Pąki lodowych róż. Tom pierwszy - Zbigniew Zborowski - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Pąki lodowych róż. Tom pierwszy ebook i audiobook

Zbigniew Zborowski

5,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

22 osoby interesują się tą książką

Opis

Kontynuacja bestsellerowej powieści „Trzy odbicia w lustrze”!

Warszawa, grudzień 2014 roku. Anna i Bartek zmagają się z – na pozór – banalnymi problemami. Niedługo na świat przyjdzie ich dziecko, lecz oboje nie są pewni, czy dojrzeli do roli odpowiedzialnych rodziców. Jednak źródło przeżywanego przez nich kryzysu małżeńskiego tkwi również w odległej i zapomnianej przeszłości.

Zosia, babcia Anny, w chwili śmierci pozostawia członkom rodziny złowrogo brzmiącą wiadomość: „Strzeżcie się. Witold powrócił”. Od tego momentu próbują oni odkryć, kim jest ten tajemniczy mężczyzna i jakie konsekwencje wiążą się z jego powrotem. Aby rozwikłać tę niecodzienną zagadkę, muszą na nowo przywołać z pamięci obrazy wojennej zawieruchy…

Zbigniew Zborowski przeplata współczesną historię z tragicznymi wydarzeniami sprzed lat. „Pąki lodowych róż” to opowieść o strachu, utraconych marzeniach, trudnych wyborach moralnych oraz o tym, ile jesteśmy w stanie poświęcić dla tych, których kochamy.

Kolejny tom ukaże się już wkrótce.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 264

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 53 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Anna Grochowska

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ewka1957

Nie oderwiesz się od lektury

Super nie mogę się doczekać dalszych losow
00



Ty­tuł: Pąki lo­do­wych róż. Tom pierw­szy

Co­py­ri­ght © Zbi­gniew Zbo­row­ski, 2025

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2025

Pro­jekt okładki: Mo­nika Drob­nik-Sło­ciń­ska

Re­dak­cja: Jo­anna Brod­nie­wicz

Ko­rekta: Anna No­wak

ISBN 978-91-8076-561-9

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Dla Izy, Bruna i Je­re­miego

CZĘŚĆ PIERW­SZA

TE­RAZ

GRU­DZIEŃ 2014, WAR­SZAWA

Anna

– Na dzie­więć­dzie­siąt dzie­więć pro­cent dziew­czynka.

Słowa le­karki jesz­cze nie prze­brzmiały, a ona już po­czuła, jak obej­mu­jące jej dłoń cie­płe, szorst­kie, mę­skie palce de­li­kat­nie się za­ci­skają. Nic wię­cej, żad­nych okrzy­ków „ju­huu!” ani sza­lo­nych in­diań­skich tań­ców. A jed­nak w jego ge­ście było tyle mi­ło­ści, tyle bli­sko­ści i z tru­dem skry­wa­nego szczę­ścia, że aż mu­siała za­ci­snąć zęby, żeby tu, w ga­bi­ne­cie nie po­ry­czeć się ze wzru­sze­nia. Po­wstrzy­mała się jed­nak i od­dała uścisk za uścisk. Tylko tyle. Ale jemu to wy­star­czyło.

– A więc mia­łaś ra­cję, cza­row­nico – szep­nął, si­ląc się na żart, lecz jego głos drżał z emo­cji.

– Cał­ko­wi­tej pew­no­ści nie mam. – Głos ko­biety w bia­łym ki­tlu wci­snął się w tę ich chwilę in­tym­no­ści. – W przy­padku chłop­ców sprawa jest ła­twa. Po pro­stu wi­dać TO na ekra­nie mo­ni­tora. A je­śli nie wi­dać, to albo dziew­czynka, albo TO się scho­wało, na przy­kład za­sło­nięte udem. Ale w pani wy­padku wła­ści­wie nie mam wąt­pli­wo­ści.

Oboje spoj­rzeli na mi­go­czący róż­nymi od­cie­niami sza­ro­ści ekran USG. Ona z po­zy­cji le­żą­cej, on zza ra­mie­nia ob­słu­gu­ją­cej apa­ra­turę ra­dio­log. Duża głowa, rączki, nóżki. Pa­ciorki krę­gów krę­go­słupa, wstążki że­ber, pa­luszki.

– Na­sze dziecko… – wes­tchnęli nie­mal rów­no­cze­śnie.

Tak było jesz­cze la­tem. Kiedy po ba­da­niu wy­szli z ga­bi­netu na ro­ze­dr­ganą upa­łem ulicę, ob­jął ją i po­ca­ło­wał. A po­tem w końcu krzyk­nął to swoje „ju­huu!”. Aż się lu­dzie z przy­stanku po­stu­kali w czoła.

Ale te­raz była zima. I jego przy niej nie było. Za za­sło­nię­tym ro­letą szpi­tal­nym oknem za­wo­dził wiatr. Drobny desz­czyk bęb­nił w pa­ra­pet. Tak samo jak wtedy le­żała na le­żance wsłu­chana w od­głosy apa­ra­tury, a jej brzuch le­pił się od me­dycz­nego żelu. I tylko ta róż­nica, że nikt jej nie trzy­mał za rękę. Nie było na pal­cach cie­płego, sło­necz­nego kręgu jego uści­sku.

Pyk-pyk, pyk-pyk – do­bie­gało z gło­śnika bi­cie serca ich dziecka. Ba­da­nie KTG, czyli kon­trola tętna płodu. Koń­cówka ciąży. Co tam koń­cówka! Ostatni jej ty­dzień! Zo­sia – bo tak, po swo­jej pra­babci, do­sta­nie na imię mała – roz­py­chała się we­wnątrz jej prze­past­nego brzu­cha i ko­pała w co się da. Bach, w wą­trobę. Łup w żo­łą­dek. Naj­gor­sze jed­nak były tra­fie­nia w krę­go­słup, które ra­ziły ni­czym elek­tryczny prąd. Ale to wszystko nic. Śmiech, sama ra­dość, po­wód do żar­tów. Tylko ja­koś żar­to­wać nie było z kim.

Wy­pu­ścili ją w końcu z ga­bi­netu na wielką salę za­sta­wioną sto­li­kami. Jak w ka­wiarni. A prze­cież to szpi­tal. Przy tych sto­li­kach, z kurt­kami wła­snymi i pal­tami swych żon, cze­kali mę­żo­wie. Cię­żarne wy­cho­dziły ko­lejno z ga­bi­netu i ciężko opa­dały na krze­sła obok. Ze spo­kojną wyż­szo­ścią od­po­wia­dały na ich ner­wowe py­ta­nia: „I jak?”, „Kiedy?”. Ma­chały lek­ce­wa­żąco rę­kami.

Nie­zdar­nie klap­nęła przy sto­liku, na któ­rym spo­czy­wało jej palto. Ro­zej­rzała się, po­pra­wiła na wą­ziut­kim sie­dzi­sku krze­sła. „Za­raz wyj­dzie pan dok­tor i opi­sze wy­nik” – po­wie­dzieli. Więc cze­kała. Chciała my­śleć o dziecku. O tych jego roz­kosz­nych ru­chach, które cza­sami zgi­nały ją wpół. Za­mie­rzała za­da­wać so­bie py­ta­nia: „Ja­kie bę­dzie?”, „Czy ze­chce ssać cycka?”. Ale nie mo­gła się sku­pić na tych słodko-ró­żo­wych roz­wa­ża­niach. Za­miast pły­nąć z głów­nym nur­tem, jej my­śli me­an­dro­wały, uty­kały na mie­li­znach i w za­tocz­kach.

– Co się z nim dzieje? – za­dała so­bie sa­mej bez­gło­śne py­ta­nie. – Dla­czego jest taki: od­le­gły, chłodny, nie­za­an­ga­żo­wany? Czemu się zro­bił uprzejmy za­miast szczę­śli­wego i grzeczny w miej­sce ro­man­tycz­nie sza­lo­nego?

Bar­tek, jej Bar­tek, któ­rego bez­wa­run­kowo po­ko­chała kil­ka­na­ście lat temu, któ­rego znała na wy­lot, który się spraw­dził w dzia­ła­niu – te­raz jej się wy­my­kał. Był śli­ski jak ryba. Jakby go to wszystko prze­stało cie­szyć. Jakby się czuł tym przy­tło­czony. Jakby… się prze­stra­szył.

– A prze­cież to tylko dziecko, do ja­snej cho­lery! – wy­krzy­czała w głąb sa­mej sie­bie, sie­dząc za ra­chi­tycz­nym sto­li­kiem w prze­past­nej sali. – Coś, co się zda­rza mi­liar­dom lu­dzi na świe­cie! Nie trzeba do tego zdać eg­za­minu, zro­bić ma­gi­sterki ani wziąć kre­dytu pod hi­po­tekę. Po pro­stu dziecko. Mała kru­szynka, która śpi, je i rą­bie kupy. A kiedy pod­ro­śnie, to – choć­byś był pa­lan­tem i głą­bem – bez­wa­run­kowo ob­da­rzy cię mi­ło­ścią. Czego tu się bać, u li­cha? A może… Może on się nie boi? Może zwy­czaj­nie… ba­nal­nie i pro­sto z mo­stu… prze­stał mnie ko­chać?

No do­bra, ow­szem, prze­ży­wali ostat­nio gor­szy czas. Naj­pierw te jej kło­poty z zaj­ściem w ciążę, na­pię­cie, w ja­kim żyli ca­łymi mie­sią­cami. A po­tem, kiedy udało im się ja­koś po­skle­jać ich pęk­niętą jak por­ce­la­nowa fi­li­żanka mi­łość i znów spoj­rzeć z na­dzieją w przy­szłość – upa­dło pro­wa­dzone przez Anię przed­się­bior­stwo, a firma, w któ­rej pra­co­wał Bar­tek, splaj­to­wała. I na­gle zo­stali nie­mal bez środ­ków do ży­cia. Aku­rat te­raz, kiedy Ania na­resz­cie za­szła w ciążę!

Ale da­wali so­bie prze­cież radę. Stary dom w pod­war­szaw­skim Jó­ze­fo­wie był ich wła­sno­ścią, czynsz więc od­pa­dał. Bar­tek w eks­pre­so­wym tem­pie wy­na­jął i wy­re­mon­to­wał za unijne do­fi­nan­so­wa­nie dla firm po­miesz­cze­nie w domu sto­ją­cym na po­bli­skim osie­dlu Go­cław i otwo­rzył tam ser­wis ro­we­rowy. Ro­wery je­sie­nią! Od razu mó­wiła mu, żeby z tym po­my­słem po­cze­kał do wio­sny. Uparł się jed­nak. Że niby wy­na­jem za oka­zyjną cenę, że co­raz wię­cej lu­dzi jeź­dzi aż do pierw­szych śnie­gów. Krótko mó­wiąc, uniósł się am­bi­cją. No i ubrał się w ten sklep oraz ser­wis. Sie­dział tam te­raz sam i ska­kał z ra­do­ści, je­śli w ciągu dnia po­ja­wił się ktoś z prze­bitą dętką. Koszt wy­miany na nową – 25 zło­tych. No po pro­stu biz­nes ży­cia!

Mimo wszystko to nie tłu­ma­czyło zmiany jego za­cho­wa­nia. Pie­nią­dze na ży­cie mieli dzięki Le­nie, Ukra­ince, któ­rej wy­na­jęli górę. Coś tam wpa­dało też z wy­najmu miesz­ka­nia w bloku babci Zosi, która te­raz miesz­kała z nimi. Głodu nie było. A ten od rana do nocy cho­dzi z no­sem na kwintę. Za­wsze go miała za twar­dziela. Był prze­cież nur­kiem, eks­plo­ro­wał za­to­pione na dnie Bał­tyku wraki. A tu przy­tła­cza go zwy­kłe ży­cie. Czyżby tam­ten mocny i bez­pro­ble­mowy Bar­tek to była tylko fa­sada? Czy za strze­li­stym por­ty­kiem kryło się kru­che wnę­trze? A może tę­skni do po­przed­niego ży­cia? Tam­tej wol­no­ści, mo­ło­jec­kiej sławy? No tak, ale prze­cież to ją, Ankę, w końcu wy­brał! A może już mu się znu­dziła? Stra­ciła urok, kiedy wy­pię­trzył się przed nią brzuch, cycki na­pęcz­niały mle­kiem, a szpilki za­stą­piła roz­dep­ta­nymi łap­ciami?

„No i wra­camy do za­sad­ni­czej kwe­stii” – po­my­ślała po­nuro. „Czy fa­cet mnie jesz­cze ko­cha?”.

– Pani Cze­pliń­ska! – po sali roz­nio­sło się echem wo­ła­nie.

A tak. Pan dok­tor. Wy­nik ba­da­nia KTG. Z tru­dem dźwi­gnęła swoje mocno za­okrą­glone kształty zza sto­liczka i ru­szyła do udzie­la­ją­cego jej au­dien­cji w dru­gim końcu po­cze­kalni po­łoż­nika-gi­ne­ko­loga.

– Wszystko w po­rządku – oznaj­mił le­karz. – Za­pra­szam za ty­dzień.

I już się roz­glą­dał za na­stępną pa­cjentką na swo­jej li­ście.

Kiw­nęła głową, ode­brała wy­niki, zro­biła w tył zwrot i po­czła­pała do sto­lika po palto. Idąc, rzu­ciła okiem na ze­ga­rek. Go­dzina! Go­dzina ocze­ki­wa­nia, żeby usły­szeć cztery słowa. Nie mo­gła jej tego od razu po ba­da­niu po­wie­dzieć pie­lę­gniarka?

Hal­su­jąc na wiatr w dro­dze do za­par­ko­wa­nego na ulicy Inf­lanc­kiej sa­mo­chodu, znowu za­częła my­śleć o Bartku. Spło­szony, ucie­ka­jący ze wzro­kiem, za­la­tu­jący smut­kiem i nie­szczę­ściem – tak by go naj­kró­cej scha­rak­te­ry­zo­wała. A prze­cież to ona miała ostat­nio po­wody do roz­pa­czy! Zo­sia, jej ko­chana bab­cia, je­dyna ro­dzina, jaką miała, ko­bieta, która przed kil­ku­dzie­się­ciu laty wkro­czyła do dusz­nego sie­ro­cińca, gdzie się Ania wy­cho­wy­wała, i wy­do­była ją z mroku na świa­tło… umie­rała. Wy­lew, udar mó­zgu. Pa­ra­liż, afa­zja, cał­ko­wity brak kon­taktu, je­śli nie li­czyć krót­kich zdań wy­pi­sy­wa­nych w rzad­kich okre­sach po­lep­sze­nia stanu zdro­wia drżącą i nie­po­radną ręką. Kilka ty­go­dni temu, w li­sto­pa­dzie, aku­rat kiedy Anka po­szła po za­kupy, a w domu była tylko Lena, Zo­sia na­gle pa­dła jak kłoda. Po­go­to­wie, szpi­tal, od­dział in­ten­syw­nej opieki me­dycz­nej i… nic. Brak po­prawy. Każde py­ta­nie o pla­no­wane te­ra­pie, re­ha­bi­li­ta­cję czy leki le­ka­rze kwi­to­wali te­atral­nym roz­ło­że­niem rąk i do­bro­tliwą przy­ganą: „A czego pani od nas ocze­kuje? Ona ma prze­cież dzie­więć­dzie­siąt kilka lat!”. Po czter­na­stu dniach uznała, że nie może już dłu­żej tego słu­chać. Wy­pi­sała bab­cię na wła­sne ży­cze­nie. Jak ma umie­rać, to w domu. Wśród bli­skich.

Z pa­sją za­trza­snęła drzwi swo­jego te­re­no­wego auta, ostat­niego świadka jej mi­nio­nej prze­szło­ści, kiedy była jesz­cze rzutką i prze­bo­jową biz­ne­swo­man, i po­je­chała w dół ulicą San­guszki w stronę Wi­sły. Po­tem skrę­ciła w prawo, prze­je­chała przez re­gu­lar­nie za­ta­piany przez desz­cze tu­nel, mi­nęła śli­mak wio­dący na most Po­nia­tow­skiego i wzięła wi­ra­żem na­stępną es­ta­kadę, wio­dącą na most Ła­zien­kow­ski. Zdą­żyła prze­je­chać przez rzekę na prawy brzeg, kiedy za­dzwo­niła jej ko­mórka. Na wy­świe­tla­czu prze­czy­tała: Lena.

Lena? Pew­nie znowu nie może zna­leźć że­lazka albo od­ku­rza­cza. Lekko się uśmiech­nęła.

– Pani przy­jeż­dża, szybko! – usły­szała w słu­chawce jej śpiewny, ale bar­dzo zde­ner­wo­wany za­śpiew. – Ona nie od­dy­cha.

Czas zwol­nił, świat za­sło­niła czer­wona mgiełka.

– Kto? – po­wie­działa naj­wol­niej jak po­tra­fiła. Prze­cież wie­działa, kogo tamta ma na my­śli.

– Wa­sza ba­buszka! Pri­je­zżaj­tie!1

Gaz do de­chy, ryk sil­nika, ja­kieś obu­rzone bły­ski świa­tłami z wy­prze­dza­nych sa­mo­cho­dów. Kciuk wy­stu­ku­jący nu­mer 112.

– Po­go­to­wie ra­tun­kowe, słu­cham.

Po­dała ad­res, wiek Zosi, roz­po­zna­nie. Sta­rała się być rze­czowa i kom­pe­tentna. Se­kunda, dwie, pięć. Może o tyle przy­jadą szyb­ciej? Może to wy­star­czy, żeby ją jed­nak ura­to­wać?

Czer­wone świa­tła na skrzy­żo­wa­niu, błysk fo­to­ra­daru przy Fiel­dorfa, wia­dukt nad wę­złem Marsa po­ko­nany bocz­nym pa­sem – to wszystko śmi­gnęło w tył, nie za­przą­ta­jąc jej uwagi. Już była na Pło­wiec­kiej, już gnała przez Wa­wer, Mię­dzy­le­sie, Ra­dość. Już była w Jó­ze­fo­wie. Skrę­cała w boczną, le­śną uliczkę i za­jeż­dżała przed dom, pod któ­rym wła­śnie za­trzy­my­wała się roz­świe­tlona nie­bie­skimi bły­skami ka­retka. Do po­koju wpa­dła, prze­py­cha­jąc się z ludźmi w czer­wo­nych kom­bi­ne­zo­nach. Bab­cia le­żała na łóżku. Jej twarz, jak z wo­sku, była spo­kojna. Nie­ru­choma.

Tamci do niej przy­pa­dli, strze­liły jed­no­ra­zowe rę­ka­wiczki wcią­gane na dło­nie, coś za­pi­kało, w kąt po­to­czyła się pla­sti­kowa osłonka po igle. Coś ro­bili, po coś się­gali, czymś sze­le­ścili. W końcu się wy­pro­sto­wali i ucie­kli ze wzro­kiem przed jej spoj­rze­niem.

– Re­ani­muj­cie ją, na co, do cho­lery, cze­ka­cie?! – darła się i szar­pała ra­tow­ni­ków. Wiel­kie chło­pi­ska co­fały się przed nią jak lekka kon­nica przed szarżą hu­sa­rii.

– To już nie ma sensu – od­wa­żył się w końcu wy­du­sić z sie­bie je­den z nich. – Ona nie żyje. Co naj­mniej od pół go­dziny. Przy­kro mi.

Osu­nęła się na ko­lana, klap­nęła brzu­chem o drew­nianą, so­snową pod­łogę. Gdzieś w tle sły­szała pi­skliwe słowa Leny:

– Ja we­szła zo­ba­czyć, czy pani star­szej wody albo cze­goś nie trzeba. No i od razu po­znała, że to nie sen. Oczy jej tylko za­mknęła.

Anna szlo­chała bez­gło­śnie, wciąż na pod­ło­dze pół­tora me­tra od łóżka, bo­jąc się – mimo ca­łej od­wagi, któ­rej jej prze­cież ni­gdy w ży­ciu nie bra­ko­wało – po­dejść do zmar­łej, do­tknąć jej, po­ca­ło­wać. Jakby nie mo­gła jesz­cze po­go­dzić się z tym, co się stało, jakby oba­wiała się, że kiedy zrobi choćby ruch, w ja­kiś spo­sób za­twier­dzi tę śmierć.

I wtedy po­czuła na ple­cach zna­jomy do­tyk. Bar­tek. Jego palce, dłoń na swoim ra­mie­niu. A niech to! W ta­kiej chwili po­trze­bo­wała cze­goś wię­cej niż mdławe klep­nię­cie! Chciała jego wście­kłego ryku albo cho­ciaż moc­nego uści­sku, wspól­nych łez mie­sza­ją­cych się na wci­śnię­tych w sie­bie twa­rzach. A ten prze­biera na jej ra­mie­niu pal­cami…

Zde­cy­do­wa­nie strzep­nęła więc jego rękę i pod­czoł­gała się, nie wsta­jąc z ko­lan, do zmar­łej.

– Bab­ciu… – za­częła, ale na­gle spo­strze­gła, że Zo­sia coś trzyma w za­ci­śnię­tej, ko­ści­stej pią­stce. Chu­s­teczka? Kartka? Mo­dli­twa? Bez­wied­nie się­gnęła do jej kru­chych pal­ców, roz­su­nęła je i do­tknęła prze­cho­wu­ją­cego jesz­cze resztki cie­pła bab­ci­nej dłoni skrawka pa­pieru. Ostroż­nie roz­pro­sto­wała zgnie­cioną kulkę. I zo­ba­czyła na­pis. Drżące, ko­ślawe i nie­po­radne li­tery. Z pew­no­ścią jed­nak po­sta­wione ręką Zosi.

„Strzeż­cie się. Wi­told po­wró­cił”.

Anka po­czuła, jakby po­ra­ził ją prąd. Krótki, bo­le­sny wstrząs. Wi­told? Wi­tek? Ten… Wi­tek? Ale prze­cież jego nie ma. I ni­gdy nie było. To tylko krwawy upiór z prze­szło­ści. Duch. Wy­twór cho­rego umy­słu Zosi. Ktoś taki nie mógł po­wró­cić.

Po­woli unio­sła głowę i zo­ba­czyła po­chy­lo­nego nad sobą Bartka. Przej­rzała się w jego oczach. Uj­rzała w nich od­bi­cie swo­jego prze­ra­że­nia.

1 – Pani bab­cia! Niech pani przy­jeż­dża! (ros.).

GRU­DZIEŃ 2014, MO­SKWA

Oksana

Spa­ce­ro­wały so­bie Twer­ską, śmie­jąc się i żar­tu­jąc. Od le­żą­cego tuż przy Kremlu placu Ma­ne­żo­wego ulica lekko się wzno­siła, ale to im prze­cież nie prze­szka­dzało. Były młode, szczę­śliwe, a w pa­pie­ro­wych tor­bach miały kilka ciusz­ków ku­pio­nych przed chwilą w luk­su­so­wym Gław­nym Uni­wer­sal­nym Ma­ga­zi­nie2. Dzie­liła je róż­nica pięt­na­stu lat, ale uwa­żały się za przy­ja­ciółki. No, może nie ta­kie do końca rów­no­prawne, jak dziew­czyny z tej sa­mej szkol­nej ławki. Dla czter­na­sto­let­niej Swietki Oksana była wy­rocz­nią, im­po­no­wała jej. Dla Oksany Swie­tłana sta­no­wiła źró­dło mat­czy­nej dumy. A prze­cież nie łą­czyły ich żadne więzy krwi. Po pro­stu, Swietka przy­pa­dła jej wraz z Ar­ka­di­jem, któ­remu kilka lat temu wpa­dła w ra­miona w sa­mym środku spa­ni­ko­wa­nego ludz­kiego tu­multu.

No więc szły i ma­chały to­reb­kami z za­ku­pami. Nogi same je nio­sły obok sta­rego ho­telu Na­cjo­nal, cięż­kiego gma­szy­ska Cen­tral­nego Te­le­grafu i jesz­cze da­lej w kie­runku Te­atru Jer­mo­ło­wej. Śmiały się, tro­chę wy­głu­piały, a Swieta do­sko­nale pa­ro­dio­wała Ar­ka­dija, który z pew­no­ścią naj­pierw bę­dzie ro­bił wy­rzuty, że wy­dały tyle pie­nię­dzy na ubra­nia, a po­tem za­cznie kla­skać z za­chwytu, gdy za­pre­zen­tują mu, jak pięk­nie w nich wy­glą­dają.

Wresz­cie do­szły do zdob­nej w ko­lumny i po­zła­cane pła­sko­rzeźby sie­dziby władz mia­sta z po­mni­kiem dum­nie do­sia­da­ją­cego ru­maka Je­rzego Do­łgo­ru­kiego na­prze­ciwko i lekko już za­sa­pane umil­kły. Oksana przy­po­mniała so­bie, jak w la­tach dzie­więć­dzie­sią­tych, kiedy była ma­łym dziec­kiem, wy­glą­dała Twer­ska. Sze­roki chod­nik był za­sta­wiony sa­mo­cho­dami tak, że matki pro­wa­dzące dzie­cięce wózki nie mo­gły się mię­dzy nimi prze­ci­snąć. Wszę­dzie wo­kół mie­ściły się jaw­nie ochra­niane przez mi­li­cjan­tów kan­tory wy­miany wa­lut, a bab­cie w chust­kach na gło­wach sprze­da­wały „spod spód­nicy” wódkę nie­wia­do­mego po­cho­dze­nia, po­zwa­la­jącą spra­gnio­nemu kon­su­men­towi umrzeć, oślep­nąć lub za­ba­wić się na ca­łego. Jesz­cze go­rzej było w po­bli­skim parku Gor­kiego, nie­da­leko któ­rego miesz­kała wtedy z mamą. Nad za­nie­dbaną zie­le­nią uno­sił się smród gril­lo­wa­nych szasz­ły­ków, uryny i ta­niego piwa, a pod każ­dym krza­kiem stali odziani w dresy mo­łodcy3, któ­rym le­piej było nie pa­trzeć pro­sto w oczy.

Te­raz wszystko się zmie­niło. Chod­nik przy Twer­skiej był tylko dla pie­szych, kan­tory za­stą­piły bu­tiki i ka­fe­te­rie, bab­cie ze „spirt­nym” znik­nęły. To samo zresztą było w Parku Kul­tury i Wy­po­czynku im. Mak­syma Gor­kiego, w któ­rym za­miast ulicz­nych szasz­ły­karni od­by­wały się fe­sti­wale, kon­certy i lek­cje tańca dla eme­ry­tów, a na równo przy­cię­tej tra­wie, za­miast w dziób do­sta­wało się dar­mowe Wi-Fi.

Oksana była dumna ze swo­jej Mo­skwy. Cie­szyła się, że znów tu mieszka, ko­cha i jest ko­chana. A do tego ma obok sie­bie taką dziew­czynkę jak Swieta. Mą­drą, re­zo­lutną, cie­płą. I tylko jedna rzecz psuła odro­binę ten jej sie­lan­kowy ob­raz – nie na­zy­wała się Oksana. Jej praw­dziwe imię bu­dziło w niej tak silny lęk i tak bo­le­sne wspo­mnie­nia, że go nie uży­wała. A przez to z ko­lei, wszystko wo­kół – całe to szczę­ście i sta­bi­li­za­cja, uczu­cie Ar­ka­dija i przy­wią­za­nie Swietki – wy­da­wało się jej nie­trwałe ni­czym piękny sen, który ulotni się i zo­sta­nie za­po­mniany od razu po prze­bu­dze­niu. I do tego jesz­cze – czuła to co­raz wy­raź­niej – w jej ży­ciu za­no­siło się na ko­lejną zmianę. Nie chciała jej, bała się, co ze sobą przy­nie­sie, ale nie po­tra­fiła tego za­trzy­mać. Pró­bo­wała, ow­szem. Kil­ka­na­ście dni temu wy­słała z ka­fejki in­ter­ne­to­wej ostrze­gaw­czego ma­ila pod ad­res, któ­rego nie po­winna na­wet znać. Zro­biła to, zła­mała za­sady. Boże, jak strasz­nie się wtedy bała. Ale to po­świę­ce­nie po­szło chyba na marne. Nic się nie stało. Cóż. Nie zmie­nisz prze­zna­cze­nia…

Póki co jed­nak miała przed sobą ko­lejny cu­downy wie­czór z Ar­ka­di­jem, który jako je­dyny męż­czy­zna na świe­cie po­tra­fił swo­imi de­li­kat­nymi piesz­czo­tami, czu­łymi po­ca­łun­kami i roz­ko­cha­nym spoj­rze­niem spra­wić, że jej ciało otwie­rało się ni­czym wio­senny kwiat w po­ran­nym słońcu. Oby tylko za­stała go w ich miesz­ka­niu na siód­mym pię­trze przy Twer­skiej. Żeby znów nie oka­zało się, że nie­od­po­wie­dzial­nie wy­brał się na spa­cer albo spo­tka­nie z in­nymi nie­pra­wo­myśl­nymi. Areszt do­mowy na­ło­żony przez pro­ku­ra­turę, która mie­ściła się nie­da­leko stąd, w czte­ro­pię­tro­wym brud­no­be­żo­wym bu­dynku, to nie żarty. Je­śli stale bę­dzie go ła­mał, w końcu po­sa­dzą go w tym strasz­nym Le­for­to­wie, wię­zie­niu dla ter­ro­ry­stów i po­li­tycz­nych, a po­tem skażą na wie­lo­letni ła­gier. Te­raz jed­nak nie chciała się tym za­mar­twiać. Tak bar­dzo była za­ko­chana. Taka szczę­śliwa. Pod wpły­wem tych emo­cji się­gnęła po te­le­fon i na­pi­sała mu to, co cza­sem zbyt trudno wy­ra­zić sło­wami: „Ko­cham cię, Ar­ka­dij. Je­steś je­dy­nym świa­tłem mo­jego ży­cia”. I za­raz za­pro­po­no­wała Swie­tła­nie, żeby za­miast mę­czyć nogi, wsia­dły na placu Pusz­kina w tro­lej­bus i ostatni od­ci­nek do po­ło­żo­nego obok Dworca Bia­ło­ru­skiego domu po­ko­nały ko­mu­ni­ka­cją miej­ską.

2 – GUM – znany dom han­dlowy w Mo­skwie.

3 – Zu­chy (ros.).

GRU­DZIEŃ 2014, WAR­SZAWA

Bar­tek

Już od go­dziny tkwił w tym prze­klę­tym roz­li­cze­niu unij­nych do­płat po­mo­sto­wych. Wga­piał się w kom­pu­ter sto­jący na prze­szklo­nej la­dzie swo­jego skle­piku i ser­wisu ro­we­ro­wego, usi­łu­jąc się skon­cen­tro­wać. Ow­szem, faj­nie było do­sta­wać co mie­siąc 1600 zło­tych, ale to­wa­rzy­sząca temu wspar­ciu pa­pie­ro­lo­gia go przy­tła­czała. Każda fak­tura za ZUS, opłaty czy na­rzę­dzia mu­siała mieć na tyl­nej stro­nie wy­dru­ko­wany opis. Nu­mer przy­zna­nia, do­wód wpłaty, czyli wy­ciąg z konta, na­zwa wy­datku… Bar­tek się w tym gu­bił. Pro­blem miał na­wet z wkła­da­niem fak­tur do dru­karki tak, aby te dane wy­dru­ko­wały się na re­wer­sie. Raz mu się nie udało i opis zna­lazł się na fron­cie ra­chunku – ale była afera! A to prze­cież nie wszystko. Każdy pa­pier trzeba było póź­niej opa­trzyć wpi­sem „za zgod­ność z ory­gi­na­łem”, datą i pod­pi­sem. Niby nic, ale on miał mie­sięcz­nie około sześć­dzie­się­ciu ra­chun­ków! Ręka od­pa­dała. Sy­tu­acji nie uła­twiała mysz­ku­jąca po skle­pie blon­dynka. Nie­wy­soka, ob­da­rzona kształt­nymi, opię­tymi przez do­pa­so­wane dżinsy no­gami i tro­chę zbyt sze­ro­kimi bio­drami. Oraz biu­stem, nad któ­rego kształ­tem oraz wiel­ko­ścią trudno było przejść obo­jęt­nie. Zo­stał on zresztą do­dat­kowo spryt­nie wy­eks­po­no­wany. Ciało blon­dynki opi­nała za­pi­nana na za­mek bły­ska­wiczny bluza z ró­żowo-lśnią­cym na­pi­sem „No!”, który to su­wak był na de­kol­cie ku­sząco nie­do­pięty. Ania po­wie­dzia­łaby o niej: dziew­czyna w złym stylu. Albo i do­sad­niej – tip­siara. I mia­łaby ra­cję. Te utle­nione włosy, ra­czej mocny ma­ki­jaż, pier­ścionki, wi­siorki, sre­berka, pe­rełki… No i rze­czone tipsy. Kiedy jed­nak pa­trzył w jej bu­zię – nieco zbyt małe, jakby pół­przy­mknięte oczy z mocno wy­tu­szo­wa­nymi rzę­sami i nie­by­wale wy­datne, pod­kre­ślone do­dat­kowo czer­woną, wpa­da­jącą w róż po­madką usta – czuł mro­wie­nie w oko­li­cach przy­sadki mó­zgo­wej. Dziew­czyna może i miała dość per­wer­syjną urodę, ale wła­śnie przez to chciało się ją chwy­cić, przy­cią­gnąć, roz­płasz­czyć na kla­cie te jej zde­rzaki, a po­tem…

Brr. Otrzą­snął się w my­śli. „Co ty wy­pra­wiasz, czło­wieku? Żona, dziecko w dro­dze i w ogóle”.

De­spe­racko wbił wzrok w mo­ni­tor, z któ­rego na­igra­wały się z niego rzędy cy­fe­rek. W ką­cie przy drzwiach szu­miał pie­cyk ga­zowy, w po­wie­trzu uno­sił się de­li­katny za­pach me­tanu z za­si­la­ją­cej go bu­tli. Su­te­rena miała słabą wen­ty­la­cję. Na re­ga­łach za nim pię­trzyły się pu­dełka z czę­ściami, przed nim stały lub wi­siały na wie­sza­kach no­wiut­kie ro­wery. Blon­dynka prze­cho­dziła po­mię­dzy nimi kro­kiem bo­ciana po­lu­ją­cego na żabę, a za­pach jej wy­ra­zi­stych per­fum spy­chał do de­fen­sywy opary me­tanu.

Nie przy­szła tu pierw­szy raz. Dwa dni temu ku­piła licz­nik ro­we­rowy za trzy­dzie­ści zło­tych, przed ty­go­dniem lampkę za dwa­dzie­ścia pięć, a przy pierw­szej wi­zy­cie opa­skę od­bla­skową za pią­taka. Je­dyny jego uro­bek w ostat­nim cza­sie… Każ­do­ra­zowo do­ma­gała się szcze­gó­ło­wych wy­ja­śnień na te­mat na­by­tych ak­ce­so­riów, śmiała się, pa­trzyła spod cięż­kiej ko­tary gru­bych jak dru­ciana siatka rzęs i po­przez ladę na­pie­rała na niego biu­stem. Nie trzeba było prze­ni­kli­wo­ści Greya tu­dzież in­tu­icji Ka­li­babki, żeby do­my­ślić się, że go pod­rywa.

Bar­tek męż­nie od­pie­rał te ataki. Nie ro­bił na­dziei, uni­kał wszel­kich dwu­znacz­no­ści. Py­ta­nia o swoją pompkę zby­wał zdy­stan­so­wa­nym, nie­mal chłod­nym, uśmie­chem han­dlowca, nie wda­wał się w roz­wa­ża­nia na te­mat wiel­ko­ści wen­tyli, nie ujaw­niał, któ­rędy prze­biega jego ro­we­rowa trasa po­wrotna do domu. Si­ląc się na spo­kój, udzie­lał tech­nicz­nych wy­ja­śnień, pre­zen­to­wał tryby pracy lampki (świa­tło stałe, mru­ga­nie, jesz­cze szyb­sze mru­ga­nie, SOS), ujaw­niał mroczne se­krety wy­miany ba­te­rii w licz­niku. I nic po­nadto. Ale sam czuł, czuł z na­ra­sta­jącą wo­bec sa­mego sie­bie zło­ścią, że mury jego twier­dzy za­czy­nają kru­szeć.

„A gdyby tak?”. Na­tych­miast się skar­cił za tę wy­wro­tową myśl. Nie. Ko­chał Ankę. Na­prawdę. Po pro­stu. Nie po­trze­bo­wał na­wet żad­nych przy­miot­ni­ków, by opis tego uczu­cia wzmoc­nić. Bo mi­łość to mi­łość. Sy­tu­acja zero-je­dyn­kowa. Albo jest i wy­peł­nia czło­wieka po brzegi. Albo jej nie ma.

Tyle tylko, że… Na­ra­stał w nim strach. Ja­sne, każdy fa­cet ma tro­chę pie­tra, kiedy ma się uro­dzić jego pierw­sze dziecko. Trzeba stać się na­gle od­po­wie­dzial­nym, kom­pe­tent­nym, za­rad­nym i zor­ga­ni­zo­wa­nym. Jaki sa­miec temu po­doła?! U niego jed­nak było coś wię­cej. Coś głę­biej. Bo­le­śniej. Jak oto­czona tor­bielą za­dra wbita w tkanki ciała tak mocno, że le­piej jej nie ru­szać, bo może za­trzy­mać się serce.

Już kie­dyś los za­żą­dał od niego, by sta­nął na wy­so­ko­ści za­da­nia. Dawno, dawno temu. We­zwał do eg­za­minu z praw­dzi­wej doj­rza­ło­ści, kła­dąc na szali ży­cie bli­skiej Bart­kowi osoby. Żeby go zdać, trzeba było sta­nąć do walki. A on? Za­wa­lił. Za­wiódł. Oka­zał się tchó­rzem. Do dziś w naj­gor­szych snach po­wra­cał do niego ob­raz nie­bo­tycz­nie wiel­kich drzwi, pod któ­rymi klę­czał bez­silny. Wy­star­czyło je pchnąć, żeby wszystko – nie tylko jego ży­cie, ale i cały świat – po­to­czyło się ina­czej. Spie­przył to…

Po­ko­nany przez exce­low­skie ta­belki ode­rwał wzrok od ekranu i ką­tem oka, se­kret­nie przy­ze­zo­wał na bu­szu­jącą wśród jed­no­śla­dów blon­dynkę. Na­tych­miast po­chwy­ciła jego spoj­rze­nie. „Cho­lera. Ko­biety są jak koty. Za­wsze wie­dzą, kiedy na nie pa­trzysz, a do tego orien­tują się, co ci wtedy cho­dzi po gło­wie…”.

Od razu prze­niósł wzrok na wy­le­wa­jące się z kom­pu­tera cy­ferki. Kur­czę, te­raz ła­two się od niej nie uwolni. Nie, żeby ja­koś strasz­nie mu za­le­żało. Po­chle­biało mu oczy­wi­ście jej za­in­te­re­so­wa­nie i nie­zmor­do­wana aten­cja. Prze­cież na pierw­szy rzut oka było wi­dać, że ko­bieta w ogóle nie jest ro­we­rzystką! Nie chciał jed­nak, by sprawa wy­mknęła się spod kon­troli. Bał się, że w końcu zrobi coś, czego bę­dzie póź­niej bar­dzo ża­ło­wał. A jed­nak… Tak, miał świa­do­mość, że ofen­sywna atrak­cyj­ność młod­szej od niego co naj­mniej o dzie­sięć lat dziew­czyny ude­rza w niego ze dwo­joną siłą. Bo raz, że po pro­stu była z niej nie­zła foczka. A dwa – że gdyby uległ, zro­biłby to, czym zaj­mo­wał się przez całe ży­cie. Uciekł.

Bo wła­śnie ucieczką było jego ży­cie, do­póki nie po­znał Ani. To prze­no­sze­nie się z za­la­nych ja­skiń Ju­ka­tanu nad Mo­rze Czer­wone, a stam­tąd do za­to­pio­nych wra­ków Bał­tyku. Trwa­jąca dwa­dzie­ścia je­den lat ucieczka… Ska­kał z miej­sca na miej­sce, miesz­kał w przy­cze­pach kem­pin­go­wych, ba­zach nur­ko­wych, kwa­te­rach wy­na­ję­tych w kilka osób. Nur­ko­wał i szko­lił kur­san­tów z Pol­ski, Nie­miec, na­wet Ro­sji. By­wało, że bu­dził się tuż przed świ­tem i przez chwilę nie mógł so­bie przy­po­mnieć, w ja­kim jest re­jo­nie świata i w ja­kim ję­zyku ma się przy­wi­tać z ludźmi, któ­rzy będą cze­kać na niego na ło­dzi. Jego ha­słem prze­wod­nim była tym­cza­so­wość. Tro­chę tu, tro­chę tam. Płyt­kie zna­jo­mo­ści z ludźmi, głę­bo­kie za­nu­rze­nia. Żył sa­mot­nie w tłu­mie zna­jo­mych tylko na chwilę, wśród lu­dzi, któ­rzy go po­dzi­wiali, ale nie był im ni­czego w za­mian wi­nien. Ni­kogo nie ko­chał, za ni­kogo i za nic nie czuł się od­po­wie­dzialny. No ow­szem, kiedy scho­dził pod wodę z uczniem, mu­siał za­dbać o jego bez­pie­czeń­stwo. To było jed­nak prost­sze niż ukła­da­nie mię­dzy­ludz­kich re­la­cji i nie tak strasz­nie roz­cią­gnięte w cza­sie. Kur­sant mu­siał po pro­stu przez pół go­dziny mieć au­to­mat od­de­chowy w ustach i z niego ko­rzy­stać. Nie wy­nu­rzyć się zbyt gwał­tow­nie ani nie opaść za ni­sko. Zro­bić de­kom­pre­sję. Da­wało się nad tym za­pa­no­wać.

A te­raz, kiedy wresz­cie się za­trzy­mał, gdy od­wa­żył się być po pro­stu szczę­śliwy bez cią­głego udo­wad­nia­nia so­bie, że wcale nie jest tchó­rzem, że stać go na wiel­kie czyny – lęk znów go do­go­nił. Trudno by­łoby mu to za­ak­cep­to­wać. Przy­zwy­czaił się my­śleć o so­bie jako o kimś od­waż­nym, nie­zwy­kłym. Kto w Pol­sce nur­ko­wał w sta­rych, za­la­nych ko­pal­niach? On. Kto pe­ne­tro­wał wnę­trza śmier­tel­nie nie­bez­piecz­nych bał­tyc­kich wra­ków? On. Do kogo na­leży re­kord głę­bo­ko­ści za­nu­rze­nia w ja­skini? Do niego! Dla­czego więc te­raz tak pa­nicz­nie się boi nad­cho­dzą­cych na­ro­dzin dziecka i tego, że na­resz­cie staną się z Anią praw­dziwą ro­dziną? Znał od­po­wiedź: bo prze­czu­wał, na­wet je­śli nie miało to sensu, że los znów spró­buje mu za­brać wszystko, co ko­cha. A on po­now­nie nie da rady tego obro­nić. Czy więc nie le­piej od razu pod­ku­lić ogon i dać dyla?

Mgli­ście uświa­do­mił so­bie, że blon­dynka stoi nad nim i roz­ma­rzo­nym gło­sem roz­pra­wia coś o dziu­ra­wej dętce w swoim ro­we­rze, faj­nym klu­bie, w któ­rym pusz­czają chil­lo­utową muzę, i tym, że zu­peł­nie nie wie, co zro­bić z dzi­siej­szym wie­czo­rem.

Nie, do­syć tego. Na­gle po­czuł się zmę­czony i przy­party do muru. Zde­cy­do­wa­nie uniósł głowę, zry­wa­jąc lepką więź z do­ma­ga­ją­cym się jego uwagi kom­pu­te­rem, i spoj­rzał dziew­czy­nie pro­sto w oczy. Jej ku­sząco osten­ta­cyjne piersi na­brały po­wie­trza, pa­lu­szek pra­wej ręki uchwy­cił je­den z pla­ty­no­wych lo­ków, za­krę­ca­jąc ko­smyk wo­kół sie­bie. Cze­kała.

– Prze­pra­szam pa­nią, ale tę dziurkę w dętce bę­dzie mu­siał za­ła­tać ktoś inny. Ja – tu wska­zał swój ser­deczny pa­lec skrę­po­wany ob­rączką – je­stem żo­naty.

Po­woli wy­pu­ściła po­wie­trze. Im bar­dziej opa­dały jej wciąż uro­czo za­okrą­glone piersi, tym bar­dziej na twarz wy­pły­wał kar­mi­nowy ru­mie­niec. Zmarsz­czyła czoło, za­ci­snęła usta, zdu­mie­nie i wy­raz za­sko­cze­nia w jej nie­bie­skich oczach za­mie­niły się w iskierki gniewu.

– Cham! – wy­rzu­ciła z sie­bie wresz­cie. – Lata za mną ca­łymi dniami, za­ga­duje, pod­rywa, a na ko­niec… O! Że niby taki święty. A wsadź so­bie w dupę te… te…

Za­ma­szy­ście rzu­ciła na szklaną ladę coś, co naj­wy­raź­niej za­mie­rzała ku­pić tym ra­zem. Zer­k­nął na pa­czuszkę.

– Szczęki – pod­po­wie­dział jej. – Ha­mul­cowe szczęki.

Nie od­po­wie­działa. Hardo za­darła głowę i wy­szła ze sklepu. Od trza­śnię­cia drzwiami za­ko­ły­sała się na­wet ciężka bu­tla ga­zowa.

– Brawo – po­wie­dział sam do sie­bie. – Ko­niec han­dlu. Wła­śnie prze­go­ni­łeś swoją ostat­nią klientkę, kre­ty­nie.

Wró­cił do swo­ich za­bój­czo nud­nych ta­be­lek na mo­ni­to­rze. Na ze­wnątrz za­padł już zmrok, ulicą Fiel­dorfa w śli­ma­czym tem­pie su­nął świetlny sznur po­wra­ca­ją­cych do go­cław­skiego blo­ko­wi­ska sa­mo­cho­dów. Z okna swo­jej su­te­reny wi­dział nogi prze­chod­niów roz­chla­pu­jące gru­dniową mżawkę. Na wprost jego oczu, na mo­ni­to­rze, ja­rzyła się ta­belka za­ty­tu­ło­wana „Ze­sta­wie­nie do­ku­men­tów po­twier­dza­ją­cych po­nie­sione wy­datki w ra­mach dru­giej tran­szy do­fi­nan­so­wa­nia za okres…”.

Nie mógł się sku­pić na uzu­peł­nia­niu okie­nek wor­do­wego do­ku­mentu. My­śli ucie­kały mu w kie­runku Ani, ich pra­wie-już-na­ro­dzo­nego dziecka oraz sta­rego, drew­nia­nego domu w Jó­ze­fo­wie, w któ­rym prze­cie­kał dach, szwan­ko­wała in­sta­la­cja elek­tryczna, a do piw­nicy za­czy­nały prze­są­czać się wody grun­towe. Oczy­wi­ście, miał prawo do stresu. Je­sie­nią stra­cił pracę, mu­siał więc za­ry­zy­ko­wać i otwo­rzyć wła­sną firmę. No i ta śmierć uko­cha­nej babci Anny, Zosi. Ale prze­cież Bar­tek wie­dział, że po­wód jego prze­ra­że­nia, tego prze­klę­tego pa­ra­liżu, który go co­raz moc­niej ogar­niał, ma źró­dło dużo głę­biej niż w bie­żą­cych zmar­twie­niach.

Aku­rat gdy do­szedł do tej kon­klu­zji, za­brzę­czał dzwo­nek za­wie­szony u wej­ścia. Czyżby klienci? Po­de­rwał głowę i na­cią­gnął na twarz uprzejmy uśmiech sprze­dawcy.

We­szło ich trzech. Od razu mu się nie spodo­bali. Dwóch wiel­kich jak dęby fa­ce­tów w skó­rza­nych kurt­kach i trzeci rów­nie wy­soki, ale szczu­pły, w gar­ni­tu­rze marki Ze­gna. Chudy miał na­dziane na wska­zu­jący pa­lec pra­wej dłoni kółko od wiel­kiego klu­czyka sa­mo­cho­do­wego, któ­rym wy­krę­cał non­sza­lanc­kie pi­ru­ety, tamci dwaj szli z ra­mio­nami tak od­su­nię­tymi od bo­ków, jakby pod pa­chami nie­śli po jed­nym ar­bu­zie.

– Cześć! – po­wie­dział raźno chudy, a jego dwaj kom­pani za­jęli stra­te­giczne miej­sca przy drzwiach wej­ścio­wych i dru­gich, pro­wa­dzą­cych na za­ple­cze. – Jak in­te­resy? Poza szczu­rami od­wie­dza ktoś w ogóle tę norę?

Bar­tek przy­glą­dał im się przez chwilę. Dwa osiłki przy drzwiach miały po­nure, za­dziorne miny. Pa­trzyły na niego jak kie­rowca TIR-a na ku­pio­nego na sta­cji ben­zy­no­wej hot doga. Chudy na­to­miast szcze­rzył się do niego w ta­kim sa­mym uśmie­chu, ja­kim dra­pieżna mu­rena ob­da­rza prze­pły­wa­jące obok jej za­sadzki rybki.

– Kim pa­no­wie są? – spy­tał ostroż­nie.

Chudy jakby wła­śnie na ta­kie py­ta­nie cze­kał.

– Twoim wy­ba­wie­niem od tej za­tę­chłej pa­ka­mery, mi­siu! – od­parł ra­do­śnie. – Od tego po­ro­nio­nego biz­nesu z han­dlo­wa­niem ro­we­rami zimą!

Na te słowa wiel­ko­ludy przy drzwiach za­re­cho­tały. Ich śmiech przy­po­mi­nał od­głos za­pa­lo­nego na zim­nie czoł­go­wego sil­nika.

– A tak tro­chę ja­śniej, to o co wam cho­dzi?

– O to, że do­sta­jesz ode mnie pięć tysi i czas do końca roku na usu­nię­cie tego ba­dzie­wia. – Chudy za­to­czył ra­mie­niem, wska­zu­jąc pysz­niące się pod ścianą jed­no­ślady. – A po­tem ra­do­śnie so­bie stąd spier­da­lasz.

– Nie mogę za­mknąć in­te­resu. – Bar­tek z nie­sma­kiem od­krył, że nie­po­trzeb­nie się przed tam­tym tłu­ma­czy, za­miast ka­zać mu się wy­no­sić. – Za­ło­ży­łem firmę z do­ta­cji unij­nych.

– To so­bie ją pro­wadź! – ro­ze­śmiał się na­tręt. – W przy­do­mo­wej piw­nicy, pod mo­stem albo w dre­wutni. Wszystko jedno. Do­ro­sły je­steś. Ja cię nie będę uczył, jak wa­lić w rogi fi­skusa.

– Dość tego! – Bar­tek w końcu wy­krze­sał z sie­bie garść zde­cy­do­wa­nia. – Za kogo się pan uważa? Przy­cho­dzisz pan z dwoma go­ry­lami i mó­wisz mi…

– O, prze­pra­szam! – Chudy uniósł wska­zu­jący pa­lec, a klu­czyk na jego końcu zło­wróżb­nie za­wi­ro­wał. – Ci pa­no­wie nie są żad­nymi go­ry­lami. Nie ob­ra­żaj mo­ich wspól­ni­ków, chłop­ta­siu. Dla cie­bie, mi­siu, to jest pan Pif oraz pan Paf. Pif-Paf, roz­k­mi­niasz, głu­polu? A ja je­stem pan Cyn­giel.

Bar­tek po tym krót­ko­trwa­łym i ra­czej ża­ło­snym zry­wie znów po­czuł się ze­pchnięty do de­fen­sywy.

– Grozi mi pan? – za­chry­piał, bo ję­zyk ja­koś dziw­nie za­czął przy­sy­chać mu do pod­nie­bie­nia.

– Gdy­bym chciał cię na­stra­szyć – Cyn­giel pod­szedł do lady, za którą stał Bar­tek, i lekko się przez nią w jego kie­runku prze­chy­lił – to już srał­byś w ga­cie, mi­siu.

Klu­czyk, na chwilę za­mknięty w ko­ści­stej dłoni, znowu ożył, wy­wi­ja­jąc w po­wie­trzu we­sołe ósemki.

– Po co wam mój lo­kal? – za­py­tał, żeby zy­skać na cza­sie i spró­bo­wać po­zbie­rać spło­szone my­śli.

Chudy wy­pro­sto­wał się, cof­nął o krok, na jego twarz po­wró­cił iro­niczny uśmiech.

– Gdy­bym był nie­uprzejmy, mógł­bym po­wie­dzieć, że gówno cię to ob­cho­dzi. Ale dla oka­za­nia swej do­brej woli i czy­stych in­ten­cji, od­po­wiem. Chcę tu otwo­rzyć ca­ło­do­bowy sa­lon gier lo­so­wych ogól­no­pol­skiej sieci Hard Core, któ­rej je­stem udzia­łow­cem.

– Pif-Paf, Hard Core, Cyn­giel – po­wtó­rzył Bar­tek. – To ukryta ka­mera? Wy­głupy ja­kieś?

Chudy po­now­nie się ro­ze­śmiał, w jego oczach po­ja­wił się jed­nak błysk iry­ta­cji. Znowu po­stą­pił krok w stronę lady, a w ślad za nim do Bartka zbli­żyli się także jego dwaj tro­glo­dyci.

– Żar­tow­niś z cie­bie – wy­ce­dził. – Ja też lu­bię po­fi­glo­wać. Dla­tego, dla żartu, pa­no­wie Pif i Paf we­zmą so­bie te­raz po jed­nym twoim ro­we­rze. Oczy­wi­ście, zwró­cimy ci je, jak już pod­pi­szesz z nami po­ro­zu­mie­nie. No, chyba że bę­dziesz uparty. Wtedy, po­wiedzmy w ostatni dzień roku, wpad­niemy po ko­lejne dwa ro­werki. I tak da­lej. Prze­cież żar­to­wać, wy­głu­piać się i bła­zno­wać można bez końca, co nie?

Szturch­nął Bartka koń­cówką klu­czyka, pusz­cza­jąc mu rów­no­cze­śnie oko, a jego dwaj ma­ło­mówni kom­pani chwy­cili po ro­we­rze. Se­kundę póź­niej wszy­scy trzej byli już na ze­wnątrz. Bar­tek chciał za­pro­te­sto­wać, rzu­cić się na nich, bro­nić swo­jej wła­sno­ści. Ale nie zro­bił nic. Stał jak stał i tylko od­dy­chał szyb­ciej. Jakby jego nogi nie chciały wy­peł­nić roz­kazu z mó­zgu.

A tamci bez ce­re­gieli wrzu­cili za­brany sprzęt na wielką pakę ła­dun­kową ogrom­nego, prze­ła­do­wa­nego chro­mem, wy­myśl­nymi zde­rza­kami, wiel­kimi jak młyń­skie koła alu­fel­gami i do­dat­ko­wymi re­flek­to­rami pi­kapa, po czym włą­czyli sil­nik i od­je­chali. Bar­tek zo­stał sam, sto­jąc w otwar­tych na oścież, no­wiut­kich an­tyw­ła­ma­nio­wych drzwiach za­ku­pio­nych ze środ­ków po­mo­co­wych Unii Eu­ro­pej­skiej.

GRU­DZIEŃ 2014, WAR­SZAWA

Lena

Ta­niec na ru­rze, czyli pole dance, był kie­dyś dla niej je­dy­nie modną roz­rywką, formą re­kre­acji, za którą słono pła­ciła w jed­nym z naj­lep­szych klu­bów fit­ness w Do­niecku. Jako pra­cow­nik na­ukowy in­sty­tutu fi­zyki Do­niec­kiego Na­ro­do­wego Uni­wer­sy­tetu Tech­nicz­nego nie za­ra­biała wpraw­dzie tak dużo, żeby bez ry­zyka za­wa­le­nia do­mo­wego bu­dżetu móc fun­do­wać so­bie mie­sięczny kar­net all in­c­lu­sive w miej­scu, w któ­rym tre­no­wała elita, ale jesz­cze na po­czątku roku zu­peł­nie nie li­czyła się z pie­niędzmi. Po co, skoro i tak miała lada mie­siąc wy­je­chać do Ge­newy? Jako je­dy­nej na ca­łej uczelni, ba, je­dy­nej ze wszyst­kich ośrod­ków aka­de­mic­kich na Ukra­inie, udało jej się zdo­być pre­sti­żowy grant na pro­wa­dze­nie ba­dań w sław­nym szwaj­car­skim in­sty­tu­cie CERN, na naj­więk­szym na świe­cie ak­ce­le­ra­to­rze, w któ­rym do­piero co udało się po­twier­dzić ist­nie­nie bo­zonu Hig­gsa, bo­skiej cząstki na­da­ją­cej ca­łej ma­te­rii we wszech­świe­cie masę.

Po­wie­dzieć, że była z tego dumna, to za mało. Lena, która ty­tuł dok­tora fi­zyki uzy­skała, za­nim jesz­cze stuk­nęła jej trzy­dziestka, te­raz, za­le­d­wie sześć lat póź­niej, pro­wa­dziła już wła­sne, pio­nier­skie prace ba­daw­cze i tylko dla­tego nie ob­jęła jesz­cze sta­no­wi­ska kie­row­nika ka­te­dry, że Ukra­iną wciąż rzą­dził ne­po­tyzm, ko­rup­cja, a przede wszyst­kim mę­ski szo­wi­nizm… no więc krótko mó­wiąc, Lena po­czuła się, jakby uro­sły jej skrzy­dła. Za­grała na no­sie tym wszyst­kim opa­słym aka­de­mi­kom, któ­rzy stop­nie na­ukowe do­sta­wali jesz­cze w cza­sach Związku Ra­dziec­kiego! Po­ka­zała na­dę­tym zbu­kom, że ko­bieta po­trafi! Bez zna­jo­mo­ści, ko­nek­sji, ła­pó­wek i seksu z pa­nem dzie­ka­nem. A przede wszyst­kim – bez siu­siaka w spodniach. Krę­cili na nią no­sami, pod­śmie­wali się, wi­dzieli w niej tylko cy­catą oku­lar­nicę, pry­mu­skę i ku­jona. No to do­stali za swoje. Lata sa­mot­nej pracy, re­zy­gna­cja z ro­dziny, męża i dzieci oraz kre­dytu na miesz­ka­nie wresz­cie przy­nio­sły efekty. Je­chała do Ge­newy pra­co­wać z naj­lep­szymi! A ci wszy­scy odęci pro­fe­sor­ko­wie od pusz­cza­nia bą­ków na cie­płych po­sad­kach zo­sta­wali tu­taj!

A po­tem do Do­niecka we­szły „zie­lone lu­dziki”… I wszystko zga­sło, skoń­czyło się. Uni­wer­sy­tet prze­nie­siono do za­pa­dłego, nie­spełna osiem­dzie­się­cio­ty­sięcz­nego Kra­sno­ar­miej­ska, a ura­żony jej aro­gan­cją rek­tor (miała czel­ność po­słać swój pro­jekt bez­po­śred­nio do Ge­newy z po­mi­nię­ciem jego osoby!) nie miał czasu pod­pi­sać jej ostat­nich, nie­zbęd­nych do wy­jazdu pa­pie­rów. Co wię­cej, stra­ciła pracę. Fi­zyka kwan­towa jako dzie­dzina zbyt ode­rwana od ży­cia prze­stała być uczelni po­trzebna. Waż­niej­sze było gór­nic­two i tech­no­lo­gia wy­topu stali. Nie­mal z dnia na dzień z gwiazdy ukra­iń­skiej na­uki Lena stała się jedną z ty­sięcy bez­ro­bot­nych, któ­rzy nie mieli czego do garnka wło­żyć na te­re­nach opa­no­wa­nych przez ro­syj­skich se­pa­ra­ty­stów. A wolny świat, który jesz­cze nie­dawno wy­cią­gał ku niej ra­miona, od­wró­cił wzrok. Grant do­stał ktoś inny, ko­re­spon­den­cja z Ge­newą wy­ga­sła. I oka­zało się, że je­dy­nym kra­jem, który był jesz­cze go­tów za­pra­szać do sie­bie Ukra­iń­ców, jest ta na­pu­szona, za­ścian­kowa i ra­si­stow­ska Pol­ska, którą za­wsze miała w po­gar­dzie. Lena zo­sta­wiła więc w Do­niecku scho­ro­waną matkę, przy­rze­ka­jąc so­len­nie ścią­gnąć ją do sie­bie, kiedy tylko w no­wym miej­scu tro­chę się usta­bi­li­zuje. I wy­je­chała. Tyle tylko, że cóż ona, dok­tor fi­zyki, mia­łaby w tej Pol­sce ro­bić? Tu też nikt nie ce­nił na­ukow­ców. Zwłasz­cza tych no­szą­cych spód­nicę. A do tego jesz­cze nikt so­bie nie wy­obra­żał, żeby ko­bieta z Ukra­iny mo­gła nad Wi­słą ro­bić co­kol­wiek in­nego niż sprzą­ta­nie miesz­kań lub świe­ce­nie tył­kiem w bur­delu. Prze­klęte La­chy!

Lena szybko wy­dała tu wszyst­kie skromne oszczęd­no­ści, śląc li­sty mo­ty­wa­cyjne do róż­nych uczelni i pil­nie ucząc się pol­skiego. Miała na­dzieję przy­tu­lić się w ja­kiejś ka­te­drze fi­zyki, do­stać ćwi­cze­nia ze stu­den­tami, prze­cze­kać na­wał­nicę. Nic z tego. Od­po­wie­dzi, o ile w ogóle przy­cho­dziły, były sztam­powo grzeczne i nie­zmien­nie od­mowne. Zo­stała więc naj­pierw sprzą­taczką i opie­kunką ja­kie­goś sta­ruszka, a po­tem tra­fiła w końcu do klubu. Tyle że nie był to klub fit­ness, a go-go. Co drugą noc tań­czyła w miej­scu opo­dal war­szaw­skiego cen­trum. Na po­czątku wie­czoru maj­tała go­łymi cyc­kami, owi­ja­jąc ciało na ru­rze, a kiedy klien­tela się roz­ocho­ciła – od­sta­wiała tańce na in­dy­wi­du­alne za­mó­wie­nia po 150 zło­tych za cztery mi­nuty ocie­ra­nia się tył­kiem o ich uda. Ona, dok­tor fi­zyki, po­zwa­lała pi­ja­nym spa­śla­kom kle­pać się po po­ślad­kach i miz­drzyć do niej w za­mian za po­sta­wie­nie drinka. Fakt, że drink kosz­to­wał stówę, z któ­rej to kwoty Le­nie przy­pa­dało 70 zło­tych. Do­sta­wała dwie trze­cie z każ­dego tańca, nie­mal trzy czwarte war­to­ści drinka i dzie­sięć pro­cent, je­żeli klient zde­cy­do­wał się po­sta­wić jej bu­telkę szam­pana za ty­siąc zło­tych do wy­pi­cia w VIP-ro­omie. Kilka ta­kich tań­ców, parę drin­ków i pół go­dzinki po­pi­ja­nia bą­bel­ków w od­dzie­lo­nej od reszty sali frę­dzel­kami ni­szy dla tak zwa­nych VIP-ów, sta­no­wiło do­chód równy jej ty­go­dnio­wym za­rob­kom w Do­niecku. O bo­zo­nie Hig­gsa już nie my­ślała.

Tej nocy, jak zwy­kle wy­szła w szpil­kach na długi i wy­soki na po­nad metr wy­bieg czy ra­czej ba­rową ladę, mo­dląc się, żeby na ema­lio­wa­nej po­wierzchni nie wy­wi­nąć orła. Jej biust w roz­mia­rze D za­chę­ca­jąco ko­ły­sał się na boki, bu­dząc w stło­czo­nej po­ni­żej ga­wie­dzi pełne za­chwytu gwizdy, go­dowe ryki i ob­le­śne cmok­nię­cia. Ona jed­nak tego nie sły­szała. Na­uczyła się nie zwra­cać na tę czerń uwagi, nie wi­dzieć, nie sły­szeć, na­wet nie czuć. Z przy­kle­jo­nym do twa­rzy uśmie­chem do­cie­rała do lśnią­cej rury roz­grza­nej do­ty­kiem dziew­czyn wy­stę­pu­ją­cych przed nią i zro­szo­nej ich po­tem, a po­tem ro­biła, co mu­siała. Fi­zycz­nie da­wała radę bez pro­blemu. Psy­chicz­nie? Też. Ra­czej też. Nie­ważne. I tylko z dnia na dzień na­ra­stała w niej wście­kłość, uraza i po­garda do tych ża­ło­snych gar­dzą­cych Ukra­iń­cami Po­lacz­ków, co to się mają za wiel­kich pa­nów, szlach­ci­ców, sar­ma­tów, hu­sa­rzy i li­sow­czy­ków, a tak na­prawdę nie wi­dzą, że ich czas już mi­nął, a sami są tylko ża­ło­sną ka­ry­ka­turą dawno roz­sy­pu­ją­cych się w gro­bach przod­ków.

W rytm Lady Gagi za­wi­ro­wała na chro­mo­wa­nym drążku, a jej ja­sne włosy za­to­czyły świe­tli­sty krąg wo­kół głowy. Nie za­trzy­mu­jąc się, zro­biła zwrot i trzy­ma­jąc się rury je­dy­nie zgiętą prawą nogą, zwi­sła w dół i po­woli zje­chała, aż nie do­tknęła wy­cią­gnię­tymi rę­kami pod­łogi wy­biegu. Ko­niec. Na­stępne wyj­ście za pół go­dziny. Wstała i roz­ko­ły­sa­nym kro­kiem ru­szyła z po­wro­tem. Szła po­woli, bo za kostki, łydki i bio­dra chwy­tały ją dzie­siątki spo­co­nych dłoni.

W gar­de­ro­bie opa­dła na krze­sło i spoj­rzała w lu­stro. Zo­ba­czyła w nim zimną, za­ci­śniętą ni­czym pięść twarz. Swoją twarz. Wtedy do­biegł ją z dru­giego końca salki głos szefa klubu in­stru­ują­cego ja­kąś prze­ra­żoną no­wi­cjuszkę, która miała dziś dać pierw­szy wy­stęp.

– Spoko, dziew­czyna, nie mu­sisz umieć tań­czyć. Oni i tak będą pa­trzeć na twój ty­łek i cycki.

Lena wy­dęła usta, a po­tem po­woli wy­pu­ściła po­wie­trze. Rany, jak ją ci lu­dzie wo­kół wku­rzali! Na­wet ta ża­ło­sna para idio­tów, u któ­rych wy­na­jęła pię­tro domu – Anka i Bar­tek. Choć niby przy­jaźni i sym­pa­tyczni, na pewno skry­cie nią gar­dzili. Je­dy­nie ta stara ba­buszka Zo­fia po­cząt­kowo bu­dziła jej sym­pa­tię. Lena sta­rała się jej na­wet po­ma­gać przy kuchni, roz­ma­wiać. I jak się bab­sko jej od­wdzię­czyło? Szkoda słów! Do­brze, że cho­ciaż mło­dzi nie mają po­ję­cia, co się kilka ty­go­dni temu stało w ich domu. I co było praw­do­po­dob­nie przy­czyną wy­lewu u tej ich Zo­fii. Lena po­czuła na­wet z tego po­wodu lek­kie wy­rzuty su­mie­nia, ale za­raz je w so­bie stłu­miła. Co się stało, to się nie od­sta­nie. Zresztą, ba­buszka była już do­brze po dzie­więć­dzie­siątce. I tak chy­liła się do grobu.

– Ba­buszka – szep­nęła bez­gło­śnie do swo­jego pół­na­giego od­bi­cia. Na dźwięk tego słowa w jej stward­nia­łym sercu coś drgnęło. Przy­po­mniała so­bie swoją matkę, która też mo­głaby być już bab­cią. Alek­san­dra do­bie­gała już prze­cież sześć­dzie­siątki! Kiedy Lena ucie­kała z Do­niecka, obie­cy­wała za­brać ją wkrótce do sie­bie. I słowa, choć trwało to dłu­żej, niż my­ślała, pra­wie do­trzy­mała. Za kilka dni mama wy­sią­dzie z sa­mo­lotu na war­szaw­skim lot­ni­sku Cho­pina. Nie było ła­two. Po­cząt­kowo zdo­by­cie pol­skiej wizy dla niej wy­da­wało się nie­moż­liwe. Tak samo jak wy­do­sta­nie Alek­san­dry przez li­nię frontu z Do­niec­kiej Re­pu­bliki Lu­do­wej. Trzeba też było opła­cić jej po­dróż. Koszty wpraw­dzie nie grały roli, ale or­ga­ni­za­cja tego wszyst­kiego strasz­nie się śli­ma­czyła. Chwi­lami Lena tra­ciła na­wet na­dzieję, że wy­cią­gnie ma­moczkę z tego pie­kła. Aż tu na­gle, kil­ka­na­ście dni temu, wszyst­kie trud­no­ści znik­nęły jak ręką od­jął! Alek­san­dra do­stała od Po­la­ków wizę, a od ro­syj­skich se­pa­ra­ty­stów pro­pusk4 na wy­jazd do Ki­jowa. Nie­sa­mo­wite! Le­dwo Lena zdą­żyła po­ga­dać z Anną i Bart­kiem, że na święta spo­dziewa się go­ścia. Na szczę­ście po­czciwcy nie pro­te­sto­wali. Za­po­mniała im je­dy­nie do­dać, że mama już na Ukra­inę nie wróci. Nie pu­ści jej z po­wro­tem. Cie­kawe, czy będą się ci­skać? Nie dbała o to. Bo je­śli na­wet… To ta­kie go­ło­dupce, że jak im rzuci parę zło­tych mie­sięcz­nie wię­cej za wy­na­jem, na pewno po­za­my­kają dzioby.

I tylko jedna rzecz wciąż ją nie­po­ko­iła. Za­nim jesz­cze ru­szyły pro­ce­dury wi­zowe, w li­sto­pa­dzie mama prze­słała jej ma­ila. Sama zu­peł­nie nie znała się na In­ter­ne­cie, ale swo­jego kom­pu­tera uży­czali jej cza­sem są­sie­dzi z bloku. Można było na ich ad­res prze­sy­łać li­sty, a oni je Alek­san­drze dru­ko­wali i za­no­sili do miesz­ka­nia. A po­tem za­pra­szali ją do sie­bie, żeby prze­dyk­to­wała im od­po­wie­dzi. Oczy­wi­ście, o ile aku­rat był prąd. Tro­chę było to więc uciąż­liwe, ale za­pew­niało im łącz­ność. No więc pew­nego je­sien­nego dnia Alek­san­dra na­pi­sała córce, że wkrótce do­sta­nie wizę i przy­je­dzie do War­szawy. Z ku­zynką. Lena tak się ucie­szyła, że do­piero kilka dni póź­niej za­dała py­ta­nie: „A wła­ści­wie, to z kim przy­je­dziesz?”.

„Nie martw się o nią” – od­po­wie­działa mama. „Po­ra­dzi so­bie w Pol­sce sama. Po­proś tylko swo­ich go­spo­da­rzy, żeby prze­no­co­wali ją przez jedną, góra dwie noce”.

Lena okryła się szla­fro­kiem, ener­gicz­nie za­ci­snęła na swo­jej smu­kłej ta­lii pa­sek. A po­tem, wciąż gniew­nie pa­trząc w lu­stro, zwró­ciła się do wła­snego od­bi­cia:

– Jaka, do dia­bła, „ku­zynka”?! Prze­cież my nie mamy ku­zy­nek!

4 – Prze­pustka (ros.).

GRU­DZIEŃ 2014, DO­NIECKA RE­PU­BLIKA LU­DOWA

Wiera

Zimno po­woli prze­są­czało się do jej ciała z za­mro­żo­nej ziemi. Ani woj­skowa pa­łatka, na któ­rej le­żała, ani che­miczne ogrze­wa­cze na brzu­chu, klatce pier­sio­wej i sto­pach nie mo­gły go po­wstrzy­mać. Była jed­nak do tego przy­zwy­cza­jona. Bo to pierw­szy raz le­żała zimą w za­sadzce? Zresztą tu, w okręgu do­niec­kim, zimy były jesz­cze jako ta­kie. Na­prawdę uświerk­nąć to można było na Kau­ka­zie. Uch, tam nie raz prze­mar­zła tak, że po zmroku po­zbie­rać się z ziemi nie mo­gła!

Więc wy­chła­dzała się na po­zy­cji, którą sta­ran­nie wy­brała jesz­cze wczo­raj. Le­ciut­kie, nie­mal nie­wi­doczne z da­leka za­głę­bie­nie w rów­nej po­wierzchni przy­pró­szo­nej śnie­giem łąki. Do­czoł­gała się tu­taj w bia­łym stroju ma­sku­ją­cym jesz­cze przed wscho­dem słońca, trzy go­dziny temu, wsparła swój okrę­cony bar­wio­nym na biało wor­kiem ju­to­wym ka­ra­bin wy­bo­rowy SWD na dwu­noż­nym sta­ty­wie, przy­ło­żyła kolbę do barku i za­marła bez ru­chu. Musi tak wy­trwać do zmroku. Bez je­dze­nia i pi­cia, bez jed­nego choćby po­ru­sze­nia. Jak się za­chce siku, trudno, trzeba lać w pam­persa. Nie wolno jej zdra­dzić swo­jej po­zy­cji. Bo po pierw­sze, była my­śli­wym. Przy­szła tu na po­lo­wa­nie. Po dru­gie na­to­miast, znaj­do­wała się do­kład­nie na środku „ziemi ni­czy­jej” po­mię­dzy po­zy­cjami swo­ich a tych fa­szy­stów z pułku „Azow”. A oni też mieli lor­netki. Była więc za­ra­zem łowną zwie­rzyną…

Wła­śnie dla­tego sta­rała się wto­pić w zie­mię. Od­dy­chać płytko, by ra­miona nie uno­siły się mia­rowo, zwra­ca­jąc uwagę tam­tych, a także w do­słow­nym sen­sie nie pusz­czać pary z ust (w tym celu wciąż ssała śnieg) ani nie pło­szyć spa­ce­ru­ją­cych po polu pta­ków. Dla więk­szo­ści lu­dzi spę­dze­nie ośmiu go­dzin, le­żąc na brzu­chu, w grud­niu, pod ostrza­łem, by­łoby tor­turą nie do znie­sie­nia. Wiera jed­nak pa­trzyła na to ina­czej – cze­kała na mo­ment na­grody, kiedy wresz­cie zlo­ka­li­zuje cel. Tę krótką, ale in­ten­sywną jak or­gazm chwilę po­czu­cia wła­dzy, kiedy wi­dziana w optycz­nym ce­low­niku po­stać wy­rzuca na­gle ręce, a po­tem osuwa się na zie­mię. Mo­ment eks­tazy, która wy­rwie ją na krótki czas z nie­ustan­nego odrę­twie­nia, w któ­rym żyła od… Sama nie mo­gła już po­li­czyć od kiedy. Chyba ostatni raz czuła, że żyje, kiedy wi­działa ojca. Wiele, wiele lat temu. No więc cze­kała te­raz na strzał. Czy na­stąpi to dziś? Gwa­ran­cji nie ma. Je­śli zaj­dzie taka po­trzeba, wróci tu ju­tro i po­ju­trze. Aż w końcu do­pad­nie swój cel. Wiera umiała być cier­pliwa.

* * *

Na ten od­ci­nek frontu w po­bliżu Aw­di­jiwki przy­je­chała trzy dni temu. Chłopcy ze 106. Dy­wi­zji Po­wietrz­no­de­san­to­wej uda­jący do­niec­kich se­pa­ra­ty­stów stra­cili tu przez ostat­nie dwa ty­go­dnie kil­ku­na­stu lu­dzi. Przede wszyst­kim pod­ofi­ce­rów i ofi­ce­rów. Pierw­szy do­stał, kiedy wy­chy­lił się, żeby spoj­rzeć przez lor­netkę na okopy wroga. Kula we­szła jed­nym z oku­la­rów, prze­szła przez głowę i krę­go­słup, wy­szła lewą ło­patką, wy­ry­wa­jąc wielki ka­wał mięsa. Drugi po­szedł się od­lać. Do­stał mię­dzy ło­patki. Trzeci, o zmierz­chu, po­pro­sił kum­pla o ogień. Ten po­tarł za­pałkę, przy­pa­lił so­bie, a po­tem po­dał ogie­niek da­lej. Fa­cet na­wet się nie za­cią­gnął. Obe­rwał w miej­sce na­zy­wane przez strzel­ców wy­bo­ro­wych „trój­ką­tem spo­sob­no­ści”, czyli w ob­szar po­mię­dzy li­nią łą­czącą oczy a punk­tem u dołu nosa. Ma­sa­kra. Krótko mó­wiąc, Ukra­ińcy mieli snaj­pera. I to do­brego. W tym miej­scu okopy prze­ciw­nych stron od­dzie­lone były od sie­bie ośmiu­set­me­tro­wym pa­sem ziemi ni­czy­jej. Osiem­set me­trów! A tam­ten tra­fiał w czu­bek nosa!

No więc do­wódca „sto­szóstki” za­dzwo­nił do sztabu w Do­niecku. „Mamy tu cho­robę, przy­ślij­cie le­kar­stwo”. To po­słali im Wierkę.

– A eto czto? Die­woczka?5 – Ja­kiś sier­żan­cina po­wi­tał ją po­gar­dli­wym wy­dę­ciem warg. – Na co ty do nas przy­je­chała? Druta chło­pa­kom cią­gać?

Nie za­re­ago­wała ani na jego słowa, ani na re­chot zgro­ma­dzo­nych wo­kół „star­szyny” żoł­nie­rzy­ków. Do tego też była przy­zwy­cza­jona. Wszę­dzie to samo. Tak było w Cze­cze­nii, w Ose­tii Po­łu­dnio­wej, na Kry­mie. I tak jest tu­taj. Za­wsze, kiedy Wierka po­ja­wia się w no­wym od­dziale – zie­lo­no­oka, ru­do­włosa, wy­soka i szczu­pła jak trzcina, z ta­lią, któ­rej nie są w sta­nie prze­sło­nić na­wet wor­ko­wate woj­skowe kurtki – żoł­nie­rzyki za­raz za­czy­nają prę­żyć mu­skuły, śli­nić się i świn­tu­szyć. Raz i drugi, a na­wet trzeci i czwarty ja­kiś pi­jany wia­rus star­to­wał do niej z ła­pami. A kie­dyś, bli­sko da­ge­stań­skiej gra­nicy, gdzie udało się wziąć w okrą­że­nie sporą grupę re­be­lian­tów, chłopcy na­wet się na nią zmó­wili i pró­bo­wali ją do­paść, gdy szła się umyć nad rzekę. Na ta­kie oka­zje była jed­nak przy­go­to­wana. Długi i ostry jak brzy­twa my­śliw­ski nóż u pasa wy­ska­ki­wał z po­chwy z ci­chym sze­le­stem, a po­tem ciął, za­da­jąc dość po­wierz­chowne, ale dłu­gie i bo­le­sne rany. Umiała pra­co­wać nim krót­kimi, ale dy­na­micz­nymi ru­chami sa­mego nad­garstka. Szast, cię­cie od le­wego ucha, jakby wierz­chem dłoni wy­cie­rała so­bie usta, i już je­den mło­dziak wyje, chwy­ta­jąc się za twarz. Ciach, od pra­wego na wprost i spada pa­lec u dłoni, która przed chwilą za­ci­skała się na jej blu­zie. Szuu, mły­nek na krzyż od dołu, w pa­chwinę, i ko­lejny fajt­łapa chwyta się za skró­cone o je­den cen­ty­metr przy­ro­dze­nie.

Tych krót­kich, pio­ru­nu­ją­cych cięć na­uczył ją dzia­dek, Cham­zat Ba­że­jew, za­nim za­biła go bomba zrzu­cona przez sa­mo­lot sztur­mowy Su-24M z ro­syj­skich sił po­wietrz­nych ge­ne­rała Dej­ni­kina. To wła­śnie po Cham­za­cie odzie­dzi­czyła ten stu­letni nóż z rę­ko­je­ścią z rogu gór­skiej ko­zicy.

No więc trzy dni temu wy­sia­dła z po­chla­pa­nej zie­loną farbą mazdy l-2000, którą ją tu­taj pod­rzu­cili ze sztabu. Po­wi­tał ją sier­żant wojsk po­wietrz­no­de­san­to­wych Ro­sji uda­jący, jak wszy­scy wo­kół, miej­sco­wego se­pa­ra­ty­stę. Ob­rzu­ciła wzro­kiem ota­cza­ją­cych go mło­dzia­ków w pa­sia­stych ko­szul­kach sił spe­cjal­nych pod zi­mo­wymi kurt­kami, ści­śnię­tymi kew­la­ro­wymi ka­mi­zel­kami prze­ciw­o­dłam­ko­wymi, i ci­chym gło­sem po­wie­działa:

– Ty star­szyna, chyba śmierci szu­kasz. Ma­cie po dru­giej stro­nie snaj­pera, a ty dys­tynk­cje na pa­go­nach no­sisz. I jesz­cze po­zwa­lasz so­bie sa­lu­to­wać tym chłop­com. Z da­leka wi­dać, żeś pod­ofi­cer. Ła­komy ką­sek mię­ska dla fa­szy­stow­skiego strzelca…

Wy­star­czyło. Fa­cet po­bladł, kop­nia­kami roz­go­nił sze­re­gow­ców, a po­tem jak nie­pyszny po­pro­wa­dził ją do zie­mianki do­wódcy od­cinka. Tu­tej­szy lejt­nant był na szczę­ście dość łeb­skim fa­ce­tem. Nie­wy­soki, krępy, piw­no­oki. Miał białe zęby, nie­zep­sute jesz­cze przez ma­chorkę, rzadki ru­dawy za­rost na ru­mia­nych po­licz­kach. W jej wieku albo i nieco młod­szy. Wiera zmie­rzyła go uważ­nym spoj­rze­niem, a ten spu­ścił wzrok. „No cóż, po­ży­wiom, uwi­dim6. Może co z tego bę­dzie” – po­my­ślała. „Po ro­bo­cie”.

Stary Cham­zat, który na­uczył ją po­lo­wać, po­wta­rzał za­wsze, że my­śliwy musi do­brze po­znać swoją zwie­rzynę. Jej zwy­czaje, ścieżki, pa­stwi­ska i wo­do­poje. Kiedy za­częła strze­lać do lu­dzi, naj­pierw uznała, że ta wie­dza do­ty­cząca po­lo­wań już się jej na nic nie przyda. Bo jak snaj­per ma po­znać ofiarę? Bie­rze na cel go­ścia i już. Szybko jed­nak po­jęła, że nie miała ra­cji. Ow­szem, gdy wa­lisz do kogo po­pad­nie, to tak. Cze­kasz w ukry­ciu, aż ja­kaś oferma wej­dzie ci w krzyż ce­low­nika. Gdy jed­nak masz do wy­eli­mi­no­wa­nia kon­kretną osobę – tak jak pod Aw­di­jiwką – to nie ma rady, mu­sisz cze­goś się o niej do­wie­dzieć.

Za­częła więc od py­tań. Kogo do­tych­czas wy­eli­mi­no­wał ukra­iń­ski snaj­per, w ja­kich oko­licz­no­ściach, gdzie, w które miej­sca na cia­łach ofiar tra­fiała za­zwy­czaj kula. Po­tem ka­zała się za­wieźć w miej­sca, gdzie pa­dały trupy. I szybko od­kryła, że tam­ten jest zbyt pewny sie­bie. Bo my­śli, że strzał z bar­dzo da­leka za­pew­nia mu bez­pie­czeń­stwo. Rzadko zmie­niał swoje po­zy­cje, za­wsze wy­bie­rał miej­sca na pła­skim, od­kry­tym te­re­nie. Naj­czę­ściej, choć nie ostat­nio, strze­lał z za­bu­do­wań opusz­czo­nej i na wpół zruj­no­wa­nej wio­ski po ukra­iń­skiej stro­nie frontu. Pew­nie było mu wy­god­nie za­siąść so­bie pod da­chem na ja­kimś sta­rym ma­te­racu, oprzeć ka­ra­bin o stół i spo­koj­nie cze­kać.

A wła­śnie, ka­ra­bin.

– Po­każ­cie mi ja­kie­goś trupa – roz­ka­zała lejt­nan­towi.

– Trupa? – zdzi­wił się.

– Naj­le­piej któ­re­goś z ostat­nich, nie prze­pa­dam za wo­nią ze­psu­tego mięsa – spre­cy­zo­wała.

– A, cho­dzi o ofiarę snaj­pera. Tak, tak.

Na szczę­ście „naj­śwież­szy” za­bity przez Ukra­ińca za­le­d­wie rano ka­pral nie zo­stał jesz­cze po­cho­wany. Obej­rzała ciało do­kład­nie. Do­stał w bark. Kula prze­szła przez staw, prze­biła prawe płuco, ry­ko­sze­to­wała od krę­go­słupa, skrę­ca­jąc w stronę wą­troby i wy­szła tuż nad bio­drem. W ra­nie wy­lo­to­wej Wiera za­uwa­żyła zmie­lone tkanki mię­śni i drobne odłamki ko­ści. Po­cisk mu­siał mieć wy­soką ener­gię. Tra­fił w ciało z nad­dźwię­kową pręd­ko­ścią, a siła ka­wi­ta­cji wy­two­rzyła za nim próż­nię za­sy­sa­jącą płyny ustro­jowe, frag­menty ubra­nia, tkanki i ko­ści. Rana wy­lo­towa miała śred­nicę jej pię­ści.

– Fa­cet ma ka­ra­bin SW-98, ka­li­ber 7,62 mi­li­me­tra o opty­mal­nym za­sięgu ośmiu­set me­trów. Strzela po­ci­skami snaj­per­skimi 7N1, z oło­wia­nym rdze­niem. Ma ce­low­nik optyczny o sied­mio­krot­nym po­więk­sze­niu. Nic dziw­nego, że kosi was jak łan psze­nicy.

Lejt­nant po­pa­trzył na nią z nie­po­ko­jem w swo­ich mio­do­wych oczach.

– No­wo­cze­sna broń – przy­znał. – Jak chce­cie dać mu radę z tym czymś?

Ru­chem swego ry­ża­wego pod­bródka wska­zał na prze­wie­szony przez jej ra­mię ka­ra­bin SWD. Broń prze­sta­rzałą, zbyt gło­śną i na dy­stan­sach po­wy­żej pół ki­lo­me­tra zu­peł­nie nie­celną. A do tego wy­po­sa­żoną w pra­dawny ce­low­nik PSO-1 o czte­ro­krot­nym za­le­d­wie po­więk­sze­niu.

– Się­gnie­cie go stąd? – Głos ofi­cerka za­marł w mroź­nym, zi­mo­wym po­wie­trzu.

– Nie – od­parła, po raz pierw­szy od przy­jazdu sze­roko się uśmie­cha­jąc.

– To jak? Dzwo­nimy do sztabu, żeby przy­słali nam ja­kie­goś mu­żyka?

Uśmiech znik­nął z jej twa­rzy, jak zdmuch­nięty po­wie­wem gru­dnio­wego wia­tru.

– Nie­po­trzebny nam ża­den męż­czy­zna – od­po­wie­działa lo­do­wa­tym to­nem.

– Ale mó­wi­li­ście…

– Po­wie­dzia­łam tylko, że z li­nii wa­szych oko­pów go nie do­stanę. Będę więc mu­siała tro­szeczkę po­dejść.

– Na zie­mię ni­czyją? – Z wra­że­nia lejt­nant aż się­gnął po pa­pie­rosa. – Ale to pła­ska pa­tel­nia, za dnia bę­dzie­cie wi­doczni jak plu­szowy miś na strzel­nicy. No i jesz­cze po dro­dze druty kol­cza­ste, miny, ich­niejsi zwia­dowcy…

– Na drut wy­star­czą cążki. Miny prze­ciw­pie­chotne da się wy­ma­cać na­wet gwoź­dziem. A na ukra­iń­ską ra­zwiedkę7 mam to…

Szuu, w jej dłoni po­ja­wił się Cham­za­tow­ski nóż, nad­gar­stek wy­ko­nał pod­krę­cony ruch i ża­rząca się koń­cówka lejt­nan­tow­skiego cy­ga­reta spa­dła w śnieg u jego stóp.

* * *

A więc le­żała te­raz na pła­skim polu, mniej wię­cej po­środku mię­dzy li­niami oko­pów. Ob­ser­wo­wała za­bu­do­wa­nia przed sobą, a gdy coś – krzywy kur­nik, stos sta­rych opon od trak­tora albo prze­rdze­wiała beczka do roz­wo­że­nia na­wozu – wy­dało jej się po­dej­rzane, przy­kła­dała lu­netę do oka i szu­kała ob­cego snaj­pera. Le­piej by­łoby za­uwa­żyć, za­nim on spo­strzeże ją…

Czas mi­jał, lekki mro­zek szczy­pał w po­liczki. Nic. Chaty na wprost stały pu­ste, ga­piąc się w dal oczo­do­łami okien, z któ­rych wy­pa­dły okien­nice. Od­le­głość około czte­ry­stu me­trów. Ży­wego du­cha. Choć nie, cza­sem mię­dzy za­bu­do­wa­niami mi­gnęła jej ja­kaś ludzka po­stać. Od razu skła­dała się do strzału, ale w lu­ne­cie wi­działa tylko zwy­kłych żoł­nie­rzy. Bro­dacz z pod­go­loną głową, niedź­wie­dzio­waty sier­żan­cina, na­wet ja­kiś do­mo­ro­sły ata­man w ka­ra­ku­ło­wej czapce. Ten ostatni to ofi­cer. W in­nych oko­licz­no­ściach byłby nie­złym ce­lem. Ale nie dziś. Tego dnia po­lo­wała na jesz­cze grub­szego zwie­rza. Tylko czy do­brze wy­ty­po­wała miej­sce po­lo­wa­nia?

Około po­łu­dnia z nie­przy­ja­ciel­skich po­zy­cji za­le­ciał za­pach zupy ce­bu­lo­wej. Prze­łknęła ślinę. Głód skrę­cał jej kiszki. W szare niebo wzbił się ob­ło­czek pary uwol­nio­nej spod po­krywy garnka, gdzieś mię­dzy szta­che­tami szczer­ba­tego płotu za­mi­go­tał blask ogni­ska. I cią­gle żad­nego celu.

Co­raz bar­dziej sen­nym i zre­zy­gno­wa­nym wzro­kiem wo­dziła po zna­nych już so­bie na pa­mięć ko­śla­wych bry­łach do­mów. Je­den usta­wiony do niej fron­tem, z roz­wa­loną sła­wojką w prze­ciw­le­głym na­roż­niku po­dwó­rza, drugi nieco cof­nięty, sto­jący bo­kiem, z dziurą w ścia­nie po ude­rze­niu po­ci­sku wy­strze­lo­nego z gra­nat­nika RPG „Osa”, trzeci z za­rwa­nym da­chem i śla­dami po­żaru.

Za­raz, za­raz! Czu­jąc na­głe ude­rze­nie ad­re­na­liny, szybko cof­nęła wzrok na bu­dy­nek z prze­strze­lo­nym mu­rem. Coś ją w nim za­nie­po­ko­iło. Ale co? Sy­gnał do­tarł tylko do jej pod­świa­do­mo­ści, ra­cjo­nalne oko nie za­re­je­stro­wało nic po­dej­rza­nego. Wpa­try­wała się więc w bru­natne kon­tury, sta­ra­jąc się wy­chwy­cić ja­ką­kol­wiek zmianę, ślad, nie­lo­gicz­ność.

Ach tak! Wresz­cie to po­jęła. Ptaki. Szare ciel­ska wron. Jedna sie­działa na słupku po pło­cie, druga ska­kała po ziemi i coś dzio­bała. Trze­cia i czwarta cza­iły się w po­bliżu od­ga­niane przez tę dzio­biącą. A więc zna­la­zły tam coś do żar­cia. Co? Pew­nie okru­chy czy­je­goś obiadu. Resztki kon­ser­wo­wej tu­szonki, bułki ze sło­niną lub ka­wałka chleba do wy­tar­cia ta­le­rza po zu­pie. Nie­ważne co. Ważne, kto im to tam rzu­cił.

Zwy­kły żoł­nierz? Nie. Ci ra­czej sie­dzie­liby z dru­giej strony bu­dynku. Tam, gdzie wyj­ście na po­dwórko. A więc praw­do­po­dob­nie ktoś, kto czaił się w pół­mroku wy­rwa­nej w mu­rze dziury. Ktoś, kto nie zszedł z po­ste­runku na­wet na czas po­siłku. Kto to mógł być? Czujny ob­ser­wa­tor? War­tow­nik sa­mot­nik? A może…

Po­wo­lutku, ru­chem bar­dziej le­ni­wym niż spa­cer śli­maka, przy­ło­żyła oko do lu­nety. Skie­ro­wała ją w głąb wy­rwy i cze­kała, aż siat­kówka oka przy­wyk­nie do ciem­no­ści. Mi­jały mi­nuty, a do jej mó­zgu stop­niowo prze­sią­kały in­for­ma­cje ze środka cha­łupy. Prze­wró­cone krze­sło, wer­salka, wy­be­be­szona bie­liź­niarka, a przed nią stos wy­mię­to­lo­nych ciu­chów. Stos ciu­chów? Przyj­rzała się do­kład­niej nie­re­gu­lar­nej bryle i w końcu do­strze­gła w niej pro­por­cje czło­wieka. Omo­ta­nego szma­tami, sku­lo­nego za krze­słem, na któ­rym wspie­rała się długa lufa za­koń­czona tłu­mi­kiem pło­mieni. Ka­ra­bin SW-98.

– Mam cię, ptaszku – szep­nęła, wtu­la­jąc po­li­czek w kolbę swo­jej broni.

Na siatce ce­low­ni­czej swo­jej lu­nety usta­liła od­le­głość – 410 me­trów. Czte­ry­sta dzie­sięć. To pra­wie gra­nica sku­tecz­nego ognia jej SWD. De­li­kat­nie do­tknęła bębna ce­low­nika i wy­ze­ro­wała go na ten dy­stans. Po­tem spoj­rzała na łyse ga­łązki owo­co­wych drzew obok cha­łupy. Nie ru­szały się, a więc po­prawka na wiatr nie­po­trzebna. Tem­pe­ra­tura lufy i ota­cza­ją­cego po­wie­trza też prak­tycz­nie ta sama, można od­ha­czyć ko­lejną zmienną ma­jącą wpływ na tra­jek­to­rię lotu po­ci­sku. A sam ce­low­nik? Był stary, star­szy od Wiery. A prze­cież wia­domo, że przy ta­kim strzale każde jego na­wet naj­drob­niej­sze roz­re­gu­lo­wa­nie ozna­cza pu­dło. I bły­ska­wiczną ri­po­stę tam­tego. Głu­pie prze­su­nię­cie ce­low­nika wzglę­dem osi o dwie setne cen­ty­me­tra to na tym dy­stan­sie prze­strze­le­nie aż o je­den metr! Na to jed­nak te­raz wpływu nie miała. Mo­gła tylko mieć na­dzieję, że tro­skliwa opieka, jaką ob­da­rzała nie­mal co­dzien­nie swój PSO-1, te­raz się jej opłaci.

Uspo­ko­iła od­dech, wsłu­chała się w zwal­nia­jący po­woli rytm swego serca. Ła­god­nie, jakby mu­skała usta śpią­cego ko­chanka, do­tknęła spu­stu. Samą opuszką palca, bo zbyt mocne ścią­gnię­cie ję­zyczka mo­głoby o dzie­siętne mi­li­me­tra prze­chy­lić ka­ra­bin. W sam śro­dek krzyża na ce­low­niku wzięła trój­kąt spo­sob­no­ści tam­tego. Wi­działa jego bli­sko osa­dzone oczy, lekko skrzy­wiony nos, le­ni­wie po­ru­sza­jące się szczęki. Pew­nie żuł skórkę chleba. Czu­jąc roz­le­wa­jące się po ży­łach roz­koszne cie­pło, le­ciutko na­ci­snęła.

Bach. Trzask wy­strzału po­de­rwał w po­wie­trze wrony, od­bił się echem od cha­łup, prze­to­czył przez łąkę i znik­nął w od­dali. Bli­sko osa­dzone oczy, krzywy nos i pra­cu­jące szczęki za­mie­niły się w krwawy ochłap. Ka­wa­łek ró­żo­wego mó­zgu wzbił się w po­wie­trze i pac­nął w ścianę po­krytą ta­petą w kwiatki, a po­tem zo­sta­wia­jąc za sobą czer­wony ślad, osu­nął się na zie­mię. Ka­ra­bin spadł z krze­sła, „stos ubrań” bez­wład­nie ru­nął w przód.

Po nie­przy­ja­ciel­skiej stro­nie wzmógł się ruch, za­mie­sza­nie, kur­wa­ma­cie i krzyki. Po­tem pa­dły w jej kie­runku ja­kieś bez­ładne strzały z ka­łasz­ni­ko­wów i cięż­szego PK. Po­ci­ski wa­liły jed­nak da­leko od niej. Tamci wciąż nie mieli po­ję­cia, gdzie szu­kać za­bójcy swo­jego snaj­pera. Od tej ża­ło­snej ka­no­nady serce Wiery na­wet nie przy­spie­szyło. Le­żała spo­koj­nie, bez ru­chu, czu­jąc się bez­piecz­nie ni­czym we wła­snym łóżku. Prze­peł­niało ją uczu­cie speł­nie­nia i siły. Wie­działa, że ob­raz bli­sko osa­dzo­nych oczu do­łą­czy do in­nych za­pi­sa­nych w jej pa­mięci twa­rzy – sta­rych i mło­dych, ko­bie­cych i mę­skich, pięk­nych i brzyd­kich, bro­da­tych, wą­sa­tych lub gładko ogo­lo­nych – które łą­czyło jedno. Wiera była ostat­nim czło­wie­kiem, który pa­trzył na nie przed śmier­cią. Ta ko­lek­cja da­wała jej po­czu­cie nie­mal bo­skiej wła­dzy nad ludz­kim ży­ciem. Tyle tylko, że z każ­dym ko­lej­nym za­bi­tym uczu­cie to co­raz szyb­ciej się z niej ulat­niało. I wra­cała zna­joma pustka. A na­wet go­rzej – prze­ra­że­nie. Pa­niczny strach przed czymś nie­zna­nym, przed mroczną ta­jem­nicą, która ka­lała jej ży­cie. Wiera, świa­doma i peł­no­prawna dys­po­nentka wła­snego ciała, od czasu do czasu tra­ciła nad nim kon­trolę. Zni­kała sama przed sobą. Zda­rzały się jej dziury w pa­mięci, na­wet kil­ku­mie­sięczne – kiedy nikt, z Wierką na czele, nie wie­dział, co się z nią działo, gdzie była i co ro­biła. Skry­wał je kom­pletny mrok, który był dla niej nie­mal nie do znie­sie­nia. Bo je­śli w swoim pra­wil­nym, świa­do­mym i ofi­cjal­nym ży­ciu, które w szcze­gó­łach pa­mię­tała, była za­bójcą strze­la­ją­cym z ukry­cia… to kim mu­siała być w tym dru­gim, nie­do­stęp­nym dla jej pa­mięci? Czy ro­biła rze­czy tak straszne, że du­sza nie chciała ich pa­mię­tać? Jaka be­stia się wtedy bu­dziła w jej ciele? Do ja­kich po­twor­nych uczyn­ków mu­siała być zdolna? Ta nie­wie­dza, ten lęk przed samą sobą – z bie­giem czasu sta­wał się dla Wierki nie do znie­sie­nia.

Ale nie dziś. Dziś po­wró­cił do niej spo­kój. Czy­sty strzał. Tra­fiony – za­to­piony. Kiedy za­pad­nie zmrok, ostroż­nie wy­cofa się na po­zy­cje 106. Dy­wi­zji po wła­snych śla­dach, wy­pije szklankę wódki, za­kąsi sło­niną. A po­tem weź­mie w ob­roty tego piw­no­okiego lejt­nanta.

„Oj, le­piej, żeby się mal­czik8 tej nocy po­sta­rał” – za­śmiała się w my­ślach. „Za­nim go do­siądę i ści­snę udami, uprze­dzę, że je­stem jak ogrod­nik, który ze­schłe i nie­po­trzebne pędy ob­cina. A po­tem po­łożę przy pry­czy nóż dziadka Cham­zata”.

5 – A to co? Dziew­czyna? (ros.).

6 – Po­ży­jemy, zo­ba­czymy (ros.).

7 – Zwiad woj­skowy (ros.).

8 – Chło­piec (ros.).

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki