Głęboki sen - Raymond Chandler - ebook + książka

Głęboki sen ebook

Chandler Raymond

4,1

Opis

Pierwsza powieść współtwórcy i najwybitniejszego pisarza kryminału noir, Raymonda Chandlera. Nowe tłumaczenie Bartosza Czartoryskiego w końcu pozwala docenić dowcip, błyskotliwość i nieprzeciętną inteligencję głównego bohatera.

Los Angeles u progu lat czterdziestych. Prywatny detektyw, Philip Marlowe, próbuje rozwiązać sprawę szantażu córki bogatego przemysłowca. Wpada w sam środek lawiny wydarzeń, która zagarnia coraz to nowe osoby: eleganckich tuzów półświatka, gorzkie kobiety porzucone przez mężów, cwaniaczków i zwyczajnych ludzi, którym się nie poszczęściło.

Ikona gatunku: ta pełna zwrotów akcji, napisana niepodrabialnym językiem powieść to więcej niż kryminalna intryga. To portret bezwzględnego nowoczesnego świata i próba zrozumienia, jak powinien się w nim zachować człowiek.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 278

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (101 ocen)
43
31
21
6
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Mereles

Dobrze spędzony czas

Przyjemna, z wciągającą historią.
10
bzduryolgi

Dobrze spędzony czas

klasyka, nie wydaje mi się, że nowe tłumaczenie jest lepsze od pierwszego, inny chyba humor.
10
Tuliaszn

Całkiem niezła

Jeśli to jest ikona gatunku to ja nie jestem fanem noir. Można przeczytać, ale mnie wciągnęło tylko trochę mocniej niż Klan.
00
Arkadiusz1001

Nie oderwiesz się od lektury

Naprawdę mistrzowski kryminał. Polecam ze szczerego serca ten bolesny, jak igła kaktusa w stopie prawdziwie czarny kryminał.
00
Oksymoron20

Całkiem niezła

nowe tlumaczenie zdecydowanie gorsze od poprzedniego !
00

Popularność




Ray­mond Chan­dler to je­den z naj­wy­bit­niej­szych po­wie­ścio­pi­sa­rzy XX wie­ku. Czas się go nie ima. — LI­TE­RA­RY RE­VIEW

Je­den z naj­więk­szych mi­strzów kry­mi­na­łu. Stwo­rzył nie­do­ścig­nio­ny dla in­nych wzór. — SUN­DAY TI­MES

Chan­dler pi­sze tak, że czu­jesz ból bo­ha­te­rów, a swo­je ży­cie wi­dzisz w no­wym świe­tle. — THE NEW YOR­KER

Chan­dler stwo­rzył ar­che­typ ame­ry­kań­skie­go bo­ha­te­ra: nie­po­kor­ne­go cy­ni­ka, bły­sko­tli­we­go i uczu­cio­we­go, skłon­ne­go do re­flek­sji, lecz nie­stro­nią­ce­go od przy­gód. — THE NEW YORK TI­MES BO­OK RE­VIEW

Phi­lip Mar­lo­we to pier­wo­wzór wszyst­kich pry­wat­nych de­tek­ty­wów. — LOS AN­GE­LES TI­MES

Nikt nie pi­sze tak jak Chan­dler, na­wet Faulk­ner. Stu­pro­cen­to­wo nie­pod­ra­bial­ny, praw­dzi­wy ar­ty­sta. — THE BO­STON BO­OK RE­VIEW

Pi­sar­stwo Chan­dle­ra wzbi­ja się na wy­ży­ny, a czy­tel­nik z ukłu­ciem ra­do­ści zda­je so­bie spra­wę, że ma do czy­nie­nia nie z pierw­szym lep­szym wy­rob­ni­kiem pió­ra, ale z nie­zrów­na­nym sty­li­stą, pi­sa­rzem z praw­dzi­wą wi­zją. — JOY­CE CA­ROL OATES

Ray­mond Chan­dler opi­sał Ame­ry­kę na no­wo, i od­tąd Ame­ry­ka nie by­ła już ta­ka sa­ma. — PAUL AU­STER

Książ­ki Chan­dle­ra to nie eska­pi­stycz­na pro­za ga­tun­ko­wa, ale dzie­ła sztu­ki naj­wyż­szych lo­tów. — W.H. AU­DEN

W se­rii uka­za­ły się:

#1. Głę­bo­ki sen

#2. Że­gnaj, la­lecz­ko

#3. Wy­so­kie okno

#4. Pa­ni w je­zio­rze

#5. Sio­strzycz­ka

1

BY­ŁO OKO­ŁO JE­DE­NA­STEJ przed po­łu­dniem je­sien­ne­go dnia w po­ło­wie paź­dzier­ni­ka. Słoń­ce ani my­śla­ło grzać, a za­chmu­rzo­ne nie­bo nio­sło dla po­gó­rza obiet­ni­cę rzę­si­stej ule­wy. Mia­łem na so­bie błę­kit­ny gar­ni­tur, gra­na­to­wą ko­szu­lę, kra­wat i po­szet­kę, czar­ne brog­sy, a do te­go weł­nia­ne skar­pe­ty te­go sa­me­go ko­lo­ru, z gra­na­to­wy­mi wzor­ka­mi w kształ­cie ze­ga­rów. By­łem trzeź­wy i świe­żo ogo­lo­ny, wy­glą­da­łem schlud­nie, ale nie przez wzgląd na to, co po­my­ślą in­ni – tak po pro­stu po­wi­nien się pre­zen­to­wać każ­dy do­brze ubra­ny pry­wat­ny de­tek­tyw. Sze­dłem z wi­zy­tą do czte­rech mi­lio­nów do­la­rów.

Głów­ny hall po­sia­dło­ści Stern­wo­odów był wy­so­ki na dwa pię­tra. Nad drzwia­mi wej­ścio­wy­mi, przez któ­re da­ło­by się prze­go­nić sta­do in­dyj­skich sło­ni, znaj­do­wał się du­ży wi­traż, a na nim ry­cerz w ciem­nej zbroi ra­to­wał przy­wią­za­ną do drze­wa da­mę. Ta nie mia­ła na so­bie odzie­nia, okry­wa­ły ją tyl­ko dłu­gie wło­sy, tak­tow­nie spły­wa­ją­ce po jej na­gim cie­le. Ry­cerz uniósł przy­łbi­cę, chcąc się za­pew­ne przed­sta­wić, i maj­stro­wał przy za­ci­śnię­tych su­płach, ale bez po­wo­dze­nia. Przy­sta­ną­łem, za­sta­na­wia­jąc się, czy gdy­bym tu miesz­kał, któ­re­goś dnia nie wla­zł­bym na gó­rę i mu nie po­mógł. Nie wy­glą­dał, jak­by się szcze­gól­nie sta­rał.

Z dru­giej stro­ny hall wień­czy­ły prze­szklo­ne drzwi bal­ko­no­we, a za ni­mi roz­cią­gał się sze­ro­ki szma­rag­do­wy traw­nik się­ga­ją­cy bie­lut­kie­go ga­ra­żu, przed któ­rym szczu­pły ciem­no­wło­sy mło­dy szo­fer w po­ły­skli­wych czar­nych spodniach od­ku­rzał bor­do­wy ka­brio­let mar­ki Pac­kard. Ro­sną­ce za ga­ra­żem rów­no przy­strzy­żo­ne de­ko­ra­cyj­ne drzew­ka wy­glą­da­ły ni­czym za­dba­ne pu­del­ki. Da­lej zo­ba­czy­łem spo­rą szklar­nię z ko­pu­ło­wym da­chem, a za nią jesz­cze wię­cej drze­wek. Te­ren po­sia­dło­ści oka­la­ły ma­syw­ne i nie­rów­ne, lecz ko­ją­ce wi­do­kiem gór­skie zbo­cza.

Wschod­nie skrzy­dło hal­lu zdo­bi­ły wol­no sto­ją­ce scho­dy wy­ło­żo­ne płyt­ka­mi. Pro­wa­dzi­ły na ga­le­ryj­kę z ba­rier­ką z ku­te­go że­la­za, wprost pod jesz­cze je­den wi­traż z ro­man­tycz­nym mo­ty­wem. Wol­ne miej­sce pod ścia­na­mi za­gra­co­no wiel­ki­mi so­lid­ny­mi fo­te­la­mi obi­ty­mi czer­wo­nym plu­szem, któ­re wy­glą­da­ły tak, jak­by nikt ni­g­dy na nich nie sia­dał. Po stro­nie za­chod­niej, na sa­mym środ­ku, znaj­do­wał się ogrom­ny pu­sty ko­mi­nek z mo­sięż­nym czte­ro­pa­ne­lo­wym pa­ra­wa­nem na za­wia­sach i gzym­sem ozdo­bio­nym na ro­gach ku­pi­dyn­ka­mi. Nad nim za­wie­szo­no słusz­ne­go roz­mia­ru por­tret olej­ny, a jesz­cze wy­żej za szkłem ga­blo­ty umo­co­wa­no skrzy­żo­wa­ne, po­dziu­ra­wio­ne ku­la­mi bądź nad­gry­zio­ne przez mo­le pro­por­ce ka­wa­le­ryj­skie. Ob­raz przed­sta­wiał po­zu­ją­ce­go sztyw­no ofi­ce­ra w peł­nym rynsz­tun­ku, praw­do­po­dob­nie z okre­su woj­ny mek­sy­kań­skiej. Żoł­nierz mógł się po­chwa­lić za­dba­ny­mi buj­ny­mi wą­sa­mi, sro­gim spoj­rze­niem czar­nych jak wę­gle oczu i pre­zen­cją czło­wie­ka, z któ­rym le­piej by­ło do­brze żyć. Po­my­śla­łem, że to pew­nie dzia­dek ge­ne­ra­ła Stern­wo­oda. Nie mógł to być prze­cież sam go­spo­darz, choć miał już po­noć na kar­ku ty­le wio­sen, że po­dejrz­li­wie pa­trzo­no na je­go nie­po­ko­ją­co mło­de, le­d­wie dwu­dzie­sto­pa­ro­let­nie cór­ki.

Na­dal wpa­try­wa­łem się w te go­re­ją­ce czar­ne oczy, kie­dy na prze­ciw­le­głym koń­cu hal­lu, pod scho­da­mi, otwo­rzy­ły się drzwi. Nie był to jed­nak po­wra­ca­ją­cy do mnie ka­mer­dy­ner, a dziew­czy­na.

Mia­ła dwa­dzie­ścia lat, mo­że tro­chę wię­cej, by­ła drob­niut­ka, ale mi­mo de­li­kat­nej bu­do­wy nie wy­da­wa­ła się kru­cha. No­si­ła ja­sno­nie­bie­skie spodnie i mu­sia­łem przy­znać, że le­ża­ły na niej pierw­szo­rzęd­nie. Szła, jak­by uno­si­ła się nad zie­mią. Jej fa­lu­ją­ce ciem­ne wło­sy przy­cię­to znacz­nie kró­cej, niż wy­ma­ga­ła te­go obo­wią­zu­ją­ca mo­da, lan­su­ją­ca fry­zu­ry na pa­zia z pod­wi­nię­ty­mi koń­ców­ka­mi. Dziew­czy­na mia­ła ciem­no­sza­re oczy, któ­re wy­da­ły mi się zu­peł­nie bez wy­ra­zu. Gdy po­de­szła bli­żej, uśmiech­nę­ła się, ob­na­ża­jąc nie­wiel­kie, ale ostre i dra­pież­ne zę­by, bia­łe ni­czym świe­że wnę­trze skór­ki po­ma­rań­czy i lśnią­ce jak por­ce­la­na. Bły­snę­ły, by za­raz znik­nąć za jej cien­ki­mi, moc­no za­ci­śnię­ty­mi war­ga­mi. Mia­ła bla­dą, nie­zbyt zdro­wą ce­rę.

– Dry­blas z cie­bie, co? – po­wie­dzia­ła.

– Nie pro­si­łem się o to.

Wy­ba­łu­szy­ła oczy, wy­raź­nie zmie­sza­na. Mi­mo że do­pie­ro się po­zna­li­śmy, mo­głem za­uwa­żyć, że ra­czej nie jest zbyt by­stra.

– I przy­stoj­niak – do­da­ła. – Ale pew­nie już to sły­sza­łeś.

Mruk­ną­łem coś.

– Jak się na­zy­wasz?

– Re­il­ly – od­par­łem. – Kun­del Re­il­ly.

– Za­baw­ne imię.

Przy­gry­zła war­gę i lek­ko prze­krzy­wi­ła gło­wę, wpa­tru­jąc się we mnie. Przy­mknę­ła po­wie­ki tak, że nie­mal po­ła­sko­ta­ła rzę­sa­mi po­licz­ki. Na­stęp­nie otwo­rzy­ła oczy, jak gdy­by uno­si­ła te­atral­ną kur­ty­nę. Zna­łem tę sztucz­kę. Mia­ła spra­wić, że prze­wró­cę się na ple­cy z ła­pa­mi wy­sta­wio­ny­mi do gó­ry.

– Je­steś bok­se­rem? – ode­zwa­ła się, sko­ro ja mil­cza­łem.

– Nie­zu­peł­nie. Łap­sem.

– Aha. – Za­rzu­ci­ła gniew­nie gło­wą i jej wło­sy za­lśni­ły w co­kol­wiek mdłym świe­tle du­że­go hal­lu. – Stro­isz so­bie ze mnie żar­ty.

– Yhym.

– Co?

– Daj już spo­kój – po­wie­dzia­łem. – Sły­sza­łaś.

– Prze­cież nic nie po­wie­dzia­łeś. Lu­bisz się dro­czyć.

Pod­nio­sła kciuk do ust i przy­gry­zła go. Był to pa­lec o dziw­nym kształ­cie, cien­ki i ko­ści­sty, jak­by za­pa­so­wy, bez wy­pu­kło­ści przy pierw­szym sta­wie. Ssa­ła go po­wo­li, ob­ra­ca­jąc, ni­czym nie­mow­lę smo­czek.

– Strasz­nie je­steś wy­so­ki – po­wtó­rzy­ła i za­śmia­ła się, na­gle roz­ba­wio­na, po czym ob­ró­ci­ła się po­wo­li i zwin­nie, bez od­ry­wa­nia stóp od zie­mi.

Rę­ce opa­dły jej wzdłuż cia­ła i na­chy­li­ła się do mnie, sta­jąc na pal­cach. Po­le­cia­ła wprost w mo­je ra­mio­na i mu­sia­łem ją zła­pać al­bo po­zwo­lić, że­by roz­bi­ła so­bie gło­wę o wy­ło­żo­ną mo­zai­ką pod­ło­gę. Chwy­ci­łem ją więc pod pa­chy, a ona mo­men­tal­nie zwiot­cza­ła, jak­by mia­ła no­gi z wa­ty. Mu­sia­łem ją ob­jąć, aby nie upa­dła. Gdy opar­ła gło­wę na mo­jej pier­si, spoj­rza­ła na mnie i za­chi­cho­ta­ła.

– Uro­czy je­steś. – Za­śmia­ła się. – Ja też.

Nie od­po­wie­dzia­łem. Ka­mer­dy­ner, rzecz ja­sna, wy­brał aku­rat ten mo­ment, aby wejść do hal­lu przez oszklo­ne drzwi i zo­ba­czyć, jak ją do sie­bie przy­ci­skam.

Nie wy­da­wał się jed­nak tym prze­ję­ty. Był szczu­płym, wy­so­kim si­wie­ją­cym męż­czy­zną do­bie­ga­ją­cym sześć­dzie­siąt­ki, choć rów­nie do­brze mógł li­czyć so­bie kil­ka lat wię­cej. Miał błę­kit­ne, ide­al­nie obo­jęt­ne oczy, a je­go skó­ra wy­da­ła mi się gład­ka i ja­sna. Po­ru­szał się jak ktoś du­żo młod­szy. Szedł ku nam po­wol­nym kro­kiem, a dziew­czy­na, do­strze­gł­szy go, ode­rwa­ła się ode mnie, po­bie­gła czym prę­dzej na scho­dy i prze­ska­ku­jąc ko­lej­ne stop­nie z sar­nią gra­cją, znik­nę­ła, za­nim zdą­ży­łem głę­bo­ko ode­tchnąć i wy­pu­ścić z płuc na­bra­ne po­wie­trze.

Ka­mer­dy­ner ode­zwał się bez­barw­nym gło­sem:

– Ge­ne­rał pa­na przyj­mie, pa­nie Mar­lo­we.

Za­mkną­łem roz­war­te usta i ski­ną­łem gło­wą.

– Kto to był?

– Pan­na Car­men Stern­wo­od, pro­szę pa­na.

– Od­ucz­cie ją te­go. Nie jest już dziec­kiem.

Spoj­rzał na mnie z peł­ną po­wa­gi grzecz­no­ścią i po­wtó­rzył to, co przed mo­men­tem po­wie­dział.

O AU­TO­RZE

Ray­mond Chan­dler (1888–1959) – ame­ry­kań­ski po­wieś­cio­pi­sarz i sce­na­rzy­sta, współ­twór­ca kry­mi­na­łu no­ir, uwa­ża­ny za naj­wy­bit­niej­sze­go przed­sta­wi­cie­la ga­tun­ku. Au­tor sied­miu po­wie­ści (z któ­rych trzy: Że­gnaj la­lecz­ko, Sio­strzycz­ka i Dłu­gie po­że­gna­nie, re­gu­lar­nie po­ja­wia­ją się w czo­łów­ce ze­sta­wień naj­lep­szych kry­mi­na­łów wszech cza­sów), opo­wia­dań, a tak­że sce­na­riu­szy, m.in. do fil­mu Nie­zna­jo­mi z po­cią­gu w re­ży­se­rii Al­fre­da Hitch­coc­ka.

Ka­rie­rę pi­sar­ską roz­po­czął po czter­dzie­st­ce, gdy stra­cił po­sa­dę wi­ce­dy­rek­to­ra fir­my naf­to­wej. Pil­nie stu­dio­wał twór­czość po­pu­lar­nych au­to­rów (m.in. Er­le’a Stan­leya Gard­ne­ra), by wkrót­ce za­cząć sa­me­mu w ten spo­sób za­ra­biać. Je­go pierw­sze opu­bli­ko­wa­ne opo­wia­da­nie uka­za­ło się w 1933 ro­ku w cza­so­pi­śmie „Black Mask”. Szyb­ko zdo­był uzna­nie i sta­tus mi­strza ga­tun­ku. Rok przed śmier­cią zo­stał prze­wod­ni­czą­cym My­ste­ry Wri­ters of Ame­ri­ca. Do dziś cie­szy się nie­kwe­stio­no­wa­ną sła­wą, a je­go książ­ki sta­no­wią punkt od­nie­sie­nia dla ko­lej­nych po­ko­leń twór­ców i czy­tel­ni­ków.

* * *

*

Re­dak­cja: Ja­kub Ćwiek, Prze­mek Dę­bow­ski

Opie­ka re­dak­cyj­na: Ewa Ślu­sar­czyk

Ko­rek­ta: Mar­cin Grab­ski

Pro­jekt gra­ficz­ny: Prze­mek Dę­bow­ski

Kon­wer­sja do for­ma­tów EPUB i MO­BI: Mał­go­rza­ta Wi­dła

169. książ­ka wy­daw­nic­twa Ka­rak­ter

Ty­tuł ory­gi­na­łu: The Big Sle­ep

THE BIG SLE­EP

Co­py­ri­ght © 1939 by Ray­mond Chan­dler

Co­py­ri­ght © for the trans­la­tion by Sto­ry­tel

ISBN 978-83-67016-22-3

Za­pra­sza­my wszyst­kie in­sty­tu­cje, or­ga­ni­za­cje oraz bi­blio­te­ki do skła­da­nia za­mó­wień hur­to­wych z atrak­cyj­ny­mi ra­ba­ta­mi. Do­dat­ko­we in­for­ma­cje do­stęp­ne pod ad­re­sem sprze­daz@ka­rak­ter.pl oraz pod nu­me­rem te­le­fo­nu 511 630 317