Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
15 osób interesuje się tą książką
Kontynuacja bestsellerowej powieści „Trzy odbicia w lustrze”!
Warszawa, grudzień 2014 roku. Anna i Bartek zmagają się z – na pozór – banalnymi problemami. Niedługo na świat przyjdzie ich dziecko, lecz oboje nie są pewni, czy dojrzeli do roli odpowiedzialnych rodziców. Jednak źródło przeżywanego przez nich kryzysu małżeńskiego tkwi również w odległej i zapomnianej przeszłości.
Zosia, babcia Anny, w chwili śmierci pozostawia członkom rodziny złowrogo brzmiącą wiadomość: „Strzeżcie się. Witold powrócił”. Od tego momentu próbują oni odkryć, kim jest ten tajemniczy mężczyzna i jakie konsekwencje wiążą się z jego powrotem. Aby rozwikłać tę niecodzienną zagadkę, muszą na nowo przywołać z pamięci obrazy wojennej zawieruchy…
Zbigniew Zborowski przeplata współczesną historię z tragicznymi wydarzeniami sprzed lat. „Pąki lodowych róż” to opowieść o strachu, utraconych marzeniach, trudnych wyborach moralnych oraz o tym, ile jesteśmy w stanie poświęcić dla tych, których kochamy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 254
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł: Pąki lodowych róż. Tom drugi
Copyright © Zbigniew Zborowski, 2025
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2025
Projekt okładki: Monika Drobnik-Słocińska
Redakcja: Joanna Brodniewicz
Korekta: Anna Nowak
ISBN 978-91-8076-521-3
Konwersja i produkcja e-booka: www.monikaimarcin.com
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S
Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
WRZESIEŃ 1984, WARSZAWA, PRAGA-PÓŁNOC
Bartek
Kiedy tylko zaterkotał dzwonek kończący lekcje, zerwał się z ławki i wystrzelił na korytarz. W kilku susach zbiegł na dół, do drzwi prowadzących na rozdeptane boisko pod szkołą. Chłopaki już się tam zbierały. Spora, rozpychająca się, przeklinająca, nerwowo drepcząca w kółko grupa. Osią tej chaotycznej bandy było dwóch dwunastolatków z ich klasy. Obaj charakterni, obaj kiblujący już po raz drugi.
Pierwszy to Luśnia, który tę ksywę zawdzięczał przyniesionemu kiedyś do szkoły pistoletowi swojego ojca. Tata nie był jednak żołnierzem, milicjantem ani prokuratorem. Dlaczego więc w jego domu leżało kopyto? Nikt, kto miał choć trochę rozsądku we łbie, o to nie pytał.
Drugi to Rajcer. Od rajcera, czyli po frajersku portfela, w którym się trzyma pieniądze. Tyle że trzecioklasista po raz drugi Rajcer niczego takiego przy sobie nie nosił. Czemu więc tak na niego wołano? Proste. Jego stary obstawiał na bazarze Różyckiego benkle, znaczy grę w trzy kubki. Taką, w której odwraca się naczynia do góry dnem, wkłada pod jedno z nich krążek i miksuje. Kto zgadnie, który kubek jest pełen – wygrywa. Kto nie zgadnie – traci. Dobry benklarz potrafi nie tylko oskubać frajera do gołego tyłka, ale i zahipnotyzować błyskawicznymi ruchami swoich rąk tłumy kibiców. A kto zahipnotyzowany, ten nie czuje, jak pałętająca się mu pod nogami dzieciarnia wyciąga rajcer…
No więc Luśnia i Rajcer rządzili w tej szkole. Dobra, może ich władza nie sięgała tych z najstarszych klas, którzy już nie tylko stali na świecy, kiedy starsi kroili kwadraty, ale i nierzadko sami brali udział we włamach. To była już jednak inna liga. Wśród młodych prym wiodło tych dwóch. A teraz właśnie kompletowali piłkarskie drużyny do polekcyjnego meczu.
Bartek szybko przepchnął się więc przez krążących po dalekiej orbicie niezdecydowanych, a potem zaliczył dwa kuksańce w żebra i raz z otwartej w plecy podczas wciskania do pierwszego szeregu. I zamarł w oczekiwaniu, próbując przyciągnąć spojrzeniem wzrok któregoś z kapitanów.
– Rympałek – wskazał zwinnego czwartoklasistę o chytrym spojrzeniu i pałąkowatych nogach Luśnia.
Chłopak z uśmiechem zadowolenia stanął obok niego.
– Jajco. – Palec Rajcera wycelował w stojącego tuż przy Bartku osiłka o tępych, ale zawziętych oczach.
Jajco wypuścił najwyraźniej wstrzymywane od dłuższej chwili powietrze, zarechotał i postąpił do środka kręgu.
– Cygan.
– Kosa.
– Bychu.
– Żaba.
Luśnia i Rajcer najpierw przerzucali się ksywkami najlepszych graczy z szybkością dwóch sparingujących pingpongistów. Później zwolnili do tempa wymiany piłki w meczu tenisa. Namyślali się, szukali w szeregu głów, kręcili palcami młynki przed nosami dyszących żądzą dostania się do ich drużyn chłopaków. A Bartek czuł, jak serce podchodzi mu do gardła. Tamci skompletowali już atak, środkowych i obydwu bramkarzy. Do wybrania zostali tylko obrońcy i ewentualnie rezerwowi. Czyżby znów się nie załapał?
– Luśnia, Luśnia! – przepchnął się przed niego o pół kroku jakiś wyrostek. – Tu jestem!
– A tak – kiwnął na widok tamtego kapitan. – Jeszcze biorę Bajera.
– I ja! – wydarł się któryś z drugiego rzędu, omal nie wchodząc Bartkowi na plecy.
– Dobra, niech będzie – machnął ręką Rajcer. – Wezmę cię, Bolo. Tylko mi się znów nie obcyndalaj w grze, bo tak ci… – podsunął kościstą pięść pod promieniejącą szczęściem gębę tamtego.
Bartek też chciał zawołać. Przecież go znali! Może jego stary nie trzymał w domu „klamki”, a mama nie sprzedawała pyz ani flaków na „Różyku”, ale był przecież dobry w piłę. Miał wykop, umiał się kiwać i dryblingować. Dużo lepiej od Bola, Bajera czy Jacka Smolaka, czyli Żaby. Dlaczego go więc nie wywołują? Czemu omijają wzrokiem? Nie pamiętają, że na wuefie to on w IV D najczęściej strzela gole? Wziął wdech, już niemal uniósł rękę, ale… zabrakło odwagi. A jeśli krzyknie, a oni tylko się roześmieją? Albo w ogóle nie zareagują i tak zostanie z wyprostowaną witką, jak klasowy kujon przed niedowidzącym nauczycielem?
– No dobra i jeszcze ty. – Luśnia wskazał na knypka z klasy Bartka, który nie umiał zrobić nawet podania. – Jak ci tam, bo nie pamiętam?
– Lolek.
– Trudno. Niech będzie.
– A ja na koniec wezmę… – Rajcer zawiesił głos, ślizgając się po otaczających go twarzach.
Bartek chciał postąpić naprzód, stał raptem dwa metry od niego. Ale jakaś niewidzialna siła spętała mu nogi.
– No nie wiem, nie wiem… – wciąż wahał się Rajcer. – Co jest? Zostali mi już tylko sami frajerzy?
– Weź Piłę. Mnie… – zawołał Bartek, ale z tego okrzyku wyszło mu tylko mysie kwilenie. Nikt nie zwrócił na niego uwagi.
– A niech tam! – splunął zamaszyście Rajcer. – Chodź tutaj, Mały. Może się na coś przydasz.
To był już koniec. Drużyny skompletowane.
– No już, już – Luśnia machnął na tłum chłopaków jak rolnik zaganiający do komórki gęsi. – Spadać z boiska, leszcze!
Bartek odwrócił się w milczeniu i powlókł do wyjścia.
– Znów cię olali? – zapiszczał mu spod ramienia jakiś głosik.
Spojrzał ze złością. A tak, Baśka. Mała okularnica z warkoczykami. Klasowa kujonka, ale w porządku. Nawet ostatnio podpowiadała mu na matematyce.
– Za późno przyszedłem.
– Akurat!
– Oj, odczep się, Baśka.
– Nie bądź taki obraźliwy.
Nic na to nie powiedział. Szli dalej w milczeniu. Ulicą Ratuszową przez jezdnię, dalej przecięli skwerek, w którym stare pijaki żłopały alpagi, wreszcie weszli na Konopacką.
– A mój tata przywiózł z NRD grę telewizyjną! – pochwaliła się nieoczekiwanie Baśka.
– Tenisa? – Bartkowi zaświeciły się oczy. Widział już coś takiego na Różyku, ale – choć towar ewidentnie „wypadł z TIR-a” i był w okazyjnej cenie – i tak nie udałoby mu się namówić rodziców na zakup.
– Noo! – Baśka aż podskoczyła.
Zrobili następnych kilkanaście kroków. Jeszcze chwila i Bartek zaraz skręcał w Strzelecką, ona mieszkała dalej, w nieco lepszej okolicy – aż przy Wileńskiej.
– To jak? Wpadasz pograć?
Aż ścisnęło go w dołku. Rajuu! Naprawdę chętnie by w to popykał! Ale zaraz się opanował. Uspokoił emocje. Nie. Nic z tego. To już by było jak przyznanie się przed samym sobą do porażki. Nie wzięli go do żadnej z drużyn, więc idzie obcierać łzy do Baśki. Znaczy się do dziewczyny! Wstyd i hańba. Wystarczy jednego upokorzenia na dziś.
– Nie mam czasu.
– Szkoda…
Bez zbędnych słów skręcił w swój Trójkąt Bermudzki, jak nazywano tę najgorszą część najgorszej dzielnicy miasta zakreśloną ulicami: Szwedzką, Stalową i Strzelecką. Powlókł się narowistym chodnikiem, mijając ciemne oczodoły bram, z których zawiewało moczem, kapustą i wykrochmalonym praniem. Zatrzymał się pod „czwórką”. Spojrzał w górę na czteropiętrową, ceglaną fasadę, z której już dawno temu poodpadały balkony. Nie chciało mu się tam wracać. Jeszcze godzinę temu piątkowe popołudnie zapowiadało się ekscytująco – miał grać w piłę do zmroku, a potem przewalać się z całą bandą przez dzielnicę, odprowadzając do domu najpierw mieszkającego na Brzeskiej Luśnię, a potem Rajcera, którego starzy mieli „kwadrat” po sąsiedzku z Cyganami zasiedlającymi dwupiętrowy szeregowiec przy Bliskiej. W drodze powrotnej, już zupełnie po ciemku, poskakaliby jeszcze na kolejowych torach, poganiali się z SOK-istami na bocznicach, narobili hałasu w zaludnionej przez pijaków i bezdomnych hali biletowej Dworca Wschodniego. Tak, to miało być naprawdę fajne popołudnie i wieczór. Ale jak zwykle, nic z tego nie wyszło. Znowu się nie załapał do wyższej ligi. Znów klapa.
Poczłapał przez bramę, w której jakieś cienie rozprawiały się z flaszką, przeciął wydeptane podwórko z trzepakiem i wstąpił na drewniane, żałośnie skrzypiące schody z chybotliwą poręczą. Na drugim piętrze otworzył drzwi, rzucił teczkę z książkami w obszernym holu, z którego czworo drzwi prowadziło do trzech mieszkań i wspólnej łazienki. W końcu nacisnął klamkę swojego mieszkania.
W środku grzmiał czarno-biały telewizor głosem jakiejś gadającej głowy. Na telewizorze leżała koronkowa serwetka przyciśnięta szklanym kryształem. Nad kryształem wisiał święty obrazek. A na wprost tego wszystkiego, na wyświechtanej kanapie, zalegał ojciec. Nad nim z kolei piętrzyła się Babcia Staszkowa. Ona prawiła mu litanię wyrzutów – że leń, nieudacznik, gamoń i święta krowa, on patrzył w ekran takim wzrokiem, jakim zmuszeni do zamieszkania na lądzie marynarze gapią się w morze.
W kuchni po prawej krzątała się mama. Młodsza kopia Babci Staszkowej. Niska i krępa. Cała różnica, że babcia była siwa i przygarbiona, a pionowa zmarszczka między brwiami nadawała jej twarzy wyraz wiecznego poirytowania. Mama natomiast była krąglejsza (efekt pracy przy taśmie produkcyjnej w Zakładach Cukierniczych im. 22 Lipca zwanych po dawnemu Wedlem), a krecha na jej czole biegła poziomo nad brwiami, co nadawało jej obliczu wyraz ciągłego zaniepokojenia.
– Co tak długo znowu? Jak tam w szkole? – zawołała znad buchającej błękitnym płomykiem kuchni.
Wziął wdech, żeby powiedzieć, że nieźle. Czwórka z polskiego i pięć z wuefu, ale nie zdążył. Mama, nie czekając na odpowiedź, rzuciła na patelnię mielone kotlety. Nagrzany olej zaskwierczał, pod sufit buchnęły iskry, do korytarza wpłynął siwy obłoczek spalenizny. Bartek postał jeszcze chwilę, wpatrując się w opięte bluzką plecy, a potem wszedł do pokoju.
Babcia Staszkowa ciągle pastwiła się nad ojcem.
– Widział to kto? – stękała. – Pracuje w Zakładach Optycznych na Grochowskiej, a w domu bieda, jakby na rencie siedział. Inne wynoszą garściami lupy, rzutniki i obiektywy, a ten nawet zasranej soczewki do domu nie przyniesie!
– Robię jako ślusarz, nie mam dostępu do magazynu. A poza tym nie jestem złodziejem – odważył się w końcu odezwać ojciec.
– O! Honorowy się znalazł! Starą będzie pouczał. – Monotonny dotąd rytm prawionej przez nią litanii wzniósł się nagle o kilka tonów i nabrał ekspresji. – A kto mówi o kradzieży?! Ja złodziejką nie jestem! W życiu nikomu nawet guzika nie wzięłam! O państwowym mówię, tumanie! Co tylko leży i pajęczyną porasta. To żaden grzech. Zresztą wszyscy biorą i jakoś do kościoła nie wstydzą się chodzić. A że ślusarz, to nie przeszkadza. Mietek z Konopackiej na wartowni stoi, daleko od samego zakładu, a takie cuda handluje na bazarze Różyckiego, że ci mówię!
– Raz coś wziąłem, to mnie akurat ten babci Mietek złapał. Fart, że nie wyleciałem – niemal szepnął ojciec, który siedział na sofie skulony, z głową wbitą w ramiona, a jego oczy patrzyły w migający ekran jak w jedyną drogę ucieczki.
– Boś dupa, nie chłop! – wybuchła kobiecina. – Prostej sprawy nie umiesz załatwić! Trza było postawić flaszkę, a Bronka przyniosłaby ci jeszcze worek ścinków wafli z produkcji. Mietek dałby swoim dzieciakom i wszystko rozeszłoby się po kościach.
Bartek poczuł, że nie jest w stanie tego dłużej słuchać. Rozsierdzona Babcia Staszkowa napełniała go lękiem, bierna postawa ojca budziła pogardę, kotlety cuchnęły spalonym tłuszczem.
– Wychodzę! – krzyknął, zawracając do przedpokoju.
– Gdzie lezie? Obiad zara będzie! – natychmiast osadził go w miejscu głos staruszki.
Zatrzymał się posłusznie, czując się jak aresztant, którego reflektor strażnika zatrzymał już na szczycie więziennego muru.
– Jadę do babci – wypalił w ostatniej, desperackiej próbie wyrwania się z okrążenia. – Przenocuję i wrócę jutro.
– O! Już go wierci w tyłku. A jakie licho ciągnie cię do tej wyfiokowanej damulki?
– Babcia Natalia nie jest wyfiokowana…
– Ta, pewnie! Nadęta kwoka, co się wypięła na wnuka i tyle!
W tym momencie dobiegł ich cichy głos matki z kuchni.
– Synek, ale jak ty tam o tej porze dojedziesz? To przecież po drugiej stronie miasta, w Milanówku.
– Żaden problem, mamo! – odkrzyknął szczęśliwy, że rozmowa schodzi na bezpieczniejsze tory. – Polecę na Czterech Śpiących do tramwaju. Potem mostem na drugą stronę Wisły i prościutko na Dworzec Śródmieście.
– Ale tak bez obiadu?
– Zjem już u babci.
W mieszkaniu zapadła chwila milczenia zakłócana tylko skwierczeniem na patelni i gadaniną z telewizora.
– No nie wiem… – W drzwiach pokoju pojawiła się postać mamy. Wycierała dłonie o fartuch, wyraz zatroskania na jej twarzy jeszcze bardziej się pogłębił. Pytająco spojrzała na Babcię Staszkową. – Mamuś, jak myślisz?
– A niech se jedzie! Jak mu źle w domu. Akurat tam na niego czekają. Taki sam gamoń, jak i jego ojciec – ze złością odparła zapytana i zaraz zakręciła się, fuknęła i poszła sprawdzić kotlety. Ojciec wyraźnie odetchnął z ulgą, mama wciąż tkwiła obok drzwi.
– Jak ty je usmażyłaś?! – dobiegło z kuchni. – Całe spody popalone!
Mama pochyliła głowę, jak od niespodziewanego ciosu, i szybko wróciła do patelni. Na odchodnym zdążyła jeszcze tylko szepnąć:
– Uważaj na siebie, synku.
WRZESIEŃ 1984, MILANÓWEK POD WARSZAWĄ
Natalia
Ledwo usłyszała jego pukanie do drzwi. Pewnie dlatego, że akurat Romcio, sąsiad z następnej ulicy, głośno narzekał na fatalne karty. W odpowiedzi na jego potok gromkich słów, „panienki” – Irenka i Ela, obie pod siedemdziesiątkę – perliście zachichotały. Było wesoło. Grali w tysiąca, na stole królowała cytrynówka Irki, kroku jej dotrzymywał keks Eluni, a to królewskie menu usiłował dopełniać kartkowy wyrób czekoladopodobny. Obok talerzyków parowały szklanki z kawą Inka, którą można było posłodzić prawdziwym cukrem spod lady.
A tu stuk, stuk do drzwi. Co za licho? Natalia podniosła się ciężko, bo od pewnego czasu pobolewały ją stawy. Poszurała do sieni.
Stał w progu. Chudy, przeniknięty wieczornym chłodem, trochę za niski jak na swoje lata. Zerkał niepewnie spod blond czupryny opadającej mu na piękne modrowe ślepia. Chciał coś powiedzieć, ale widząc jej zagniewaną minę, zaciął się i nerwowo wykręcił rękę. A ona? W pierwszej chwili ogarnęła ją fala złości. Jak to tak? Bez wcześniejszego umówienia? Bez uprzedzenia? Co to sobie myśli, że ona tylko siedzi w oknie i wypatruje wnuka? Przecież ma gości! Już tydzień temu zwołali się na tę partyjkę! I co? Ma teraz ich powypraszać, a potem niańczyć dzieciaka?
– To ja może… – po dłuższej chwili odezwał się Bartek – już sobie pójdę.
Zrobił nawet gest, jakby chciał się odwrócić, ale bez przekonania. Wyraźnie czekał, żeby babcia go zawróciła, oboje przecież wiedzieli, że o tej porze nie ma już pociągu do miasta.
– Wejdź do środka – westchnęła, uświadamiając sobie, jak daleką drogę musiał chłopiec pokonać, aby się u niej zjawić. Ci jego rodzice są chyba szaleni! Żeby tak wypuszczać samego dziesięciolatka! Co by było, gdyby akurat nie było jej w domu? Z niechęcią, bo to jednak naruszało szerokie granice jej wolności, uświadomiła sobie, że nie ma rady – trzeba będzie dać dzieciakowi dodatkowy klucz. A potem jeszcze dotarło do niej, że przecież ów „dzieciak” to jej jedyny wnuk. Ten, który miał być jej odkupieniem winy za złe wychowanie syna. Czując ukłucie wyrzutów sumienia, niezgrabnie objęła jego kościste plecy.
– Cieszę się, że cię widzę – zmusiła się do kłamstwa, a on w odpowiedzi od razu objął ją ramionami.
Trwali tak przez długich kilka sekund. Ona sztywna, jakby połknęła kij, speszona i zażenowana tym wybuchem czułości. Ale z poczuciem, że w jej wyschłym i zwłókniałym sercu kiełkuje drobina czułości. Bo przecież kochała tego dzieciaka. Oczywiście, na swój ułomny, niepełnosprawny sposób. Sama jednak widziała, że Bartek to wartościowe dziecko. Ciekawe świata, samodzielne, wrażliwe. Taki mały, a już pochłaniał książki. Czym to się ostatnio jej chwalił? Aha, że sam przeczytał jakieś Zwierzęta doktora Dolittle’a. A do tego miał smykałkę do obcych języków. Dla zabawy podpowiedziała mu kiedyś kilka rosyjskich słówek. Zapamiętał i spytał o więcej! Bez dwóch zdań – miał bystry, dojrzały ponad wiek umysł, który chłonął jak gąbka nawet jej wojenne opowieści.
„To jednak prawda, że wnuki są bardziej podobne do dziadków niż do rodziców” – pomyślała. I po raz kolejny zdała sobie sprawę, że ten chudy i wypłoszony chłopak, który ją właśnie tak bezceremonialnie obejmuje, nie ma lekkiego życia. Mniejsza o sprawy materialne, choć te również mogłyby z pewnością wyglądać lepiej. To już jednak była wina jej syna, który postanowił obrazić się na matkę i uciec od niej do tej praskiej patologii, w której znalazł sobie żonę. Wnuczek miał jednak dużo poważniejszy problem. Natalia widziała wyraźnie, jak się szamocze. Jak niezaradny ojciec i równie beznadziejna matka ciągną go w dół. Zarażają swoim uczuciowym chłodem i kapitulanckim nastawieniem do życia. Słabe karty dostał dzieciak od rodziców…
A przecież miało być inaczej. Kiedy dziesięć lat temu trzymała go na rękach po raz pierwszy, postanowiła sobie, że da mu to, czego nie umiała przekazać Mirkowi. Miłość, akceptację. Siłę. Co z tego wyszło? Niewiele. Gdyby Bartek do niej nie lgnął, nie przyjeżdżał tutaj przez pół świata, być może nawet straciliby ze sobą kontakt. No, ale co mogła zrobić? Przecież już po kilku pierwszych wizytach w tamtym domu, niezmiennie kończących się kłótniami, postanowiła sobie, że jej noga więcej tam nie postanie. Nie mogła strawić tej wściekłej idiotki, Babci Staszkowej, i tego, że owej prymitywnej herod-babie tak całkowicie podporządkowywał się Mirek!
Kiedy jednak byli już razem, kiedy udawało się jej wznieść ponad swoje nastroje i spowijający ją jak całun chłód – było naprawdę świetnie. Rozmawiali. On słuchał albo pytał. Ona tłumaczyła. I wcale nie tylko gawędzili o dawnych czasach! Natalia była pewna, że wie więcej o emocjach Bartka niż tamtych troje razem wziętych. Zwierzał się jej z niepowodzeń w relacjach z kumplami, opowiadał o życiu jego podwórka, radził się, jak odpowiedzieć Luśni, kiedy ten się nabijał, że ma ojca frajera.
W końcu więc udało się jej oddać mu uścisk, a nawet pocałowała go w czoło. A potem wprowadziła go do rzęsiście oświetlonego saloniku, klasnęła w dłonie i zawołała:
– Co, dziewczyny i chłopcy? Fajnego mam wnuka, prawda? No to dziś go nauczymy, jak się gra w tysiąca. Elu, kochanie, ukrój mu porządny kawałek tego twojego pysznego ciasta. A ty, Romciu, przestań chować za siebie talerzyk z pseudoczekoladą. Nie wiesz, jak chemia źle działa na kolor sztucznej szczęki?
Towarzystwo zarżało wesoło. Ktoś poklepał Bartka po przemarzniętej dłoni. Ktoś inny podsunął mu słodycze i szklankę z herbatą. A on poczuł się dobrze, błogo, nareszcie na swoim miejscu. Ci ludzie go lubili takiego, jakim po prostu był. Akceptowali, niczego nie wymagając w zamian.
* * *
– Babciu, ty naprawdę kochałaś się w Szwabie? – zapytał, kiedy wreszcie, o nieprzyzwoicie późnej godzinie, ułożyła go spać w dawnym pokoiku Mirka na piętrze. To było zupełnie inne miejsce niż nora, którą zajmował na Strzeleckiej. Tam należał do niego jedynie ciemny kąt pokoju oddzielony od części rodziców starym regałem. Tu miał nie tylko całe pomieszczenie wyłącznie dla siebie, ale jeszcze widział z łóżka okno. I opadający nad nim stromo sufit. I w sypialni obok spała babcia Natalia, a nie Babcia Staszkowa.
– Tak, skarbie.
– A to nie była zdrada? Bo wiesz – dodał szybko – Niemcy to nasi wrogowie.
– Czasem najlepszy przyjaciel może okazać się wrogiem, a wróg najlepszym przyjacielem – odpowiedziała w zamyśleniu. – Miłość, nienawiść czy przyjaźń to nie matematyka. A serce to nie sklepowa kasa.
Chciał jej odpowiedzieć, że to jego zdaniem niemożliwe. Bo brzmi jak „czasem białe jest czarne, a czarne to białe”, ale zaraz sobie przypomniał, że Luśnia i Rajcer nie wybrali go do swoich drużyn, choć zawsze mówił im „cześć” i ogólnie był miły, a Babcia Staszkowa co wieczór ciosała ojcu kołki na głowie, choć przecież byli rodziną. No to może jednak?
– Babciu…
– Co, mały?
– Ale ty z tym Niemcem nie miałaś dzieci, co? Bo gdybyś miała, to ja mógłbym teraz mieć jakieś szwabskie rodzeństwo. A tego tobym już chyba nie chciał.
Ona długo nie odpowiadała, a jemu kleiły się oczy. Ziewnął więc przeciągle, a zaraz potem zamknął powieki. Jego oddech zwolnił, stał się głębszy, równiejszy. Dopiero wtedy się odezwała:
– Tak, miałam z nim dziecko. Synka. Tylko że go zgubiłam. I teraz za karę, przez całe życie zżera mnie tęsknota. I modlę się, żeby choć raz go jeszcze zobaczyć.
A potem, jakby jej serce potrzebowało spowiedzi, gorączkowym szeptem opowiedziała, jak cieszyła się na jego przyjście. Jak zdradził ją własny brat i w końcu… jak go straciła.
Była pewna, że Bartek już śpi. Że mówi do siebie. Myliła się jednak.
LISTOPAD 1985, OKOLICE WORONEŻA, ZSRS
Borys
Pruli z Moskwy drogą federalną Don już trzy godziny, z licznika nie schodziło sto pięćdziesiąt, a do Woroneża wciąż był kawał drogi. „Prędzej!”, „Gazu!”, „No szybciej, szybciej!” – powarkiwali na kierującego ich czarnym bmw 725 Pietię. Dwudziestoletni, żylasty chłopak o nienaturalnie mięsistych ustach trąbił na ciężarówki, które posłusznie ustępowały im drogi, oślepiał długimi światłami gamoni z naprzeciwka, którzy zbyt wolno uciekali przed nimi na pobocze, a mimo to wypasiony, sportowy mercedes SEC, którym popylał przed nimi ich szef – Porysowany – wciąż im umykał.
– On ma silnik pół litra i ponad dwieście koni pod machą! – tłumaczył się Pietia, kiedy wypłacali mu „plaskacza” w karczycho albo „blachę” w czoło, żeby go rozruszać. – Co ja mogę z naszymi stu konikami i czwórką ciężarowców na pokładzie?
Fakt. Byli upakowani w kabinie jak śledzie w beczce. Wasia, Lońka, Nikołaj. Borys, ściskany pomiędzy prawymi tylnymi drzwiami a barami Wasi i do tego jeszcze dociskany przez odsunięty maksymalnie przedni fotel, czuł się przy tych chłopach jak mikrus. A przecież ważył prawie sto kilo i miał ponad metr dziewięćdziesiąt wzrostu. Tamci wyglądali jednak przy nim jak ciężarówki obok osobowego. Wasia to były zapaśnik. Waga ciężka. Siedzący z przodu Lońka to bokser, który kilka lat temu święcił jakieś triumfy na olimpiadzie. Oczywiście nie chodził tam w wadze muszej. Najbardziej się jednak rozpychał trzeci na tylnej kanapie Nikołaj. Ten, cholera, był kiedyś ciężarowcem. Kiedy więc tego poranka spotkał się z chłopakami na podmoskiewskim Sołncewie, popatrzyli na niego z politowaniem.
– A ten nam po co? Żeby czaj parzyć? – zakpił sobie Lońka.
– Zaparzyć to ja ci mogę resztki mózgu we łbie – odwarknął, niepostrzeżenie unosząc prawą rękę w kierunku ściągacza dresowych spodni, za którym miał makarowa.
– Spokojnie – ukrócił żarciki Porysowany. I wszyscy zamilkli, bo szef miał u nich poważanie. Choć niższy o głowę od każdego ze swoich ludzi, budził strach w każdym, w kogo wbił swoje spojrzenie węża. Wiedzieli, że dla niego sięgnąć po broń to jak dla drugiego napluć i przydepnąć. Odsiedział swoje w łagrach od Murmańska po Kołymę i z każdego wychodził z honorami. Nie pękał, nie słuchał rozkazów, nikomu nie przebaczał. Pewnie dlatego starszyzna uznała go za wora w zakonie, czyli bandytę ponad prawem, którego szanowali nawet strażnicy i milicja.
– Borys to stary afganiec – przypomniał. – Przyda nam się w ekipie facet obeznany z bronią.
Ciężkie sylwetki, na których nawet największe workowate dresy rodzimej produkcji wydawały się opięte jak celofan na parówce, tylko wzruszyły barami. Skoro Porysowany mówi, że koleś się może przydać, to niech jedzie. Żeby się tylko za bardzo nie rozpychał.
Chwilę później ruszyli. Do przejechania prawie pięćset kilometrów. Porysowany wsiadł do swojego nowiutkiego coupé zawiniętego ledwie miesiąc temu w Hamburgu przez rezydujących w RFN polskich złodziei. Współpracujące z Sołncewską Bracią Polaczki specjalizowały się w kradzieżach limuzyn, ale całą logistykę – załadunek na radzieckie statki handlowe, blatowanie celników i transport do portu w Kaliningradzie organizowała ich sołncewska grupirowka1. Polakom odpalali więc grosze.
– Więc jesteś afgańcem, a? – rzucił Pietia, nie odrywając wzroku od przedniej szyby, za którą wciąż uciekały przed nimi na pobocze pordzewiałe, połatane w różnych kolorach blach łady, moskwicze, a nawet zaporożce. Żadnemu z tamtych kierowców nie przyszłoby do głowy, żeby nie ustąpić im z drogi. Jadące pod prąd z szaloną prędkością czarne bmw mogło należeć tylko do mafii. Lepiej więc wylądować samochodem w rowie niż samemu z kulką w głowie.
Borys nie odpowiedział.
– Ja też jestem afganiec – chełpliwie poinformował Pietia, a na jego wydatnych ustach zaperliły się pęcherzyki śliny. – Byłem w zwiadzie 108. Dywizji. Oj, rżnęło się czarnych, rżnęło!
Nikt nie podjął tematu.
– Wy, desantowcy też chyba wielu narąbaliście, co?
Cisza.
– Kiedyś walczyliśmy w okrążeniu. Nocą. Wkoło same góry i faceci w dżalabijach, a my tratata! tratata! Padali jak muchy. I tylko nasze pociski smugowe latały po skałach jak stado wściekłych świetlików.
– Ty, ee… Pietia, tak? – w końcu przemówił Borys.
– Tak jest. Kapral Pietia Bołczakow!
– A nie pomyliłeś formacji? Na pewno byłeś w zwiadzie, a nie w kwatermistrzostwie? Bo pierwsze słyszę, żeby razwiedka strzelała w nocy świetlnymi pociskami. Mudżahedini od razu by ich namierzyli.
Towarzystwo zarechotało, co zabrzmiało, jakby kolumna ciężarówek Ural włączała na mrozie silniki. Pietia zamilkł, jeszcze mocniej dociskając gaz. Mercedes Porysowanego wciąż gnał gdzieś daleko w przodzie.
– Zamiast ludzi obrażać, powiedz lepiej, za co siedziałeś – znowu odezwał się kierowca.
Słysząc te słowa, wszyscy nabrali powietrza. Niestosowność tego pytania świadczyła, że Pietia albo jest debilem, albo zupełnym nowicjuszem, który nigdy nie został zawinięty przez milicję choćby na „dołek”. Przecież wiadomo – słabszy nigdy nie pyta mocniejszego o wyrok. Słabszy w ogóle nie ma prawa zadawać pytań.
Borys patrzył przez okno na płaski i pusty krajobraz. Step, step, step. Po horyzont. Kiedy opuszczali Moskwę, mijali lasy, miasteczka, kołchozy. Teraz tylko z rzadka pojawiały się jakieś na wpół zrujnowane zabudowania, ze stojącymi obok zajeżdżonymi ciężarówkami z demobilu.
Za co siedział? Za tę kurwę, swoją matkę. Natalia Hryniewicz. To ona odebrała mu godność i poczucie braterstwa, jakie dała mu Armia Czerwona. Kiedy wtedy, w Bagram, wyszło na jaw jego pochodzenie, od razu wywalili go z desantu. Dostał przydział do zwykłej piechoty. A więc najbardziej pogardzanego rodzaju wojsk w całej armii. I to w okręgu nad chińską granicą, gdzie nawet psy dupami szczekają, a żołnierzami są Tadżycy, Uzbecy, Kałmucy, Czeczeni, Nieńcy i Buriaci, którzy nawet rosyjskiej mowy nie znają.
Takiego upokorzenia nie był w stanie udźwignąć. Zwolnił się do cywila wściekły, zły, pełen nienawiści. Najpierw pił przez tydzień w Duszanbe, niedaleko afgańskiej granicy, a kiedy w pijanym widzie rozbił butelkę na głowie któregoś z miejscowych watażków, jakaś litościwa dusza wstawiła go – pijanego jak bela – w pociąg do Wołgogradu. Tam z kolei ledwo wyszedł na peron, a już okazało się, że ma kumpli. Takich samych jak on osieroconych afgańców. Ani się więc obejrzał, jak napadał na ciężarówki, wymuszał haracze i wywoził do lasu niewypłacalnych dłużników. Żył jak zwierzę. Z dnia na dzień. Od jednej flaszki do drugiej. I od jednego pociągnięcia cyngla do kolejnego. Nie bał się niczego, niczego nie cenił. Było mu wszystko jedno. Kazali zabijać – zabijał. Mówili: połam mu ręce. Łamał. Aż w końcu zgarnęła go milicja. Za jakąś duperelę, nie pamiętał nawet dokładnie. Był przecież pijany.
Na rozprawie powiedzieli, że zrobił z kogoś kalekę. Złamał kręgosłup, skazał na inwalidzki wózek. Dwa lata kolonii karnej o zaostrzonym rygorze skwitował wtedy wzruszeniem ramion.
Odsiadka jednak dobrze mu zrobiła. Po pierwsze, otrzeźwiał. Po drugie, zdobył szacunek starych worów. Dzięki recydywistom zrozumiał, że bycie wściekłym i złym wcale nie musi oznaczać samotności. Więcej! Dotarło do niego, że robiąc to, co umie – bijąc, łamiąc, zabijając – może należeć do silnej i budzącej respekt struktury. Znów mógł być dumny. I znowu miał braci. A także… ktoś mu wydawał rozkazy. Życie się wyprostowało, nabrało starego rytmu. Znowu służył. Robił to, czego go nauczono. Prawie jak w armii. Prawie. Bo jednak w głębi serca czuł do siebie jakąś pogardę. I za to też nienawidził tej nieczułej, oszukańczej kurwy, która go urodziła!
Wyszedł z łagru, mając już gangsterski przydział. Zainteresowało się nim Bractwo z Sołncewa. Najsilniejsza grupa bandycka w Moskwie i pewnie w całym kraju. Przyjechał więc na Dworzec Białoruski u wylotu ulicy Gorkiego z biletem w jedną stronę. A pod wokzałem2 już na niego czekała – ignorując wszelkie zakazy parkowania, zatrzymywania się i czego tam jeszcze – czarna beemka siódemka z Pietią za kierownicą.
To było latem. A teraz jest jesień. Co robił przez minione pół roku? Jasne jak słońce – bił, tłamsił, mordował. Ale nie tak jak przed odsiadką. Obecnie w jego życiu nie było już miejsca na bezmyślną prowizorkę ani improwizację. Mówili mu – jedź tu i tu, wsadź tego i tego do bagażnika. Wywieź do lasu, postrasz, przyłóż parę razy pałą. Ale bez większych obrażeń, facet ma wyjść z tego na własnych nogach. A potem powiedz mu, że od przyszłego tygodnia ma nam płacić tyle i tyle, co miesiąc.
Proste, jasne, bez niedomówień. Wykonywał rozkazy, zarabiał garściami kapustę, jeździł audi 80, które na moskiewskich ulicach budziło respekt. Mieszkał w jakimś bloku w pobliżu jednej z miejskich obwodnic – Sadowego Kolca. Był jednym z wielu żołnierzy Sołncewskiej Braci. Tyle że dwukrotnie od większości z nich starszym. Przekroczył już czterdziestkę! Nie miał więc zbyt wielu kumpli. Rzadko brał udział w szalonych rajdach po mieście, w czasie których polewało się dziewuchy szampanem, piło wódkę z kryształowych kieliszków, jadło kawior łyżkami, a potem pieprzyło „towary” na tylnych kanapach merców, beemek, audików i volkswagenów pozostających często wciąż jeszcze na niemieckich blachach. Trzymał się trochę na uboczu. Nie szastał forsą, nie chlał na umór, nie zmieniał dziewczyn co wieczór. Nie licząc drobnych romansów, miał przykukaną jedną. Irinę. Całkiem fajną. Niedużą, piersiastą, z fajnym tyłkiem. A najważniejsze, że małomówną – pół Rosjankę, pół Czeczenkę, która tak jak i on, od niedawna i nielegalnie mieszkała w Moskwie. Zamiast więc brać życie garściami, Borys czekał, co wydarzy się dalej. Przyglądał się tej małej armii, do której należał. I wreszcie spotkała go nagroda. Pierwsze poważne zadanie.
– Łatwizna. – Porysowany określił je tego ranka jednym tylko słowem. – Jedziemy pod Woroneż odebrać od Dagestańczyków kilka worków haszyszu. Mała transakcja, bo to tylko nawiązanie handlowych kontaktów. Kupujemy od nich po raz pierwszy, mają dobrą cenę, ale trzeba będzie sprawdzić towar. Podjeżdżamy więc, ważymy worki, pakujemy je do mojego bagażnika, płacimy i wracamy do domciu.
– Nie za dużo nas na taką prostą robotę? – zdziwił się Lońka.
– Mówiłem, z tamtą grupą robimy handel po raz pierwszy – w głosie Porysowanego zabrzmiała irytacja. Szef nie lubił dociekliwych pytań. – Trzeba się trochę pokazać. A poza tym… to czarni. Z Kaukazu. Nie nadążysz, co takim dzikusom może wpaść do głowy.
Z zamyślenia wyrwała go zmiana w pracy silnika. Pietia nie piłował go już na najwyższych obrotach. Zwolnił, wrócił na prawy pas, zredukował. Borys wyciągnął szyję i ponad potężnym karczychem Lońki, dojrzał mercedesa Porysowanego skręcającego w jakąś polną drogę. Prowadziła polem zgniłej, przez nikogo niezebranej kapusty do piętrzącego się w odległości dwóch-trzech kilometrów wysokiego, betonowego elewatora zbożowego.
– No to dojechali nareszcie – przeciągle ziewnął Wasia.
– Nareszcie przyjdzie rozprostować gnaty – dorzucił sennym głosem Lońka.
Borys mocniej ujął spoczywający na jego kolanach krótki szturmowy karabinek AKS-74U. Ulubiona broń desantowców i specnazu. „Zabawka dla pedałów” – jak krótko określił go kilka godzin temu, jeszcze w Moskwie, Lońka. A Wasia zaraz zaczął kręcić nosem, że Borys zabiera broń do kabiny.
– I tak ciasno, a ty dodatkowo „komina” nam tu dopychasz – burczał. – I jeszcze te magazynki, coś je po kieszeniach poupychał… Tylko w schaba mnie uwierają.
Nic na to nie odpowiedział. Bo i co tu gadać? Wasia, Lońka i Nikołaj, nie mówiąc o Pietce – na kilometr śmierdzieli cywilbandą. Nie mieli pojęcia o walce, umieli tylko łamać gnaty i robić wrażenie. Ich kałachy były stare i pordzewiałe, nieczyszczone od lat. Cud, gdyby zadziałały w potrzebie! Tamci nie zabrali do nich nawet zapasowych magazynków! Mógł się zresztą założyć, że nawet ta amunicja, którą mieli, była stara i zawilgocona. Ale już szczytem głupoty było, że wrzucili broń do bagażnika. Gdyby pojawiły się kłopoty, minęłyby wieki, zanim zdążyliby wygramolić swoje wypasione sterydami cielska z wozu i sięgnąć po broń. Nic jednak nie powiedział. Stał w milczeniu, patrząc na tych ignorantów. Aż w pewnym momencie wyczuł, że ktoś przygląda się i jemu. Odwrócił głowę i natrafił na skupiony, badawczy wzrok Porysowanego. Spojrzenie szefa ześlizgnęło się zaraz z twarzy Borysa na spoczywający w jego dłoni AKS. Broń była naoliwiona, wyczyszczona na błysk. Do magazynka tkwiącego w zamku przyklejony został taśmą drugi taki sam – tak aby w razie czego tylko odwrócić ten zestaw do góry nogami, wsadzić w korpus karabinka i od razu strzelać następną trzydziestką naboi. Porysowany znów spojrzał mu w oczy, a potem nieznacznie skinął głową. Tak, przynajmniej szef wyglądał tutaj na łebskiego faceta.
Tymczasem ich auto skręciło w dziurawą jak radziecki budżet i pooraną koleinami drogę. Mercedes Porysowanego zatrzymał się i usłużnie puścił ich przodem.
„Jak rasowy dowódca” – pochwalił go w myśli Borys. „Tylko idiota idzie do ataku przed żołnierzami”.
Przez następne minuty telepali się przez zeschłe błoto, a amortyzatory beemki jęczały od zbyt wielkiego obciążenia. Lońka rzucił jakimś żartem, że dziury to on lubi tylko w babskich piczkach, Wasia mu odpowiedział, że i tyłeczki takich chłoptasiów jak Pietia są nie do pogardzenia, Nikołaj rubasznie rechotał. Borys milczał. Przeszukiwał wzrokiem każdy szczegół. Okolica wyglądała na opuszczoną.
W końcu objechali bokiem elewator – rząd górujących nad okolicą betonowych wież trzydziestometrowej wysokości – i skręcili na wielki plac. Po prawej brązowy od rdzy trup przedpotopowego, gąsienicowego jeszcze ciągnika, czterdzieści metrów za nim piramida starych blaszanych beczek. Po lewej stara jak świat ciężarówka ZiŁ bez kół stojąca do nich tyłem, za nią magazyn. Zaraz, zaraz. Ciężarówka miała nową plandekę! Czy to nie dziwne, że unieruchomiony od lat wóz ma pakę zakrytą brezentem, w którym nie zrobiła się nawet jedna dziura? Borys dokładniej zlustrował okolicę i natychmiast zobaczył więcej szczegółów. W szoferce traktora ktoś siedział. Zza beczek wystawała czyjaś noga. Zza brezentu ziła wysuwały się lufy karabinów.
– Zasadzka! – ryknął, szarpiąc klamkę drzwi i wypadając z wciąż jadącego dość szybko auta. Skoczył tak, jak go uczono w desancie. Tyłem do kierunku jazdy, plecami w próżnię – tak aby jak najszybciej wytracić prędkość. Dzięki temu nawet się nie przewrócił. Tylko zatoczył, a potem przeładował i wycelował w faceta z koparki.
Nie zdążył jeszcze wystrzelić, a już powietrze przeorały długie serie. Walili z ciężarówki, zza beczek i z kabiny ciągnika. Uszy rozdarł natychmiast jazgot kilkunastu luf, a karoseria beemki zamieniła się w durszlak.
Borys nie przyglądał się temu. Wycelował i krótką serią zmiótł strzelca w traktorze. Potem puścił się biegiem, omijając maszynę od tyłu – tak, aby jej korpus skrył go przed potencjalnym ostrzałem. Niepotrzebnie się martwił. Napastnicy wciąż w uniesieniu zamieniali ich auto w stos pokrwawionych, dymiących blach. Kiedy więc ominął ciągnik i wciąż nie zwalniając tempa, pobiegł od tyłu do piramidy beczek, zastał tamtych akurat w momencie wymiany magazynków. Spostrzegli go, kiedy był już kilkanaście metrów od nich. Powiększone strachem oczy. Wąsko zaciśnięte usta. Dygoczące dłonie usiłujące szybciej wepchnąć magazynki w korpusy kałasznikowów. Za późno. Puścił w nich długą serię. Na tak małym dystansie kule jego AKS miały straszną energię. Zostawił za sobą same trupy.
Biegł dalej, jednym ruchem przekładając swój magazynek. Szerokim łukiem okrążył plac, zbliżając się do ciężarówki z przeciwnego kierunku do tego, z którego nadjechało ich bmw. Tamci połapali się już, że coś tu nie gra. Że nie wszystkich udało im się dopaść i ktoś robi im na tyłach koło pióra. Jeszcze jednak go nie dostrzegli. Unosili poły plandeki, wypatrywali za traktorem i beczkami, wołali coś do kamratów. Borys tymczasem był trzydzieści, dwadzieścia pięć, dwadzieścia metrów od ziła. Wystarczy. Nie celując specjalnie, wywalił wszystkie trzydzieści pocisków w brezent. W środku się zakotłowało, wzbił się skowyt, jęk, chaotyczne wystrzały. A on, stojąc w rozkroku, odrzucił podwójny magazynek, załadował następny i posłał im kolejną długą serię. Wrzaski ze środka ucichły. A więc znów zmiana magazynka i ostrożnie, na palcach, podszedł do dziurawej jak sito burty ciężarówki. Końcówką lufy uniósł dymiącą jeszcze plandekę i zajrzał do wewnątrz. Sześć ciał. Wykręconych w agonii, skrwawionych, zmasakrowanych. Trzy się jeszcze ruszały, przestawił więc na pojedynczy ogień i bach! bach! bach! – zakończył sprawę.
Uff. Najgorsze za nim. Najgorsze? A co z magazynem? Ci dranie mają tam pewnie odwody. A efekt zaskoczenia już minął. Na placu boju pozostał sam i, jeśli chciał przeżyć, musiał wejść do nich do środka, żeby wytłuc gadziny. Skryty za ciężarówką zastanawiał się właśnie, jak tego dokonać, kiedy zmurszałe skrzydła magazynowych drzwi odskoczyły na boki, rozpadły się na pojedyncze deski i kreśląc w powietrzu malownicze fikołki pospadały na ziemię.
Z trzewi budynku na plac wypadło auto. Fiu, fiu! Nie byle jakie! Ciężki, terenowy mercedes klasa G. Rycząc motorem, przeciął plac i od razu skręcił do drogi wiodącej ku szosie.
Borys natychmiast wpakował w niego całą serię, ale wóz oddalał się tak szybko, że błyskawicznie wyszedł z zasięgu jego krótkiego karabinka. Na mocnej karoserii „niemca” kule tylko zagrzechotały i odbiły się w niebo rykoszetami.
– Uszedł, gad – zaklął.
Ale… No tak, w całym tym zamieszaniu kompletnie zapomniał o aucie Porysowanego. Jego coupé stało na drodze, utrudniając tamtemu wyjazd. To jednak żadna przeszkoda dla mocarnego terenowca! Merc skręcił, żeby ominąć przeszkodę, z bocznego okienka wysunęła się lufa kałacha… I wtedy coś od strony Porysowanego zasyczało, błysnęło, sypnęło iskrami i ognisty promień uderzył w burtę terenowca. Wóz jakby spuchł, jakby wypełnił się białym światłem, a potem w grzmocie odbijającym się echem od betonowych ścian elewatora rozleciał na dymiące ochłapy.
– A to spryciarz na cztery kopyta kuty! – szeroko uśmiechnął się Borys. – Miał ze sobą granatnik przeciwpancerny!
Wracali do Moskwy wciąż nabuzowani adrenaliną i testosteronem. Nie było już szefa i jego żołnierza, ale dwóch równorzędnych wojowników. Na placu i w szczątkach terenowca naliczyli piętnaście trupów. Piętnaście! A przecież pokonali ich tylko we dwóch.
– Teraz już pieprzone Papuasy wiedzą, że jak wkurzysz Rosjanina, to zobaczysz Tatara – roześmiał się Porysowany. – Rany, aleśmy im dali w pizdu!
– Cud-strzelanka! – zgodził się Borys, w tej euforii zapominając nawet, że z tym Rosjaninem to w jego przypadku nie ten tego.
– Strzelanka? To nie strzelanka, to rozpierducha!
– Dostali za swoje. Po co cwaniakowali?
I tak przekrzykiwali się, jadąc i wciąż poklepując po plecach. Bo bez dwóch zdań, akcja zakończyła się sukcesem. Dagestańczycy dwa razy pomyślą, zanim znów zechcą obrabować Braci z Sołncewa. I choć Porysowany i Borys nie znaleźli u nich haszyszu, to za magazynem natrafili na kilka niepotrzebnych już tamtym luksusowych samochodów, zdobyli mnóstwo broni (ta akurat była w Związku Radzieckim tania jak ukraiński barszcz, ale zawsze), a przede wszystkim wysłali w świat mocny przekaz: Lepiej z nami nie zadzierać!
Stracili wprawdzie czterech ludzi, ale, Bożeż ty mój!, cóż to właściwie za strata?! Przecież w pięknej, długiej i szerokiej stranie3, jaką jest Kraj Rad, w takich tucznikach można przebierać jak w ulęgałkach!
– Byłeś jak Rambo – zarechotał Porysowany. – Zasłużyłeś, żeby osobiście wręczyć woreczek z uszami tamtych, co żeśmy je poobcinali, Wujkowi Siemce.
– Temu Siemce? Naprawdę?
– A temu, temu – wesoło zagruchał szef. – Siemion Siemionowicz Anafiejew, bohater wojny ojczyźnianej, odznaczony za szturm Berlina i krzewienie w bratniej Polszy władzy ludowej. A po wojnie jeden z czterech Braci rządzących naszym pięknym Sołncewem!
Zapadła chwila ciszy zakłócana tylko basowym mruczeniem silnika.
– Dziękuję, Porysowany.
– Mam na imię Andriej.
– Borys.
– Więc słuchaj, Borys. Ty mi nie dziękuj. Zasłużyłeś sobie. I powiem ci więcej. Przed tobą i przede mną świetlana kariera. Bo świat się zmienia. Teraz, wraz z tą całą zasraną pierestrojką Gorbaczowa, właśnie nadchodzi czas dla takich wilków jak my.
* * *
Wujek Siema mieszkał w swoim starym, pozbawionym wielkich wygód mieszkaniu na podmoskiewskim Sołncewie. W dzielnicy pomiędzy lotniskiem Wnukowo a Portem Południowym, przy głównej trasie na zachód, czyli na Ukrainę.
Oficjalnie urzędował jednak w świeżo załatwionej mu przez chłopców z KGB daczy w ekskluzywnym Srebrnym Borze. Dlaczego państwowy aparat bezpieczeństwa fundował worowi willę? O to nikt nie pytał. Ważne, że w domu Wujka Siemy odbywały się takie balety, o których długo rozmawiano w elicie miejskiego półświatka. Tancerki z Teatru Bolszoj, kawior z dorzecza Wołgi, mięso z łosiów upolowanych w tajdze. Strumienie wódki, fontanny szampanskoje, a wśród gości – aktorzy, pułkownicy, aparatczycy średniego szczebla. No i oczywiście mafia.
Kiedy dotarli tam późnym wieczorem, dom tętnił życiem. Chłopcy przy bramie byli już uprzedzeni o ich przyjeździe – Porysowany zadzwonił do Anafiejewa z automatu przy mijanej po drodze poczcie i zdał relację z wydarzeń pod Woroneżem.
Wujek Siema był niewysokim, ale trzymającym się prosto starszym człowiekiem o przenikliwym wzroku i równo przyciętych, wciąż gęstych wąsach. Borys wyprężył się przed nim na baczność, a on dobrodusznie odparł: „Spocznij”.
Potem przez dłuższą chwilę lustrował gieroja, którego Porysowany nie mógł się przez telefon nachwalić. Aż w końcu spytał:
– Żołnierz?
– Tak jest! Sto trzecia gwardyjska!
– Stopień?
– Starszy sierżant.
Anafiejew z aprobatą pokiwał głową. A potem, zanim odwrócił się i odszedł, zdążył jeszcze powiedzieć:
– Potrzeba nam takich jak ty. Idź teraz się upić. Od jutra twoje życie zmieni się nie do poznania.
* * *
Rozkaz to rozkaz. Borys schlał się jak świnia. Mgliście pamiętał, że tańczył, a potem obejmowały go jakieś nagie kobiece ramiona. Następnie znów pił, robił prysiudy, a przed oczami majtały mu czyjeś gołe cycki, do których krzyczał gromko urrrra! Aż w końcu padł, a jego bezwładne ciało zapakowano do samochodu. I wywieziono pod adres, który z trudem wydukał kierowcy. Kompletnie nie pamiętał, że podał nie swoją ulicę, lecz tę, przy której mieszkała Irina.
Obudził się w pokoju, który dzieliła z koleżanką ze studiów na Moskiewskim Uniwersytecie Łomonosowa. Imienia ani twarzy koleżanki nie pamiętał – dziewczyna miała dość zdrowego rozsądku, by znikać zawsze, kiedy się tu pojawiał.
– Zabalował mój książę, oj, zabalował – uśmiechnęła się Irina, dając mu sok z ogórków.
Wypił duszkiem cały słoik, beknął, otarł wąsy, następnie przyciągnął ją do siebie i pocałował.
– Fu! Śmierdzisz wódką i obcymi babami! – odepchnęła go, udając, że się za to gniewa. – A ja cię wczoraj przez cały dzień szukałam. Nowinę mam.
– Nowinę? – powtórzył bez zainteresowania, bo bardziej go zaciekawił wypchany jej piersiami sweterek.
„Do licha” – pomyślał. „Walka to rzeczywiście najlepszy afrodyzjak. Piłem i dupczyłem przez całą noc, a teraz… znów bym pociupciał. I znów się napił”.
Pogładził ją po okrągłym policzku, wplótł palce w czarne i grube jak druty włosy, a potem zacisnął dłoń w kułak i mocno ją do siebie przyciągnął.
– Nie nowin, a ciebie mi się chce – jego słowa paliły ją żarem.
Mimo to zachichotała, wywinęła się jakoś, odsunęła.
– Naprawdę nie jesteś ciekawy? Może się ucieszysz?
Popatrzył na nią surowo, lekko już podrażniony tymi gierkami.
– No to mów!
Wtedy Irina sama się do niego przytuliła. Wyminęła jednak jego głodne usta i przycisnęła bok twarzy do szerokiej klaty. Jej włosy pachniały owocami pomarańczy, a skóra była biała jak śnieg na stokach Kaukazu. Przez palący dreszcz pożądania przypomniał sobie, że kiedyś mu mówiła, że pochodzi z wioski nad rzeką, która wypływa z samego serca gór. Z doliny, która wiosną rozkwita jak rajski ogród, a zimą spowija się w głębokim na półtora metra puchu. Ale co go to właściwie obchodziło? Chciał jej ciała, nie opowiastek. Nie potrzebował poznawać historii jej rodziny, pochodzenia, słuchać o marzeniach. Była jego kobietą do pieprzenia. Ulubioną, owszem, ale nic ponadto. Wiedział, że gdy wreszcie po jakimś czasie Irina mu się znudzi, wymieni ją na inną bez chwili wahania.
– No wystękaj to wreszcie i wyskakuj z tego swetra!
Wtuliła się w niego jeszcze mocniej, bardziej kurczowo zacisnęła na nim paluszki.
– Będę… Będziemy mieli dziecko.
Jakby piorun w niego strzelił.
– Co? Co ty mówisz, do diabła?
Odskoczyła jak oparzona. Nie spodziewała się takiej reakcji. Borys tymczasem piętrzył się nad nią jak góra. Zły, wściekły, wybałuszający oczy.
– Ty dziwko! – darł się. – Coś ty sobie w tym ptasim móżdżku ubzdurała? Że wrobisz mnie w bachora? Mnie? Mnie?! Ty w ogóle wiesz, kim ja jestem, szmato?
Skuliła się, podciągnęła kolana pod brodę. Próbowała zniknąć, stać się niewidzialna. Było jednak za późno. Borys, któremu nie wystarczyły te wszystkie straszne słowa, którymi ją zasypywał – schylił się, szarpnął za włosy, uniósł, by zaraz zdzielić ją na odlew w twarz. Upadła, krwawiąc z nosa i uszu. Wtedy ją kopnął. Raz, drugi, trzeci. W głowę, w piersi, w brzuch. Zabrakło jej tchu, ciało przeszył ból, w uszach zaświergotały rozpaczliwe dzwonki. I znów cios, i jeszcze raz.
– Wykopię z ciebie tego bękarta, suko.
Traciła już przytomność, kiedy grad ciosów nagle ustał. Z najwyższym trudem uniosła oczy. Borys stał nad nią oniemiały, z zaskoczoną miną.
– Bękart – powtórzył własne słowo, smakując je tak, jak się smakuje dawno już zapomnianą potrawę z dzieciństwa. – Bękart. Przecież… Przecież to ja. Ja jestem bękart.
Osunął się na kolana, skrył twarz w dłoniach, jego plecami zatrząsł szloch. A ona podczołgała się do niego, dotknęła pokrwawioną ręką głowy, pogłaskała. Nie reagował. Wciąż płakał. Mimo więc, że całe ciało pulsowało jej bólem, przytuliła się do niego. Mocno. Z całą siłą płynącą z jej zakochanego, przywiązanego do tego jasnowłosego boga jak pies do swego pana serca.
1 – Grupa, gang (ros.).
2 – Dworzec (ros.).
3 – Kraina, kraj (ros.).
SIERPIEŃ 1989, MOSKWA, DOM HANDLOWY GUM, OKOLICE KREMLA
Borys
Patrzył na chudziutką, ale nad wiek wysoką dziewczynkę i oczu nie mógł oderwać. Ubrana w różowe pończoszki, różową spódniczkę i śliczną bufiastą bluzeczkę przyciągała uwagę innych kupujących, a niedostępne zwykle i obrażone na cały świat sprzedawczynie machały do niej zza swoich stanowisk. Ona jednak nic sobie nie robiła z tych powszechnych oznak sympatii, tylko skakała po sklepie na swych chudych nóżkach i energicznie rozglądała się na wszystkie strony. Kiedy kręciła główką, jej dwa warkoczyki koloru ciemnej miedzi zabawnie bujały się na wszystkie strony. Śmieszna, energiczna, ciekawa świata. Kochana iskierka. Jego córeczka Wiera.
Borys toczył się za małą jak ciężki czołg „Josef Stalin”, a wzrok sprzedawczyń natychmiast przeskakiwał na niego. Wysoki, ubrany w białe garniturowe spodnie i czarną marynarkę, pod którą cieszyła oczy jedwabna koszula w wielobarwne kwiaty. Jej guziki rozpięte były niemal do połowy, odsłaniając szeroką, pokrytą jasną sierścią klatę i – oczywiście – gruby na dwa palce złoty łańcuch z krzyżem wielkości małego czekana. Od wyjścia z łagru mocno mu się przytyło i ważył teraz prawie sto trzydzieści kilo. Część tej masy poszła w napompowane na siłce mięśnie, ale większość zasiliła spore, piętrzące się przed nim brzuszysko.
Nikt natomiast nie zwracał uwagi na drepczącą za nim niziutką, czarnowłosą kobietę taszczącą siaty z ubrankami, zabawkami i niemieckimi słodyczami kupionymi w okupujących wszystkie chodniki stoiskach. Irinie jednak niczyj podziw nie był potrzebny. Miała swego Borysa. Fakt, że tylko od czasu do czasu. Wpadał do nich raz, dwa razy w miesiącu. Zabierał małą do wesołego miasteczka, obsypywał podarunkami, nosił na rękach i chwalił się nią przed kolegami – takimi samymi jak on olbrzymami o nalanych karkach i zimnych jak lód oczach.
– Wierka! No Wieroczka, chodź do taty – ponad sklepowy gwar wzniósł się jego ciężki baryton.
– Co mówisz, papoczka? – Mała zakręciła się w miejscu, a potem jednym susem skoczyła mu na ręce. Grube, obwieszone złotymi pierścionkami i grubymi kajdanami bransolet dłonie delikatnie uniosły ją w górę, a potem w kierunku długiej kolejki ludzi cierpliwie czekających do stoiska z pluszakami.
– Chcesz takiego misia? – Borys wskazał wysoką na metr zabawkę z pocieszną mordką, którą ekspedientka pakowała właśnie do kartonu jakiemuś całkiem postawnemu jegomościowi.
– O, tego. – Borys wszedł przed mężczyznę, odepchnął go barkiem od lady i bezceremonialnie wyjął miśka z pudełka.
– Ale nie mam ich więcej. Ten pan wziął ostatniego – wyjaśniła sprzedawczyni.
– No jak? Podoba ci się? Bierzemy? – Borys zdawał się w ogóle tamtej nie słyszeć.
Wierka marszczyła czółko, wyciągnęła buzię w dzióbek. Wahała się. Kolejka cierpliwie czekała. I tylko w odsuniętym przez cielsko Borysa mężczyźnie coś pękło.
– Powiedziała wam kobieta, obywatelu – zwrócił się do pleców intruza. – Ja biorę misia!
Borys nawet nie drgnął. Wciąż słodko wpatrywał się w buziunię dziewczynki:
– Ładny, prawda? Tatuś ci go kupi. – Ręka w pierścieniach i kajdanie zniknęła na moment w kieszeni spodni, by za moment wypłynąć z grubym jak nadgarstek rulonem pieniędzy.
– Ile za misia? – spytał sprzedawczynię.
Tamta zerknęła niepewnie na oblewającą się karmazynem twarz odepchniętego klienta i wydukała:
– Osiemdziesiąt rubli.
– Macie tu dwieście – odwinął jej kilka banknotów, poruszając rękami tak swobodnie, jakby w ogóle nie obciążało ich siedzące dziecko. – A dla tego grażdanina… – po raz pierwszy odwrócił się do stojącego za nim – setka odstępnego.
– Nie chcę twoich pieniędzy, wieprzu! – wybuchł w końcu upokorzony mężczyzna. – Won na koniec kolejki!
Twarz Borysa stężała wprawdzie, ale nawet nie spłynął z niej uśmiech, kiedy w odpowiedzi wbił swój gruby palec w oczodół tamtego. Coś chlupnęło i zachrzęściło. Ciało mężczyzny zadrżało, jakby przeszył je prąd. Zaskoczenie było jednak tak duże, że zaatakowany nawet nie krzyknął. Z jego ust tylko ze świstem uleciało powietrze. A sekundę później na jego kołnierz wypłynęło oko, wciąż trzymające się wnętrza głowy na jakichś krwawych farfoclach.
Ekspedientka pobladła, kolejka zafalowała, ranny człowiek stał osłupiały, macając z niedowierzaniem swój pusty oczodół. Jeszcze nie poczuł bólu, nie otrząsnął się z szoku. Tak samo jak skamieniali ze zgrozy gapie. I tylko Wierka niczego nie zauważyła. Za bardzo była wpatrzona w swego cudownego papoczkę i trzymanego w rączkach misia.
– Nie nie chcę – powiedziała w końcu. – Przecież kupiłeś mi już dwa podobne. Nie pamiętasz?
– Nie to nie. – Borys posłał cofającej się krok za krokiem sprzedawczyni przepraszający uśmiech, a potem zgarnął z lady pieniądze i ruszył dalej. Wypuszczony z małych rączek miś spadł na podłogę, człowiek z wyłupionym okiem opadł na kolana, popiskując jak rozjechany przez auto pies. Kiedy znikali w rozstępującym się przed nimi tłumie, gonił ich narastający, wibrujący cierpieniem krzyk.
Niespiesznie zeszli szerokimi schodami opadającymi koliście między kolejnymi antresolami. Wszędzie – na piętrach powyżej i poniżej płynęła rzeka ludzi. Kupujących były tysiące, towarów znacznie mniej, ale to zdawało się nikomu nie przeszkadzać. Obywatele i obywatelki stolicy roili się w tym miejscu jak pszczoły, którym wystarcza to, że czują nawzajem swoją obecność.
Wierka, oczywiście, znów biegła przodem. „Co za dziewczynka!” – myślał z równie często występującym u niego, co śnieg na Saharze rozrzewnieniem. „Nurkuje w tym tłumie jak sardynka w oceanie. I nic się nie boi, nikogo nie wstydzi”.
– Tatusiu! Idziesz? – wyrwał go z rozmyślań jej wesoły głosik. – No co tak wolno! Pamiętasz? Obiecałeś mi jeszcze lody!
– Będą lody! – obiecał i obejrzał się na Irinę. – Żwawiej, żwawiej, kobieto!
Sam nie pojmował, co się z nim działo. Dlaczego topniał niczym lód w bani na sam dźwięk głosu córeczki, błysk spojrzenia tych jej wielkich zielonych oczu. Czemu czasami, w samym środku pijackiej orgii, z dziwką na kolanach i wiernymi sołncewskimi brachami u boku, nagle ją sobie przypominał. Czy poszła spać? Czy o niego pytała? Czy nie przyplątał się katarek?
Wierka była dla niego jak plamka słońca w głębokim cieniu. Jak iskierka zdmuchnięta z pożaru, która wiruje i tańczy na tle nocnego nieba. Borys kochał pożary i lubił żyć w mroku. Ona jednak, choć taka mała i bezbronna, miała moc przeciągania go na stronę światła. Do nieznanego świata całusów i uśmiechów, głupawych, ale chwytających za serce piosenek typu Pust’ wsiegda budiet sołnce4 oraz ściskającego gardło wzruszenia na dźwięk prostych słów: „Kocham cię, tatusiu”.
„Szczęście, że mała nie widziała, jak tamtemu wyłupiłem oko” – powinszował sobie w duchu. „A to głupi chuj, że mnie zdenerwował przy córce! Przez takich prostaków dzieci mają później nocne koszmary”.
Szybko jednak przestał myśleć o zajściu przy stoisku z pluszakami. Cieszył się na wspólne popołudnie z małą, a nawet – pal sześć! – z tą niemrawą i roztytą od czasu ciąży Iriną. A poza tym – gruba czy nie gruba, najważniejsze, że była dobrą matką. Spróbowałaby nie być, zresztą! Stworzyła Wierce uroczy dom z różowym pokojem dziecięcym regularnie zasilanym prezentami od taty. No dobra, fakt, wszystko w życiu Iriny i Wiery było prezentem od Borysa. Mieszkanie, przychylając się do jego niedwuznacznej sugestii, dał ze swych zasobów sam przewodniczący moskiewskiej Spółdzielni Handlu Detalicznego. Piękne, aż dwupokojowe, a do tego położone niedaleko okalającego Kreml i plac Czerwony Bulwarowego Pierścienia. Milicjanci z pobliskiego komisariatu – Kola i Paszka, tak się składa, że akurat opłacani przez Sołncewo – mieli przykazane, żeby często patrolować okolicę i gonić żebraków, pijaków czy chuliganów. A sprzedawczyni ze sklepu „za żółtymi firankami”, za drobną opłatą stanowiącą dwukrotność jej miesięcznej pensji, przynosiła Irinie najlepszą wołowinę, jajka, sery, biały chleb, masło i konserwy. Rzecz jasna, dziewczynka potrzebowała także owoców. Najlepszych, a więc tych z Rynku Gruzińskiego. Nie było jednak mowy, żeby Irina – jeszcze, nie daj Boże, z jego córeczką – włóczyła się między straganami prowadzonymi przez czarnych z Kaukazu. Ten problem Borys rozwiązał, polecając swoim zblatowanym milicjantom raz w tygodniu jeździć na rynek radiowozem, konfiskować ulubione pomarańcze Wieroczki, a także jabłka, granaty i winogrona, a potem podrzucać Irinie siedmiodniowy zapas do domu.
Po chwili wyszli na chodnik przed GUM-em. Parę metrów od wejścia, pod zakazem parkowania, stała jego czarna beemka z dwoma zamkami w drzwiach. Pierwszy, ten w klamce, był fabryczny. Oczywiście Borys nie miał do niego kluczyków. Drugi, bezpośrednio w blasze drzwi, został osadzony przez ślusarza w dziupli na Sołncewie. O samochód oparty był Kola. Wielką, okrągłą czapkę z czerwoną gwiazdą zsunął z czoła na tył głowy i opierając się o maskę, wystawiał twarz do słońca. A to piekło niemiłosiernie. Późne lato w Moskwie było gorące i suche.
– Paszoł won z karoserii, bo do rzopy nakopię – Borys wesoło zagadał do milicjanta.
– Dzień dobry, wasza błagarodie5 – odważył się zażartować mundurowy. – Od razu poznałem ten samochód. Piękna sztuka.
– Jak będziesz grzeczny, piesku, to za pół roku ci go oddam – powiedział Borys, sadzając Wierkę, tak jak lubiła najbardziej – na przednim fotelu obok kierowcy. – No, mów prędko, bo zajęty jestem – wyprostował się i spojrzał już mniej przychylnym okiem na milicjonera. – Masz jakąś sprawę, czy tak tylko przyszedłeś froterować mi maskę dupskiem?
– Pan Porysowany dzwonił godzinę temu.
– Do was? Na komisariat? – zaśmiał się Borys, bo wizja gangstera telefonującego do stróżów prawa nawet jego bawiła.
– No wiadomo… Jak kłopot, to milicja pomoże.
– Dobra, nie filozofuj. Czego chciał?
– Znaleźć was jak najszybciej.
– I?
– I wiadomość przekazać.
– Człowieku, przestań mi grać na nerwach, bo…
– Macie natychmiast stawić się w Srebrnym Borze.
– U Wujka Siemy? – zdziwił się, bo członek Wielkiej Czwórki zarządzającej coraz potężniejszym Sołncewem rzadko zapraszał do siebie nawet takich „wyższych funkcyjnych” jak Borys.
– A ja wiem? – żachnął się glina. – Prosty sierżant jestem!
Borys chciał jeszcze o coś zapytać, ale z GUM-u wypadła ekspedientka od misiów.
– Towarzyszu lejtnancie! – krzyknęła, niemal wczepiając się w wielkie, osuwające się z chudych ramion Koli epolety. – To on! – oskarżycielsko wskazała na Borysa palcem. – To on dopiero co ciężko okaleczył człowieka!
– Cicho babo, cicho – dobrodusznie zwrócił się do niej oskarżony. – Nie piereżywajtie6. Jeszcze dziecko mi wystraszycie.
Kobietę zatkało. Wierka patrzyła ze zmarszczonymi brwiami przez przednią szybę na tatusia. Chyba usłyszała, że przez wujaszka Kolę ukochany papoczka nie zostanie dziś z nimi. Irina w milczeniu, z obojętnością jucznego muła, pakowała zakupy do bagażnika.
Kola się wyprostował, obciągnął mundurową bluzę, zerknął przepraszająco na Borysa, a potem surowo spojrzał na kobietę.
– Dokumenty! – huknął.
Tamta cofnęła się o krok, popatrzyła zdezorientowana to na milicjanta, to na uśmiechniętego bandytę, wreszcie odpowiedziała niepewnym głosem:
– Nie mam. Zostały w sklepie. Przecież ja wybiegłam za nim, bo on…
– To wy nie wiecie, że każdy obywatel ma obowiązek na żądanie władz niezwłocznie okazać dokumenty?!
– No wiem, ale ja biegłam za…
– Tym razem wam daruję. Ale ostatni raz! Odmaszerować!
Kobieta zniknęła w mgnieniu oka.
– Miło popatrzeć na triumf sprawiedliwości – zażartował Borys. I nie czekając na odpowiedź krawężnika, wsiadł do samochodu. Ruszył gwałtownie, z piskiem opon i w smrodzie palonej gumy.
* * *
Porysowany czekał na niego przed daczą Anafiejewa. Miał czarne skórzane buty z frędzelkami z przodu, białe skarpetki z napisem „adidas” i zaprasowane w ostry kant czarne spodnie. Upał był taki, nawet tutaj – w pobliżu rzeki Moskwy i wśród strzelistych sosen – że zdjął koszulę i przewiesił ją sobie przez ramię. Widok jego gołego torsu, barków i ramion, a nawet szyi i pleców dobrze tłumaczył nadaną mu ksywę. Ciało Andriuszy, wyłączając jedynie twarz i dłonie, w całości pokryte było niezgrabnymi, więziennymi tatuażami. Gołe baby, rogate diabły, skrwawione noże, skorpiony i tygrysy. A między nimi dziergane nieudolną, pełną ortograficznych błędów cyrylicą napisy informujące, że życie jest piękne, choć krótkie, a on jest tego życia władcą, jako prawilnyj wor w zakonie.
– Co jest, szefie? – spytał go Borys.
– A co ma być? Lato, słoneczko świeci… a resztę to już ci sam Wujaszek opowie.
– Chyba nie idę do odstrzału?
– Ty? W życiu!
Gawędząc sobie w tym stylu, minęli faceta o gębie kretyna-mordercy stojącego na straży głównego wejścia. Jego zadaniem było strzelanie bez ostrzeżenia do każdego, kogo nie znał z twarzy, oraz obszukiwanie wchodzących. Ale nawet on miał dość rozsądku, żeby nie pchać się do tych dwóch z łapami. Zresztą, wiedział, że ich ten przepis nie dotyczy.
– Witaj, Boria, witaj! – Siemion Siemionowicz rozłożył ramiona na przywitanie.
Borys ostrożnie uściskał staruszka. Wciąż wyglądał energicznie i krzepko, ale zrobił się jeszcze bardziej zasuszony. Szyję miał pomarszczoną jak u żółwia.
– Jak tam twoja Wieroczka? Dotarł ode mnie prezent na jej urodziny?
– Tak, Wujku Siema, dotarł, dziękuję. Wysłałem kartkę z podziękowaniami, czyżby jej nie dostarczono?
– Dostarczyli, dostarczyli – życzliwie żachnął się Wujaszek. – A spodobał się jej? Zabawka bardziej dla chłopca niż dla dziewczynki…
– Żartujecie? Blaszany moskwicz na pedały. Ze świecącymi reflektorami. Marzenie! Sam chciałem jej taki kupić, ale cholera, nigdzie nie było.
– Widzicie, a u mnie nie ma rzeczy niemożliwych.
– Wiem, Siemionie Siemionowiczu Anafiejewie.
– Dobrze – klasnął w dłonie Wujaszek, a potem wrócił do dużego biurka z syberyjskiego modrzewia, które stało przy otwartym w tej chwili na oścież balkonowym oknie. – Siadajcie.
Obaj z Porysowanym, który od dawna miał już na sobie koszulę, ani drgnęli.
– Możemy już przejść do interesów?
Zgodnie skinęli głowami.
– Krótko mówiąc… wysyłam was obu do Polski.
– Za granicę? – zdumiał się Borys, który z zagranicznych wycieczek zaliczył tylko jedną – do Afganistanu.
– Kurica nie ptica, Polsza nie zagranica7 – zażartował Wujek Siema. A potem spoważniał i mówił dalej: – Jedziecie dopilnować tam naszych interesów. Pewnie słyszeliście, że Polaczki wybrały sobie nową, burżuazyjną władzę? Póki co, prezydentem jest tam taki jeden generał, którego kojarzę nawet z ichniejszej Pierwszej Armii, w której i ja po wojnie służyłem… ale lada chwila jego też pogonią.
– Szczeniacka ruchawka, jak zwykle – bagatelizował Porysowany. – Nasi poślą czołgi jak swego czasu na Węgry albo do Czechosłowacji i znowu będą jedli nam z ręki.
– Chyba nie tym razem… – posmutniał Wujek Siema. – Niestety, mamy obecnie dupę z uszami, a nie pierwszego sekretarza partii.
– Jakich interesów mamy tam pilnować? – zapytał jak zwykle konkretny Borys.
– O! Dobre pytanie! – ucieszył się Anafiejew. – Otóż Polaki mają u siebie teraz niezłe zamieszanie. A czuję, że będzie jeszcze większe. Bo jak im dać trochę wolności, to oni zawsze od razu zaczynają się prać po pyskach.
Anafiejew przerwał, a oni w pełnym szacunku milczeniu czekali na jego dalsze słowa.
– Ruble transferowe – wypalił.
– A co to takiego? – zdziwił się Porysowany. – W życiu nie widziałem na oczy.
– Nikt nie widział – znowu uśmiechnął się Wujaszek. – Bo to taka umowna waluta, którą mieliśmy w czasach wspólnego rynku między demoludami.
Za oknem odezwała się kukułka, w płynącej sto metrów od daczy odnodze rzeki chlupnęła jakaś ryba. A Siemion Siemionowicz tłumaczył dalej:
– Wyobraźcie sobie, że nasz ZSRS sprzedaje Polsce kilkadziesiąt tysięcy ton ropy. Ale bratnia demokracja nie może za to dobro zapłacić jak wraży imperialiści, dolarami. Co więc nam w zamian dają?
Dwaj piętrzący się przed jego biurkiem mężczyźni zmarszczyli z wysiłku czoła, ale żaden nie odpowiedział. Do czego ten chytry starik zmierzał?
– Za naszą ropę dają nam wieprzowinę! A także mleko, jabłka, no i węgiel.
Zmarszczki na czołach podkomendnych się wygładziły, oczy jednak dalej patrzyły na niego jak sroka w gnat.
– Tylko jak policzyć, ile świńskich półtusz, ile ciężarówek jabłek i wagonów węgla należy się za nasze czarne złoto?
Stojący zerknęli po sobie niepewnie.
– Do wyliczenia takich rzeczy służą właśnie ruble transferowe!
– Aha – powiedzieli bez przekonania.
– Tyle że los tej waluty jest już przesądzony. Kończy się wzajemna wymiana bezgotówkowa, kończy wspólny rynek.
– Wot, bydlaki z tych Polaczków! – wyrwało się Porysowanemu.
– Niczego, niczego – uspokoił go Wujaszek. – Co się stało, to się nie odstanie. Wot, wielka polityka. My jednak możemy na tym zarobić, bo Polska ma wobec naszej radzieckiej mateczki dług w tych transferowych rublach.
– Ile? – spytał natychmiast Borys.
– Czterysta milionów.
– Fiu, fiu!
– W przeliczeniu na amerykańskie dolary.
– O kurwa! – zakrzyknęli równocześnie.
– Nie zapłacą nam tego w gotówce – ciągnął Anafiejew. – Nie mają tyle.
– Mamy wydusić im to z gardła? – warknął Porysowany.
– Jest lepszy sposób – tajemniczo uśmiechnął się Wujaszek. – Mam cynk, że nasz rząd zgodzi się, by dług został spłacony poprzez wymianę towarów. Ale żeby mieć nad tym handlem kontrolę, potrzebna będzie w tej Polsce spółka. Nazwijmy ją… Komaton.
– Komaton?
– Dobra nazwa. Nic nie znaczy, a brzmi. Posłuży do robienia przekrętów na wielką skalę. Tak, żeby większość z tych czterystu milionów popłynęła do nas. Do naszego słonecznego Sołncewa.
– Ale my nie jesteśmy handlowcy! – obruszył się Porysowany.
– Oj, Malowannyj, Malowannyj. No przecież wiem. Wy zabijaki, cyngle, gończe psy.
– Właśnie…
– Przypilnujecie mi na miejscu tego interesu. Handlem zajmą się inni. A przy okazji…
– Przy okazji… – podchwycił Borys.
– Oddacie przysługę naszym przyjaciołom.
– To my mamy przyjaciół?
– Z państwowych służb.
– Myślałem, że oni nas zwalczają…
– Kiedyś tak było, przynajmniej teoretycznie. Ale teraz ich interesy zaczynają się coraz bardziej krzyżować z naszymi.
– Jakie to biznesy?
– Mamy pomóc ich przyjaciołom w Polsce w…
– Przyjaciele naszych przyjaciół są naszymi przyjaciółmi – nieostrożnie odważył się wpaść Wujaszkowi w słowo Porysowany.
– …w przejmowaniu państwowego majątku i zakładaniu prywatnych firm – dokończył Anafiejew, posyłając podkomendnemu takie spojrzenie, że ten aż pobladł.
– A jaki w tym nasz interes?
– Jak zapewnimy tamtym ochronę, chłopcy z Biezopastnosti8 pozwolą nam uszczknąć co nieco z tego eldorado. Zbankrutować jakąś fabrykę, wyprowadzić kapitał z jakiejś spółki, zaciągnąć kredyty pod zastaw jakichś nieruchomości… Tego nie muszę wam chyba tłumaczyć.
– A przed kim ich mamy chronić? Przed ichniejszą milicją?
– Nie bądź śmieszny, Boria. To właśnie są milicjanci. I inne służby. Trzeba odganiać od nich zbójeckie bandy, które jak na pniu rodzą się teraz w Polszy.
– A… rakieterów, worów, bandyterkę – w mig zrozumiał Borys. – Znaczy się, odstrzeliwać tałatajstwo jak kundle?
– Nie tak ostro. Nie trzeba nam wojny. A zresztą, wsiej wódki nie wypijesz, wszystkich Polaków nie ubijesz.
– To jak mamy działać? – nie rozumiał Porysowany.
– Po radziecku. Dwóch, trzech zabić. Bez rozgłosu, żeby tylko wtajemniczeni wiedzieli. Ale w taki sposób, by dobrze czuli, że umierają. Wiecie, bebechy na wierzch i żywcem do piachu. Wszystko filmować, a potem szpulkę posłać kolegom.
– Przestraszą się? – z powątpiewaniem w głosie zapytał Borys.
– Trochę przestraszą, trochę wkurzą… – machnął ręką Siemion Siemionowicz. – Ale zaraz da się im na otarcie łez marchewkę. Zaprosicie najmocniejszych z nich do nas, do Moskwy. Wyprawimy im tutaj takie przyjęcie, że nas pokochają. I wrócą domoj9, nawet nie zauważając, że są już na naszej złotej smyczy.
Zapadła cisza. Za oknem szumiały sosny, Moskwa płynęła w tysiącu wirów i milionie słonecznych refleksów między zielonymi brzegami.
– Na długo nas posyłacie? – cicho zapytał Borys.
– Do odwołania.
– Córę zostawiać żal…
– Nie przesadzaj. Teraz też jesteś dla niej tatusiem tylko od święta – w głosie Wujaszka zabrzmiały zimne tony. – A poza tym będziesz dzieciaka odwiedzać. Póki co, Aerofłot ciągle lata do Warszawy.
– No dobra! – podsumował Anafiejew po krótkiej chwili. – Do roboty. Polskie dziewuchy na was czekają!
Porysowany od razu zrobił w tył zwrot i odszedł. Borys jeszcze zmarudził przy drzwiach.
– Co? Zastanawiasz się, dlaczego ciebie wybrałem? – domyślił się Wujek Siema.
– Porysowany, to rozumiem – odpowiedział z wahaniem. – Prawdziwy szef. Ale ja? Kto ja jestem? Ot, zwykły cyngiel…