą­żyła jesz­cze tylko szep­nąć:

– Uwa­żaj na sie­bie, synku.

WRZE­SIEŃ 1984, MI­LA­NÓ­WEK POD WAR­SZAWĄ

Na­ta­lia

Le­dwo usły­szała jego pu­ka­nie do drzwi. Pew­nie dla­tego, że aku­rat Rom­cio, są­siad z na­stęp­nej ulicy, gło­śno na­rze­kał na fa­talne karty. W od­po­wie­dzi na jego po­tok grom­kich słów, „pa­nienki” – Irenka i Ela, obie pod sie­dem­dzie­siątkę – per­li­ście za­chi­cho­tały. Było we­soło. Grali w ty­siąca, na stole kró­lo­wała cy­try­nówka Irki, kroku jej do­trzy­my­wał keks Eluni, a to kró­lew­skie menu usi­ło­wał do­peł­niać kart­kowy wy­rób cze­ko­la­do­po­dobny. Obok ta­le­rzy­ków pa­ro­wały szklanki z kawą Inka, którą można było po­sło­dzić praw­dzi­wym cu­krem spod lady.

A tu stuk, stuk do drzwi. Co za li­cho? Na­ta­lia pod­nio­sła się ciężko, bo od pew­nego czasu po­bo­le­wały ją stawy. Po­szu­rała do sieni.

Stał w progu. Chudy, prze­nik­nięty wie­czor­nym chło­dem, tro­chę za ni­ski jak na swoje lata. Zer­kał nie­pew­nie spod blond czu­pryny opa­da­ją­cej mu na piękne mo­drowe śle­pia. Chciał coś po­wie­dzieć, ale wi­dząc jej za­gnie­waną minę, za­ciął się i ner­wowo wy­krę­cił rękę. A ona? W pierw­szej chwili ogar­nęła ją fala zło­ści. Jak to tak? Bez wcze­śniej­szego umó­wie­nia? Bez uprze­dze­nia? Co to so­bie my­śli, że ona tylko sie­dzi w oknie i wy­pa­truje wnuka? Prze­cież ma go­ści! Już ty­dzień temu zwo­łali się na tę par­tyjkę! I co? Ma te­raz ich po­wy­pra­szać, a po­tem niań­czyć dzie­ciaka?

– To ja może… – po dłuż­szej chwili ode­zwał się Bar­tek – już so­bie pójdę.

Zro­bił na­wet gest, jakby chciał się od­wró­cić, ale bez prze­ko­na­nia. Wy­raź­nie cze­kał, żeby bab­cia go za­wró­ciła, oboje prze­cież wie­dzieli, że o tej po­rze nie ma już po­ciągu do mia­sta.

– Wejdź do środka – wes­tchnęła, uświa­da­mia­jąc so­bie, jak da­leką drogę mu­siał chło­piec po­ko­nać, aby się u niej zja­wić. Ci jego ro­dzice są chyba sza­leni! Żeby tak wy­pusz­czać sa­mego dzie­się­cio­latka! Co by było, gdyby aku­rat nie było jej w domu? Z nie­chę­cią, bo to jed­nak na­ru­szało sze­ro­kie gra­nice jej wol­no­ści, uświa­do­miła so­bie, że nie ma rady – trzeba bę­dzie dać dzie­cia­kowi do­dat­kowy klucz. A po­tem jesz­cze do­tarło do niej, że prze­cież ów „dzie­ciak” to jej je­dyny wnuk. Ten, który miał być jej od­ku­pie­niem winy za złe wy­cho­wa­nie syna. Czu­jąc ukłu­cie wy­rzu­tów su­mie­nia, nie­zgrab­nie ob­jęła jego ko­ści­ste plecy.

– Cie­szę się, że cię wi­dzę – zmu­siła się do kłam­stwa, a on w od­po­wie­dzi od razu ob­jął ją ra­mio­nami.

Trwali tak przez dłu­gich kilka se­kund. Ona sztywna, jakby po­łknęła kij, spe­szona i za­że­no­wana tym wy­bu­chem czu­ło­ści. Ale z po­czu­ciem, że w jej wy­schłym i zwłók­nia­łym sercu kieł­kuje dro­bina czu­ło­ści. Bo prze­cież ko­chała tego dzie­ciaka. Oczy­wi­ście, na swój ułomny, nie­peł­no­sprawny spo­sób. Sama jed­nak wi­działa, że Bar­tek to war­to­ściowe dziecko. Cie­kawe świata, sa­mo­dzielne, wraż­liwe. Taki mały, a już po­chła­niał książki. Czym to się ostat­nio jej chwa­lił? Aha, że sam prze­czy­tał ja­kieś Zwie­rzęta dok­tora Do­lit­tle’a. A do tego miał smy­kałkę do ob­cych ję­zy­ków. Dla za­bawy pod­po­wie­działa mu kie­dyś kilka ro­syj­skich słó­wek. Za­pa­mię­tał i spy­tał o wię­cej! Bez dwóch zdań – miał by­stry, doj­rzały po­nad wiek umysł, który chło­nął jak gąbka na­wet jej wo­jenne opo­wie­ści.

„To jed­nak prawda, że wnuki są bar­dziej po­dobne do dziad­ków niż do ro­dzi­ców” – po­my­ślała. I po raz ko­lejny zdała so­bie sprawę, że ten chudy i wy­pło­szony chło­pak, który ją wła­śnie tak bez­ce­re­mo­nial­nie obej­muje, nie ma lek­kiego ży­cia. Mniej­sza o sprawy ma­te­rialne, choć te rów­nież mo­głyby z pew­no­ścią wy­glą­dać le­piej. To już jed­nak była wina jej syna, który po­sta­no­wił ob­ra­zić się na matkę i uciec od niej do tej pra­skiej pa­to­lo­gii, w któ­rej zna­lazł so­bie żonę. Wnu­czek miał jed­nak dużo po­waż­niej­szy pro­blem. Na­ta­lia wi­działa wy­raź­nie, jak się sza­mo­cze. Jak nie­za­radny oj­ciec i rów­nie bez­na­dziejna matka cią­gną go w dół. Za­ra­żają swoim uczu­cio­wym chło­dem i ka­pi­tu­lanc­kim na­sta­wie­niem do ży­cia. Słabe karty do­stał dzie­ciak od ro­dzi­ców…

A prze­cież miało być ina­czej. Kiedy dzie­sięć lat temu trzy­mała go na rę­kach po raz pierw­szy, po­sta­no­wiła so­bie, że da mu to, czego nie umiała prze­ka­zać Mir­kowi. Mi­łość, ak­cep­ta­cję. Siłę. Co z tego wy­szło? Nie­wiele. Gdyby Bar­tek do niej nie lgnął, nie przy­jeż­dżał tu­taj przez pół świata, być może na­wet stra­ci­liby ze sobą kon­takt. No, ale co mo­gła zro­bić? Prze­cież już po kilku pierw­szych wi­zy­tach w tam­tym domu, nie­zmien­nie koń­czą­cych się kłót­niami, po­sta­no­wiła so­bie, że jej noga wię­cej tam nie po­sta­nie. Nie mo­gła stra­wić tej wście­kłej idiotki, Babci Stasz­ko­wej, i tego, że owej pry­mi­tyw­nej he­rod-ba­bie tak cał­ko­wi­cie pod­po­rząd­ko­wy­wał się Mi­rek!

Kiedy jed­nak byli już ra­zem, kiedy uda­wało się jej wznieść po­nad swoje na­stroje i spo­wi­ja­jący ją jak ca­łun chłód – było na­prawdę świet­nie. Roz­ma­wiali. On słu­chał albo py­tał. Ona tłu­ma­czyła. I wcale nie tylko ga­wę­dzili o daw­nych cza­sach! Na­ta­lia była pewna, że wie wię­cej o emo­cjach Bartka niż tam­tych troje ra­zem wzię­tych. Zwie­rzał się jej z nie­po­wo­dzeń w re­la­cjach z kum­plami, opo­wia­dał o ży­ciu jego po­dwórka, ra­dził się, jak od­po­wie­dzieć Lu­śni, kiedy ten się na­bi­jał, że ma ojca fra­jera.

W końcu więc udało się jej od­dać mu uścisk, a na­wet po­ca­ło­wała go w czoło. A po­tem wpro­wa­dziła go do rzę­si­ście oświe­tlo­nego sa­lo­niku, kla­snęła w dło­nie i za­wo­łała:

– Co, dziew­czyny i chłopcy? Faj­nego mam wnuka, prawda? No to dziś go na­uczymy, jak się gra w ty­siąca. Elu, ko­cha­nie, ukrój mu po­rządny ka­wa­łek tego two­jego pysz­nego cia­sta. A ty, Rom­ciu, prze­stań cho­wać za sie­bie ta­le­rzyk z pseu­do­cze­ko­ladą. Nie wiesz, jak che­mia źle działa na ko­lor sztucz­nej szczęki?

To­wa­rzy­stwo za­rżało we­soło. Ktoś po­kle­pał Bartka po prze­mar­z­nię­tej dłoni. Ktoś inny pod­su­nął mu sło­dy­cze i szklankę z her­batą. A on po­czuł się do­brze, błogo, na­resz­cie na swoim miej­scu. Ci lu­dzie go lu­bili ta­kiego, ja­kim po pro­stu był. Ak­cep­to­wali, ni­czego nie wy­ma­ga­jąc w za­mian.

* * *

– Bab­ciu, ty na­prawdę ko­cha­łaś się w Szwa­bie? – za­py­tał, kiedy wresz­cie, o nie­przy­zwo­icie póź­nej go­dzi­nie, uło­żyła go spać w daw­nym po­ko­iku Mirka na pię­trze. To było zu­peł­nie inne miej­sce niż nora, którą zaj­mo­wał na Strze­lec­kiej. Tam na­le­żał do niego je­dy­nie ciemny kąt po­koju od­dzie­lony od czę­ści ro­dzi­ców sta­rym re­ga­łem. Tu miał nie tylko całe po­miesz­cze­nie wy­łącz­nie dla sie­bie, ale jesz­cze wi­dział z łóżka okno. I opa­da­jący nad nim stromo su­fit. I w sy­pialni obok spała bab­cia Na­ta­lia, a nie Bab­cia Stasz­kowa.

– Tak, skar­bie.

– A to nie była zdrada? Bo wiesz – do­dał szybko – Niemcy to nasi wro­go­wie.

– Cza­sem naj­lep­szy przy­ja­ciel może oka­zać się wro­giem, a wróg naj­lep­szym przy­ja­cie­lem – od­po­wie­działa w za­my­śle­niu. – Mi­łość, nie­na­wiść czy przy­jaźń to nie ma­te­ma­tyka. A serce to nie skle­powa kasa.

Chciał jej od­po­wie­dzieć, że to jego zda­niem nie­moż­liwe. Bo brzmi jak „cza­sem białe jest czarne, a czarne to białe”, ale za­raz so­bie przy­po­mniał, że Lu­śnia i Raj­cer nie wy­brali go do swo­ich dru­żyn, choć za­wsze mó­wił im „cześć” i ogól­nie był miły, a Bab­cia Stasz­kowa co wie­czór cio­sała ojcu kołki na gło­wie, choć prze­cież byli ro­dziną. No to może jed­nak?

– Bab­ciu…

– Co, mały?

– Ale ty z tym Niem­cem nie mia­łaś dzieci, co? Bo gdy­byś miała, to ja mógł­bym te­raz mieć ja­kieś szwab­skie ro­dzeń­stwo. A tego to­bym już chyba nie chciał.

Ona długo nie od­po­wia­dała, a jemu kle­iły się oczy. Ziew­nął więc prze­cią­gle, a za­raz po­tem za­mknął po­wieki. Jego od­dech zwol­nił, stał się głęb­szy, rów­niej­szy. Do­piero wtedy się ode­zwała:

– Tak, mia­łam z nim dziecko. Synka. Tylko że go zgu­bi­łam. I te­raz za karę, przez całe ży­cie zżera mnie tę­sk­nota. I mo­dlę się, żeby choć raz go jesz­cze zo­ba­czyć.

A po­tem, jakby jej serce po­trze­bo­wało spo­wie­dzi, go­rącz­ko­wym szep­tem opo­wie­działa, jak cie­szyła się na jego przyj­ście. Jak zdra­dził ją wła­sny brat i w końcu… jak go stra­ciła.

Była pewna, że Bar­tek już śpi. Że mówi do sie­bie. My­liła się jed­nak.

LI­STO­PAD 1985, OKO­LICE WO­RO­NEŻA, ZSRS

Bo­rys

Pruli z Mo­skwy drogą fe­de­ralną Don już trzy go­dziny, z licz­nika nie scho­dziło sto pięć­dzie­siąt, a do Wo­ro­neża wciąż był ka­wał drogi. „Prę­dzej!”, „Gazu!”, „No szyb­ciej, szyb­ciej!” – po­war­ki­wali na kie­ru­ją­cego ich czar­nym bmw 725 Pie­tię. Dwu­dzie­sto­letni, ży­la­sty chło­pak o nie­na­tu­ral­nie mię­si­stych ustach trą­bił na cię­ża­rówki, które po­słusz­nie ustę­po­wały im drogi, ośle­piał dłu­gimi świa­tłami ga­moni z na­prze­ciwka, któ­rzy zbyt wolno ucie­kali przed nimi na po­bo­cze, a mimo to wy­pa­siony, spor­towy mer­ce­des SEC, któ­rym po­py­lał przed nimi ich szef – Po­ry­so­wany – wciąż im umy­kał.

– On ma sil­nik pół li­tra i po­nad dwie­ście koni pod ma­chą! – tłu­ma­czył się Pie­tia, kiedy wy­pła­cali mu „pla­ska­cza” w kar­czy­cho albo „bla­chę” w czoło, żeby go roz­ru­szać. – Co ja mogę z na­szymi stu ko­ni­kami i czwórką cię­ża­row­ców na po­kła­dzie?

Fakt. Byli upa­ko­wani w ka­bi­nie jak śle­dzie w beczce. Wa­sia, Lońka, Ni­ko­łaj. Bo­rys, ści­skany po­mię­dzy pra­wymi tyl­nymi drzwiami a ba­rami Wasi i do tego jesz­cze do­ci­skany przez od­su­nięty mak­sy­mal­nie przedni fo­tel, czuł się przy tych chło­pach jak mi­krus. A prze­cież wa­żył pra­wie sto kilo i miał po­nad metr dzie­więć­dzie­siąt wzro­stu. Tamci wy­glą­dali jed­nak przy nim jak cię­ża­rówki obok oso­bo­wego. Wa­sia to były za­pa­śnik. Waga ciężka. Sie­dzący z przodu Lońka to bok­ser, który kilka lat temu świę­cił ja­kieś triumfy na olim­pia­dzie. Oczy­wi­ście nie cho­dził tam w wa­dze mu­szej. Naj­bar­dziej się jed­nak roz­py­chał trzeci na tyl­nej ka­na­pie Ni­ko­łaj. Ten, cho­lera, był kie­dyś cię­ża­row­cem. Kiedy więc tego po­ranka spo­tkał się z chło­pa­kami na pod­mo­skiew­skim Sołn­ce­wie, po­pa­trzyli na niego z po­li­to­wa­niem.

– A ten nam po co? Żeby czaj pa­rzyć? – za­kpił so­bie Lońka.

– Za­pa­rzyć to ja ci mogę resztki mó­zgu we łbie – od­wark­nął, nie­po­strze­że­nie uno­sząc prawą rękę w kie­runku ścią­ga­cza dre­so­wych spodni, za któ­rym miał ma­ka­rowa.

– Spo­koj­nie – ukró­cił żar­ciki Po­ry­so­wany. I wszy­scy za­mil­kli, bo szef miał u nich po­wa­ża­nie. Choć niż­szy o głowę od każ­dego ze swo­ich lu­dzi, bu­dził strach w każ­dym, w kogo wbił swoje spoj­rze­nie węża. Wie­dzieli, że dla niego się­gnąć po broń to jak dla dru­giego na­pluć i przy­dep­nąć. Od­sie­dział swoje w ła­grach od Mur­mań­ska po Ko­łymę i z każ­dego wy­cho­dził z ho­no­rami. Nie pę­kał, nie słu­chał roz­ka­zów, ni­komu nie prze­ba­czał. Pew­nie dla­tego star­szy­zna uznała go za wora w za­ko­nie, czyli ban­dytę po­nad pra­wem, któ­rego sza­no­wali na­wet straż­nicy i mi­li­cja.

– Bo­rys to stary afga­niec – przy­po­mniał. – Przyda nam się w eki­pie fa­cet obe­znany z bro­nią.

Cięż­kie syl­wetki, na któ­rych na­wet naj­więk­sze wor­ko­wate dresy ro­dzi­mej pro­duk­cji wy­da­wały się opięte jak ce­lo­fan na pa­rówce, tylko wzru­szyły ba­rami. Skoro Po­ry­so­wany mówi, że ko­leś się może przy­dać, to niech je­dzie. Żeby się tylko za bar­dzo nie roz­py­chał.

Chwilę póź­niej ru­szyli. Do prze­je­cha­nia pra­wie pięć­set ki­lo­me­trów. Po­ry­so­wany wsiadł do swo­jego no­wiut­kiego co­upé za­wi­nię­tego le­d­wie mie­siąc temu w Ham­burgu przez re­zy­du­ją­cych w RFN pol­skich zło­dziei. Współ­pra­cu­jące z Sołn­cew­ską Bra­cią Po­laczki spe­cja­li­zo­wały się w kra­dzie­żach li­mu­zyn, ale całą lo­gi­stykę – za­ła­du­nek na ra­dziec­kie statki han­dlowe, bla­to­wa­nie cel­ni­ków i trans­port do portu w Ka­li­nin­gra­dzie or­ga­ni­zo­wała ich sołn­cew­ska gru­pi­rowka1. Po­la­kom od­pa­lali więc gro­sze.

– Więc je­steś afgań­cem, a? – rzu­cił Pie­tia, nie od­ry­wa­jąc wzroku od przed­niej szyby, za którą wciąż ucie­kały przed nimi na po­bo­cze po­rdze­wiałe, po­ła­tane w róż­nych ko­lo­rach blach łady, mo­skwi­cze, a na­wet za­po­rożce. Żad­nemu z tam­tych kie­row­ców nie przy­szłoby do głowy, żeby nie ustą­pić im z drogi. Ja­dące pod prąd z sza­loną pręd­ko­ścią czarne bmw mo­gło na­le­żeć tylko do ma­fii. Le­piej więc wy­lą­do­wać sa­mo­cho­dem w ro­wie niż sa­memu z kulką w gło­wie.

Bo­rys nie od­po­wie­dział.

– Ja też je­stem afga­niec – cheł­pli­wie po­in­for­mo­wał Pie­tia, a na jego wy­dat­nych ustach za­per­liły się pę­che­rzyki śliny. – By­łem w zwia­dzie 108. Dy­wi­zji. Oj, rżnęło się czar­nych, rżnęło!

Nikt nie pod­jął te­matu.

– Wy, de­san­towcy też chyba wielu na­rą­ba­li­ście, co?

Ci­sza.

– Kie­dyś wal­czy­li­śmy w okrą­że­niu. Nocą. Wkoło same góry i fa­ceci w dża­la­bi­jach, a my tra­tata! tra­tata! Pa­dali jak mu­chy. I tylko na­sze po­ci­ski smu­gowe la­tały po ska­łach jak stado wście­kłych świe­tli­ków.

– Ty, ee… Pie­tia, tak? – w końcu prze­mó­wił Bo­rys.

– Tak jest. Ka­pral Pie­tia Boł­cza­kow!

– A nie po­my­li­łeś for­ma­cji? Na pewno by­łeś w zwia­dzie, a nie w kwa­ter­mi­strzo­stwie? Bo pierw­sze sły­szę, żeby ra­zwiedka strze­lała w nocy świetl­nymi po­ci­skami. Mu­dża­he­dini od razu by ich na­mie­rzyli.

To­wa­rzy­stwo za­re­cho­tało, co za­brzmiało, jakby ko­lumna cię­ża­ró­wek Ural włą­czała na mro­zie sil­niki. Pie­tia za­milkł, jesz­cze moc­niej do­ci­ska­jąc gaz. Mer­ce­des Po­ry­so­wa­nego wciąż gnał gdzieś da­leko w przo­dzie.

– Za­miast lu­dzi ob­ra­żać, po­wiedz le­piej, za co sie­dzia­łeś – znowu ode­zwał się kie­rowca.

Sły­sząc te słowa, wszy­scy na­brali po­wie­trza. Nie­sto­sow­ność tego py­ta­nia świad­czyła, że Pie­tia albo jest de­bi­lem, albo zu­peł­nym no­wi­cju­szem, który ni­gdy nie zo­stał za­wi­nięty przez mi­li­cję choćby na „do­łek”. Prze­cież wia­domo – słab­szy ni­gdy nie pyta moc­niej­szego o wy­rok. Słab­szy w ogóle nie ma prawa za­da­wać py­tań.

Bo­rys pa­trzył przez okno na pła­ski i pu­sty kra­jo­braz. Step, step, step. Po ho­ry­zont. Kiedy opusz­czali Mo­skwę, mi­jali lasy, mia­steczka, koł­chozy. Te­raz tylko z rzadka po­ja­wiały się ja­kieś na wpół zruj­no­wane za­bu­do­wa­nia, ze sto­ją­cymi obok za­jeż­dżo­nymi cię­ża­rów­kami z de­mo­bilu.

Za co sie­dział? Za tę kurwę, swoją matkę. Na­ta­lia Hry­nie­wicz. To ona ode­brała mu god­ność i po­czu­cie bra­ter­stwa, ja­kie dała mu Ar­mia Czer­wona. Kiedy wtedy, w Ba­gram, wy­szło na jaw jego po­cho­dze­nie, od razu wy­wa­lili go z de­santu. Do­stał przy­dział do zwy­kłej pie­choty. A więc naj­bar­dziej po­gar­dza­nego ro­dzaju wojsk w ca­łej ar­mii. I to w okręgu nad chiń­ską gra­nicą, gdzie na­wet psy du­pami szcze­kają, a żoł­nie­rzami są Ta­dżycy, Uz­becy, Kał­mucy, Cze­czeni, Nieńcy i Bu­riaci, któ­rzy na­wet ro­syj­skiej mowy nie znają.

Ta­kiego upo­ko­rze­nia nie był w sta­nie udźwi­gnąć. Zwol­nił się do cy­wila wście­kły, zły, pe­łen nie­na­wi­ści. Naj­pierw pił przez ty­dzień w Du­szanbe, nie­da­leko afgań­skiej gra­nicy, a kiedy w pi­ja­nym wi­dzie roz­bił bu­telkę na gło­wie któ­re­goś z miej­sco­wych wa­taż­ków, ja­kaś li­to­ściwa du­sza wsta­wiła go – pi­ja­nego jak bela – w po­ciąg do Woł­go­gradu. Tam z ko­lei le­dwo wy­szedł na pe­ron, a już oka­zało się, że ma kum­pli. Ta­kich sa­mych jak on osie­ro­co­nych afgań­ców. Ani się więc obej­rzał, jak na­pa­dał na cię­ża­rówki, wy­mu­szał ha­ra­cze i wy­wo­ził do lasu nie­wy­pła­cal­nych dłuż­ni­ków. Żył jak zwie­rzę. Z dnia na dzień. Od jed­nej flaszki do dru­giej. I od jed­nego po­cią­gnię­cia cyn­gla do ko­lej­nego. Nie bał się ni­czego, ni­czego nie ce­nił. Było mu wszystko jedno. Ka­zali za­bi­jać – za­bi­jał. Mó­wili: po­łam mu ręce. Ła­mał. Aż w końcu zgar­nęła go mi­li­cja. Za ja­kąś du­pe­relę, nie pa­mię­tał na­wet do­kład­nie. Był prze­cież pi­jany.

Na roz­pra­wie po­wie­dzieli, że zro­bił z ko­goś ka­lekę. Zła­mał krę­go­słup, ska­zał na in­wa­lidzki wó­zek. Dwa lata ko­lo­nii kar­nej o za­ostrzo­nym ry­go­rze skwi­to­wał wtedy wzru­sze­niem ra­mion.

Od­siadka jed­nak do­brze mu zro­biła. Po pierw­sze, otrzeź­wiał. Po dru­gie, zdo­był sza­cu­nek sta­rych wo­rów. Dzięki re­cy­dy­wi­stom zro­zu­miał, że by­cie wście­kłym i złym wcale nie musi ozna­czać sa­mot­no­ści. Wię­cej! Do­tarło do niego, że ro­biąc to, co umie – bi­jąc, ła­miąc, za­bi­ja­jąc – może na­le­żeć do sil­nej i bu­dzą­cej re­spekt struk­tury. Znów mógł być dumny. I znowu miał braci. A także… ktoś mu wy­da­wał roz­kazy. Ży­cie się wy­pro­sto­wało, na­brało sta­rego rytmu. Znowu słu­żył. Ro­bił to, czego go na­uczono. Pra­wie jak w ar­mii. Pra­wie. Bo jed­nak w głębi serca czuł do sie­bie ja­kąś po­gardę. I za to też nie­na­wi­dził tej nie­czu­łej, oszu­kań­czej kurwy, która go uro­dziła!

Wy­szedł z ła­gru, ma­jąc już gang­ster­ski przy­dział. Za­in­te­re­so­wało się nim Brac­two z Sołn­cewa. Naj­sil­niej­sza grupa ban­dycka w Mo­skwie i pew­nie w ca­łym kraju. Przy­je­chał więc na Dwo­rzec Bia­ło­ru­ski u wy­lotu ulicy Gor­kiego z bi­le­tem w jedną stronę. A pod wok­za­łem2 już na niego cze­kała – igno­ru­jąc wszel­kie za­kazy par­ko­wa­nia, za­trzy­my­wa­nia się i czego tam jesz­cze – czarna be­emka sió­demka z Pie­tią za kie­row­nicą.

To było la­tem. A te­raz jest je­sień. Co ro­bił przez mi­nione pół roku? Ja­sne jak słońce – bił, tłam­sił, mor­do­wał. Ale nie tak jak przed od­siadką. Obec­nie w jego ży­ciu nie było już miej­sca na bez­myślną pro­wi­zorkę ani im­pro­wi­za­cję. Mó­wili mu – jedź tu i tu, wsadź tego i tego do ba­gaż­nika. Wy­wieź do lasu, po­strasz, przy­łóż parę razy pałą. Ale bez więk­szych ob­ra­żeń, fa­cet ma wyjść z tego na wła­snych no­gach. A po­tem po­wiedz mu, że od przy­szłego ty­go­dnia ma nam pła­cić tyle i tyle, co mie­siąc.

Pro­ste, ja­sne, bez nie­do­mó­wień. Wy­ko­ny­wał roz­kazy, za­ra­biał gar­ściami ka­pu­stę, jeź­dził audi 80, które na mo­skiew­skich uli­cach bu­dziło re­spekt. Miesz­kał w ja­kimś bloku w po­bliżu jed­nej z miej­skich ob­wod­nic – Sa­do­wego Kolca. Był jed­nym z wielu żoł­nie­rzy Sołn­cew­skiej Braci. Tyle że dwu­krot­nie od więk­szo­ści z nich star­szym. Prze­kro­czył już czter­dziestkę! Nie miał więc zbyt wielu kum­pli. Rzadko brał udział w sza­lo­nych raj­dach po mie­ście, w cza­sie któ­rych po­le­wało się dzie­wu­chy szam­pa­nem, piło wódkę z krysz­ta­ło­wych kie­lisz­ków, ja­dło ka­wior łyż­kami, a po­tem pie­przyło „to­wary” na tyl­nych ka­na­pach mer­ców, be­emek, au­di­ków i volks­wa­ge­nów po­zo­sta­ją­cych czę­sto wciąż jesz­cze na nie­miec­kich bla­chach. Trzy­mał się tro­chę na ubo­czu. Nie sza­stał forsą, nie chlał na umór, nie zmie­niał dziew­czyn co wie­czór. Nie li­cząc drob­nych ro­man­sów, miał przy­ku­kaną jedną. Irinę. Cał­kiem fajną. Nie­dużą, pier­sia­stą, z faj­nym tył­kiem. A naj­waż­niej­sze, że ma­ło­mówną – pół Ro­sjankę, pół Cze­czenkę, która tak jak i on, od nie­dawna i nie­le­gal­nie miesz­kała w Mo­skwie. Za­miast więc brać ży­cie gar­ściami, Bo­rys cze­kał, co wy­da­rzy się da­lej. Przy­glą­dał się tej ma­łej ar­mii, do któ­rej na­le­żał. I wresz­cie spo­tkała go na­groda. Pierw­sze po­ważne za­da­nie.

– Ła­twi­zna. – Po­ry­so­wany okre­ślił je tego ranka jed­nym tylko sło­wem. – Je­dziemy pod Wo­ro­neż ode­brać od Da­ge­stań­czy­ków kilka wor­ków ha­szy­szu. Mała trans­ak­cja, bo to tylko na­wią­za­nie han­dlo­wych kon­tak­tów. Ku­pu­jemy od nich po raz pierw­szy, mają do­brą cenę, ale trzeba bę­dzie spraw­dzić to­war. Pod­jeż­dżamy więc, wa­żymy worki, pa­ku­jemy je do mo­jego ba­gaż­nika, pła­cimy i wra­camy do do­mciu.

– Nie za dużo nas na taką pro­stą ro­botę? – zdzi­wił się Lońka.

– Mó­wi­łem, z tamtą grupą ro­bimy han­del po raz pierw­szy – w gło­sie Po­ry­so­wa­nego za­brzmiała iry­ta­cja. Szef nie lu­bił do­cie­kli­wych py­tań. – Trzeba się tro­chę po­ka­zać. A poza tym… to czarni. Z Kau­kazu. Nie na­dą­żysz, co ta­kim dzi­ku­som może wpaść do głowy.

Z za­my­śle­nia wy­rwała go zmiana w pracy sil­nika. Pie­tia nie pi­ło­wał go już na naj­wyż­szych ob­ro­tach. Zwol­nił, wró­cił na prawy pas, zre­du­ko­wał. Bo­rys wy­cią­gnął szyję i po­nad po­tęż­nym kar­czy­chem Lońki, doj­rzał mer­ce­desa Po­ry­so­wa­nego skrę­ca­ją­cego w ja­kąś po­lną drogę. Pro­wa­dziła po­lem zgni­łej, przez ni­kogo nie­ze­bra­nej ka­pu­sty do pię­trzą­cego się w od­le­gło­ści dwóch-trzech ki­lo­me­trów wy­so­kiego, be­to­no­wego ele­wa­tora zbo­żo­wego.

– No to do­je­chali na­resz­cie – prze­cią­gle ziew­nął Wa­sia.

– Na­resz­cie przyj­dzie roz­pro­sto­wać gnaty – do­rzu­cił sen­nym gło­sem Lońka.

Bo­rys moc­niej ujął spo­czy­wa­jący na jego ko­la­nach krótki sztur­mowy ka­ra­bi­nek AKS-74U. Ulu­biona broń de­san­tow­ców i spec­nazu. „Za­bawka dla pe­da­łów” – jak krótko okre­ślił go kilka go­dzin temu, jesz­cze w Mo­skwie, Lońka. A Wa­sia za­raz za­czął krę­cić no­sem, że Bo­rys za­biera broń do ka­biny.

– I tak cia­sno, a ty do­dat­kowo „ko­mina” nam tu do­py­chasz – bur­czał. – I jesz­cze te ma­ga­zynki, coś je po kie­sze­niach po­upy­chał… Tylko w schaba mnie uwie­rają.

Nic na to nie od­po­wie­dział. Bo i co tu ga­dać? Wa­sia, Lońka i Ni­ko­łaj, nie mó­wiąc o Pietce – na ki­lo­metr śmier­dzieli cy­wil­bandą. Nie mieli po­ję­cia o walce, umieli tylko ła­mać gnaty i ro­bić wra­że­nie. Ich ka­ła­chy były stare i po­rdze­wiałe, nie­czysz­czone od lat. Cud, gdyby za­dzia­łały w po­trze­bie! Tamci nie za­brali do nich na­wet za­pa­so­wych ma­ga­zyn­ków! Mógł się zresztą za­ło­żyć, że na­wet ta amu­ni­cja, którą mieli, była stara i za­wil­go­cona. Ale już szczy­tem głu­poty było, że wrzu­cili broń do ba­gaż­nika. Gdyby po­ja­wiły się kło­poty, mi­nę­łyby wieki, za­nim zdą­ży­liby wy­gra­mo­lić swoje wy­pa­sione ste­ry­dami ciel­ska z wozu i się­gnąć po broń. Nic jed­nak nie po­wie­dział. Stał w mil­cze­niu, pa­trząc na tych igno­ran­tów. Aż w pew­nym mo­men­cie wy­czuł, że ktoś przy­gląda się i jemu. Od­wró­cił głowę i na­tra­fił na sku­piony, ba­daw­czy wzrok Po­ry­so­wa­nego. Spoj­rze­nie szefa ze­śli­zgnęło się za­raz z twa­rzy Bo­rysa na spo­czy­wa­jący w jego dłoni AKS. Broń była na­oli­wiona, wy­czysz­czona na błysk. Do ma­ga­zynka tkwią­cego w zamku przy­kle­jony zo­stał ta­śmą drugi taki sam – tak aby w ra­zie czego tylko od­wró­cić ten ze­staw do góry no­gami, wsa­dzić w kor­pus ka­ra­binka i od razu strze­lać na­stępną trzy­dziestką na­boi. Po­ry­so­wany znów spoj­rzał mu w oczy, a po­tem nie­znacz­nie ski­nął głową. Tak, przy­naj­mniej szef wy­glą­dał tu­taj na łeb­skiego fa­ceta.

Tym­cza­sem ich auto skrę­ciło w dziu­rawą jak ra­dziecki bu­dżet i po­oraną ko­le­inami drogę. Mer­ce­des Po­ry­so­wa­nego za­trzy­mał się i usłuż­nie pu­ścił ich przo­dem.

„Jak ra­sowy do­wódca” – po­chwa­lił go w my­śli Bo­rys. „Tylko idiota idzie do ataku przed żoł­nie­rzami”.

Przez na­stępne mi­nuty te­le­pali się przez ze­schłe błoto, a amor­ty­za­tory be­emki ję­czały od zbyt wiel­kiego ob­cią­że­nia. Lońka rzu­cił ja­kimś żar­tem, że dziury to on lubi tylko w bab­skich picz­kach, Wa­sia mu od­po­wie­dział, że i ty­łeczki ta­kich chłop­ta­siów jak Pie­tia są nie do po­gar­dze­nia, Ni­ko­łaj ru­basz­nie re­cho­tał. Bo­rys mil­czał. Prze­szu­ki­wał wzro­kiem każdy szcze­gół. Oko­lica wy­glą­dała na opusz­czoną.

W końcu ob­je­chali bo­kiem ele­wa­tor – rząd gó­ru­ją­cych nad oko­licą be­to­no­wych wież trzy­dzie­sto­me­tro­wej wy­so­ko­ści – i skrę­cili na wielki plac. Po pra­wej brą­zowy od rdzy trup przed­po­to­po­wego, gą­sie­ni­co­wego jesz­cze cią­gnika, czter­dzie­ści me­trów za nim pi­ra­mida sta­rych bla­sza­nych be­czek. Po le­wej stara jak świat cię­ża­rówka ZiŁ bez kół sto­jąca do nich ty­łem, za nią ma­ga­zyn. Za­raz, za­raz. Cię­ża­rówka miała nową plan­dekę! Czy to nie dziwne, że unie­ru­cho­miony od lat wóz ma pakę za­krytą bre­zen­tem, w któ­rym nie zro­biła się na­wet jedna dziura? Bo­rys do­kład­niej zlu­stro­wał oko­licę i na­tych­miast zo­ba­czył wię­cej szcze­gó­łów. W szo­ferce trak­tora ktoś sie­dział. Zza be­czek wy­sta­wała czy­jaś noga. Zza bre­zentu ziła wy­su­wały się lufy ka­ra­bi­nów.

– Za­sadzka! – ryk­nął, szar­piąc klamkę drzwi i wy­pa­da­jąc z wciąż ja­dą­cego dość szybko auta. Sko­czył tak, jak go uczono w de­san­cie. Ty­łem do kie­runku jazdy, ple­cami w próż­nię – tak aby jak naj­szyb­ciej wy­tra­cić pręd­kość. Dzięki temu na­wet się nie prze­wró­cił. Tylko za­to­czył, a po­tem prze­ła­do­wał i wy­ce­lo­wał w fa­ceta z ko­parki.

Nie zdą­żył jesz­cze wy­strze­lić, a już po­wie­trze prze­orały dłu­gie se­rie. Wa­lili z cię­ża­rówki, zza be­czek i z ka­biny cią­gnika. Uszy roz­darł na­tych­miast ja­zgot kil­ku­na­stu luf, a ka­ro­se­ria be­emki za­mie­niła się w dursz­lak.

Bo­rys nie przy­glą­dał się temu. Wy­ce­lo­wał i krótką se­rią zmiótł strzelca w trak­to­rze. Po­tem pu­ścił się bie­giem, omi­ja­jąc ma­szynę od tyłu – tak, aby jej kor­pus skrył go przed po­ten­cjal­nym ostrza­łem. Nie­po­trzeb­nie się mar­twił. Na­past­nicy wciąż w unie­sie­niu za­mie­niali ich auto w stos po­krwa­wio­nych, dy­mią­cych blach. Kiedy więc omi­nął cią­gnik i wciąż nie zwal­nia­jąc tempa, po­biegł od tyłu do pi­ra­midy be­czek, za­stał tam­tych aku­rat w mo­men­cie wy­miany ma­ga­zyn­ków. Spo­strze­gli go, kiedy był już kil­ka­na­ście me­trów od nich. Po­więk­szone stra­chem oczy. Wą­sko za­ci­śnięte usta. Dy­go­czące dło­nie usi­łu­jące szyb­ciej we­pchnąć ma­ga­zynki w kor­pusy ka­łasz­ni­ko­wów. Za późno. Pu­ścił w nich długą se­rię. Na tak ma­łym dy­stan­sie kule jego AKS miały straszną ener­gię. Zo­sta­wił za sobą same trupy.

Biegł da­lej, jed­nym ru­chem prze­kła­da­jąc swój ma­ga­zy­nek. Sze­ro­kim łu­kiem okrą­żył plac, zbli­ża­jąc się do cię­ża­rówki z prze­ciw­nego kie­runku do tego, z któ­rego nad­je­chało ich bmw. Tamci po­ła­pali się już, że coś tu nie gra. Że nie wszyst­kich udało im się do­paść i ktoś robi im na ty­łach koło pióra. Jesz­cze jed­nak go nie do­strze­gli. Uno­sili poły plan­deki, wy­pa­try­wali za trak­to­rem i becz­kami, wo­łali coś do kam­ra­tów. Bo­rys tym­cza­sem był trzy­dzie­ści, dwa­dzie­ścia pięć, dwa­dzie­ścia me­trów od ziła. Wy­star­czy. Nie ce­lu­jąc spe­cjal­nie, wy­wa­lił wszyst­kie trzy­dzie­ści po­ci­sków w bre­zent. W środku się za­ko­tło­wało, wzbił się sko­wyt, jęk, cha­otyczne wy­strzały. A on, sto­jąc w roz­kroku, od­rzu­cił po­dwójny ma­ga­zy­nek, za­ła­do­wał na­stępny i po­słał im ko­lejną długą se­rię. Wrza­ski ze środka uci­chły. A więc znów zmiana ma­ga­zynka i ostroż­nie, na pal­cach, pod­szedł do dziu­ra­wej jak sito burty cię­ża­rówki. Koń­cówką lufy uniósł dy­miącą jesz­cze plan­dekę i zaj­rzał do we­wnątrz. Sześć ciał. Wy­krę­co­nych w ago­nii, skrwa­wio­nych, zma­sa­kro­wa­nych. Trzy się jesz­cze ru­szały, prze­sta­wił więc na po­je­dyn­czy ogień i bach! bach! bach! – za­koń­czył sprawę.

Uff. Naj­gor­sze za nim. Naj­gor­sze? A co z ma­ga­zy­nem? Ci dra­nie mają tam pew­nie od­wody. A efekt za­sko­cze­nia już mi­nął. Na placu boju po­zo­stał sam i, je­śli chciał prze­żyć, mu­siał wejść do nich do środka, żeby wy­tłuc ga­dziny. Skryty za cię­ża­rówką za­sta­na­wiał się wła­śnie, jak tego do­ko­nać, kiedy zmur­szałe skrzy­dła ma­ga­zy­no­wych drzwi od­sko­czyły na boki, roz­pa­dły się na po­je­dyn­cze de­ski i kre­śląc w po­wie­trzu ma­low­ni­cze fi­kołki po­spa­dały na zie­mię.

Z trzewi bu­dynku na plac wy­pa­dło auto. Fiu, fiu! Nie byle ja­kie! Ciężki, te­re­nowy mer­ce­des klasa G. Ry­cząc mo­to­rem, prze­ciął plac i od razu skrę­cił do drogi wio­dą­cej ku szo­sie.

Bo­rys na­tych­miast wpa­ko­wał w niego całą se­rię, ale wóz od­da­lał się tak szybko, że bły­ska­wicz­nie wy­szedł z za­sięgu jego krót­kiego ka­ra­binka. Na moc­nej ka­ro­se­rii „niemca” kule tylko za­grze­cho­tały i od­biły się w niebo ry­ko­sze­tami.

– Uszedł, gad – za­klął.

Ale… No tak, w ca­łym tym za­mie­sza­niu kom­plet­nie za­po­mniał o au­cie Po­ry­so­wa­nego. Jego co­upé stało na dro­dze, utrud­nia­jąc tam­temu wy­jazd. To jed­nak żadna prze­szkoda dla mo­car­nego te­re­nowca! Merc skrę­cił, żeby omi­nąć prze­szkodę, z bocz­nego okienka wy­su­nęła się lufa ka­ła­cha… I wtedy coś od strony Po­ry­so­wa­nego za­sy­czało, bły­snęło, syp­nęło iskrami i ogni­sty pro­mień ude­rzył w burtę te­re­nowca. Wóz jakby spuchł, jakby wy­peł­nił się bia­łym świa­tłem, a po­tem w grzmo­cie od­bi­ja­ją­cym się echem od be­to­no­wych ścian ele­wa­tora roz­le­ciał na dy­miące ochłapy.

– A to spry­ciarz na cztery ko­pyta kuty! – sze­roko uśmiech­nął się Bo­rys. – Miał ze sobą gra­nat­nik prze­ciw­pan­cerny!

Wra­cali do Mo­skwy wciąż na­bu­zo­wani ad­re­na­liną i te­sto­ste­ro­nem. Nie było już szefa i jego żoł­nie­rza, ale dwóch rów­no­rzęd­nych wo­jow­ni­ków. Na placu i w szcząt­kach te­re­nowca na­li­czyli pięt­na­ście tru­pów. Pięt­na­ście! A prze­cież po­ko­nali ich tylko we dwóch.

– Te­raz już pie­przone Pa­pu­asy wie­dzą, że jak wku­rzysz Ro­sja­nina, to zo­ba­czysz Ta­tara – ro­ze­śmiał się Po­ry­so­wany. – Rany, ale­śmy im dali w pizdu!

– Cud-strze­lanka! – zgo­dził się Bo­rys, w tej eu­fo­rii za­po­mi­na­jąc na­wet, że z tym Ro­sja­ni­nem to w jego przy­padku nie ten tego.

– Strze­lanka? To nie strze­lanka, to roz­pier­du­cha!

– Do­stali za swoje. Po co cwa­nia­ko­wali?

I tak prze­krzy­ki­wali się, ja­dąc i wciąż po­kle­pu­jąc po ple­cach. Bo bez dwóch zdań, ak­cja za­koń­czyła się suk­ce­sem. Da­ge­stań­czycy dwa razy po­my­ślą, za­nim znów ze­chcą ob­ra­bo­wać Braci z Sołn­cewa. I choć Po­ry­so­wany i Bo­rys nie zna­leźli u nich ha­szy­szu, to za ma­ga­zy­nem na­tra­fili na kilka nie­po­trzeb­nych już tam­tym luk­su­so­wych sa­mo­cho­dów, zdo­byli mnó­stwo broni (ta aku­rat była w Związku Ra­dziec­kim ta­nia jak ukra­iń­ski barszcz, ale za­wsze), a przede wszyst­kim wy­słali w świat mocny prze­kaz: Le­piej z nami nie za­dzie­rać!

Stra­cili wpraw­dzie czte­rech lu­dzi, ale, Bo­żeż ty mój!, cóż to wła­ści­wie za strata?! Prze­cież w pięk­nej, dłu­giej i sze­ro­kiej stra­nie3, jaką jest Kraj Rad, w ta­kich tucz­ni­kach można prze­bie­rać jak w ulę­gał­kach!

– By­łeś jak Rambo – za­re­cho­tał Po­ry­so­wany. – Za­słu­ży­łeś, żeby oso­bi­ście wrę­czyć wo­re­czek z uszami tam­tych, co że­śmy je po­ob­ci­nali, Wuj­kowi Siemce.

– Temu Siemce? Na­prawdę?

– A temu, temu – we­soło za­gru­chał szef. – Sie­mion Sie­mio­no­wicz Ana­fie­jew, bo­ha­ter wojny oj­czyź­nia­nej, od­zna­czony za szturm Ber­lina i krze­wie­nie w brat­niej Pol­szy wła­dzy lu­do­wej. A po woj­nie je­den z czte­rech Braci rzą­dzą­cych na­szym pięk­nym Sołn­ce­wem!

Za­pa­dła chwila ci­szy za­kłó­cana tylko ba­so­wym mru­cze­niem sil­nika.

– Dzię­kuję, Po­ry­so­wany.

– Mam na imię An­driej.

– Bo­rys.

– Więc słu­chaj, Bo­rys. Ty mi nie dzię­kuj. Za­słu­ży­łeś so­bie. I po­wiem ci wię­cej. Przed tobą i przede mną świe­tlana ka­riera. Bo świat się zmie­nia. Te­raz, wraz z tą całą za­sraną pie­re­strojką Gor­ba­czowa, wła­śnie nad­cho­dzi czas dla ta­kich wil­ków jak my.

* * *

Wu­jek Siema miesz­kał w swoim sta­rym, po­zba­wio­nym wiel­kich wy­gód miesz­ka­niu na pod­mo­skiew­skim Sołn­ce­wie. W dziel­nicy po­mię­dzy lot­ni­skiem Wnu­kowo a Por­tem Po­łu­dnio­wym, przy głów­nej tra­sie na za­chód, czyli na Ukra­inę.

Ofi­cjal­nie urzę­do­wał jed­nak w świeżo za­ła­twio­nej mu przez chłop­ców z KGB da­czy w eks­klu­zyw­nym Srebr­nym Bo­rze. Dla­czego pań­stwowy apa­rat bez­pie­czeń­stwa fun­do­wał wo­rowi willę? O to nikt nie py­tał. Ważne, że w domu Wujka Siemy od­by­wały się ta­kie ba­lety, o któ­rych długo roz­ma­wiano w eli­cie miej­skiego pół­światka. Tan­cerki z Te­atru Bol­szoj, ka­wior z do­rze­cza Wołgi, mięso z ło­siów upo­lo­wa­nych w taj­dze. Stru­mie­nie wódki, fon­tanny szam­pan­skoje, a wśród go­ści – ak­to­rzy, puł­kow­nicy, apa­rat­czycy śred­niego szcze­bla. No i oczy­wi­ście ma­fia.

Kiedy do­tarli tam póź­nym wie­czo­rem, dom tęt­nił ży­ciem. Chłopcy przy bra­mie byli już uprze­dzeni o ich przy­jeź­dzie – Po­ry­so­wany za­dzwo­nił do Ana­fie­jewa z au­to­matu przy mi­ja­nej po dro­dze po­czcie i zdał re­la­cję z wy­da­rzeń pod Wo­ro­ne­żem.

Wu­jek Siema był nie­wy­so­kim, ale trzy­ma­ją­cym się pro­sto star­szym czło­wie­kiem o prze­ni­kli­wym wzroku i równo przy­cię­tych, wciąż gę­stych wą­sach. Bo­rys wy­prę­żył się przed nim na bacz­ność, a on do­bro­dusz­nie od­parł: „Spo­cznij”.

Po­tem przez dłuż­szą chwilę lu­stro­wał gie­roja, któ­rego Po­ry­so­wany nie mógł się przez te­le­fon na­chwa­lić. Aż w końcu spy­tał:

– Żoł­nierz?

– Tak jest! Sto trze­cia gwar­dyj­ska!

– Sto­pień?

– Star­szy sier­żant.

Ana­fie­jew z apro­batą po­ki­wał głową. A po­tem, za­nim od­wró­cił się i od­szedł, zdą­żył jesz­cze po­wie­dzieć:

– Po­trzeba nam ta­kich jak ty. Idź te­raz się upić. Od ju­tra twoje ży­cie zmieni się nie do po­zna­nia.

* * *

Roz­kaz to roz­kaz. Bo­rys schlał się jak świ­nia. Mgli­ście pa­mię­tał, że tań­czył, a po­tem obej­mo­wały go ja­kieś na­gie ko­biece ra­miona. Na­stęp­nie znów pił, ro­bił pry­siudy, a przed oczami maj­tały mu czy­jeś gołe cycki, do któ­rych krzy­czał gromko urrrra! Aż w końcu padł, a jego bez­władne ciało za­pa­ko­wano do sa­mo­chodu. I wy­wie­ziono pod ad­res, który z tru­dem wy­du­kał kie­rowcy. Kom­plet­nie nie pa­mię­tał, że po­dał nie swoją ulicę, lecz tę, przy któ­rej miesz­kała Irina.

Obu­dził się w po­koju, który dzie­liła z ko­le­żanką ze stu­diów na Mo­skiew­skim Uni­wer­sy­te­cie Ło­mo­no­sowa. Imie­nia ani twa­rzy ko­le­żanki nie pa­mię­tał – dziew­czyna miała dość zdro­wego roz­sądku, by zni­kać za­wsze, kiedy się tu po­ja­wiał.

– Za­ba­lo­wał mój książę, oj, za­ba­lo­wał – uśmiech­nęła się Irina, da­jąc mu sok z ogór­ków.

Wy­pił dusz­kiem cały słoik, bek­nął, otarł wąsy, na­stęp­nie przy­cią­gnął ją do sie­bie i po­ca­ło­wał.

– Fu! Śmier­dzisz wódką i ob­cymi ba­bami! – ode­pchnęła go, uda­jąc, że się za to gniewa. – A ja cię wczo­raj przez cały dzień szu­ka­łam. No­winę mam.

– No­winę? – po­wtó­rzył bez za­in­te­re­so­wa­nia, bo bar­dziej go za­cie­ka­wił wy­pchany jej pier­siami swe­te­rek.

„Do li­cha” – po­my­ślał. „Walka to rze­czy­wi­ście naj­lep­szy afro­dy­zjak. Pi­łem i dup­czy­łem przez całą noc, a te­raz… znów bym po­ciup­ciał. I znów się na­pił”.

Po­gła­dził ją po okrą­głym po­liczku, wplótł palce w czarne i grube jak druty włosy, a po­tem za­ci­snął dłoń w ku­łak i mocno ją do sie­bie przy­cią­gnął.

– Nie no­win, a cie­bie mi się chce – jego słowa pa­liły ją ża­rem.

Mimo to za­chi­cho­tała, wy­wi­nęła się ja­koś, od­su­nęła.

– Na­prawdę nie je­steś cie­kawy? Może się ucie­szysz?

Po­pa­trzył na nią su­rowo, lekko już po­draż­niony tymi gier­kami.

– No to mów!

Wtedy Irina sama się do niego przy­tu­liła. Wy­mi­nęła jed­nak jego głodne usta i przy­ci­snęła bok twa­rzy do sze­ro­kiej klaty. Jej włosy pach­niały owo­cami po­ma­rań­czy, a skóra była biała jak śnieg na sto­kach Kau­kazu. Przez pa­lący dreszcz po­żą­da­nia przy­po­mniał so­bie, że kie­dyś mu mó­wiła, że po­cho­dzi z wio­ski nad rzeką, która wy­pływa z sa­mego serca gór. Z do­liny, która wio­sną roz­kwita jak raj­ski ogród, a zimą spo­wija się w głę­bo­kim na pół­tora me­tra pu­chu. Ale co go to wła­ści­wie ob­cho­dziło? Chciał jej ciała, nie opo­wia­stek. Nie po­trze­bo­wał po­zna­wać hi­sto­rii jej ro­dziny, po­cho­dze­nia, słu­chać o ma­rze­niach. Była jego ko­bietą do pie­prze­nia. Ulu­bioną, ow­szem, ale nic po­nadto. Wie­dział, że gdy wresz­cie po ja­kimś cza­sie Irina mu się znu­dzi, wy­mieni ją na inną bez chwili wa­ha­nia.

– No wy­stę­kaj to wresz­cie i wy­ska­kuj z tego swe­tra!

Wtu­liła się w niego jesz­cze moc­niej, bar­dziej kur­czowo za­ci­snęła na nim pa­luszki.

– Będę… Bę­dziemy mieli dziecko.

Jakby pio­run w niego strze­lił.

– Co? Co ty mó­wisz, do dia­bła?

Od­sko­czyła jak opa­rzona. Nie spo­dzie­wała się ta­kiej re­ak­cji. Bo­rys tym­cza­sem pię­trzył się nad nią jak góra. Zły, wście­kły, wy­ba­łu­sza­jący oczy.

– Ty dziwko! – darł się. – Coś ty so­bie w tym pta­sim móżdżku ubz­du­rała? Że wro­bisz mnie w ba­chora? Mnie? Mnie?! Ty w ogóle wiesz, kim ja je­stem, szmato?

Sku­liła się, pod­cią­gnęła ko­lana pod brodę. Pró­bo­wała znik­nąć, stać się nie­wi­dzialna. Było jed­nak za późno. Bo­rys, któ­remu nie wy­star­czyły te wszyst­kie straszne słowa, któ­rymi ją za­sy­py­wał – schy­lił się, szarp­nął za włosy, uniósł, by za­raz zdzie­lić ją na od­lew w twarz. Upa­dła, krwa­wiąc z nosa i uszu. Wtedy ją kop­nął. Raz, drugi, trzeci. W głowę, w piersi, w brzuch. Za­bra­kło jej tchu, ciało prze­szył ból, w uszach za­świer­go­tały roz­pacz­liwe dzwonki. I znów cios, i jesz­cze raz.

– Wy­ko­pię z cie­bie tego bę­karta, suko.

Tra­ciła już przy­tom­ność, kiedy grad cio­sów na­gle ustał. Z naj­wyż­szym tru­dem unio­sła oczy. Bo­rys stał nad nią onie­miały, z za­sko­czoną miną.

– Bę­kart – po­wtó­rzył wła­sne słowo, sma­ku­jąc je tak, jak się sma­kuje dawno już za­po­mnianą po­trawę z dzie­ciń­stwa. – Bę­kart. Prze­cież… Prze­cież to ja. Ja je­stem bę­kart.

Osu­nął się na ko­lana, skrył twarz w dło­niach, jego ple­cami za­trząsł szloch. A ona pod­czoł­gała się do niego, do­tknęła po­krwa­wioną ręką głowy, po­gła­skała. Nie re­ago­wał. Wciąż pła­kał. Mimo więc, że całe ciało pul­so­wało jej bó­lem, przy­tu­liła się do niego. Mocno. Z całą siłą pły­nącą z jej za­ko­cha­nego, przy­wią­za­nego do tego ja­sno­wło­sego boga jak pies do swego pana serca.

1 – Grupa, gang (ros.).

2 – Dwo­rzec (ros.).

3 – Kra­ina, kraj (ros.).

SIER­PIEŃ 1989, MO­SKWA, DOM HAN­DLOWY GUM, OKO­LICE KREMLA

Bo­rys

Pa­trzył na chu­dziutką, ale nad wiek wy­soką dziew­czynkę i oczu nie mógł ode­rwać. Ubrana w ró­żowe poń­czoszki, ró­żową spód­niczkę i śliczną bu­fia­stą blu­zeczkę przy­cią­gała uwagę in­nych ku­pu­ją­cych, a nie­do­stępne zwy­kle i ob­ra­żone na cały świat sprze­daw­czy­nie ma­chały do niej zza swo­ich sta­no­wisk. Ona jed­nak nic so­bie nie ro­biła z tych po­wszech­nych oznak sym­pa­tii, tylko ska­kała po skle­pie na swych chu­dych nóż­kach i ener­gicz­nie roz­glą­dała się na wszyst­kie strony. Kiedy krę­ciła główką, jej dwa war­ko­czyki ko­loru ciem­nej mie­dzi za­baw­nie bu­jały się na wszyst­kie strony. Śmieszna, ener­giczna, cie­kawa świata. Ko­chana iskierka. Jego có­reczka Wiera.

Bo­rys to­czył się za małą jak ciężki czołg „Jo­sef Sta­lin”, a wzrok sprze­daw­czyń na­tych­miast prze­ska­ki­wał na niego. Wy­soki, ubrany w białe gar­ni­tu­rowe spodnie i czarną ma­ry­narkę, pod którą cie­szyła oczy je­dwabna ko­szula w wie­lo­barwne kwiaty. Jej gu­ziki roz­pięte były nie­mal do po­łowy, od­sła­nia­jąc sze­roką, po­krytą ja­sną sier­ścią klatę i – oczy­wi­ście – gruby na dwa palce złoty łań­cuch z krzy­żem wiel­ko­ści ma­łego cze­kana. Od wyj­ścia z ła­gru mocno mu się przy­tyło i wa­żył te­raz pra­wie sto trzy­dzie­ści kilo. Część tej masy po­szła w na­pom­po­wane na siłce mię­śnie, ale więk­szość za­si­liła spore, pię­trzące się przed nim brzu­szy­sko.

Nikt na­to­miast nie zwra­cał uwagi na drep­czącą za nim ni­ziutką, czar­no­włosą ko­bietę tasz­czącą siaty z ubran­kami, za­baw­kami i nie­miec­kimi sło­dy­czami ku­pio­nymi w oku­pu­ją­cych wszyst­kie chod­niki sto­iskach. Iri­nie jed­nak ni­czyj po­dziw nie był po­trzebny. Miała swego Bo­rysa. Fakt, że tylko od czasu do czasu. Wpa­dał do nich raz, dwa razy w mie­siącu. Za­bie­rał małą do we­so­łego mia­steczka, ob­sy­py­wał po­da­run­kami, no­sił na rę­kach i chwa­lił się nią przed ko­le­gami – ta­kimi sa­mymi jak on ol­brzy­mami o na­la­nych kar­kach i zim­nych jak lód oczach.

– Wierka! No Wie­roczka, chodź do taty – po­nad skle­powy gwar wzniósł się jego ciężki ba­ry­ton.

– Co mó­wisz, pa­poczka? – Mała za­krę­ciła się w miej­scu, a po­tem jed­nym su­sem sko­czyła mu na ręce. Grube, ob­wie­szone zło­tymi pier­ścion­kami i gru­bymi kaj­da­nami bran­so­let dło­nie de­li­kat­nie unio­sły ją w górę, a po­tem w kie­runku dłu­giej ko­lejki lu­dzi cier­pli­wie cze­ka­ją­cych do sto­iska z plu­sza­kami.

– Chcesz ta­kiego mi­sia? – Bo­rys wska­zał wy­soką na metr za­bawkę z po­cieszną mordką, którą eks­pe­dientka pa­ko­wała wła­śnie do kar­tonu ja­kie­muś cał­kiem po­staw­nemu je­go­mo­ściowi.

– O, tego. – Bo­rys wszedł przed męż­czy­znę, ode­pchnął go bar­kiem od lady i bez­ce­re­mo­nial­nie wy­jął miśka z pu­dełka.

– Ale nie mam ich wię­cej. Ten pan wziął ostat­niego – wy­ja­śniła sprze­daw­czyni.

– No jak? Po­doba ci się? Bie­rzemy? – Bo­rys zda­wał się w ogóle tam­tej nie sły­szeć.

Wierka marsz­czyła czółko, wy­cią­gnęła bu­zię w dzió­bek. Wa­hała się. Ko­lejka cier­pli­wie cze­kała. I tylko w od­su­nię­tym przez ciel­sko Bo­rysa męż­czyź­nie coś pę­kło.

– Po­wie­działa wam ko­bieta, oby­wa­telu – zwró­cił się do ple­ców in­truza. – Ja biorę mi­sia!

Bo­rys na­wet nie drgnął. Wciąż słodko wpa­try­wał się w bu­ziu­nię dziew­czynki:

– Ładny, prawda? Ta­tuś ci go kupi. – Ręka w pier­ście­niach i kaj­da­nie znik­nęła na mo­ment w kie­szeni spodni, by za mo­ment wy­pły­nąć z gru­bym jak nad­gar­stek ru­lo­nem pie­nię­dzy.

– Ile za mi­sia? – spy­tał sprze­daw­czy­nię.

Tamta zer­k­nęła nie­pew­nie na ob­le­wa­jącą się kar­ma­zy­nem twarz ode­pchnię­tego klienta i wy­du­kała:

– Osiem­dzie­siąt ru­bli.

– Ma­cie tu dwie­ście – od­wi­nął jej kilka bank­no­tów, po­ru­sza­jąc rę­kami tak swo­bod­nie, jakby w ogóle nie ob­cią­żało ich sie­dzące dziecko. – A dla tego graż­da­nina… – po raz pierw­szy od­wró­cił się do sto­ją­cego za nim – setka od­stęp­nego.

– Nie chcę two­ich pie­nię­dzy, wie­przu! – wy­buchł w końcu upo­ko­rzony męż­czy­zna. – Won na ko­niec ko­lejki!

Twarz Bo­rysa stę­żała wpraw­dzie, ale na­wet nie spły­nął z niej uśmiech, kiedy w od­po­wie­dzi wbił swój gruby pa­lec w oczo­dół tam­tego. Coś chlup­nęło i za­chrzę­ściło. Ciało męż­czy­zny za­drżało, jakby prze­szył je prąd. Za­sko­cze­nie było jed­nak tak duże, że za­ata­ko­wany na­wet nie krzyk­nął. Z jego ust tylko ze świ­stem ule­ciało po­wie­trze. A se­kundę póź­niej na jego koł­nierz wy­pły­nęło oko, wciąż trzy­ma­jące się wnę­trza głowy na ja­kichś krwa­wych far­foc­lach.

Eks­pe­dientka po­bla­dła, ko­lejka za­fa­lo­wała, ranny czło­wiek stał osłu­piały, ma­ca­jąc z nie­do­wie­rza­niem swój pu­sty oczo­dół. Jesz­cze nie po­czuł bólu, nie otrzą­snął się z szoku. Tak samo jak ska­mie­niali ze zgrozy ga­pie. I tylko Wierka ni­czego nie za­uwa­żyła. Za bar­dzo była wpa­trzona w swego cu­dow­nego pa­poczkę i trzy­ma­nego w rącz­kach mi­sia.

– Nie nie chcę – po­wie­działa w końcu. – Prze­cież ku­pi­łeś mi już dwa po­dobne. Nie pa­mię­tasz?

– Nie to nie. – Bo­rys po­słał co­fa­ją­cej się krok za kro­kiem sprze­daw­czyni prze­pra­sza­jący uśmiech, a po­tem zgar­nął z lady pie­nią­dze i ru­szył da­lej. Wy­pusz­czony z ma­łych rą­czek miś spadł na pod­łogę, czło­wiek z wy­łu­pio­nym okiem opadł na ko­lana, po­pi­sku­jąc jak roz­je­chany przez auto pies. Kiedy zni­kali w roz­stę­pu­ją­cym się przed nimi tłu­mie, go­nił ich na­ra­sta­jący, wi­bru­jący cier­pie­niem krzyk.

Nie­spiesz­nie ze­szli sze­ro­kimi scho­dami opa­da­ją­cymi ko­li­ście mię­dzy ko­lej­nymi an­tre­so­lami. Wszę­dzie – na pię­trach po­wy­żej i po­ni­żej pły­nęła rzeka lu­dzi. Ku­pu­ją­cych były ty­siące, to­wa­rów znacz­nie mniej, ale to zda­wało się ni­komu nie prze­szka­dzać. Oby­wa­tele i oby­wa­telki sto­licy ro­ili się w tym miej­scu jak psz­czoły, któ­rym wy­star­cza to, że czują na­wza­jem swoją obec­ność.

Wierka, oczy­wi­ście, znów bie­gła przo­dem. „Co za dziew­czynka!” – my­ślał z rów­nie czę­sto wy­stę­pu­ją­cym u niego, co śnieg na Sa­ha­rze roz­rzew­nie­niem. „Nur­kuje w tym tłu­mie jak sar­dynka w oce­anie. I nic się nie boi, ni­kogo nie wsty­dzi”.

– Ta­tu­siu! Idziesz? – wy­rwał go z roz­my­ślań jej we­soły gło­sik. – No co tak wolno! Pa­mię­tasz? Obie­ca­łeś mi jesz­cze lody!

– Będą lody! – obie­cał i obej­rzał się na Irinę. – Żwa­wiej, żwa­wiej, ko­bieto!

Sam nie poj­mo­wał, co się z nim działo. Dla­czego top­niał ni­czym lód w bani na sam dźwięk głosu có­reczki, błysk spoj­rze­nia tych jej wiel­kich zie­lo­nych oczu. Czemu cza­sami, w sa­mym środku pi­jac­kiej or­gii, z dziwką na ko­la­nach i wier­nymi sołn­cew­skimi bra­chami u boku, na­gle ją so­bie przy­po­mi­nał. Czy po­szła spać? Czy o niego py­tała? Czy nie przy­plą­tał się ka­ta­rek?

Wierka była dla niego jak plamka słońca w głę­bo­kim cie­niu. Jak iskierka zdmuch­nięta z po­żaru, która wi­ruje i tań­czy na tle noc­nego nieba. Bo­rys ko­chał po­żary i lu­bił żyć w mroku. Ona jed­nak, choć taka mała i bez­bronna, miała moc prze­cią­ga­nia go na stronę świa­tła. Do nie­zna­nego świata ca­łu­sów i uśmie­chów, głu­pa­wych, ale chwy­ta­ją­cych za serce pio­se­nek typu Pust’ wsiegda bu­diet sołnce4 oraz ści­ska­ją­cego gar­dło wzru­sze­nia na dźwięk pro­stych słów: „Ko­cham cię, ta­tu­siu”.

„Szczę­ście, że mała nie wi­działa, jak tam­temu wy­łu­pi­łem oko” – po­win­szo­wał so­bie w du­chu. „A to głupi chuj, że mnie zde­ner­wo­wał przy córce! Przez ta­kich pro­sta­ków dzieci mają póź­niej nocne kosz­mary”.

Szybko jed­nak prze­stał my­śleć o zaj­ściu przy sto­isku z plu­sza­kami. Cie­szył się na wspólne po­po­łu­dnie z małą, a na­wet – pal sześć! – z tą nie­mrawą i roz­tytą od czasu ciąży Iriną. A poza tym – gruba czy nie gruba, naj­waż­niej­sze, że była do­brą matką. Spró­bo­wa­łaby nie być, zresztą! Stwo­rzyła Wierce uro­czy dom z ró­żo­wym po­ko­jem dzie­cię­cym re­gu­lar­nie za­si­la­nym pre­zen­tami od taty. No do­bra, fakt, wszystko w ży­ciu Iriny i Wiery było pre­zen­tem od Bo­rysa. Miesz­ka­nie, przy­chy­la­jąc się do jego nie­dwu­znacz­nej su­ge­stii, dał ze swych za­so­bów sam prze­wod­ni­czący mo­skiew­skiej Spół­dzielni Han­dlu De­ta­licz­nego. Piękne, aż dwu­po­ko­jowe, a do tego po­ło­żone nie­da­leko oka­la­ją­cego Kreml i plac Czer­wony Bul­wa­ro­wego Pier­ście­nia. Mi­li­cjanci z po­bli­skiego ko­mi­sa­riatu – Kola i Paszka, tak się składa, że aku­rat opła­cani przez Sołn­cewo – mieli przy­ka­zane, żeby czę­sto pa­tro­lo­wać oko­licę i go­nić że­bra­ków, pi­ja­ków czy chu­li­ga­nów. A sprze­daw­czyni ze sklepu „za żół­tymi fi­ran­kami”, za drobną opłatą sta­no­wiącą dwu­krot­ność jej mie­sięcz­nej pen­sji, przy­no­siła Iri­nie naj­lep­szą wo­ło­winę, jajka, sery, biały chleb, ma­sło i kon­serwy. Rzecz ja­sna, dziew­czynka po­trze­bo­wała także owo­ców. Naj­lep­szych, a więc tych z Rynku Gru­ziń­skiego. Nie było jed­nak mowy, żeby Irina – jesz­cze, nie daj Boże, z jego có­reczką – włó­czyła się mię­dzy stra­ga­nami pro­wa­dzo­nymi przez czar­nych z Kau­kazu. Ten pro­blem Bo­rys roz­wią­zał, po­le­ca­jąc swoim zbla­to­wa­nym mi­li­cjan­tom raz w ty­go­dniu jeź­dzić na ry­nek ra­dio­wo­zem, kon­fi­sko­wać ulu­bione po­ma­rań­cze Wie­roczki, a także jabłka, gra­naty i wi­no­grona, a po­tem pod­rzu­cać Iri­nie sied­mio­dniowy za­pas do domu.

Po chwili wy­szli na chod­nik przed GUM-em. Parę me­trów od wej­ścia, pod za­ka­zem par­ko­wa­nia, stała jego czarna be­emka z dwoma zam­kami w drzwiach. Pierw­szy, ten w klamce, był fa­bryczny. Oczy­wi­ście Bo­rys nie miał do niego klu­czy­ków. Drugi, bez­po­śred­nio w bla­sze drzwi, zo­stał osa­dzony przez ślu­sa­rza w dziu­pli na Sołn­ce­wie. O sa­mo­chód oparty był Kola. Wielką, okrą­głą czapkę z czer­woną gwiazdą zsu­nął z czoła na tył głowy i opie­ra­jąc się o ma­skę, wy­sta­wiał twarz do słońca. A to pie­kło nie­mi­ło­sier­nie. Późne lato w Mo­skwie było go­rące i su­che.

– Pa­szoł won z ka­ro­se­rii, bo do rzopy na­ko­pię – Bo­rys we­soło za­ga­dał do mi­li­cjanta.

– Dzień do­bry, wa­sza bła­ga­ro­die5 – od­wa­żył się za­żar­to­wać mun­du­rowy. – Od razu po­zna­łem ten sa­mo­chód. Piękna sztuka.

– Jak bę­dziesz grzeczny, pie­sku, to za pół roku ci go od­dam – po­wie­dział Bo­rys, sa­dza­jąc Wierkę, tak jak lu­biła naj­bar­dziej – na przed­nim fo­telu obok kie­rowcy. – No, mów prędko, bo za­jęty je­stem – wy­pro­sto­wał się i spoj­rzał już mniej przy­chyl­nym okiem na mi­li­cjo­nera. – Masz ja­kąś sprawę, czy tak tylko przy­sze­dłeś fro­te­ro­wać mi ma­skę dup­skiem?

– Pan Po­ry­so­wany dzwo­nił go­dzinę temu.

– Do was? Na ko­mi­sa­riat? – za­śmiał się Bo­rys, bo wi­zja gang­stera te­le­fo­nu­ją­cego do stró­żów prawa na­wet jego ba­wiła.

– No wia­domo… Jak kło­pot, to mi­li­cja po­może.

– Do­bra, nie fi­lo­zo­fuj. Czego chciał?

– Zna­leźć was jak naj­szyb­ciej.

– I?

– I wia­do­mość prze­ka­zać.

– Czło­wieku, prze­stań mi grać na ner­wach, bo…

– Ma­cie na­tych­miast sta­wić się w Srebr­nym Bo­rze.

– U Wujka Siemy? – zdzi­wił się, bo czło­nek Wiel­kiej Czwórki za­rzą­dza­ją­cej co­raz po­tęż­niej­szym Sołn­ce­wem rzadko za­pra­szał do sie­bie na­wet ta­kich „wyż­szych funk­cyj­nych” jak Bo­rys.

– A ja wiem? – żach­nął się glina. – Pro­sty sier­żant je­stem!

Bo­rys chciał jesz­cze o coś za­py­tać, ale z GUM-u wy­pa­dła eks­pe­dientka od mi­siów.

– To­wa­rzy­szu lejt­nan­cie! – krzyk­nęła, nie­mal wcze­pia­jąc się w wiel­kie, osu­wa­jące się z chu­dych ra­mion Koli epo­lety. – To on! – oskar­ży­ciel­sko wska­zała na Bo­rysa pal­cem. – To on do­piero co ciężko oka­le­czył czło­wieka!

– Ci­cho babo, ci­cho – do­bro­dusz­nie zwró­cił się do niej oskar­żony. – Nie pie­re­ży­waj­tie6. Jesz­cze dziecko mi wy­stra­szy­cie.

Ko­bietę za­tkało. Wierka pa­trzyła ze zmarsz­czo­nymi brwiami przez przed­nią szybę na ta­tu­sia. Chyba usły­szała, że przez wu­jaszka Kolę uko­chany pa­poczka nie zo­sta­nie dziś z nimi. Irina w mil­cze­niu, z obo­jęt­no­ścią jucz­nego muła, pa­ko­wała za­kupy do ba­gaż­nika.

Kola się wy­pro­sto­wał, ob­cią­gnął mun­du­rową bluzę, zer­k­nął prze­pra­sza­jąco na Bo­rysa, a po­tem su­rowo spoj­rzał na ko­bietę.

– Do­ku­menty! – huk­nął.

Tamta cof­nęła się o krok, po­pa­trzyła zdez­o­rien­to­wana to na mi­li­cjanta, to na uśmiech­nię­tego ban­dytę, wresz­cie od­po­wie­działa nie­pew­nym gło­sem:

– Nie mam. Zo­stały w skle­pie. Prze­cież ja wy­bie­głam za nim, bo on…

– To wy nie wie­cie, że każdy oby­wa­tel ma obo­wią­zek na żą­da­nie władz nie­zwłocz­nie oka­zać do­ku­menty?!

– No wiem, ale ja bie­głam za…

– Tym ra­zem wam da­ruję. Ale ostatni raz! Od­ma­sze­ro­wać!

Ko­bieta znik­nęła w mgnie­niu oka.

– Miło po­pa­trzeć na triumf spra­wie­dli­wo­ści – za­żar­to­wał Bo­rys. I nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź kra­węż­nika, wsiadł do sa­mo­chodu. Ru­szył gwał­tow­nie, z pi­skiem opon i w smro­dzie pa­lo­nej gumy.

* * *

Po­ry­so­wany cze­kał na niego przed da­czą Ana­fie­jewa. Miał czarne skó­rzane buty z frę­dzel­kami z przodu, białe skar­petki z na­pi­sem „adi­das” i za­pra­so­wane w ostry kant czarne spodnie. Upał był taki, na­wet tu­taj – w po­bliżu rzeki Mo­skwy i wśród strze­li­stych so­sen – że zdjął ko­szulę i prze­wie­sił ją so­bie przez ra­mię. Wi­dok jego go­łego torsu, bar­ków i ra­mion, a na­wet szyi i ple­ców do­brze tłu­ma­czył nadaną mu ksywę. Ciało An­driu­szy, wy­łą­cza­jąc je­dy­nie twarz i dło­nie, w ca­ło­ści po­kryte było nie­zgrab­nymi, wię­zien­nymi ta­tu­ażami. Gołe baby, ro­gate dia­bły, skrwa­wione noże, skor­piony i ty­grysy. A mię­dzy nimi dzier­gane nie­udolną, pełną or­to­gra­ficz­nych błę­dów cy­ry­licą na­pisy in­for­mu­jące, że ży­cie jest piękne, choć krót­kie, a on jest tego ży­cia władcą, jako pra­wil­nyj wor w za­ko­nie.

– Co jest, sze­fie? – spy­tał go Bo­rys.

– A co ma być? Lato, sło­neczko świeci… a resztę to już ci sam Wu­ja­szek opo­wie.

– Chyba nie idę do od­strzału?

– Ty? W ży­ciu!

Ga­wę­dząc so­bie w tym stylu, mi­nęli fa­ceta o gę­bie kre­tyna-mor­dercy sto­ją­cego na straży głów­nego wej­ścia. Jego za­da­niem było strze­la­nie bez ostrze­że­nia do każ­dego, kogo nie znał z twa­rzy, oraz ob­szu­ki­wa­nie wcho­dzą­cych. Ale na­wet on miał dość roz­sądku, żeby nie pchać się do tych dwóch z ła­pami. Zresztą, wie­dział, że ich ten prze­pis nie do­ty­czy.

– Wi­taj, Bo­ria, wi­taj! – Sie­mion Sie­mio­no­wicz roz­ło­żył ra­miona na przy­wi­ta­nie.

Bo­rys ostroż­nie uści­skał sta­ruszka. Wciąż wy­glą­dał ener­gicz­nie i krzepko, ale zro­bił się jesz­cze bar­dziej za­su­szony. Szyję miał po­marsz­czoną jak u żół­wia.

– Jak tam twoja Wie­roczka? Do­tarł ode mnie pre­zent na jej uro­dziny?

– Tak, Wujku Siema, do­tarł, dzię­kuję. Wy­sła­łem kartkę z po­dzię­ko­wa­niami, czyżby jej nie do­star­czono?

– Do­star­czyli, do­star­czyli – życz­li­wie żach­nął się Wu­ja­szek. – A spodo­bał się jej? Za­bawka bar­dziej dla chłopca niż dla dziew­czynki…

– Żar­tu­je­cie? Bla­szany mo­skwicz na pe­dały. Ze świe­cą­cymi re­flek­to­rami. Ma­rze­nie! Sam chcia­łem jej taki ku­pić, ale cho­lera, ni­g­dzie nie było.

– Wi­dzi­cie, a u mnie nie ma rze­czy nie­moż­li­wych.

– Wiem, Sie­mio­nie Sie­mio­no­wi­czu Ana­fie­je­wie.

– Do­brze – kla­snął w dło­nie Wu­ja­szek, a po­tem wró­cił do du­żego biurka z sy­be­ryj­skiego mo­drze­wia, które stało przy otwar­tym w tej chwili na oścież bal­ko­no­wym oknie. – Sia­daj­cie.

Obaj z Po­ry­so­wa­nym, który od dawna miał już na so­bie ko­szulę, ani drgnęli.

– Mo­żemy już przejść do in­te­re­sów?

Zgod­nie ski­nęli gło­wami.

– Krótko mó­wiąc… wy­sy­łam was obu do Pol­ski.

– Za gra­nicę? – zdu­miał się Bo­rys, który z za­gra­nicz­nych wy­cie­czek za­li­czył tylko jedną – do Afga­ni­stanu.

– Ku­rica nie ptica, Pol­sza nie za­gra­nica7 – za­żar­to­wał Wu­jek Siema. A po­tem spo­waż­niał i mó­wił da­lej: – Je­dzie­cie do­pil­no­wać tam na­szych in­te­re­sów. Pew­nie sły­sze­li­ście, że Po­laczki wy­brały so­bie nową, bur­żu­azyjną wła­dzę? Póki co, pre­zy­den­tem jest tam taki je­den ge­ne­rał, któ­rego ko­ja­rzę na­wet z ich­niej­szej Pierw­szej Ar­mii, w któ­rej i ja po woj­nie słu­ży­łem… ale lada chwila jego też po­go­nią.

– Szcze­niacka ru­chawka, jak zwy­kle – ba­ga­te­li­zo­wał Po­ry­so­wany. – Nasi po­ślą czołgi jak swego czasu na Wę­gry albo do Cze­cho­sło­wa­cji i znowu będą je­dli nam z ręki.

– Chyba nie tym ra­zem… – po­smut­niał Wu­jek Siema. – Nie­stety, mamy obec­nie dupę z uszami, a nie pierw­szego se­kre­ta­rza par­tii.

– Ja­kich in­te­re­sów mamy tam pil­no­wać? – za­py­tał jak zwy­kle kon­kretny Bo­rys.

– O! Do­bre py­ta­nie! – ucie­szył się Ana­fie­jew. – Otóż Po­laki mają u sie­bie te­raz nie­złe za­mie­sza­nie. A czuję, że bę­dzie jesz­cze więk­sze. Bo jak im dać tro­chę wol­no­ści, to oni za­wsze od razu za­czy­nają się prać po py­skach.

Ana­fie­jew prze­rwał, a oni w peł­nym sza­cunku mil­cze­niu cze­kali na jego dal­sze słowa.

– Ru­ble trans­fe­rowe – wy­pa­lił.

– A co to ta­kiego? – zdzi­wił się Po­ry­so­wany. – W ży­ciu nie wi­dzia­łem na oczy.

– Nikt nie wi­dział – znowu uśmiech­nął się Wu­ja­szek. – Bo to taka umowna wa­luta, którą mie­li­śmy w cza­sach wspól­nego rynku mię­dzy de­mo­lu­dami.

Za oknem ode­zwała się ku­kułka, w pły­ną­cej sto me­trów od da­czy od­no­dze rzeki chlup­nęła ja­kaś ryba. A Sie­mion Sie­mio­no­wicz tłu­ma­czył da­lej:

– Wy­obraź­cie so­bie, że nasz ZSRS sprze­daje Pol­sce kil­ka­dzie­siąt ty­sięcy ton ropy. Ale brat­nia de­mo­kra­cja nie może za to do­bro za­pła­cić jak wraży im­pe­ria­li­ści, do­la­rami. Co więc nam w za­mian dają?

Dwaj pię­trzący się przed jego biur­kiem męż­czyźni zmarsz­czyli z wy­siłku czoła, ale ża­den nie od­po­wie­dział. Do czego ten chy­try sta­rik zmie­rzał?

– Za na­szą ropę dają nam wie­przo­winę! A także mleko, jabłka, no i wę­giel.

Zmarszczki na czo­łach pod­ko­mend­nych się wy­gła­dziły, oczy jed­nak da­lej pa­trzyły na niego jak sroka w gnat.

– Tylko jak po­li­czyć, ile świń­skich pół­tusz, ile cię­ża­ró­wek ja­błek i wa­go­nów wę­gla na­leży się za na­sze czarne złoto?

Sto­jący zer­k­nęli po so­bie nie­pew­nie.

– Do wy­li­cze­nia ta­kich rze­czy służą wła­śnie ru­ble trans­fe­rowe!

– Aha – po­wie­dzieli bez prze­ko­na­nia.

– Tyle że los tej wa­luty jest już prze­są­dzony. Koń­czy się wza­jemna wy­miana bez­go­tów­kowa, koń­czy wspólny ry­nek.

– Wot, by­dlaki z tych Po­lacz­ków! – wy­rwało się Po­ry­so­wa­nemu.

– Ni­czego, ni­czego – uspo­koił go Wu­ja­szek. – Co się stało, to się nie od­sta­nie. Wot, wielka po­li­tyka. My jed­nak mo­żemy na tym za­ro­bić, bo Pol­ska ma wo­bec na­szej ra­dziec­kiej ma­teczki dług w tych trans­fe­ro­wych ru­blach.

– Ile? – spy­tał na­tych­miast Bo­rys.

– Czte­ry­sta mi­lio­nów.

– Fiu, fiu!

– W prze­li­cze­niu na ame­ry­kań­skie do­lary.

– O kurwa! – za­krzyk­nęli rów­no­cze­śnie.

– Nie za­płacą nam tego w go­tówce – cią­gnął Ana­fie­jew. – Nie mają tyle.

– Mamy wy­du­sić im to z gar­dła? – wark­nął Po­ry­so­wany.

– Jest lep­szy spo­sób – ta­jem­ni­czo uśmiech­nął się Wu­ja­szek. – Mam cynk, że nasz rząd zgo­dzi się, by dług zo­stał spła­cony po­przez wy­mianę to­wa­rów. Ale żeby mieć nad tym han­dlem kon­trolę, po­trzebna bę­dzie w tej Pol­sce spółka. Na­zwijmy ją… Ko­ma­ton.

– Ko­ma­ton?

– Do­bra na­zwa. Nic nie zna­czy, a brzmi. Po­służy do ro­bie­nia prze­krę­tów na wielką skalę. Tak, żeby więk­szość z tych czte­ry­stu mi­lio­nów po­pły­nęła do nas. Do na­szego sło­necz­nego Sołn­cewa.

– Ale my nie je­ste­śmy han­dlowcy! – ob­ru­szył się Po­ry­so­wany.

– Oj, Ma­lo­wan­nyj, Ma­lo­wan­nyj. No prze­cież wiem. Wy za­bi­jaki, cyn­gle, goń­cze psy.

– Wła­śnie…

– Przy­pil­nu­je­cie mi na miej­scu tego in­te­resu. Han­dlem zajmą się inni. A przy oka­zji…

– Przy oka­zji… – pod­chwy­cił Bo­rys.

– Od­da­cie przy­sługę na­szym przy­ja­cio­łom.

– To my mamy przy­ja­ciół?

– Z pań­stwo­wych służb.

– My­śla­łem, że oni nas zwal­czają…

– Kie­dyś tak było, przy­naj­mniej teo­re­tycz­nie. Ale te­raz ich in­te­resy za­czy­nają się co­raz bar­dziej krzy­żo­wać z na­szymi.

– Ja­kie to biz­nesy?

– Mamy po­móc ich przy­ja­cio­łom w Pol­sce w…

– Przy­ja­ciele na­szych przy­ja­ciół są na­szymi przy­ja­ciółmi – nie­ostroż­nie od­wa­żył się wpaść Wu­jasz­kowi w słowo Po­ry­so­wany.

– …w przej­mo­wa­niu pań­stwo­wego ma­jątku i za­kła­da­niu pry­wat­nych firm – do­koń­czył Ana­fie­jew, po­sy­ła­jąc pod­ko­mend­nemu ta­kie spoj­rze­nie, że ten aż po­bladł.

– A jaki w tym nasz in­te­res?

– Jak za­pew­nimy tam­tym ochronę, chłopcy z Bie­zo­past­no­sti8 po­zwolą nam uszczk­nąć co nieco z tego el­do­rado. Zban­kru­to­wać ja­kąś fa­brykę, wy­pro­wa­dzić ka­pi­tał z ja­kiejś spółki, za­cią­gnąć kre­dyty pod za­staw ja­kichś nie­ru­cho­mo­ści… Tego nie mu­szę wam chyba tłu­ma­czyć.

– A przed kim ich mamy chro­nić? Przed ich­niej­szą mi­li­cją?

– Nie bądź śmieszny, Bo­ria. To wła­śnie są mi­li­cjanci. I inne służby. Trzeba od­ga­niać od nich zbó­jec­kie bandy, które jak na pniu ro­dzą się te­raz w Pol­szy.

– A… ra­kie­te­rów, wo­rów, ban­dy­terkę – w mig zro­zu­miał Bo­rys. – Zna­czy się, od­strze­li­wać ta­ła­taj­stwo jak kun­dle?

– Nie tak ostro. Nie trzeba nam wojny. A zresztą, wsiej wódki nie wy­pi­jesz, wszyst­kich Po­la­ków nie ubi­jesz.

– To jak mamy dzia­łać? – nie ro­zu­miał Po­ry­so­wany.

– Po ra­dziecku. Dwóch, trzech za­bić. Bez roz­głosu, żeby tylko wta­jem­ni­czeni wie­dzieli. Ale w taki spo­sób, by do­brze czuli, że umie­rają. Wie­cie, be­be­chy na wierzch i żyw­cem do pia­chu. Wszystko fil­mo­wać, a po­tem szpulkę po­słać ko­le­gom.

– Prze­stra­szą się? – z po­wąt­pie­wa­niem w gło­sie za­py­tał Bo­rys.

– Tro­chę prze­stra­szą, tro­chę wku­rzą… – mach­nął ręką Sie­mion Sie­mio­no­wicz. – Ale za­raz da się im na otar­cie łez mar­chewkę. Za­pro­si­cie naj­moc­niej­szych z nich do nas, do Mo­skwy. Wy­pra­wimy im tu­taj ta­kie przy­ję­cie, że nas po­ko­chają. I wrócą do­moj9, na­wet nie za­uwa­ża­jąc, że są już na na­szej zło­tej smy­czy.

Za­pa­dła ci­sza. Za oknem szu­miały so­sny, Mo­skwa pły­nęła w ty­siącu wi­rów i mi­lio­nie sło­necz­nych re­flek­sów mię­dzy zie­lo­nymi brze­gami.

– Na długo nas po­sy­ła­cie? – ci­cho za­py­tał Bo­rys.

– Do od­wo­ła­nia.

– Córę zo­sta­wiać żal…

– Nie prze­sa­dzaj. Te­raz też je­steś dla niej ta­tu­siem tylko od święta – w gło­sie Wu­jaszka za­brzmiały zimne tony. – A poza tym bę­dziesz dzie­ciaka od­wie­dzać. Póki co, Ae­ro­fłot cią­gle lata do War­szawy.

– No do­bra! – pod­su­mo­wał Ana­fie­jew po krót­kiej chwili. – Do ro­boty. Pol­skie dzie­wu­chy na was cze­kają!

Po­ry­so­wany od razu zro­bił w tył zwrot i od­szedł. Bo­rys jesz­cze zma­ru­dził przy drzwiach.

– Co? Za­sta­na­wiasz się, dla­czego cie­bie wy­bra­łem? – do­my­ślił się Wu­jek Siema.

– Po­ry­so­wany, to ro­zu­miem – od­po­wie­dział z wa­ha­niem. – Praw­dziwy szef. Ale ja? Kto ja je­stem? Ot, zwy­kły cyn­giel…