Gangway - Dziedzic Grzegorz - ebook + audiobook + książka

Gangway ebook i audiobook

Dziedzic Grzegorz

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Nowy kryminał autora najlepszego debiutu ostatnich lat

Jedna z najciekawszych przygód literackich, jakie ostatnio przeżyłem. Polecam gorąco!

Robert Małecki

Walka o władzę w gangsterskim podziemiu Chicago i wyścig z czasem, by odnaleźć zaginionego przyjaciela.

Teodor Rucki wraca do Chicago po trzech latach tułaczki, żeby wykonać ryzykowne zlecenie. Jeśli mu się powiedzie, do Wietrznego Miasta popłynie strumień szmuglowanej whisky, a Rucki stanie się bogaczem. Jest tylko jeden problem: tę whisky trzeba najpierw ukraść bossowi włoskiej mafii Johnny’emu Torrio i jego prawej ręce, niejakiemu Dużemu Alowi Capone.

Ale Rucki przybywa do Chicago też z innego powodu: w podejrzanych okolicznościach zniknął jego przyjaciel, były ksiądz Roman Ogorzałek. Teo zaczyna śledztwo w sprawie, którą nie chce się zainteresować nikt inny. Trop prowadzi do środowiska miejscowej bohemy, spirytystów i głosicieli nowych teorii społecznych, które mają zmienić oblicze świata.

Gangway to tętniąca jazzem, rozegrana w gangsterskich zaułkach kontynuacja doskonale przyjętego i nagradzanego kryminału Żadnych bogów, żadnych panów. Od lat nie było w polskiej literaturze twórcy, który potrafiłby tak sugestywnie i tak wartko jak Grzegorz Dziedzic opisać rzeczywistość mafijnych porachunków, kryminalnych zagadek i tonących w stylowym mroku miast.

Grzegorz Dziedzic (ur. 1974) – pochodzi z Tarnowa, mieszka w Chicago, od 1999 roku eksploruje zaułki miasta, które uczynił tłem swojej pierwszej kryminalnej serii. Z wykształcenia i zawodu psychoterapeuta. Znajomość ludzkich charakterów i motywacji pomaga mu tworzyć wiarygodnych i pełnokrwistych bohaterów. Laureat Nagrody Wielkiego Kalibru 2022.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 445

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 20 min

Lektor: Piotr Grabowski

Oceny
4,6 (8 ocen)
5
3
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Redakcja: Paweł Sajewicz, Hanna Trubicka

Korekta: Aleksandra Marczuk, Joanna Morawska

Projekt okładki: Tomasz Majewski

Opracowanie graficzne i skład: Maciej Trzebiecki

Redaktor prowadzący: Marcin Kicki

ul. Czerska 8/10, 00-732 Warszawa

Copyright © by Agora SA, 2023

Copyright © by Grzegorz Dziedzic, 2023

Wszelkie prawa zastrzeżone

Warszawa 2023

ISBN: 978-83-268-4185-9

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

ROZDZIAŁ I
Duluth, Minnesota, doki rudneSobota, 24 września 1921, wieczór

Krew wsiąkła w piasek, zamieniając go w błoto. Chłopak zgarnął je łopatą i załadował do taczek, a pozostałe na ziemi grudy wkopał nogą pod ustawione wokół ringu słomiane baloty. Przestawił jeden z nich, wrzucił łopatę na taczki i wjechał ostrożnie między podnieconych przemocą i samogonem widzów. Brokerzy wypłacali właśnie wygrane za walkę i zbierali zakłady na kolejną.

Chłopak przebił się przez ostatni rząd i wtoczył taczki za bar zbudowany z desek ustawionych na kilku dociążonych rudą skrzynkach. Oparł łopatę o ścianę i ponaglony gestem przez przyglądającego mu się starszego mężczyznę zniknął za drzwiami niewielkiego schowka, skąd po chwili wyszedł z naręczem brązowych pintowych butelek. Starszy szybko je od niego odebrał i już za moment wymienił wszystkie na gotówkę, po czym zebrał od widzów kolejne zamówienia.

Nagle przez gwar, śmiech i pokrzykiwania brokerów przebił się dostojny dźwięk gongu. Tłum powoli się uspokajał, a spojrzenia zebranych w hali mężczyzn i kobiet powędrowały w kierunku konferansjera, który ponownie uderzył w gong, w teatralnym geście podniósł ręce i popatrzył ponad głowami kibiców na drewniane schody prowadzące na porczę[1], skąd walki obserwowali najznamienitsi goście.

– Panie i panowie! Już za chwilę... Już za moment... Walka wieczoru! Pojedynek, na który wszyscy czekaliśmy. Z którego o własnych siłach wyjdzie tylko jeden z przeciwników, a drugiego pozbierają i wyniosą! O ile będzie co zbierać! – Konferansjer zrobił pauzę i rozejrzał się wokół. Tłum szumiał i pokrzykiwał, kilku wyrostków gwizdało na palcach, mężczyźni tupali w deski podłogi, a kobiety biły brawo lub przywierały mocniej do swoich mężów, kochanków i klientów.

Półnadzy zawodnicy stali w przeciwległych narożnikach ringu. Wyższy i wąsaty miał na głowie burzę białych włosów. Jego oczy były tak jasne, że z daleka wyglądały jak pozbawione tęczówek i źrenic. Przestępował z nogi na nogę, pluł na ziemię i wpatrywał się w przeciwnika niczym głodny pies obserwujący pęto kiełbasy. Niższy sprawiał wrażenie zbudowanego z samych ścięgien, mięśni i żył. Był blondynem, w okolicy serca miał niewielki tatuaż, a na policzku źle zrośniętą bliznę, odznaczającą się ukośną kreską. Stał z opuszczoną głową, słuchając ostatnich instrukcji sekundanta, rosłego chłopaka z plemienia Ojibwe, który szeptał mu coś do ucha, wielkimi dłońmi masując jego ramiona i kark. Kiedy ten skończył, zawodnik skinął głową, wciąż nie podnosząc wzroku.

– Dotychczas żaden nie przegrał walki na gołe pięści! To naprawdę twarde skurwiele, mówię wam, ludzie, więc obstawiajcie śmiało. Do odważnych świat należy! Przypominam zasady: nie ma rund, a walka trwa do nokautu, całkowitego wyczerpania albo poddania się jednego z zawodników. Nie ma liczenia ani przerw na odpoczynek. Nie wolno bić leżącego, gryźć ani dusić. – Konferansjer spojrzał na obu zawodników, wziął dwa głębokie oddechy, po czym wrzasnął do widzów: – Czy jesteście gotowi?!

Tłum odpowiedział wrzaskiem, gwizdem i pohukiwaniem, ktoś walnął butelką o ścianę, a hałas rozbijanego szkła spłoszył niewielkiego drozda, ukrywającego się w rogu pod sklepieniem. Ptak zerwał się do lotu, zapikował nad głowami zabranych wokół ringu, zrobił nagły zwrot i poszybował pod dachem, pomiędzy grubymi belkami, ale nie znalazł wyjścia. Przysiadł na żerdzi w przeciwległym rogu hali, dokładnie w momencie, kiedy drewniany budynek zatrząsł się od silnego podmuchu wiatru znad jeziora. Konstrukcja zatrzeszczała i skrzypnęła, a rząd wiszących przemysłowych lamp zamigotał niepokojąco, tak że na ułamek sekundy wszystko utonęło w fioletowym mroku.

Na tarasie zawieszonym nad głowami gapiów stało kilkanaście osób, ale uwagę wszystkich przykuwał wysoki mężczyzna w kowbojskich butach, stetsonie i długim płaszczu. Przypominał Dzikiego Billa albo Wyatta Earpa. Miał długie kruczoczarne włosy i gęstą brodę poprzetykaną siwizną. Uśmiechał się niczym filmowy amant. Stojący obok niego mężczyźni udawali, że go nie widzą. Ich obojętność nieudolnie maskowała lęk, jaki w nich wzbudzał, i samczą zazdrość, bo ich kobiety co chwilę spoglądały w jego kierunku. Gdyby chciał, mógłby mieć tej nocy każdą z nich, a oni nic by na to nie poradzili. Obok mężczyzny stał też młodzik o uważnym spojrzeniu, najwyżej dwudziestoletni, ubrany w dobrze skrojony, modny garnitur. Wskazał na niższego z bokserów i szepnął brodatemu do ucha kilka słów. Ten pokiwał głową, uśmiechnął się jeszcze szerzej i wziął łyk ze srebrnej piersiówki.

– Czy jesteście gotowi na tornado przemocy?! – kontynuował konferansjer, jakby sprawdzając, czy tłum jest wystarczająco nabuzowany.

Odwrócił się w stronę wyższego zawodnika, który zdążył już chyba wypluć z siebie całą ślinę, strzelił karkiem i długimi ramionami zrobił kilka młyńców.

– Po mojej prawej stronie stoi człowiek, przed którym trzęsie portkami cały Środkowy Zachód. Gdyby nie został bokserem, byłby pewnie mordercą wykańczającym swoje ofiary gołymi rękami. Przed wami, prosto z Saint Paul w Minnesocie... niepokonany jak dotąd Juho „Szerszeń” Haaarjuuu!!!

– Jebać go, kajdaniarza! – krzyknął ktoś po polsku, a o ścianę rozbiły się kolejne butelki.

Tłum odpowiedział buczeniem i gwizdem, ale też okrzykami entuzjazmu, bo Szerszeń był Finem, a ci mieli w Duluth szeroką reprezentację i cieszyli się poważaniem.

Bokser popatrzył wokół z pogardą, znalazł wzrokiem polskiego nienawistnika i wyciągnął w jego stronę środkowy palec, drugą ręką symulując masturbację. Zrobił jeszcze jednego młyńca ramionami, po czym ucałował obie pięści, obwiązane postrzępionymi bandażami.

– Po mojej prawej stronie stoi człowiek, który mówi o sobie, że jest znikąd. Szybki i twardy jak kolej żelazna, niemożliwy do powalenia! Niepokonany na gołe pięści, urodzony w polskiej Galicji, a obecnie mieszkający z Duluth w Minnesocie – Hank „Polski Piorun” Maaarooosh!

Polak uniósł lewą pięść, wciąż nie podnosząc wzroku. Konferansjer opuścił ring, a publiczność ucichła.

Atmosfera zgęstniała, po hali kolejny raz rozszedł się dźwięk gongu. Przestraszony drozd ponownie zerwał się do lotu i dojrzawszy w oknie rozbłysk światła z wpływającego do portu statku, rzucił się z nadzieją w jego stronę, tylko po to, by z głuchym pacnięciem roztrzaskać się o szybę.

Szerszeń ruszył przed siebie z podniesioną gardą, lewą rękę wysunął do przodu, by ocenić odległość. Marosh skulił się i przysiadł, przez co różnica wzrostu między nimi stała się jeszcze bardziej widoczna. Zrobił dwa kroki do przodu i zakołysał się zgrabnie w lewo i prawo, po czym po raz pierwszy spojrzał przeciwnikowi w oczy. Ten przystanął na moment, ale najwyraźniej realizował jakiś swój plan, bo doskoczył i uderzył lekko lewym prostym, znowu tylko po to, by wyczuć dystans. Wyczuł i ponownie uderzył lewym jabem, ale Hank Marosh zrobił szybki, ledwie zauważalny unik i pięść Fina trafiła w powietrze. Ten znowu uderzył z lewej i natychmiast wyprowadził prawy prosty. Marosh przysiadł, zanurkował pod ciosem i skrócił dystans, walnął lewym sierpowym na żebra, a prawym poszukał wątroby. Juho jęknął, ale cios nie był zbyt bolesny, bo uskakujący w lewo Polak nadział się zaraz na jego prawy sierp. Twarde jak drewno kłykcie Szerszenia trafiły Hanka w skroń i pozbawiły go równowagi. Polak przyklęknął na kolano i chciał się od razu podnieść, ale Szerszeń poprawił lewym prostym i paskudnym prawym hakiem bitym na ukos z góry. Hank poleciał do tyłu i zatrzymał się na słomianym balocie. Publiczność zawyła, trochę z zachwytu, trochę z rozczarowania, widząc, że koniec walki jest rychły.

Polak wylądował na tyłku, ale jego spojrzenie wciąż było żywe i pełne złości. Jego usta przybrały kształt podkowy i wyglądał teraz trochę jak dziecko, które za moment rozpłacze się z bezsilności. Szerszeń uśmiechnął się pod wąsem, rzucił coś pogardliwego po fińsku i dał Polakowi znak ręką, żeby wstawał. Hank zerwał się na nogi i od razu uskoczył w bok, dokładnie w momencie, w którym Juho ruszył na niego, bijąc szerokimi, przypominającymi uderzenia cepa ciosami. Żaden nie sięgnął celu, a Szerszeń zachwiał się, pociągnięty w przód przez własny prawy sierpowy. Polak wykorzystał ten moment, zadał prawego haka na nerkę, skulił się jeszcze bardziej i wtargnął pod gardę przeciwnika, a stamtąd walnął prawym na splot słoneczny i poprawił bezlitośnie podbródkowym. Cios szarpnął Szerszeniem, jakby poraził go prąd. Fin cofnął się, dotknął ust i splunął przed siebie krwią i wybitym zębem.

– Tappaa hänet, Hornet![2] – krzyknął mężczyzna stojący w pierwszym rzędzie.

Marosh przesunął się do centrum ringu, a wyraźnie rozzłoszczony Harju ruszył za nim, wykrzykując w jego kierunku fińskie obelgi. Podekscytowany tłum ryknął, bo stało się jasne, że walka jednak dopiero się rozpoczyna, że właśnie poszły w odstawkę strategie, a ich miejsce zajęły instynkt i zew krwi. Szerszeń doszedł do Polaka i walnął prawym sierpowym. Hank ledwo się uchylił, tak że pięść minęła jego nos o ćwierć cala. Skontrował szerokim prawym z góry, który poszedł po skosie nad gardą Fina i trafił go w ucho. Juho zachwiał się, ale nie odpuścił.

– Zajebię cię, Polaczku – rzucił wściekły, po czym skrócił dystans i dopadł do przeciwnika, chwytając go obiema rękami za tył głowy, a łokciami rozpychając gardę.

Był silniejszy i znalazł otwarcie, w które wbił się głową, celując w nos. Hank w ostatniej chwili zdołał się schylić, ale dostał w oczodół. Szerszeń poprawił z baśki, ale Hank skulił się i cios trafił w czubek głowy. Harju skrzywił się z bólu i zwolnił klincz. Skóra na lewym łuku brwiowym Marosha rozeszła się na dwie strony, a z rany chlusnęła krew, zalewając Polakowi twarz. Hank uskoczył, unikając straszliwego cepa, i cofnął się pod baloty. Wierzchem lewej dłoni otarł z oka krew. Stojący przed nim Juho szykował się do ostatecznego natarcia. Publiczność krzyknęła z ekscytacji, kobiety piszczały skrzekliwymi altami, mężczyźni gardłowali i gwizdali na palcach. Na porczy wiszącej ponad ringiem elegancko ubrany młodzieniec nachylił się w stronę swojego ekstrawaganckiego towarzysza i krzyknął mu do ucha: „Teraz się zacznie!”.

Hank Marosh ponownie przetarł oczy, strzepując palcami gęstą krew. Czerwień wsiąkła w szmacianą taśmę, którą usztywnił nadgarstki, spływała mu po szyi i skraplała się na czubku nosa. Prychnął, jakby wynurzył się spod wody, a jego górna warga uniosła się jak u atakującego psa. Szerszeń przyczaił się z triumfującym uśmiechem. Wiedział, że ma przewagę. Zranił tego młodego Polaka, przemienił go na powrót z mężczyzny w chłopca, odebrał mu moc, a teraz się tym karmił. Zrobił pokazowego młyńca prawą ręką, rozłożył ramiona w geście triumfu i wywalił język. I to był błąd.

Hank Marosh ponownie otrząsnął się z krwi i spokojnie podszedł do Fina, nie podnosząc gardy. Wycelowany w niego lewy prosty nawet nim nie zachwiał, a prawy sierp, który wylądował na policzku Polaka, wyglądał jak wyprowadzony przez dziewczynkę. Juho chciał uderzyć znowu, markując jab i wyprowadzając paskudnego lewego haka, ale nie zdążył. Hank przysiadł na ułamek sekundy, po czym wyprostował się jak wańka-wstańka, a jego twarz zrównała się z podbródkiem Szerszenia. Trzasnął przeciwnika swoim ulubionym ciosem, krótkim prawym hakiem, który ześlizgnął się po policzku Fina, by łokciem wylądować na grzbiecie jego nosa. Z Juho natychmiast zeszło powietrze, usłyszał tylko dźwięk miażdżonych chrząstek. Próbował rozpaczliwie odepchnąć Polaka, ale nie był w stanie.

Marosh okazał się precyzyjny jak maszyna. Lewą ręką chwycił wyższego przeciwnika za skołtunione włosy z tyłu głowy, a prawą walił z całych sił, z każdym ciosem obniżając Szerszenia, jakby wbijał gwóźdź w deskę. Trzeci z kolei cios zamienił nos i usta Fina w czerwoną miazgę. Polak dokończył bitym z góry i wyskoku łokciem, który uszkodził żuchwę Juhy i pozbawił go przytomności. Harju zwiotczał i osunął się na ziemię, a Hank pochylił się nad nim, prawie z troską, jakby kładł go do snu. Dopiero wtedy zwolnił uścisk, wyprostował się i odwrócił, przecierając zakrwawioną twarz. Wyglądał, jakby skończył właśnie zmianę w rzeźni, spocony i oblepiony krwią obchodził ring i czuł spokój. Wciągnął powietrze głęboko do płuc, jakby rozkoszował się świeżą bryzą.

Rudobrązowy drozd leżał na podłodze pod oknem. Wierzgnął po raz ostatni, a jego oko pokryło się trupim bielmem.

ROZDZIAŁ II
Duluth, Minnesota, doki rudneSobota, 24 września 1921, wieczór

Wypij duszkiem i połóż się tutaj, głowa na moich kolanach. I zamknij oczy, bo muszę przyświecić, żebyś miał ładny, równiutki szew – poinstruowała Elzie, podając mu literatkę śmierdzącej chemicznie whisky.

Mężczyzna wypił, skrzywił się i rozejrzał za wodą lub czymś do zagryzki, ale niczego takiego nie znalazł.

– Mocna – powiedział cicho, bo samogon uderzał do głowy.

– Wczorajsza. Ojciec napędził, ale nie przemył bańki i uprzedza, że może się odbijać naftą.

– Wspaniale – westchnął Hank i położył głowę na podołku dziewczyny, a ona skończyła nawlekać igłę i opaliła jej koniec nad świecą.

Drzwi pokoju, który służył za przedsionek do łaźni, uchyliły się, i przez szparę zajrzał sekundant, którego rdzennie amerykańskie pochodzenie zdradzały rysy twarzy i oliwkowa cera, natomiast fryzura i strój zdawały się temu zaprzeczać. Podobnie jak angielszczyzna, którą powiedział:

– Masz gościa, Hank.

– To nie jest dobry moment, Joey – odparła dziewczyna, zbierając w palcach oba płaty rozciętej skóry i wbijając w nie igłę.

Hank syknął z bólu, ale się nie ruszył.

– Przyniosłeś mi tę maść na gojenie? – zapytała Elzie.

Joey uchylił drzwi szerzej, sięgnął do kieszeni i wyjął z niej niewielki słoik z grubym korkiem.

– Jeszcze jest resztka. Ale ten pan, co przyszedł, mówi, że to ważne i że nie może czekać.

Na potwierdzenie tych słów do pokoju wszedł wysoki mężczyzna w kowbojskim płaszczu i wysokich butach. Ukłonił się, zdjął stetsona i zgrabnie przejął od Joeya słoik z maścią. Wszedł i bez pytania przysunął sobie krótką ławkę stojącą pod ścianą. Spojrzał na napis na słoiku i pokiwał głową z aprobatą.

– Maść na penicylinie, słusznie, będzie się lepiej goić.

Mężczyzna leżący na długiej ławie dotknięciem dał znać dziewczynie, żeby przestała szyć. Uniósł się na łokciu. Z łuku brwiowego popłynęła cienka strużka krwi.

– Leż, do cholery! – fuknęła Elzie i docisnęła jego głowę do kolan. – A ty poczekaj, człowieku, bo się nie pali. Ja tu szyję, jeszcze chwila i będzie po wszystkim.

Brodacz uniósł dłoń w pojednawczym geście i bez słowa usiadł w rogu pokoju. Hank również nie protestował. Położył się wygodnie i posłał nieznajomemu przepraszające spojrzenie. Elzie zręcznie przeszyła rozciętą skórę kolejnym szwem, i następnym, a precyzja jej ruchów zdradzała, że nie robi tego po raz pierwszy. Kiedy skończyła czwarty szew, pochyliła się jeszcze bardziej nad mężczyzną, przegryzła nić i zawiązała supełek.

– Gotowe! Będziesz miał kolejną bliznę do kolekcji. – Klasnęła w dłonie, po czym zaczęła chować osprzęt do prostokątnego pudełka z matowej blachy.

Marosh usiadł na ławie i sięgnął do stolika po trójkątny kawałek lusterka. Przeglądał się w nim chwilę z uśmiechem, a następnie odłożył je na miejsce, przenosząc wzrok na gościa, który w swoim długim płaszczu wyglądał trochę jak zawodowy łowca nagród.

– Z kim mam przyjemność? Co to za ważna sprawa? – zapytał Hank, przykładając do czoła kawałek złożonego bandaża.

– Nazywam się Jamison Thornsby – odpowiedział nieznajomy, nie ruszając się z miejsca.

– Aha, a ja jestem Kid Blackie[3], miło poznać.

Dziewczyna parsknęła śmiechem, uznawszy widocznie żart Hanka za dobry, ale zaraz przyjrzała się brodaczowi uważnie i po chwili klasnęła dłonią w kolano.

– Niech mnie licho, Hank. To naprawdę Jamison Thornsby! Niech mnie kule biją, jeśli jest inaczej. Święta Maryjko!

Gość uśmiechnął się i powiedział:

– Widzę, że panienka obyta i oczytana. Nie dość, że ładna, to i sprytna. Rzadkość w dzisiejszych czasach.

Elzie zaczerwieniła się i spuściła wzrok. W dokach Duluth przywykła do wszystkiego, tylko nie do komplementów ze strony przystojnych i szarmanckich dżentelmenów.

– W takim razie czemu zawdzięczamy tę wizytę, panie Thornsby? Niecodziennie odwiedzają nas ludzie pańskiego formatu i z pierwszych stron gazet – powiedział z lekkim przekąsem Marosh. – Choć w pańskim przypadku raczej z ostatnich, bo tam zwykle drukuje się kronikę kryminalną.

Thornsby podniósł się i wyciągnął przed siebie rękę, a Hank ją uścisnął.

– Bez przesady, moja sława nie przekracza granic hrabstwa, no, może dwóch. Nie to, co pańska.

Hank dał mu znać, żeby usiadł, a sam sięgnął po butelkę i zaproponował:

– Napijemy się? Mocna whisky, jeszcze ciepła, tylko trochę śmierdzi paliwem. Ale czasy takie, że grzech wybrzydzać, co nie?

– Byłbym zapomniał. – Brodacz sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza i wyjął z niej płaską butelkę. – Ta będzie lepsza, prosto z Kanady, podobno nie ustępuje szkockiej. Proszę spróbować. – Wręczył flaszkę Polakowi, a ten przyjął ją z zadowoleniem i rozlał trunek do blaszanych emaliowanych kubków. Wypili.

– Dobra. Pierwsza klasa. Ma pan tego więcej? Chętnie kupię kilka butelek na zapas – stwierdził Hank.

Thornsby uniósł kubek w geście toastu.

– Pięćdziesiąt skrzyń mam na dziś, a kolejne sto pięćdziesiąt w tej chwili płynie z Thunder Bay. Ja właśnie w tej sprawie. Ale o tym zaraz. Gratuluję wygranej, imponująca walka, poskładał go pan jak gówniarza, a Juha to twarde chłopisko. Szacunek, naprawdę, ten łokieć na końcu to majstersztyk. Może przejdziemy na „ty”? – zaproponował gość, a Polak skinął głową i ponownie nalał whisky do kubków.

– Z przyjemnością. Henry jestem, ale mówią na mnie Hank.

– Jamie, cała przyjemność po mojej stronie. To pod to nasze spotkanie, do dna! – Brodacz przechylił kubek i wypił zawartość jednym haustem. – A wracając do tego łokcia z wyskoku, gdzie się tego nauczyłeś?

Marosh wzdrygnął się od mocnego alkoholu. Splunął na podłogę i sięgnął do stolika po paczkę papierosów. Wyjął jednego i odpalił od świeczki.

– Podobno właśnie ginie na morzu jeden marynarz – zażartował. – Ciekawe, czy na jeziorze też to działa. A ten łokieć? Nie wiem, samo jakoś przyszło, a może od starszego brata się nauczyłem, dawno temu, za gówniarza pewnie.

– Ale ty nie masz starszego brata – powiedział powoli Jamie, patrząc Po­lakowi prosto w oczy i czekając na reakcję. – Miałeś młodszego, ale ci go ubili. Tak jak i żonę.

Hank wyprostował się, twarz mu się wydłużyła, a przez policzek przeszedł ledwie zauważalny nerwowy tik. Chwycił mocniej kubek za blaszane dno, jakby zamierzał nim rzucić albo użyć go jako broni.

Cisza się zasupliła i dopiero Elzie odważyła się ją przerwać:

– O czym on mówi, Hank?

Marosh odłożył kubek na podłogę i mocno zaciągnął się lucky strikiem.

– To jakaś pomyłka. Pomyliłeś mnie z kimś, człowieku – powiedział wolno, nie spuszczając wzroku z brodacza. – Nie wiem, o czym mówisz.

– Skończmy z tą dziecinadą. – Thornby podniósł się z ławy, otworzył drzwi i gwizdnął krótko.

Do przedsionka wszedł młody mężczyzna w eleganckim garniturze i tweedowym kaszkiecie.

– To na pewno on, Żmija? – upewnił się Thornsby, wskazując Hanka, a młody kiwnął głową.

– Witaj, Teo, poznajesz mnie? – zapytał, zdejmując z głowy czapkę. – To ja, Piotrek Kula ze Stokjardów. Młodszy brat Władka, musisz mnie pamiętać.

Elzie stanęła między nimi, tyłem do mężczyzn przy drzwiach, wsparła się pod boki i pochyliła nad siedzącym bokserem. Wyglądała teraz jak kogut przed walką.

– Co tu się, do kurwy nędzy, dzieje, Hank? Kim są ci ludzie? I o czym oni mówią? Czemu on cię nazywa „Teo”?

Marosh sięgnął po butelkę i pociągnął z gwinta. Wstał z ławy, przesunął dziewczynę łagodnym ruchem ręki, wskazał na drzwi i zaproponował:

– Przejdźmy się, panowie. Świeże powietrze dobrze nam zrobi.

Narzucił na siebie derkę z grubej wełny, a wychodząc z pomieszczenia jako ostatni, złapał Elzie za łokieć, przyciągnął do siebie i wyszeptał:

– Wszystko ci wytłumaczę, siostrzyczko. Wszystko ci wyjaśnię. Później.

ROZDZIAŁ III
Duluth, półwysep Park PointSobota, 24 września 1921, wieczór

Szli pomiędzy jednopiętrowymi drewnianymi domkami, w których mieszkali pracownicy doków, a których ogródki wychodziły na wąskie kamieniste plaże półwyspu. Za nimi majaczyły czarne kontury mostu Powietrznego, a po obu stronach w prześwitach między domami błyszczała czarna tafla jeziora Superior.

Milczeli, Elzie szła z przodu, obrażona i naburmuszona, zła na siebie samą, że nie była w stanie wydusić zadowalających ją odpowiedzi z człowieka, który odkąd trzy lata temu pojawił się w życiu jej rodziny, traktował ją jak młodszą siostrę. Ona jednak żywiła do niego uczucie zupełnie inne i codziennie marzyła o chwili, kiedy w końcu wydorośleje, zaokrągli się w miejscach, gdzie zaokrąglić się powinna, i z młodszej przyrodniej siostry awansuje na kochankę, a kto wie, może i żonę.

Do tej pory czuła się bezsilna i zazdrosna o dziewczyny i kobiety, które przelotnie pojawiały się w życiu Hanka Marosha, ale teraz obok bezsilności pojawił się też gniew. Wszystko, w co wierzyła, w jednej chwili okazało się nieprawdą i iluzją, a jej miłość chwiała się teraz jak dom zbudowany na fundamentach z gliny. Odwróciła się i krzyknęła:

– Ojciec cię przygarnął jak znajdę! Jak bezpańskiego psa, bo nie miałeś nikogo! A ty od samego początku kłamałeś! To wszystko kłamstwa, pieprzone bujdy!

Adresat jej słów się nie odzywał. Szedł z rękami wbitymi w kieszenie marynarki i głową wciśniętą między ramiona, wpatrując się w ziemię.

– Powiedz coś, Hank! Czy jak ci tam na imię... – pisnęła Elzie, po czym się rozpłakała. Stanęła w miejscu. Przypominała teraz bezbronną dziewczynkę, nic nierozumiejącą ze skomplikowanego świata dorosłych.

Mężczyzna podszedł do niej i również się zatrzymał. Podniósł wzrok.

– Teodor. Mam na imię Teodor. Teodor Rucki.

Wyciągnął przed siebie rękę i chciał dotknąć ramienia płaczącej Elzie, ale ta odtrąciła ją gwałtownym ruchem. Nie dał jednak za wygraną, przyciągnął dziewczynę do siebie i objął mocno.

– Już cicho. Już dobrze – szepnął zaskoczony, słysząc, jak nienaturalnie zabrzmiały wypowiedziane przez niego słowa.

Nie było dobrze. Joey, kolejny przyrodni brat Elzie, przystanął obok nich i z właściwym sobie spokojem patrzył przed siebie, w stronę końca półwyspu. Po chwili westchnął ciężko i odszedł na bok, na wąską kamienistą plażę. Przykucnął i zapatrzył się w taflę wody. Elzie nie opierała się, a jej szloch cichł. Kiedy przestała płakać, odsunęła się od Teodora, wytarła rękawem smarki i zapytała tak cicho, że jej słowa ledwie przebiły się przez wiejący od jeziora wiatr:

– Co teraz będzie?

Rucki delikatnie dotknął jej policzka.

– Zawsze bałem się, że ten dzień nadejdzie. Muszę jechać tam, skąd pochodzę. Do Chicago.

– Dlaczego?

– Bo tak trzeba. Ktoś, kogo tam zostawiłem, potrzebuje mojej pomocy.

– Kobieta? – dopytała Elzie, a w jej głosie rozbrzmiała autentyczna zazdrość.

Rucki dopiero teraz pojął, że ona nigdy nie traktowała go jak starszego brata. Pokręcił głową.

– Przyjaciel. Jedyny, jakiego mam. Cała reszta... Już ich nie ma. Wszyscy umarli. Dlatego przyjechałem tutaj.

Elzie się wyprostowała. Wydawało się, jakby dorosła w tej jednej chwili. Wzięła dłoń Ruckiego w swoją i ścisnęła mocno.

– Wrócisz?

Teo kiwnął głową. Odwzajemnił uścisk.

– Obiecaj.

– Spróbuję.

Przyciągnęła go do siebie, wspięła się na palcach i pocałowała w usta, lewą ręką dotykając jego karku. Lekko, niezgrabnie, jakby robiła to po raz pierwszy. Kiedy skończyła, nachyliła się do jego ucha i szepnęła:

– Będę na ciebie czekać, Teodorze Rucki. Jak będzie trzeba, to nawet do końca życia.

Powiedziawszy to, odwróciła się i poszła przed siebie. Rucki odprowadził ją wzrokiem, a kiedy zniknęła za zakrętem ulicy Dwunastej, oblizał usta. Poczuł smak soli.

Joey podszedł do Teodora, stanął przed nim i położył mu na ramieniu dłoń, wielką i ciepłą, jakby trzymał ją wcześniej nad ogniem. Chłopak kiwnął głową. Teo zrobił to samo.

– Potrzebujesz czegoś? – zapytał Metys.

Rucki zaprzeczył. Joey ścisnął jego ramię i wymamrotał coś w języku ojibwe, coś, co było bardziej zaklęciem niż słowami pożegnania, a potem poczłapał w stronę domu. Teodor ruszył ku rozświetlonym wzgórzom Duluth. W tej części półwyspu było niewiele latarni, ale drogę oświetlał księżyc. Cztery dni od pełni wciąż wydłużał cienie, odznaczał dziury i koleiny.

Rucki podbiegł w stronę mostu, żeby zdążyć na gondolę, która właśnie odbijała od brzegu. O tej porze kursowała co piętnaście minut, wożąc w obie strony niezbyt już trzeźwych amatorów wrażeń sobotniej nocy. Powierzchnia jeziora Superior była gładka i ciemna, tak że sprawiała wrażenie odlanej z metalu. W dzień woda miała kolor rdzy i przypominała ledwie rozjaśnioną mlekiem kawę. Rucki wciągnął nosem rześkie powietrze i poczuł nieprzyjemne drapanie w gardle. Woda pachniała żelazem, jak krew.

Gondola sunęła gładko po szynach podwieszonych pod gigantycznym metalowym przęsłem, rozwieszonym między pylonami ze stalowych nitowanych belek. Kiedy po minucie dobiła do przeciwległego brzegu, Rucki zszedł na ląd, zapalił papierosa i ruszył w stronę miasta, odruchowo sprawdziwszy wcześniej zawartość kieszeni. Mosiężny kastet w lewej, składany nóż o wąskim ostrzu w prawej.

Szedł po wyślizganym bruku Lake Avenue, która wspinała się stromo na szczyt wzgórza. Nagle poczuł, że boli go głowa, pewnie od przyjętych podczas walki ciosów i parującego alkoholu. Przyspieszył kroku i skręcił w ulicę Superior, o tej porze pełną rozbawionych ludzi, by następnie zejść w boczną Południową Pierwszą, która kiedyś nazywała się podobno ulicą Świętego Krzyża. To musiało być dawno temu albo ci, którzy tak ją nazwali, mieli wyjątkowo dziwne poczucie humoru. Dawna ulica Świętego Krzyża stanowiła obecnie centrum dzielnicy spelun i burdeli. Miejscowi nie mówili na nią inaczej niż Rattakatu – po fińsku: Szczurza.

Teodor odruchowo się rozejrzał i w mig ocenił, że jest bezpiecznie, co w tej części Zenith City było raczej wyjątkiem niż normą. Po chwili stanął przed czarnymi okutymi drzwiami, które najpierw rozsunęły podłużne oko judasza, by następnie ze zgrzytem całkowicie się przed nim otworzyć. Usiadł przy barze i skinął na niewysokiego barmana, nerwowego bruneta o śniadej cerze, rzadkim wąsiku i bezlitośnie postępującej łysinie.

– Teresa jest? – zapytał.

– Na górze – odpowiedział barman, mrugnął obleśnie i spojrzał na wiszący po lewej zegar z kukułką. – Powinna się uwinąć w kwadrans, góra dwadzieścia minut. To co zwykle, Hank?

Rucki skinął głową twierdząco, sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyjął z niej złożone na pół banknoty – honorarium za zwycięstwo w walce. Odliczył dwadzieścia dolarów, po krótkim namyśle dodał jeszcze piątkę i powiedział:

– Przyszedłem uregulować rachunek. Reszta dla ciebie, Ludwik.

Barman postawił przed nim trzy kieliszki i sprawnym ruchem wlał do nich whisky. Z wianuszkiem, ale nie uronił ani kropli. Rucki wypił jeden i się skrzywił. Alkohol był podły, przed prohibicją służyłby raczej do odrdzewiania kadłubów statków, ale teraz to nie były czasy dla koneserów.

Teo poczuł, że go ssie.

– Masz coś do jedzenia? Od rana nie miałem nic w ustach.

Ludwik kiwnął głową i zniknął na zapleczu, skąd po chwili wrócił, niosąc deskę z pokrojoną w grube plasterki kiełbasą i ćwiartką żytniego chleba.

– Daj jeszcze piwo, ale butelkowe, nie tego waszego szczocha – poprosił Rucki, po czym rzucił się na posiłek, jakby nie jadł trzy dni.

Zegar wskazywał dwadzieścia trzy minuty po północy. O pierwszej ma być na nadbrzeżu, przy ujściu potoku Chestera. Szybko w głowie przeszedł planowaną trasę i stwierdził, że aby zdążyć, powinien był wyjść dziesięć minut temu. Przełknął ostatni kęs czosnkowej kiełbasy, przepił lagerem i podniósł kieliszek. Drugi przesunął w stronę barmana. Stuknął szkłem o szkło. Wypili.

– Wyjeżdżam na jakiś czas, Ludwik. Przekaż Teresie, że mam ważną sprawę w Chicago – powiedział, wstając z barowego stołka. – Wrócę, jak załatwię.

– Będzie tęsknić – zauważył barman, zbierając naczynia z blatu, i spytał: – Interesy czy rodzina?

– Nie będzie – stwierdził Rucki, zupełnie ignorując pytanie chłopaka. Zabębnił palcami o krawędź baru, strzelił w daszek kaszkietu i ruszył w stronę drzwi. Stojąc przed nimi, podniósł kołnierz marynarki i zapiął guziki, ale gdy tylko wyszedł na zewnątrz i tak natychmiast przeszedł go dreszcz.

Lato właśnie przegrało z jesienią.

ROZDZIAŁ IV
Duluth, nadbrzeżeNiedziela, 25 września 1921, pierwsza w nocy

Kiedy Rucki przedarł się przez krzaki i wszedł na plażę, zaczęło akurat kropić. Wiatr siekał zimnymi kroplami, a każdy kolejny podmuch był silniejszy i bardziej stanowczy, jak powtarzane raz za razem ostrzeżenie. Tafla jeziora się pomarszczyła, a niewielkie fale uderzały o brzeg w precyzyjnie równych odstępach, co brzmiało jak oddech śpiącego olbrzyma.

Teodor zszedł z kamieni na pas żwiru, tuż przy wodzie. W oddali, jakieś sto pięćdziesiąt jardów przed nim, coś się poruszyło, a ciemność ułożyła w zarys łodzi. Księżyc zniknął za chmurami. Ciemny kształt kadłuba i niskiej kabiny umiejscowionej zaraz za dziobem odcinał się od tła, ale zaledwie kilkoma półtonami szarości, prawie niezauważalnie. Teodor zauważył łódź tylko dlatego, że się jej tutaj spodziewał. Znał ją z barowych opowieści, sensacyjnych artykułów opisujących pirackie przygody jej właściciela i dokowych legend. Czarna Mewa stała przechylona lekko na lewą burtę, z dziobem zarytym w żwirze. Podszedł bliżej i poczuł coś, czego nie czuł od dawna – ekscytację.

O burtę obitą blachą opierał się krępy mężczyzna, który na widok nadchodzącego Teodora gwizdnął krótko, po czym obszedł dziób, zaparł się mocno i zaczął spychać łódź na wodę.

– Wskakuj. Miałeś być o pierwszej – ponaglił go dochodzący z pokładu głos Jamisona Thornsby’ego.

– Przecież jestem.

– Jest trzy po. Odbijamy, Dinu.

Mężczyzna zwany Dinem mruknął coś pod nosem i z całej siły pchnął łódź na głębszą wodę. Rucki lewą ręką chwycił krawędź burty, odbił się od brzegu i zgrabnie wskoczył na pokład, zadowolony, że nie zamoczył butów. Dinu wszedł do wody po uda, a przedostając się na łódź od strony dziobu, jeszcze raz odepchnął ją od brzegu. Czarna Mewa podryfowała przez moment, po czym zatrzęsła się, kiedy Dinu odpalił dwa napędzające ją dwustukonne silniki Halla-Scotta, mogące rozpędzić ścigacz do ponad pięćdziesięciu mil na godzinę.

Prędkość i zwinność łodzi motorowej Thornsby’ego, przez żartownisiów zwanej Martwą Mewą, były legendarne i nieosiągalne dla innych jednostek pływających nie tylko po jeziorze Superior, ale w ogóle po wszystkich Wielkich Jeziorach. Była to najszybsza jednostka tego rodzaju w tej części świata, nieuchwytna dla kutrów straży przybrzeżnej. Dogonienie jej było niemożliwością, podobnie jak ucieczka przed nią. Czarna Mewa powoli się odwróciła, a po chwili, kiedy sternik dodał gazu, przechyliła na rufę. Silniki zadrżały, woda za rufą się spieniła.

Rucki wszedł do kabiny i usiadł na wąskiej drewnianej ławce pod ścianą. Rozejrzał się po ascetycznym wnętrzu. Były w nim mostek ze sterem i z dwiema wajchami do zmiany biegów i regulacji prędkości oraz podłużne ławy wzdłuż bocznych ścian służące za skrzynie na ekwipunek. Pod sufitem, wzdłuż ław, wisiały dwa podłużne schowki. Pomiędzy nimi na solidnych hakach zawieszono koło ratunkowe, zwoje lin i dwa bosaki z rękojeściami z ciemnego wyślizganego drewna i metalowymi grotami. Kabinę oświetlała jedna świeczka zamknięta w podłużnej umbrze ze szklanymi ściankami, wisząca nad pulpitem steru.

Thornsby wstał, otworzył klapę schowka i wyjął z niej cztery blaszane kubki i opróżnioną do połowy butelkę. Zanim rozlał whisky do naczyń, przeszedł na rufę i odlał część do wody.

– To dla Wielkiego Rysia – wyjaśnił, kiedy napotkał pytający wzrok Teodora. – To władca jeziora, pan podwodnego...

– Wiem, kim jest Mishipeshu – przerwał mu Rucki.

Jamie kiwnął głową, rozlał alkohol do kubków i podał je załodze. Swój wzniósł w toaście.

– Za powodzenie i pomyślne prądy – zagaił, po czym wskazał na krępego sternika. – To Dinu, mój pierwszy oficer i sternik. Żmiję już znasz.

Dinu spojrzał na Ruckiego, uśmiechnął się, odsłaniając ubytki w uzębieniu, odgarnął spadającą na oczy grzywkę i powiedział z silnym bałkańskim akcentem:

– Spierdalaj, piździelcu.

Teodor wzdrygnął się, zaskoczony, ale nie zdążył się odszczeknąć, bo Thornsby szybko wyjaśnił:

– Dinu rozumie po angielsku, ale nie mówi. To znaczy mówi, ale zna tylko kilka słów. Właśnie zaprezentował ci połowę swojego repertuaru.

– Coś jeszcze potrafi powiedzieć?

– Zajebię cię, kurwo – powiedział Dinu, szczerząc się.

– Mi też miło cię poznać – odpowiedział Teodor, westchnął ciężko i dokończył drinka.

Thornsby podniósł wieko skrzyni i wyjął z niej kilka złożonych w kostkę burych koców. Podał je Ruckiemu i Żmii, sam wcisnął się w kąt ławy i owinął wełnianym materiałem.

– Śpimy, wiara. Do świtu zostało kilka godzin. Macie być rześcy jak źródlana woda – zarządził Jamie, zdjął kapelusz, zawiesił go na haku pod sufitem, nakrył głowę kocem i skulił się w rogu kabiny.

Rucki rozluźnił pasek spodni, zdjął buty i położył się na deskach ławki. Nie było to wygodne posłanie, ale alkohol i emocje wieczoru zrobiły swoje. Zamknął oczy i wsłuchał się w dźwięk fal uderzających o burty łodzi i przyjemne burczenie silników. Czuł ulgę, podobną do tej, która pojawia się po wyrwaniu zepsutego zęba. Trzy lata uciekał, chował się przed obrazami, które widział za każdym razem, kiedy zamykał powieki. A jednocześnie od pierwszego dnia tego zesłania wiedział, że kiedyś się ono skończy, a on wróci do spraw i ludzi, których zostawił na południu Chicago, w tej śmierdzącej krwią i gównem części świata, którą na krótko opuścił.

ROZDZIAŁ V
Jezioro Superior, na północny zachód od Apostle IslandsNiedziela, 25 września 1921

Obudziło go szarpnięcie. Żmija pochylił się nad nim, klepnął go w policzek i gestem ponaglił do pobudki. Teodor zamrugał szybko, bo w pierwszej chwili nie wiedział, gdzie jest. Dopiero po kilku sekundach wróciła mu pełna świadomość. Usiadł i się przeciągnął. Był cały obolały, ale po nocy spędzonej bez poduszki najbardziej dokuczały mu kark i zdrętwiała lewa ręka. Przetarł zaropiałe oczy, zwilżył wyschnięte usta i założył buty.

Szarzało. Mgła znad wody wdarła się do półotwartej kabiny, a jej drobne krople oblepiały wszystko.

Żmija trwał w pełnej gotowości, nie robił żadnych przypadkowych ruchów. Ze skrzyni wyjął owinięty kocem podłużny kształt i położył go na podłodze. Ostrożnie odwinął materiał, odsłaniając jego zawartość, a Rucki cicho gwizdnął z wrażenia. Drewniane kolby karabinów lśniły, a czarny metal okrągłych magazynków i luf wciąż pachniał fabryczną nowością.

– Co to za cacka? – wyszeptał z przyjęciem.

Piotrek Kula podał Ruckiemu karabin, a ten zważył go w ręku. Idealny, z kolbą pasującą do ramienia i dwoma żebrowanymi uchwytami. Nigdy nie widział ani tym bardziej nie używał tak nowoczesnej broni.

– Chopper, prosto od Thompsona, niestrzelany. Rozpierdalator, choć jeszcze dziewica – zażartował Żmija. – Sto nabojów w magazynku. Poważna sprawa. Piękny, nie? O, tutaj odbezpieczasz, tu przełączasz na ogień ciągły i grzejesz. Nie trzeba specjalnie celować, byle wymierzyć w odpowiednim kierunku.

– Będziemy polować na kaczki?

– Coś w tym rodzaju.

Rucki wyszedł z kabiny, niosąc karabin pod pachą. Z kieszeni marynarki wyłowił zmiętą paczkę papierosów, wygrzebał jednego, wyprostował i zapalił. Dym zmieszał się z mgłą.

Słońce dopiero wychylało się znad horyzontu i malowało chmury na pomarańczowo i żółto. Dryfowali bez silników. Panowała głucha cisza, nawet fale uspokoiły się i lekko kołysały Czarną Mewą, ale nie rozbijały się o jej drewniano-blaszane burty. Jamison Thornsby stał na rufie i za pomocą mosiężnej żołnierskiej lornetki lustrował okolicę. Nie przerywając, skinął na Teodora, a gdy ten podszedł do niego, wręczył mu lornetkę i wskazał punkt, w który należy patrzeć.

– Mamy ich – szepnął, a na jego twarzy pojawił się uśmieszek triumfu, właściwy myśliwym i łowcom nagród.

Rucki przycisnął okulary do oczu i spojrzał we wskazanym kierunku, ale zobaczył jedynie ciemniejszy punkt ciągnący za sobą jasną wstęgę.

Thornsby szybkim krokiem dopadł do kabiny i rzucił komendę:

– Dinu, północ północny wschód, cała naprzód.

Silniki zadrżały, Dinu poprawił kurs i dodał gazu, a Rucki przysiadł i wbił kaszkiet głębiej na czoło, żeby nie zerwał go pęd powietrza.

Czarna Mewa uniosła dumnie dziób i błyskawicznie rozpędziła się do prędkości, z jaką po lądzie jeździły automobile. Punkt na horyzoncie zaczął się miarowo przybliżać i po chwili przybrał kształt rybackiego kutra, w przybliżeniu czterdziestostopowego, większego i szerszego niż łódź Thornsby’ego, ale o połowę wolniejszego. Jego załoga najwyraźniej zorientowała się, że jest celem, bo na pokładzie zapanowała nerwowość, a kuter, szykując się do ucieczki, zmienił kurs z południowo-zachodniego na ten sam, który obrała Czarna Mewa. Nie miał jednak najmniejszych szans. Silniki Mewy pracowały na najwyższych obrotach, a ich śruby szatkowały wodę z bezlitosną mocą, zostawiając za łodzią białą pianę i deltę rozchodzącej się fali.

Jamison Thornsby był w amoku. Wskoczył na dziób, podniósł klapę w pokładzie i wsunął się do płytkiej wnęki, a po chwili z dziobowej kluzy wyłoniła się czarna lufa. Rucki czytał o tym w jakimś szmatławcu, ale wtedy uznał armatę na pokładzie pirackiej łodzi za wytwór wyobraźni pismaka. Działo jednak wystrzeliło z hukiem i plunęło ogniem, a woda w odległości kilkunastu jardów od uciekającego kutra rozprysła wysoką fontanną. Wszystko potoczyło się błyskawicznie. Kuter wyhamował, a na jego pokładzie pojawiło się kilku mężczyzn uzbrojonych w strzelby. Jeden z nich wypalił w kierunku pirackiej jednostki, ale marnie strzelał.

Thornsby wychylił się z dziobowej wnęki. W dłoni trzymał tubę, przez którą huknął:

– Jeszcze jeden strzał i odpowiemy ogniem! Zatopimy tę skorupę!

Podpłynęli od prawej burty, z działkiem przeciwlotniczym gotowym do strzału. Na pokładzie kutra stało pięciu mężczyzn, najwyraźniej zdezorientowanych sytuacją, bo rozglądali się na boki, jakby od siebie nawzajem oczekiwali wskazówek, co dalej. W podjęciu decyzji pomógł im Thornsby, który krzyknął przez tubę:

– Strzelby do wody!

Wśród załogi zapanowała konsternacja, ale skończyła się w momencie, kiedy Rucki i Żmija wycelowali w nich swoje thompsony. Dwururki i sztucery wylądowały w jeziorze.

– A wy za strzelbami! Do wody, kurwie syny! – wrzasnął Jamie. – Nie bać się, popływacie chwilę, my weźmiemy, co nasze, i będzie po sprawie! No już!

Czterech z pięciu mężczyzn wyskoczyło za burtę, zdejmując uprzednio buty, marynarki i swetry. Na pokładzie został jeden, ale po chwili dołączył do niego kolejny, do tej pory chowający się w kokpicie. Z postawy ciała wynikało, że jest kapitanem kutra.

– Robicie poważny błąd! – krzyknął mężczyzna w stronę Thornsby’ego. – Śmiertelnie poważny błąd!

Czarna Mewa podpłynęła bliżej, burtą do burty. Cały manewr odbył się bez użycia komend, co zdradzało, że piraci ćwiczyli go do perfekcji. Dinu wrzucił jałowy bieg i wyszedł z kabiny, trzymając bosak, po czym zahaczył hak o burtę kutra i przyciągnął go do siebie.

Jamison Thornsby wyjął rewolwer z kabury wiszącej pod pachą i jednym susem wskoczył na pokład. Na dziobie kutra białymi literami napisane było „Świt”. Thornsby podszedł do kapitana Świtu i wycelował broń w jego przestraszoną twarz.

– Co powiedziałeś, obsrańcu? – syknął.

Kapitan stracił rezon, a może nie miał go od początku abordażu. Nagle okazało się, że nie bardzo wie, co zrobić z oczami, jak większość ludzi mających przed sobą lufę czterdziestkipiątki.

– Powiedziałem, że popełniacie błąd. Ludzie, dla których wieziemy ładunek, nie będą szczęśliwi.

– My nie robimy w dostarczaniu szczęścia. Od tego są burdele – powiedział Thornsby. – Wiesz, kim jestem?

– Wiem. – Kapitan kiwnął głową z wyraźną rezygnacją.

Stojący obok niego chuderlak, jedyny, który nie wskoczył do jeziora, stał ze wzrokiem wbitym w deski pokładu i kręcił kciukami nerwowego młynka.

– A ty, kocie, czemu nie w wodzie? – spytał Jamie.

– Ja, tego... Nie umiem pływać, proszę pana – wyjąkał chudy, a Thornsby wybuchnął śmiechem.

– Poważnie, kurwa? Słyszeliście, wiara? Pływać nie umie. Żmija, rzuć mu koło.

Żmija zniknął w kabinie i wrócił z kołem ratunkowym, ale zanim wrzucił je do wody, Thornsby zmienił zdanie.

– Albo nie, będziesz ładował, razem z tym tutaj obsrańcem. – Wskazał na kapitana.

Ten pomimo beznadziejnej sytuacji nie odpuszczał.

– Wieziemy ładunek dla pana Torrio, to poważny biznesmen z Chicago, może się jednak zastanówcie, bo... – Kapitan nie skończył zdania, gdyż w tej samej chwili dostał krótki cios w nasadę nosa i zalał się krwią.

– Wiem, dla kogo i co wieziesz, jebańcu. A Johnny Torrio powinien wiedzieć, że puszcza ładunek przez moje wody. – Thornsby zatoczył ręką szeroki łuk. – To jezioro jest moje. I nikt nie przewozi przez nie gorzały bez płacenia mi podatku. Dwadzieścia procent w towarze albo równowartość w gotówce. Przekaż to swojemu szefowi. A jak was znowu złapię, tak jak dzisiaj, wtedy biorę wszystko. To proste i uczciwe reguły.

Kapitan stał jak sierota, krew kapała mu z rozbitego nosa. Jamie wyjął z kieszeni chusteczkę i podał mężczyźnie.

– Masz, przyłóż sobie, bo mi towar zachlapiesz. A, no i ktoś to musi przeładować. Pośpieszcie się, bo wasi koledzy długo nie popływają w tej lodowaciźnie. Do roboty, obsrańce.

Operacja poszła sprawnie i po dwudziestu minutach sto czterdzieści dziewięć skrzynek kanadyjskiej whisky znajdowało się już pod pokładem Czarnej Mewy. Jej pojemność była równie legendarna co jej prędkość.

Thornsby jak zwykle zostawił załodze jedną skrzynkę. To był jego znak rozpoznawczy. Doskonale wiedział, że jest najsłynniejszym piratem od czasów Calico Jacka[4] i każdy mężczyzna z załogi kutra jeszcze dziś, po dopłynięciu do Ashland, opowie o tym, co się stało, dokładając kilka szczegółów o własnym bohaterstwie. A w najbliższych dniach opiszą to wszystkie miejskie gazety ukazujące się wzdłuż amerykańskiego i kanadyjskiego wybrzeża. Uwielbiał to. Sława była dla niego jak heroina dla narkomana, zapewniała doznania nieporównywalne z żadną ziemską przyjemnością.

Czarna Mewa była maksymalnie obciążona, więc płynęli spokojnie. Dinu w kabinie mamrotał swoje rumuńskie modlitwy, zaklęcia i bluzgi, a Thornsby, Rucki i Żmija zagryzali whisky suszonym mięsem. Po godzinie zobaczyli ląd, a kiedy wpłynęli do wodnej jaskini o stromych rudych ścianach, Teodor pytająco spojrzał na pijanych piratów.

– Co to za miejsce? – zapytał.

– Przeklęte – odpowiedział Jamison Thornsby. – Witaj na Diablej Wyspie.

ROZDZIAŁ VI
Diabla Wyspa, archipelag Apostle Islands, północne WisconsinNiedziela, 25 września 1921, rano

Ostrożnie przycumowali do brzegu, korzystając z haka wbitego w ścianę jaskini. Dinu zabezpieczył burtę, wieszając na niej kilka wyjętych spod pokładu automobilowych opon, po czym napiął cumy, by unieruchomić łódź. Jaskinia była płytka, wchodziła w brzeg na jakieś kilkanaście jardów, ale na tyle szeroka, że udało im się całkowicie ukryć Czarną Mewę. Ściany z brązowego piaskowca poprzetykane były jaśniejszymi żyłami kwarcu. W najgłębszym miejscu zwężały się i kończyły wąskim ciemnym otworem, wystającym może pół jarda ponad powierzchnię wody.

– Witaj na Diablej Wyspie, Teo – powtórzył Jamie, po czym zdjął płaszcz, ostrożnie złożył go wzdłuż i położył na ławie w kabinie.

– Dlaczego „diabla”? Wygląda jak kawałek skały porośniętej lasem – zainteresował się Rucki.

– Ściągaj ciuchy, tutaj trzeba się zamoczyć. – Jamie zdjął kowbojskie buty, równo ustawił je obok skrzyni, następnie zrzucił z siebie tweedową kamizelkę, koszulę i spodnie. Stanął na rufie całkiem nagi i przeciągnął się, ziewając głośno, a jego mięśnie związały się pod skórą w twarde węzły. – Zaraz sam zobaczysz.

Thornsby powoli wszedł do wody. Zaraz po nim zanurzył się Piotrek Kula, który także zrzucił z siebie ubrania i buty. Jego mina mówiła, że nie jest w swoim żywiole, ale nie powiedział ani słowa, jedynie syknął głośno.

Rucki poszedł w ich ślady. Zimno wbiło mu się w nogi i krocze milionami igieł, a chłód na moment odebrał oddech. W ułamku sekundy wytrzeźwiał, choć przed śniadaniem wypili razem trzy czwarte butelki.

Zbliżyli się do wąskiego przejścia w skale. Jego sklepienie było zielone od porostów, a koniec korytarza tonął w ciemności. Zanurzali się coraz bardziej, w pewnej chwili musieli stanąć na palcach, by wystawiać głowy ponad powierzchnię, ale po przejściu kolejnych kilku jardów woda znów sięgała im do kolan. Weszli do pomieszczenia znajdującego się po drugiej stronie. W środku panowała ciemność.

– Nie ruszajcie się przez chwilę – polecił Thornsby. – Zapalę lampę.

Jaskinia rozbłysła ciepłym światłem lampy naftowej i Teo zaczął rozróżniać ostre kontury skalnych formacji. Jamie stał na płaskiej skalnej półce i unosił lampę nad głową. Goły jak go Pan Bóg stworzył, z długimi rozpuszczonymi włosami i gęstą brodą wyglądał jak człowiek pierwotny. Skinął ręką na towarzyszy, a kiedy wspięli się na półkę, Thornsby uniósł lampę wyżej i wskazał na sklepienie jaskini. Nad ich głowami widniało bladoczerwone malowidło, wypłowiałe od upływu czasu, ale wciąż wyraźne, długie na ponad cztery jardy i szerokie na półtora. Przedstawiało stwora o wyglądzie węża lub wija, ale z kocią głową i otwartą paszczą ziejącą trójkątnymi zębami. Potwór miał bizonie rogi, kocie łapy z zagiętymi pazurami i ciało pokryte rybią łuską, a za głową wzdłuż całego grzbietu aż do ogona biegł rząd długich kolców.

– Mishipeshu, Mishibizhiw, Manitou Niba Nibas, Wielki Ryś, Podziemna Pantera. Ma wiele imion. Władca ryb i węży, pożeracz ciał i dusz – powiedział Jamie, po czym zwrócił się tylko do Ruckiego: – Pytałeś, dlaczego to miejsce nazywają Diablą Wyspą. Oto dlaczego. Ta wyspa to jego dom. Chociaż może raczej letnisko.

Teodor wpatrywał się w podobiznę potwora. Ktokolwiek namalował ją na ścianie jaskini, musiał wierzyć w jego istnienie. Być może zobaczył go podczas wizji wywołanej halucynogennym wywarem z tajemnych indiańskich roślin, pnączy i grzybów.

– Przesądy i bajki Ojibwe. Słyszałem je setki razy. To dobre dla dzieci albo na opowieść przy ognisku – odpowiedział Rucki, ale sam nie do końca wierzył w to, co mówi. Podobizna Mishipeshu sprawiła, że przeszył go dreszcz. Zwalił to na panujące w jaskini zimno.

Thornsby opuścił lampę i wstawił ją do skalnej wnęki, osmolonej od płomienia.

– Nie masz pojęcia, o czym mówisz, Teo – rzucił, a w jego głosie nie było słychać zaproszenia do dyskusji. Popatrzył Polakowi w oczy i powiedział pewnie: – Wielki Ryś istnieje. Tak jak ja albo ty. A nawet bardziej niż ja czy ty. Wiem o tym, bo widziałem go na własne oczy. Wciąż słyszę jego pomruk, od którego jezioro pęka na pół siedemdziesiąt razy na sekundę. Właśnie, pomruk. Ryk, o którym opowiadają marynarze i starzy Ojibwe, to tak naprawdę wiatr wpadający w jaskinie i prześwity tej wyspy. Wielki Ryś mruczy, a jego pomruk idzie z samego dna, z trzewi jeziora, ze środka. Ja go słyszę cały czas. Tutaj. – Jamie dotknął swojego brzucha, zaraz pod mostkiem.

– Co to znaczy, że go widziałeś? – spytał Rucki.

Żmija wskoczył na wyższą półkę i zniknął w mroku. Wrócił za moment, niosąc trzy złożone koce. Jeden rzucił Teodorowi, drugi chciał podać Thornsby’emu, ale pirat odmówił krótkim: „Nie trzeba”. Teodor narzucił na ramiona szorstki materiał. Wełniany koc drapał, ale spełnił swoje zadanie i zatrzymał drżenie mięśni.

– Czerwiec osiemnastego roku. Pamiętasz zaćmienie? – zapytał Jamison.

Rucki skinął głową. Pamiętał. Jak mógłby zapomnieć.

– Dopłynąłem do wyspy dzień po zaćmieniu, po południu. To był piękny dzień. Na jeziorze flauta, na niebie ani jednej chmury. Pełny spokój, a ja zawsze się denerwuję, gdy tak jest, bo to oznacza, że zaraz coś pierdolnie jak z armaty. Chcieliśmy wpłynąć tu, do Mewiej Dziupli, nawet nie pamiętam po co. Wtedy go zobaczyłem. Leżał na kamieniu, niecałe pięćdziesiąt jardów na prawo od wejścia do jaskini. Grzał się w słońcu, a kiedy nas usłyszał, podniósł łeb. I spojrzał na mnie tymi żółtymi, prawie pomarańczowymi oczami, wielkimi jak talerze. Otworzył pysk jak kot, ale nie syknął, tylko wydał z siebie ten pomruk, od którego wszystko się zatrzęsło. Silnik przestał działać i Mewa się zatrzymała, jakby ktoś nagle zarzucił kotwicę. Znieruchomieliśmy. On wtedy machnął wściekle ogonem, i ten ogon błysnął w słońcu tęczową łuską. Przeciągnął się i bezszelestnie zsunął do wody, a my z Dinu staliśmy jeszcze z kwadrans w ciszy, jak oniemiali. – Thornsby zamilkł i wszedł na wyższą półkę, skąd wcześniej Żmija przyniósł koce. Po chwili wrócił, ciągnąc drewnianą skrzynię.

– Bardzo ładna historia. – Teodor owinął się szczelniej kocem i strzyknął przez zęby gęstą śliną. – Na pewno jesteś gwiazdą portowych tawern, ale nie bardzo wiem, po co mi to wszystko mówisz.

Thornsby zdjął z szyi rzemień z wisiorkami i talizmanami, wśród których był sporych rozmiarów klucz. Otworzył zamek skrzyni i podniósł wieko.

– Mówię ci to, żebyś wiedział, dla kogo pracujesz. – Thornsby wyciągnął ze skrzyni mniejsze płaskie pudełko. Otworzył je i wyjął ze środka plik banknotów. Podał pieniądze Ruckiemu. – Dwa tysiące zaliczki. Wynajmiesz za to w Chi-Town[5] mieszkanie, kupisz sobie samochód, używany, ale porządny. No i jakieś normalne ubranie, bo wyglądasz jak bum.

Rucki stał jak wryty z plikiem dolarów w dłoni. Zaskoczenie szybko ustąpiło miejsca złości.

– Czy to znaczy, że Roman...? Okłamaliście mnie?

Jamie pokręcił głową.

– Twój przyjaciel naprawdę zniknął. Powiedz mu, Żmija.

– Zapadł się pod ziemię. Kiedy wyjeżdżałem z Chicago trzy dni temu, nikt nie widział go żywego od tygodnia. Może dłużej.

Teodor wziął kilka głębokich oddechów. Uspokoił się i powiedział wolno i wyraźnie:

– O co tu chodzi? Czego ode mnie chcecie?

Jamison Thornsby ponownie sięgnął do skrzyni. Po chwili trzymał w ręku nowy błyszczący rewolwer. Rucki rozpoznał model, Smith & Wesson M1917, sześciostrzałowa czterdziestkapiątka.

– To dla ciebie, plus pudełko amunicji. Wiesz, jak to działa.

Rucki zważył broń w dłoni. Była ciężka, solidna. Otworzył bębenek, zakręcił i zamknął jednym zdecydowanym ruchem. Rewolwer nie był nabity, nigdy dotąd nie oddano z niego strzału. Świetnie leżał w ręku. Teodor zdawał sobie sprawę z jego mocy. Poczuł znowu dreszcz ekscytacji, przez który zaschło mu w ustach.

– Skąd wiesz, że przyjmę twoją ofertę? – zapytał.

Thornsby ze zrozumieniem pokiwał głową.

– Tamtego dnia Wielki Ryś spojrzał na mnie i podarował mi swój pomruk. Otoczył mnie opieką i dał wiedzę. Pamiętasz zatonięcie tych francuskich statków, Inkermana i Cerisolesa? Koniec listopada trzy lata temu. Wiedziałem, że to się stanie, odkąd Mishipeshu na mnie popatrzył. Kiedy odzyskałem mowę tam na łodzi, pierwsze, co powiedziałem do Dinu, to „osiemdziesięciu”. Nie wiedziałem dlaczego ani skąd to się wzięło, aż cztery miesiące później przeczytałem o zatonięciu tych dwóch statków. Oba zniknęły w głębinach tego jeziora jednej nocy. Nowe, sprawne, bez żadnych usterek. Bez śladu.

– Z tego, co pamiętam, na pokładzie było siedemdziesięciu sześciu żabojadów i dwóch kapitanów Kanadoli. Nie odnaleziono wraków ani ciał.

– Inkerman miał dwóch pasażerów na gapę, siedemnastoletnich braci bliźniaków. Wiem o tym od ich ojca. Został z niego strzęp człowieka.

– Brzmisz jak wariat. – Rucki pokręcił głową. – W Chicago zamknęliby cię w Dunning za takie gadanie.

– Dlatego ty tam jedziesz, nie ja. Ja nie ruszam się z jeziora.

– Skąd pewność, że się zgodzę?

– Wiedziałem o tym, zanim się spotkaliśmy.

Rucki podrapał się w głowę lufą rewolweru. Jamison Thornsby bez wątpienia należał do tego rodzaju wariatów, z którymi nie było sensu dyskutować.

– Co należy do moich zadań? – zapytał.

Thornsby wyciągnął do niego dłoń, a Rucki odwzajemnił uścisk.

– O szczegółach pogadamy przy obiedzie. Marie przyrządza najlepszą na świecie sarninę. Idziemy stąd, chłopcy, świat na nas czeka.

Po chwili byli z powrotem na pokładzie Czarnej Mewy. Ubrali się, a Dinu wypłynął z jaskini wyćwiczonym setki razy manewrem i skierował łódź w stronę Bayfield. Żmija postanowił zdrzemnąć się w kabinie, a Rucki z Jamisonem przystąpili do opróżniania otwartej wcześniej butelki. Siedzieli na rufie i pili w milczeniu, wsłuchani w miarową pracę silników. Wrześniowe słońce odbijało się w jeziorze rwanymi rozbłyskami. Teodor odezwał się, kiedy na horyzoncie zamajaczyła linia brzegu.

– Co się z nimi stało? Z tymi osiemdziesięcioma?

Thornsby dopił whisky z blaszanego kubka.

– Wielki Ryś był bardzo głodny. Zawsze jest, kiedy wypływa z głębin.

– Co się dzieje z nim teraz?

Thornsby spojrzał Teodorowi w oczy, a jego spojrzenie było trzeźwe.

– Właśnie się budzi.

[...]

PRZYPISY
[1] Objaśnienia niektórych terminów znajdują się na końcu książki.
[2]Tappaa hänet, Hornet! (fin.) – Zabij go, Szerszeń!
[3] Kid Blackie, właśc. William Harrison „Jack” Dempsey – amerykański bokser, mistrz świata wagi ciężkiej w latach 1919–1926.
[4] Calico Jack, właśc. John Rackam – słynny angielski pirat działający na wodach Bahamów i Kuby na początku XVIII wieku.
[5] Chi-Town – potoczne, skrótowe określenie Chicago.