Front burzowy - Jim Butcher - ebook + książka

Front burzowy ebook

Jim Butcher

3,0

Opis

Harry Dresden jest najlepszy w tym, co robi - i wcale nie dlatego, że robi to jako jedyny. Kiedy więc chicagowska policja trafia na sprawę, która przekracza możliwości śmiertelników, to u niego szuka odpowiedzi. Zwyczajny świat bowiem wcale nie jest taki zwyczajny, jak mogłoby się wydawać. W rzeczywistości jest pełen niezwykłych, nadprzyrodzonych istot - a większość z nich słabo zgadza się z ludźmi. 

W takich sytuacjach wkracza Harry - trzeba maga, żeby schwytać... no, to właśnie, z czym policja akurat ma kłopoty. 
Jest tylko jeden problem. Interes - delikatnie mówiąc - zdycha. Kiedy więc policja wzywa Harry’ego jako konsultanta w sprawie podwójnego krwawego morderstwa, dokonanego z pomocą czarnej magii, Harry liczy na zastrzyk gotówki. Jednakże tam, gdzie działa czarna magia, stoi za nią jakiś czarny mag. Teraz ten mag zna imię Harry'ego. I wtedy sprawy stają się... interesujące. 
Magia. Potrafi zabić. 

 

Cykl: Akta Harry'ego Dresdena, t. 1 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych. 

 

Książka dostępna w zasobach:   
Biblioteka Publiczna Gminy Grodzisk Mazowiecki 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu

Biblioteka Publiczna Gminy Subkowy

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 363

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

WIELKIE SERIE FANTASY

 

Jim Butcher

 

cykl Akta Harry'ego Dresdena

 

Front burzowy

 

w przygotowaniu

 

Pełnia księżyca

 

JIM BUTCHER

Akta Harry'ego Dresdenatom I

 

Frontburzowy

Przekład

Anna Cichowicz

 

 

 

Tytuł oryginałuSTORM FRONTBOOK ONE OF THE DRESDEN FILES

 

Redaktor seriiZBIGNIEW FONIOK

 

Redakcja stylistycznaANNA KRYSZCZUK

 

Redakcja technicznaANDRZEJ WITKOWSKI

 

Korekta

RENATA KUKMARIA RAWSKA

 

Ilustracja na okładceLEEMACLEOD

 

Opracowanie graficzne okładkiSTUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER

 

SkładWYDAWNICTWO AMBER

 

Wydawnictwo Amber zaprasza na stronę Internetuhttp://www.amber.sm.plhttp://www.wydawnictwoamber.pl

 

Copyright © 2000 by Jim Butcher.All rights reserved.

 

For the Polish edition

Copyright © 2004 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

 

ISBN 83-241-1516-1

 

Debbie Chester,

która nauczyła mnie wszystkiego,

co powinienem wiedzieć o pisaniu,

mojemu ojcu, który nauczył mnie wszystkiego,

co powinienem wiedzieć o życiu

 

Tęsknię za Tobą, Tato

Rozdział 1

 

Usłyszałem, że listonosz zbliża się do drzwi mojego biura pół godziny wcześniej niż zwykle. Chociaż szedł szybko i energicznie, odgłosy jego kroków brzmiały inaczej niż zazwyczaj. Jego chód był ciężki. To musiał być ktoś nowy. Pogwizdując, podszedł do moich drzwi. Zamilkł na chwilę, a potem roześmiał się i zapukał.

Skrzywiłem się. Zwykłe listy są wrzucane przez szparę w drzwiach. Poleconych dostaję niewiele i nigdy nie są to dobre wiadomości. Wstałem z fotela i otworzyłem drzwi.

Nowy listonosz, który wyglądał na koszykarza ze swoimi szerokimi ramionami i nogami, opaloną, łysiejącą głową, śmiał się z tabliczki na drzwiach. Spojrzał na mnie i wskazał ją kciukiem.

- To żart, no nie?

Przeczytałem napis na tabliczce (ludzie czasami je zamieniają) i pokręciłem głową.

- Nie, to na serio. Czy mogę prosić o moją pocztę?

- A, na przyjęcia, występy, coś w tym rodzaju?

Zaglądał mi przez ramię, zupełnie jakby spodziewał się zobaczyć białego tygrysa albo skąpo odziane asystentki przechadzające się po moim jednopokojowym biurze.

Westchnąłem. Naprawdę nie byłem w nastroju, by po raz kolejny wysłuchiwać kpin na swój temat, więc sięgnąłem po list, który miał w ręku.

- Nie, nic w tym rodzaju. Nie pracuję na przyjęciach.

Trzymał list, przechylając z zaciekawieniem głowę.

- Więc co? Karty, kryształowe kule i duchy?

- Nie - odpowiedziałem. - Nie jestem medium.

Spróbowałem wyszarpnąć kopertę. Przytrzymał ją.

- To kim pan jest?

- A co jest napisane na drzwiach?

- „Harry Dresden. Mag”.

- To ja - potwierdziłem.

- Prawdziwy mag? - spytał, uśmiechając się szeroko, jakbym sobie stroił żarty. - Zaklęcia i eliksiry? Demony i zaklinanie? Tajemnicze i niebezpieczne?

- Nie takie znowu tajemnicze - wyrwałem mu list i skierowałem wzrok na jego bloczek. - Mogę pokwitować?

Nowy listonosz przestał się uśmiechać i naburmuszył się. Podsunął mi bloczek, żebym potwierdził odbiór przesyłki (kolejne upomnienie w sprawie czynszu).

- Świr-rzucił.

Zabrał swój bloczek i życzył mi miłego dnia. Patrzyłem, jak odchodzi.

- Typowe - mruknąłem i zamknąłem drzwi.

Nazywam się Harry Blackstone Copperfield Dresden. Jeśli ktoś da się tym oczarować, to na własne ryzyko. Jestem czarodziejem. Mam biuro w śródmieściu Chicago. Z tego, co wiem, jestem jedynym legalnie praktykującym zawodowym magiem w kraju. Można mnie znaleźć w książce telefonicznej, pod Magowie. Wierz lub nie, ale jestem tam tylko ja. Moje ogłoszenie wygląda tak:

 

HARRY DRESDEN - MAG

Odnajdywanie zaginionych przedmiotów.Dochodzenia paranormalne.

Konsultacje. Porady Umiarkowane ceny.

Nie oferuje się eliksirów miłosnych i wielkich bogactw.Nie prowadzi się działalności rozrywkowej.

 

Zdumiewające, ilu ludzi dzwoni tylko po to, żeby spytać, czy nie żartuję. Gdyby ktoś widział rzeczy, które ja widziałem, i wiedział choć połowę tego, co ja wiem, zdziwiłby się, jak można pomyśleć, że żartuję.

Z końcem XX wieku i nastaniem nowego milenium doszło do odrodzenia powszechnej świadomości tego, co nadnaturalne. Media, opętanie, wampiry... Ludzie wciąż nie traktowali ich poważanie, ale nauka nie wywiązała się ze złożonych nam obietnic. Choroby nadal były problemem, nadal był głód, przemoc, zbrodnia i wojna. Pomimo postępu technologii na świecie nie nastąpiły zmiany, na jakie wszyscy mieli nadzieję. Blask nauki, najpotężniejszej religii XX wieku, nieco przybladł wobec eksplodujących promów kosmicznych, niemowląt nafaszerowanych koką i pokolenia zadowolonych z siebie Amerykanów, którzy pozwalają, żeby ich dzieci wychowywała telewizja. Ludzie szukali czegoś - chyba sami nie wiedzieli czego. I chociaż ponownie zaczęli dostrzegać magię i wiedzę tajemną, która towarzyszyła im zawsze, nadal myśleli, że to, co robię, to jakiś żart.

W każdym razie to był kiepski miesiąc. Prawdę mówiąc, kilka kiepskich miesięcy. Czynsz za luty płatny do dziesiątego marca wciąż był niezapłacony i wszystko wskazywało na to, że może się to jeszcze przeciągnąć, jeśli nie złapię w tym miesiącu jakiejś roboty.

Jedyne zlecenie, jakie dostałem w zeszłym tygodniu, polegało na zbadaniu sprawy nawiedzonego domu piosenkarza country w Branson, w stanie Missouri. Dom nie był nawiedzony. Mojemu klientowi nie spodobał się taki wynik, a jeszcze mniej moja rada, że może odłożenie na bok toksycznych substancji, trochę gimnastyki i snu pomoże bardziej niż egzorcyzmy. Dostałem zwrot kosztów podróży i honorarium za godzinę pracy. Wyjechałem stamtąd, czując, że zrobiłem coś uczciwego, słusznego i niepraktycznego. Słyszałem później, że wynajął jakieś podejrzane medium, które odprawiło ceremonię z dużą ilością kadzideł i świec. Tacy są ludzie.

Skończyłem książkę w tanim wydaniu i wrzuciłem ją do pudła z napisem Przeczytane. Kartonowe pudło z bezładną kupą przeczytanych i odrzuconych książek stało z boku, na moim biurku. Miały pogięte grzbiety i wymięte kartki. Okropnie traktuję książki. Przeglądałem stertę jeszcze nieczytanych, zastanawiając się, którą zacząć, jeśli i tak nie miałem nic do roboty, gdy zadzwonił telefon. Popatrzyłem na niego sceptycznie. My, magowie, łatwo popadamy w zadumę. Po trzecim dzwonku, kiedy mogłem już mieć pewność, że w moim głosie nie zabrzmi zbytnia gorliwość, podniosłem słuchawkę i powiedziałem:

- Dresden.

- Och, czy to... Harry Dresden? Ten... mag?

Jej ton był przepraszający, jakby strasznie bała się mnie urazić, pomyślałem. To Harry Dresden. Mag Harry urzęduje w sąsiednim pokoju. Przywilejem maga jest bycie na luzie. Jednak nie jest to przywilej pracującego na zlecenia konsultanta, któremu brakuje na czynsz, więc zamiast rzucić coś dowcipnego, powiedziałem tylko:

- Tak, proszę pani. W czym mogę pomóc?

- Ja... - zawahała się - ...nie jestem pewna. Zgubiłam coś i myślę, że może pan mógłby mi pomóc.

- Specjalizuję się w odnajdywaniu zaginionych przedmiotów. Czego miałbym szukać?

Zapadło nerwowe milczenie.

- Mojego męża - odpowiedziała.

Miała lekko zachrypnięty głos, jak cheerleaderka po długich zawodach, ciężar lat był jednak na tyle wyczuwalny, że uznałem ją za dorosłą. Uniosłem brwi.

- Proszę pani, nie jestem specjalistą od zaginionych osób. Czy kontaktowała się pani z policją albo z prywatnym detektywem?

- Nie - odparła szybko. - Oni nie mogą. To znaczy, nie kontaktowałam się. Mój Boże, wszystko jest takie skomplikowane. To nie jest sprawa na telefon. Przepraszam, że zabrałam panu czas, panie Dresden.

- Proszę poczekać! - zawołałem. - Nie powiedziała mi pani, jak się nazywa.

To samo nerwowe milczenie, jakby przeglądała notatki, zanim odpowiedziała:

- Proszę mi mówić Monika.

Ludzie, którzy nie mają pojęcia o magach, nie chcą ujawniać nam swoich imion. Sądzą, że jeśli mag usłyszy ich imię z ich własnych ust, będzie mógł go użyć przeciwko nim. Prawdę mówiąc, mają rację.

Musiałem być tak grzeczny i delikatny, jak tylko się da. Była niezdecydowana i gotowa się wycofać, a ja potrzebowałem pracy. Pewnie mógłbym znaleźć jej mężulka, gdybym się do tego zabrał.

- Dobrze, Moniko - powiedziałem, starając się, aby mój głos zabrzmiał jak najbardziej melodyjnie i przyjaźnie. - Jeśli uważa pani, że sprawa jest delikatna, może przyszłaby pani do mojego biura i opowiedziała o tym. Jeśli okaże się, że właśnie ja mogę najlepiej pomóc, zrobię to, a jeśli nie, skieruję panią do kogoś, kto według mnie zrobi to lepiej - zacisnąłem zęby i udałem, że się śmieję. - Bezpłatnie.

To przeważyło. Zgodziła się przyjść do biura i powiedziała, że będzie za godzinę. Znaczyło to, że pojawi się mniej więcej o wpół do trzeciej. Wystarczająco dużo czasu, żeby wyskoczyć coś zjeść i wrócić na spotkanie.

Telefon zadzwonił znowu prawie w tym samym momencie, gdy odłożyłem słuchawkę. Aż podskoczyłem. Wgapiłem się w niego. Nie ufam elektronice. Każda rzecz wyprodukowana później niż w latach czterdziestych jest podejrzana i wydaje się odwzajemniać moją niechęć. Samochody, radia, telewizory, magnetowidy - żadne z tych urządzeń nie chce się mnie słuchać. Nie lubię nawet automatycznych ołówków.

Odebrałem telefon z tą samą fałszywą otuchą w głosie, jaką wykrzesałem z siebie dla Moniki.

- Dresden. W czym mogę pomóc?

- Harry, jesteś mi potrzebny w Madisonie za dziesięć minut. Będziesz?

Głos po drugiej stronie też był kobiecy, ale chłodny, energiczny i zasadniczy.

- Ho, ho, porucznik Murphy, też się cieszę, że cię słyszę. Kopę lat! - wyrzucałem z siebie słowa ociekające miodem. - Och, mam się świetnie. A jak tam twoja rodzinka?

- Oszczędź sobie, Harry. Mam tu dwa ciała i chcę, żebyś na to spojrzał.

Otrzeźwiałem natychmiast. Karrin Murphy była naczelnikiem specjalnego wydziału śledczego dla miasta Chicago, wyznaczonym przez komisarza policji do badania przestępstw uznanych za niezwykłe. Ataki wampirów, chuligańskie wybryki trolli i uprowadzenia dzieci przez duchy niezbyt pasowały do oficjalnych raportów policyjnych, ale jednocześnie ludzie byli atakowani, dzieci porywane, a mienie niszczone. I ktoś musiał się tym zająć. W Chicago i gdziekolwiek w pobliżu miasta tym kimś była właśnie Karrin Murphy. Ja z kolei byłem jej chodzącą encyklopedią zjawisk paranormalnych, a wydział policji płacił mi za konsultacje. Ale dwa ciała? Dwie śmierci zadane w niewyjaśniony sposób? Nigdy wcześniej nie współpracowałem z nią przy czymś takim.

- Gdzie jesteś? - spytałem.

- Hotel Madison na Dziesiątej ulicy, szóste piętro.

- To tylko piętnaście minut na piechotę od mojego biura - zauważyłem.

- Więc możesz być tutaj za piętnaście minut. Dobrze.

- Hm - powiedziałem. Spojrzałem na zegar. Monika NN będzie tu za niecałą godzinę. - Właściwie to mam spotkanie.

- Dresden, właściwie to mam parę trupów, żadnych śladów, żadnych podejrzanych i mordercę na wolności. Twoje spotkanie może poczekać.

Poczułem, że tracę panowanie nad sobą. Czasem mi się to zdarza.

- Akurat nie może - stwierdziłem. - Ale coś ci powiem. Przyjdę, rozejrzę się i wrócę na czas.

- Jadłeś już lunch? - spytała.

- Co?

Powtórzyła pytanie.

- Nie.

- To nie jedz.

Zamilkła na chwilę, a kiedy odezwała się znowu, w jej głosie dało się wyczuć jakąś nutę niepokoju.

- Jest źle.

- Jak bardzo, Murph?

Jej głos złagodniał i to przeraziło mnie bardziej niż jakiekolwiek wyobrażenie krwawej i okrutnej śmierci. Murphy to naprawdę twarda dziewczyna, dumna z tego, że nigdy nie okazuje słabości.

- Jest źle, Harry. Proszę, nie trać czasu. Wydział specjalny tylko czeka, żeby się do tego dorwać, a ja wiem, że nie lubisz, jak ktoś wchodzi na miejsce zbrodni przed tobą.

- Zaraz będę - powiedziałem, stojąc już i wkładając płaszcz.

- Szóste piętro - przypomniała.

- Dobra.

Zgasiłem światło w biurze i zamknąłem za sobą drzwi, ale zatrzymałem się. Nie byłem pewny, ile zajmie mi badanie miejsca zbrodni, a nie chciałem stracić spotkania z Moniką NN. Wróciłem więc do biura, znalazłem kawałek papieru, pineskę i napisałem:

Wyszedłem na chwilę. Będę o 14.30.

Potem ruszyłem w dół schodów. Rzadko korzystam z windy, mimo że moje biuro mieści się na czwartym piętrze. Jak już wspomniałem, nie ufam maszynom. Zawsze zawodzą, kiedy ich potrzebuję. Poza tym, gdybym był kimś, kto stosuje magię, żeby zabić dwie osoby naraz i nie chciałbym zostać złapany, na pewno chciałbym usunąć jedynego praktykującego maga na usługach policji. Zdecydowanie wołałem szanse, jakie dawała mi klatka schodowa, od tych, jakie miałbym w ciasnej windzie.

Paranoja? Możliwe. Jednak to, że jesteś paranoikiem, wcale nie oznacza, że gdzieś nie czai się niewidzialny demon, by cię dopaść.

Rozdział 2

 

Karrin Murphy czekała na mnie przed hotelem. Jesteśmy razem typowym przykładem kontrastu. Ja wysoki i szczupły, ona niska i przy kości. Moje włosy i oczy są ciemne, a ona ma blond loki jak Shirley Tempie i oczy błękitne jak u dziecka. Mam pociągłą, kanciastą twarz o orlim nosie i spiczastej brodzie, jej twarz jest pełna, rysy łagodne, z wdzięcznym noskiem, jakiego można by spodziewać się u cheerleaderki.

Było chłodno i wietrznie, jak zwykle w marcu, więc miała na sobie długi płaszcz narzucony na kostium ze spodniami. Murphy nigdy nie nosi sukienek, choć pewnie ma muskularne, dobrze ukształtowane nogi gimnastyczki. Jest sprawna, o czym świadczy stojące w jej biurze puchary zdobyte w zawodach aikido. Wiosenny wiatr rozwiewał jej długie do ramion włosy. Nie miała kolczyków, a jej dyskretny makijaż wyglądał tak, jakby go wcale nie było. Przypominała raczej ulubioną ciocię czy szczęśliwą młodą matkę, a nie wytrawnego detektywa od zabójstw.

- Nie masz innego ubrania, Dresden? - spytała, kiedy podszedłem wystarczająco blisko, żeby usłyszeć powitanie.

Przed budynkiem stało kilka nieprzepisowo zaparkowanych samochodów policyjnych. Przez pół sekundy patrzyła mi w oczy, potem szybko odwróciła wzrok. Powinienem być jej za to wdzięczny. Zrobiła i tak więcej niż większość ludzi. Kiedy spojrzenie prosto w oczy trwa kilka sekund, nie ma niebezpieczeństwa, jednak przeważnie ludzie, wiedząc, że jestem magiem, za wszelką cenę starają się nie patrzeć mi w twarz.

Popatrzyłem na swój prochowiec z czarnego brezentu z peleryną, wodoodporną podszewką i z rękawami zasłaniającymi czubki palców.

- Coś nie tak?

- Wygląda jak z planu El Dorado.

- No i?

Prychnęła, co nie pasowało do tej małej kobietki, obróciła się na pięcie i ruszyła w kierunku głównego wejścia do hotelu. Zrównałem się z nią, a potem trochę ją wyprzedziłem. Przyspieszyła. Ja też. Ścigaliśmy się coraz szybciej do drzwi hotelu, pokonując kałuże pozostałe po nocnym deszczu. Stawiam większe kroki, więc byłem pierwszy. Otworzyłem przed nią drzwi i kurtuazyjnym gestem zaprosiłem do środka. To taka nasza gra. Być może wyznawane przeze mnie wartości są nieco przestarzałe, ale jestem dżentelmenem. Uważam, że mężczyzna powinien traktować kobietę inaczej niż tylko jako słabszą istotę płci przeciwnej. Może się mylę, myśląc w ten sposób, ale lubię traktować kobietę jak damę, otwierać przed nią drzwi, płacić za nią w restauracji, dawać kwiaty - wszystkie rzeczy w tym stylu. Wkurza to Murphy, która całe życie musiała walczyć, rwać pazurami i ostro grać z najniebezpieczniejszymi facetami w Chicago, by zajść tam, gdzie jest. Spojrzała na mnie, gdy tak stałem, przytrzymując otwarte drzwi, ale jej wzrok wyrażał tym razem ulgę i odprężenie. Nasz rytuał, który zwykle tak ją denerwował, tym razem dał jej jakieś dziwne poczucie bezpieczeństwa.

Jak źle było na szóstym piętrze? Jechaliśmy windą w ciszy. Znaliśmy się już na tyle dobrze, by wiedzieć, że milczenie nie musi być krępujące. Dobrze wyczuwałem Murphy, instynktownie wychwytywałem jej nastroje i sposób myślenia - dzieje się tak zawsze, kiedy dłużej przebywam z jakąś osobą. Nie wiem, czy jest to zdolność naturalna, czy paranormalna.

Instynkt podpowiedział mi, że Murphy jest napięta jak struna. Nie widać było tego na jej twarzy, lecz w ułożeniu ramion i szyi, w sztywności pleców. A zresztą może przypisywałem jej własne napięcie. Ciasnota windy trochę mnie denerwowała. Oblizywałem wargi i rozglądałem się po kabinie. Nasze cienie na podłodze jakby się rozrastały. Budziły niepokój, lecz odrzuciłem to wrażenie, składając je na karb zdenerwowania. Spokojnie, Harry.

Wypuściła głośno powietrze z płuc, gdy winda zwolniła, i znowu zaczerpnęła tchu, zanim otwarły się drzwi. Zupełnie jakby chciała wstrzymać oddech, dopóki nie wróci do windy.

Krew ma szczególny zapach, rodzaj lepkiego, prawie metalicznego odoru, którym wypełnione było powietrze za drzwiami windy. Żołądek podszedł mi do gardła, ale dzielnie przełknąłem ślinę i poszedłem za Murphy korytarzem. Minąłem kilku umundurowanych policjantów, którzy poznali mnie i pozwolili przejść bez legitymowania się plastikowym identyfikatorem. Z pewnością nawet w tak wielkim mieście jak Chicago policja nie wzywa tabunów konsultantów (w ich papierach figuruję pewnie jako konsultant do zjawisk paranormalnych), ale i tak było to nieprofesjonalne ze strony chłopców w mundurach.

Murphy weszła do pokoju pierwsza. Zapach krwi stał się intensywniejszy, ale za drzwiami nie ukazał się żaden makabryczny widok. Pierwszy z pokoi apartamentu, przypominający salon, urządzony w głębokich tonach czerwieni i złota, sprawiał wrażenie dekoracji do filmu z lat trzydziestych - wyglądał ekskluzywnie, ale mimo to jakoś podejrzanie. Fotele pokrywała cenna, ciemna skóra, a moje stopy tonęły w puszystej rdzawej wykładzinie dywanowej. Aksamitne zasłony były zaciągnięte i choć paliły się wszystkie światła, pomieszczenie wciąż wydawało się trochę zbyt ciemne, trochę zbyt zmysłowe z tymi wszystkimi fakturami i kolorami. Nie był to ten rodzaj pokoju, w którym siada się z książką. Zza drzwi po prawej stronie dochodziły głosy.

- Poczekaj tu chwilę - powiedziała Murphy, potem weszła przez drzwi po prawej, które chyba prowadziły do sypialni.

Poruszałem się po salonie, mając przeważnie zamknięte oczy, i zapamiętywałem szczegóły. Skórzana kanapa. Dwa skórzane fotele. Wieża stereo i telewizor na błyszczącej czarnej półce. Butelka szampana chłodząca się w wiaderku wypełnionym cieczą, która poprzedniej nocy musiała być lodem, i stojące obok dwa puste kieliszki. Na podłodze leżał płatek czerwonej róży, niepasujący do wykładziny (i do niczego innego w tym pokoju).

Trochę z boku, spod jednego ze skórzanych foteli z rozkładanymi oparciami wystawał kawałek czarnego atłasu. Schyliłem się i uniosłem ręką poduszkę fotela, starając się niczego nie poruszyć. Były to czarne atłasowe majteczki, maleńki trójkąt obszyty koronką z jednym zerwanym paseczkiem, tak jakby zostały zdarte. Perwersja.

Wieża stereo była nowoczesna, chociaż niedroga. Wyjąłem z kieszeni ołówek i końcem z gumką nacisnąłem klawisz. Pokój wypełniła łagodna, zmysłowa muzyka - niskie basy, wiodący rytm perkusji, wokaliza i kobiece wzdychanie w tle. Muzyka rozlegała się przez chwilę, po czym zaczęła przeskakiwać, powtarzając w nieskończoność jeden dwusekundowy kawałek.

Skrzywiłem się. Jak już mówiłem, mam taki wpływ na urządzenia, bo jestem magiem i mam do czynienia z magicznymi mocami. Im nowocześniejsze i czulsze jest urządzenie, tym bardziej prawdopodobne, że coś się w nim zepsuje, kiedy znajdę się w pobliżu. Kserokopiarkę mogę uśmiercić z odległości pięćdziesięciu kroków.

- Miłosne gniazdko - dobiegł mnie męski głos, rozciągający słowo „miłoooosne”. - Co o tym sądzisz, człowieku?

- Witam, detektywie Carmichael - powiedziałem, nie odwracając się. Łatwo go było poznać po niezbyt silnym, nosowym głosie. Był partnerem Murphy i etatowym sceptykiem przekonanym, że nie jestem nikim więcej, jak tylko oszustem wyciągającym od miasta ciężko zarobione pieniądze podatników.

- Zostawiłeś majteczki, żeby je sobie zabrać do domu, czy po prostu nie zauważyłeś?

Odwróciłem się i spojrzałem na niego. Był niski, otyły i łysiejący. Miał bystre, przekrwione oczka i rozlany podbródek. Jego marynarka była pognieciona, a krawat nosił ślady spożytych posiłków. Wszystko to służyło ukryciu intelektu, ostrego jak brzytwa. Był świetnym gliną, bezlitosnym w tropieniu morderców.

Podszedł do fotela i zajrzał.

- Nieźle, Sherlocku - przyznał. - Ale to tylko gra wstępna. Zaczekaj na główną atrakcję. Przygotuję dla ciebie wiadro.

Odwrócił się i wyłączył popsuty odtwarzacz dźgnięciem własnego ołówka z gumką. Przewróciłem oczami na znak, jak bardzo jestem przerażony, i wszedłem za nim do sypialni. Natychmiast tego pożałowałem. Patrzyłem, mechanicznie zapamiętując szczegóły i odgradzając się od tej części mojego mózgu, która zaczęła krzyczeć, gdy tylko wszedłem do pokoju.

Musieli zginąć tej nocy, bo było już widać pośmiertne stężenie. Znajdowali się na łóżku - ona obejmowała go nogami, jej ciało wygięte do tyłu jak u tancerki leżało na plecach, widoczny był wdzięczny zarys piersi. On - szczupły i silnie zbudowany mężczyzna rozciągnięty był pod nią z rozrzuconymi ramionami zagarniającymi atłasowe prześcieradła, na których zacisnął pięści. Jako erotyczna scena, byłby to bardzo pociągający obraz.

Z tym wyjątkiem, że klatki piersiowe kochanków były z lewej strony u góry rozdarte, a żebra sterczały jak noże o wyszczerbionych ostrzach. Lustro na suficie było zbryzgane krwią tryskającą z tętnic i galaretowatą mięsną masą, która była tym, co zostało z ich serc.

Stojąc nad nimi, mogłem zajrzeć w głąb ich ciał. Zauważyłem siniejącą teraz błonę otaczającą nieruchome lewe płuco i krawędzie żeber, które wydawały się wydarte w górę i rozerwane siłą działającą od wewnątrz. To zdecydowanie uniemożliwiało ujmowanie obrazu w kategoriach erotycznych.

Łóżko postawione było na środku pokoju, co miało subtelnie podkreślić jego funkcję. Sypialnia odpowiadała wystrojem salonowi - dużo czerwieni, mnóstwo pluszu i niewiele więcej, zwłaszcza gdy patrzy się na to w świetle świec. I faktycznie były tam - umieszczone w kinkietach na ścianach, a teraz wypalone i wygasłe.

Zbliżyłem się do łóżka i okrążyłem je. Chlupało mi pod nogami. Nadal słyszałem krzyczącą część mojego mózgu, bezpiecznie odgrodzona barierą samokontroli i treningu. Próbowałem ją zlekceważyć. Naprawdę próbowałem, ale gdybym nie opuścił tego pokoju jak najszybciej, rozpłakałbym się jak mała dziewczynka.

Zacząłem w pośpiechu gromadzić fakty. Dziewczyna miała dwadzieścia parę lat i była w świetnej formie. Przynajmniej tak mi się zdawało. Trudno powiedzieć. Miała obcięte na pazia kasztanowe włosy, które wyglądały na farbowane. Oczy były przymknięte, więc nie bardzo mogłem odgadnąć ich kolor, poza tym że nie były ciemne. Zielone?

Mężczyzna był prawdopodobnie po czterdziestce, a jego sylwetka świadczyła o wieloletnim treningu. Widziałem wytatuowany na prawym bicepsie uskrzydlony sztylet, na wpół zakryty fałdą atłasowego prześcieradła; głębokie szramy na kostkach, a na podbrzuszu okropną, wąską, ściągniętą bliznę, która moim zdaniem pozostała po ranie zadanej nożem.

Wokół rozrzucone były części ubrania - jego smoking, jej mała czarna sukienka i pantofle. Para nierozpakowanych toreb podręcznych ustawiona była starannie z boku, prawdopodobnie przez portiera.

Spojrzałem na Carmichaela i Murphy, którzy przyglądali mi się w milczeniu. Wzruszyłem ramionami.

- Więc? - tonem żądania powiedziała Murphy. - Mamy tu do czynienia z magią czy nie?

- Albo tak, albo to jakiś nieprawdopodobny seks - odpowiedziałem.

Carmichael parsknął. Też się roześmiałem - tego potrzebowała krzycząca część mojego mózgu, by z trzaskiem przełamać barierę, którą ją odgrodziłem. Mój żołądek zbuntował się i podskoczył. Chwiejnie wyszedłem z pokoju. Carmichael rzeczywiście ustawił za drzwiami wiadro z nierdzewnej stali, przed którym ukląkłem, by zwymiotować.

Po chwili odzyskałem kontrolę nad sobą, ale nie chciałem wracać do tego pokoju. Nie chciałem już więcej na to patrzeć. Nie chciałem widzieć dwojga martwych ludzi, których serca dosłownie wystrzeliły z piersi.

Ktoś użył magii, by tak się stało. Ktoś użył magii, by skrzywdzić drugiego człowieka, łamiąc Pierwsze Prawo. Szlag trafi całą Białą Radę. Nie było to działanie złego ducha czy złośliwych bytów ani też atak jakiejś istoty zamieszkującej Nigdynigdy, w rodzaju wampirów czy trolli. Było to przemyślane i celowe użycie magii przez maga, istotę ludzką zdolną czerpać podstawową energię życia. To było gorsze niż morderstwo. Była to pokręcona, cholerna perwersja, jakby ktoś zatłukł kogoś innego na śmierć płótnem Botticellego, posługując się pięknem dla kompletnej destrukcji.

Trudno to zrozumieć komuś, kto nie miał z tym do czynienia. Magia tworzona jest przez życie, a przede wszystkim przez świadomość, inteligencję i uczucia człowieka. Zakończyć czyjeś życie za sprawą tej samej magii, z której się ono zrodziło, jest czynem ohydnym, nawet kazirodczym.

Usiadłem, ciężko dysząc. Trząsłem się i czułem kamień w gardle, kiedy Murphy i Carmichael wyszli z pokoju.

- W porządku, Harry - powiedziała Murphy. - Weźmy się za to. Jak myślisz, co tu się stało?

Przez moment zbierałem myśli, zanim odpowiedziałem.

- Przyszli. Napili się trochę szampana. Przez chwilę tańczyli, obmacując się tutaj, koło stereo. Potem przeszli do sypialni. Byli tam niecałą godzinę. To ich dosięgło, kiedy zbliżali się do szczytu.

- Niecałą godzinę - powtórzył Carmichael. - Skąd to wiesz?

- Płyta ma siedemdziesiąt minut. Wyobraź sobie parę minut tańca i szampana, i są w sypialni. Czy muzyka grała, kiedy ich znaleziono?

- Nie - odpowiedziała Murphy.

- Więc odtwarzacz nie był nastawiony na powtarzanie. Myślę, że potrzebowali muzyki, żeby cała rzecz była doskonała, biorąc pod uwagę pokój i to wszystko.

- Nic, do czego byśmy już sami nie doszli - mruknął Carmichael zgryźliwie. - Powinien wymyślić coś więcej niż tylko to.

Murphy posłała mu spojrzenie znaczące „zamknij się” i zwróciła się do mnie łagodnie:

- Potrzebuję więcej, Harry.

Pociągnąłem ręką po głowie.

- Są tylko dwa sposoby, jakimi ktoś mógłby to zrobić. Pierwszym jest przywołanie. Jest to najbardziej bezpośrednia, widowiskowa i hałaśliwa forma magii czy czarów. Wybuchy, ogień, te rzeczy. Wątpię, żeby tu miało to miejsce.

- Dlaczego? - Murphy była nieustępliwa. Słyszałem skrzypienie jej ołówka w notesie, który zawsze miała przy sobie.

- Bo trzeba widzieć swój cel lub go dotykać - odpowiedziałem. - Tylko dotyk lub wzrok. Osoba, która to zrobiła, musiałaby być z nimi w tym pokoju. Chociaż dla kogoś, kto potrafi rzucić takie zaklęcie, ukrycie dowodów byłoby niczym, więc równie dobrze mógł się posłużyć pistoletem. To prostsze.

- Jaka jest inna możliwość? - spytała Murphy.

- Taumaturgia - odparłem. - Jak na górze, tak i na dole. Sprawić, by coś się zdarzyło w małej skali i nadać temu energię, by stało się w dużej skali.

- Co za bzdury! - parsknął Carmichael.

Głos Murphy zabrzmiał sceptycznie:

- Jak to działa, Harry? Czy można by to zrobić z jakiegoś innego miejsca?

Przytaknąłem.

- Morderca potrzebowałby czegoś, co by jego lub ją łączyło z ofiarami. Włosy, paznokcie, próbki krwi, coś w tym stylu.

- Jak lalka wudu?

- Dokładnie tak.

- Kobieta ma świeżo farbowane włosy - zauważyła Murphy.

Przyznałem jej rację.

- Może jeśli dotrzesz do jej fryzjera, będziesz mogła się czegoś dowiedzieć. Nie wiem.

- Czy wiesz jeszcze coś, co mogłoby się przydać?

- Tak. Morderca znał ofiary. I myślę, że jest to kobieta.

- No nie! - prychnął Carmichael. - Mamy tu siedzieć i tego wysłuchiwać. W dziewięciu przypadkach na dziesięć morderca zna ofiarę.

- Zamknij się, Carmichael - powiedziała Murphy. - Czemu tak myślisz, Harry?

Wstałem i potarłem twarz dłońmi.

- Tak działa magia. Ile razy jej używasz, bierze się to z twojego wnętrza. Mag musi skupić się na tym, co chce zrobić, wyobrazić sobie to i uwierzyć, by zadziałało. Nie możesz sprawić, żeby coś się stało, jeśli nie będzie to częścią ciebie, twojego wnętrza. Morderczyni mogła zabić oboje i upozorować wypadek, ale wybrała ten sposób. Żeby to zrobić, musiała chcieć ich zabić z bardzo osobistych powodów, musiała chcieć sięgnąć do ich wnętrza, co widać. Może zemsta. Może szukasz kochanki lub żony.

Świadczy o tym też moment, w którym zginęli - uprawiając seks. To nie był przypadek. Emocje są pewnym kanałem dla magii, drogą, przez którą można do ciebie dotrzeć. Ona wybrała moment, gdy będą razem, owładnięci pożądaniem. Zdobyła materiał do koncentracji i zaplanowała wszystko z góry. Tego się nie robi obcym.

- Gówno - mruknął Carmichael, ale teraz raczej przeklął w roztargnieniu, niż rzucił coś pod moim adresem.

Murphy popatrzyła na mnie.

- Wciąż mówisz „ona”. Czemu, do cholery, tak myślisz?

Wskazałem sypialnię.

- Bo nie da się zrobić czegoś tak złego bez ogromnego ładunku nienawiści. Kobiety są w tym o wiele lepsze od mężczyzn. Potrafią ją lepiej zogniskować, skuteczniej wykorzystać. Do diabła, czarownice są po prostu podlejsze od magów. To mi wygląda na jakąś kobiecą zemstę.

- Ale mężczyzna też mógłby to zrobić - stwierdziła Murphy.

- Cóż... - zacząłem niezbyt jasno.

- Jezu, jesteś szowinistyczną świnią, Dresden. Czy jest to coś, do czego tylko kobieta byłaby zdolna?

- Hm? Nie, nie sądzę.

- Ty nie sądzisz? - wycedził Carmichael. - Co za ekspert.

Spojrzałem na nich oboje spode łba, wściekły.

- Nie zastanowiłem się jeszcze nad szczegółami tego, co musiałbym zrobić, aby czyjeś serce eksplodowało, Murph. Jak tylko będę miał okazję, na pewno cię zawiadomię.

- Kiedy będziesz coś wiedział? - naciskała Murphy.

- Nie wiem. - Uniosłem rękę, uprzedzając jej kolejny komentarz. - W tych sprawach nie da się posługiwać zegarkiem, Murph. Po prostu się nie da. Nie wiem nawet, czy potrafię to wszystko ogarnąć, a tym bardziej, ile czasu mi to zajmie.

- Przy pięćdziesięciu dolcach za godzinę lepiej, żeby nie trwało to za długo - burknął Carmichael.

Murphy popatrzyła na niego. Nie całkiem się z nim zgadzała, ale też nie zamierzała go uciszać.

Wykorzystałem okazję i wziąłem kilka głębokich oddechów, aby się uspokoić.

- Dobra, kim oni są? Kim są ofiary? - spytałem.

- Nie musisz tego wiedzieć - uciął Carmichael.

- Ron - powiedziała do niego Murphy - chętnie napiłabym się kawy.

Carmichael odwrócił się ku niej. Nie był wysoki, ale i tak ją przewyższał.

- Daj spokój, Murph. Facet żartuje sobie z ciebie. Chyba nie myślisz, że usłyszysz coś ważnego?

Murphy omiotła twarz swojego partnera - spoconą, o paciorkowatych oczkach - spojrzeniem pełnym lodowatej wyniosłości, co było pewną sztuką w stosunku do osoby wyższej od niej o piętnaście centymetrów.

- Bez śmietanki, z podwójnym cukrem.

- Cholera - zaklął Carmichael. Rzucił mi zimne spojrzenie (nie patrząc mi w oczy), potem wsadził ręce w kieszenie spodni i dumnie wyszedł z pokoju.

Murphy bezgłośnie podeszła do drzwi i zamknęła je za nim. Salon natychmiast stał się ciemniejszy, mniejszy, z unoszącym się nad nim w zapachu krwi widmem taniej intymności i wspomnieniem dwóch ciał w sąsiednim pokoju.

- Dziewczyna nazywała się Jennifer Stanton. Pracowała w Aksamitnym Pokoiku.

Gwizdnąłem. Aksamitny Pokoik był ekskluzywną agencją towarzyską prowadzoną przez kobietę o imieniu Bianka. Trzymała ona stado pięknych, czarujących i bystrych panienek, które zaspokajały zachcianki najbogatszych facetów za setki dolarów od godziny. Handlowała tego rodzaju damskim towarem, jaki większość mężczyzn ogląda jedynie w telewizji czy w kinie. Wiedziałem również, że jest wampirzycą posiadającą znaczne wpływy w Nigdynigdy. Miała Moc przez duże M.

Próbowałem już kiedyś wyjaśnić Murphy, czym jest Nigdynigdy. Nie pojęła tego w pełni, ale zrozumiała, że Bianka jest złą wampirzycą, która czasami walczy o terytorium. Oboje wiedzieliśmy, że jeśli w sprawę zamieszana jest jedna z dziewczyn Bianki, to ona też.

Murphy natychmiast przeszła do sedna sprawy.

- Czy to część jednego z konfliktów terytorialnych Bianki?

- Nie - odpowiedziałem - o ile to nie jest konflikt z człowiekiem magiem. Wampir, nawet wamp czarownik nie mógłby dokonać czegoś takiego poza Nigdynigdy.

- Czy mogła zadrzeć z człowiekiem czarownikiem? - spytała.

- Możliwe. Ale to do niej niepodobne. Nie jest taka głupia.

Nie powiedziałem Murphy, że Biała Rada zadbała, aby wampiry, które zlekceważyły praktykującego magię śmiertelnika, nie dożyły chwili, gdy będą się tym przechwalać. Nie rozmawiam o Białej Radzie ze zwykłymi ludźmi. Nie da rady.

- Poza tym - ciągnąłem - jeśli człowiek chciałby ugodzić w Biankę, uderzając w jej panienki, powinien raczej zabić dziewczynę, a klienta oszczędzić, żeby mógł rozpowiadać o całej historii i w ten sposób popsuć jej interes.

- Hm... - mruknęła Murphy. Nie była przekonana, ale notowała, co mówię.

- Kim był mężczyzna? - teraz ja spytałem.

Popatrzyła na mnie przez chwilę i powiedziała dobitnie:

- Tommy Tomm.

Mrugnąłem do niej, by wiedziała, że nie odkryła przede mną odwiecznej tajemnicy.

- Kto?

- Tommy Tomm. Goryl Johnny’ego Marconego.

Teraz nabrało to sensu. Pan Johnny Marcone był mafiosem, który wypłynął po tym, jak rodzina Vargassi rozpadła się na skutek wewnętrznych porachunków. Policja Chicago przyjęła go jak błogosławieństwo po latach bezlitosnej, krwawej i pełnej ofiar walki z Vargassimi. Pan Johnny nie tolerował w swojej mafii żadnych wybryków, nie lubił też tych, którzy działali w jego mieście na własną rękę. Złodzieje, bandyci napadający na banki i dilerzy narkotyków nienależący do jego organizacji zawsze jakimś trafem wpadali lub po prostu znikali i nikt już o nich nie słyszał.

Marcone ucywilizował przestępczość, a problemem na jego terenie stała się niespotykana dotąd skala przestępstw. Jako bardzo sprytny biznesman, otoczył się zastępem prawników, którzy osłaniali go przed prawem tarczą z pisemnych zeznań, dokumentów i nagrań. Gliny się do tego nie przyznawały, ale wyglądało na to, że wręcz wahają się, czy go ścigać. Marcone był alternatywą dla gorszej rzeczy - anarchii w podziemiu.

- Obiło mi się o uszy, że nałożono na niego sankcję - powiedziałem. - Pewnie to już nieaktualne.

Wzruszyła ramionami.

- Na to by wyglądało.

- Co teraz zrobisz?

- Myślę, że sprawdzę ten trop fryzjera. Porozmawiam z Bianką i z Marconem, ale z góry mogę ci powiedzieć, co usłyszę.

Zatrzasnęła notes i z irytacją potrząsnęła głową. Przyglądałem się jej przez chwilę. Wyglądała na zmęczoną. Powiedziałem jej to.

- Jestem zmęczona - przytaknęła. - Zmęczona tym, że patrzą na mnie jak na jakąś wariatkę. Nawet Carmichael, mój własny partner, uważa, że przesadzam z tym wszystkim.

- Reszta wydziału też tak myśli?

- Większość patrzy spode łba i robi kółko na czole, kiedy myślą, że nie widzę. Moje raporty odkładają do archiwum i nigdy ich nie czytają. Pozostali srają ze strachu, że wpadli w jakąś podejrzaną historię. Nie chcą uwierzyć w nic, czego nie widzieli w programie edukacyjnym jako dzieci.

- A ty?

- Ja? - Murphy uśmiechnęła się w bardzo kobiecy sposób, przez co stała się zdecydowanie zbyt ładna jak na taką twardzielkę. - Ten świat rwie się na strzępy, Harry. Myślę, że ludzie są naiwni wierząc, że w ubiegłym stuleciu posiedli już wszelką możliwą wiedzę. Pies ich drapał. Ja myślę raczej, że teraz znowu zaczynamy poruszać się po omacku. To przemawia do sceptyka, jaki jest we mnie.

- Chciałbym, żeby wszyscy myśleli tak jak ty - powiedziałem. - Przynajmniej przestaliby robić mi głupie dowcipy przez telefon.

Uśmiechnęła się do mnie figlarnie.

- Wyobrażasz sobie świat, na którym we wszystkich radiostacjach gra ABBA?

Wybuchnęliśmy śmiechem. Boże, jak ten pokój potrzebował śmiechu.

- Ej, Harry - rzuciła Murphy. Widziałem, jak pracują jej szare komórki.

- Tak?

- Coś ty powiedział o dojściu do tego, jak morderca to zrobił? Że nie jesteś pewien, czy potrafisz?

- No?

- Wiem, że to pieprzenie. Dlaczego mnie okłamałeś?

Zesztywniałem. Chryste, naprawdę jest niezła. A może to ja jestem kiepskim kłamcą.

- Posłuchaj, Murph - zacząłem. - Pewnych rzeczy po prostu się nie robi.

- Czasami też nie chcę trafić w łeb drania, którego ścigam. Ale wiadomo, co trzeba zrobić, żeby skończyć robotę. Wiem, co masz na myśli, Harry.

- Nie - stwierdziłem krótko - nie wiesz.

Naprawdę nie wiedziała. Nie miała pojęcia o mojej przeszłości, o Białej Radzie, o wiszącym nade mną mieczu Damoklesa. Na ogół mogłem udawać, że też o tym nie wiem.

Wszystko, czego potrzebowała w tej chwili Biała Rada, to pretekst, zaledwie pretekst, aby uznać mnie za winnego złamania jednego z Siedmiu Praw Magii, a wtedy miecz spadnie. Jeśli zacząłbym tworzyć mordercze zaklęcie, a oni dowiedzieliby się o tym, mógłby to być pretekst, na który czekają.

- Murph, nie mogę próbować odtworzyć tego zaklęcia. Nie mogę pozbierać wszystkiego, czego bym do tego potrzebował. Ty po prostu nie rozumiesz.

Popatrzyła na mnie, nie spoglądając mi w oczy. Nie znam drugiej osoby, która by to potrafiła.

- Och, rozumiem. Rozumiem, że mam mordercę na wolności i że nie mogę go złapać. Rozumiem, że wiesz coś, co może się przydać, albo że przynajmniej możesz się czegoś dowiedzieć. Wiem też, że jeśli teraz wypniesz się na mnie, wyciągnę twoją kartę z kartoteki wydziału i podrę, a kawałki rozrzucę.

Jasna cholera. Dzięki policyjnym konsultacjom mogłem zapłacić wiele rachunków. Właściwie większość. Mogłem jej tylko współczuć. Gdybym działał po omacku, tak jak ona, też byłbym cholernie zdenerwowany. Murphy nie wiedziała nic o zaklęciach, rytuałach i talizmanach, ale znała ludzką nienawiść i przemoc aż nazbyt dobrze.

To nie jest tak, jak gdybym zamierzał praktykować czarną magię, powiedziałem sobie. Chcę tylko dojść do tego, jak to zostało zrobione. To zasadnicza różnica. Pomagam policji w śledztwie, nic więcej. Może Biała Rada to zrozumie.

No jasne. Może też któregoś dnia trafię do muzeum i utyję.

Chwilę później Murphy zarzuciła haczyk. Przez sekundę wyzywająco patrzyła mi w oczy, zanim odwróciła swoją zmęczoną, szczerą i dumną twarz.

- Muszę wiedzieć wszystko, co możesz mi powiedzieć, Harry. Proszę.

Klasyczna dama w opałach. Jako jedna z tych wyzwolonych kobiet, profesjonalistek, dokładnie wiedziała, jak zagrać na moich staroświeckich sentymentach. Zacisnąłem zęby.

- Dobrze - zgodziłem się. - Dobrze, wezmę się za to wieczorem.

Rany! Biała Rada będzie zachwycona. Muszę się upewnić, że o niczym się nie dowiedzą.

Murphy skinęła głową i odetchnęła, nie patrząc na mnie.

- Chodźmy stąd - odezwała się i poszła w kierunku drzwi. Nie próbowałem jej wyprzedzić.

Kiedy wychodziliśmy, umundurowani policjanci wciąż snuli się po korytarzu. Carmichaela nie było nigdzie widać. Wokół faceci z dochodzeniówki niecierpliwie czekali, aż wyjdziemy. Wtedy złapali swoje plastikowe torebki, pęsety, oświetlenie i resztę, i minęli się z nami w drzwiach apartamentu.

Kiedy czekaliśmy, aż staroświecka winda niespiesznie dotrze na szóste piętro, Murphy przeczesywała dłonią swoje potargane na wietrze włosy. Miała złoty zegarek, który mi o czymś przypomniał.

- Która godzina?

Sprawdziła.

- Dwadzieścia pięć po drugiej. A co?

Zakląłem i rzuciłem się w stronę schodów.

- Jestem spóźniony na spotkanie!

Dosłownie sfrunąłem ze schodów, w końcu mam w tym wprawę, i biegiem przeleciałem przez hol. Udało mi się wyminąć portiera, który właśnie wchodził przez drzwi frontowe obładowany bagażami, i jednym susem znaleźć się na chodniku. Mam długie nogi i stawiam ogromne kroki. Biegłem pod wiatr, a czarny prochowiec powiewał za mną.

Od mojego budynku dzieliło mnie kilka przecznic. Zwolniłem po pokonaniu połowy drogi. Nie chciałem zjawić się na spotkanie z Moniką od zaginionego męża, dysząc jak miech, z rozwianymi włosami i twarzą ociekającą potem.

Oddychałem z trudem, co wytłumaczyłem brakiem kondycji po zimie. Zajęło to moją uwagę na tyle, że nie zauważyłem granatowego cadillaca, dopóki nie zatrzymał się obok i nie wyłonił się z niego ogromny mężczyzna, który stanął przede mną na chodniku. Miał rude włosy i gruby kark. Jego twarz wyglądała tak, jakby w dzieciństwie systematycznie spłaszczano mu ją deską. Wyjątkiem były sterczące brwi. Miał wąskie, małe niebieskie oczy, które zwęziły się jeszcze bardziej, kiedy się z nim zrównałem. Stanąłem, cofnąłem się i odwróciłem. Kolejnych dwóch ludzi, obu mojego wzrostu, ale o wiele tęższych, zwolniło kroku. Musieli biec za mną i wyglądali na wkurzonych. Jeden z nich lekko utykał, drugi miał modną fryzurę ze stojącymi włosami dzięki jakiemuś żelowi. Poczułem się znowu jak w liceum, otoczony przez członków drużyny piłkarskiej znęcających się nad słabszymi.

- W czym mogę pomóc, panowie? - spytałem, rozglądając się za jakimś policjantem, ale przypuszczam, że wszyscy byli w Madisonie. Każdy lubi się pogapić.

- Wsiadaj do samochodu - powiedział ten przede mną. Jeden z pozostałych otworzył tylne drzwi.

- Lubię chodzić. Dobrze mi to robi na serce.

- Jak nie wsiądziesz, źle ci to zrobi na nogi - warknął facet.

Z głębi samochodu dobiegł głos:

- Panie Hendricks, proszę. Niech pan będzie bardziej uprzejmy. Panie Dresden, czy zechciałby pan mi przez chwilę towarzyszyć? Miałem nadzieję podrzucić pana do biura, ale pańskie gwałtowne wyjście utrudniło to nieco. Czy pozwoli pan podwieźć się przez resztę drogi?

Schyliłem się, żeby zajrzeć na tylne siedzenie. Przystojny mężczyzna o spokojnych rysach, ubrany w zwykłą sportową marynarkę i lewisy powitał mnie uśmiechem.

- A pan jest...

Uśmiechnął się jeszcze szerzej i przysięgam, że jego oczy przy tym rozbłysły.

- Nazywam się John Marcone i chciałbym porozmawiać z panem o interesach.

Wpatrywałem się w niego przez chwilę. Potem przeniosłem wzrok na bardzo dużego, zbyt przerośniętego pana Hendricksa. Z jego piersi wydobywało się powarkiwanie, zupełnie jak u Cujo na chwilę przed zaatakowaniem kobiety w samochodzie. Nie miałem ochoty na dyskusje z nim i jego kumplami, więc zająłem miejsce na tylnym siedzeniu cadillaca obok pana Johnny’ego Marconego. Zapowiadał się bardzo pracowity dzień. A ja nadal byłem spóźniony na spotkanie.

Rozdział 3

 

Pan Johnny Marcone nie wyglądał na kogoś, kto połamie mi nogi albo zgruchocze szczęki. Miał krótko obcięte szpakowate włosy, a w kącikach oczu zmarszczki wyżłobione przez śmiech i słońce. Zielony kolor oczu przypominał dobrze już zużyte dolarowe banknoty. Wyglądał raczej na trenera drużyny piłkarskiej w college’u: o świetnej prezencji, opalony, wysportowany i pełen entuzjazmu. Wrażenie to potęgowała obecność człowieka, którego trzymał przy sobie. Zwalisty Cujo Hendricks był jak zawodowy gracz wyrzucony z drużyny za szczególną, niepotrzebną agresję.

Cujo wsiadł do samochodu, spojrzał na mnie we wstecznym lusterku i włączył się do ruchu, jadąc powoli w kierunku mojego biura. Kierownica wydawała się drobna i delikatna w jego wielkich łapskach. W głowie zaświtała mi myśl: nie pozwól, żeby Cujo przyłożył ci dłonie do szyi. Albo dłoń. Wygląda na to, że jedna by zupełnie wystarczyła.

Grało radio, ale kiedy wsiadłem, pojawiły się zakłócenia i z głośników wydobył się pisk sprzężenia. Hendricks zmarszczył brwi i przez chwilę myślał. Może musiał przetworzyć informację przez swój zapasowy mózg, czy coś w tym rodzaju. Potem sięgnął i bawił się przez chwilę pokrętłami, zanim na dobre wyłączył radio. W tej sytuacji pozostawało mi tylko mieć nadzieję, że samochód zechce dojechać do mojego biura.

- Panie Dresden - zaczął Marconi z uśmiechem - wiem, że od czasu do czasu pracuje pan dla policji.

- Rzucają mi czasami jakiś kąsek-przyznałem. - Hej tam, Hendricks, naprawdę powinieneś zapiąć pas. Statystyka mówi, że jesteś wtedy o ponad pięćdziesiąt procent bezpieczniejszy.

Cujo znów warknął na mnie we wstecznym lusterku, a ja uśmiechnąłem się do niego szeroko. Śmiech zawsze wkurza ludzi bardziej niż ubliżanie im. A może mam po prostu wkurzający uśmiech.

Marcone wyglądał na nieco urażonego moją postawą. Może powinienem stać przed nim, mnąc kapelusz w rękach, aleja nigdy tak naprawdę nie lubiłem Francisa Forda Coppoli ani nie miałem ojca chrzestnego. (Mam matkę chrzestną i jest ona, oczywiście, wróżką. Ale to już inna historia).

- Panie Dresden - powiedział - ile kosztowałyby pańskie usługi?

Zacząłem być ostrożny. Czego ktoś taki jak Marcone może chcieć ode mnie?

- Zwykła stawka to pięćdziesiąt dolarów za godzinę plus koszty podróży - wyjaśniłem. - Ale to zależy od tego, co pan chce, abym zrobił.

Marcone kiwał głową w trakcie, jak mówiłem, zachęcając mnie tym, żebym kontynuował. Zmarszczył twarz, jakby rozważając, co ma powiedzieć, biorąc pod uwagę moje dobro z troską kochającego dziadka.

- Ile by mnie kosztowało, żeby nie prowadził pan pewnego dochodzenia?

- Chce mi pan zapłacić za nierobienie czegoś?

- Powiedzmy, że zapłacę panu standardowe honorarium. To będzie tysiąc czterysta dziennie, tak?

- Dokładnie tysiąc dwieście - poprawiłem go.

Rozpromienił się.

- Uczciwy człowiek to rzadki skarb. Powiedzmy, że zapłacę panu za dwa tygodnie pracy, panie Dresden, a pan zrobi sobie wolne. Pochodzi pan do kina, wyśpi się porządnie i tak dalej.

Trudno mi było uwierzyć.

- I za ponad tysiąc dolarów dziennie pan chce, żebym...?

- Nic nie robił, panie Dresden. - Marcone uśmiechał się. - Absolutnie nic. Po prostu odpoczywał i leżał do góry brzuchem. I zszedł z drogi detektyw Murphy.

Aha... Marcone nie chce, żebym zajmował się morderstwem Tommy’ego Tomma. Interesujące. Wyglądałem przez okno, mrużąc oczy, tak jakbym się zastanawiał.

- Mam ze sobą pieniądze - oświadczył Marcone. - Płacę gotówką od ręki. Ufam, że pan dotrzyma umowy, panie Dresden. Polecają pana ze względu na uczciwość.

- No nie wiem, John. Jestem raczej zbyt zajęty, żeby przyjąć teraz nowe zlecenie.

Samochód był już prawie pod budynkiem mojego biura. Drzwi nie były zabezpieczone ani ja nie miałem zapiętego pasa - tak tylko na wypadek, gdybym musiał natychmiast otworzyć drzwi i wyskoczyć. Prawda, jaki jestem przewidujący? To rozum maga i... paranoja.

Marcone spoważniał.

- Panie Dresden, mam wielką chęć nawiązać z panem dobry kontakt w interesach. Jeśli to kwestia pieniędzy, jestem skłonny zaoferować więcej. Powiedzmy, podwoić pańskie zwykłe honorarium.

Złożył dłonie jak do modlitwy, obracając się ku mnie. Mój Boże, spodziewałem się cały czas, że każę mi iść i zdobyć punkt dla drużyny. Uśmiechnął się.

- Co pan na to?

- Tu nie chodzi o pieniądze, John - powiedziałem wolno i utkwiłem wzrok w jego oczach.

Ku mojemu zaskoczeniu, nie uciekł spojrzeniem.

Ci, którzy mają do czynienia z magią, uczą się postrzegać świat w nieco innym świetle niż wszyscy pozostali. Nabywasz perspektywę, jakiej wcześniej nie brałeś pod uwagę. Sposób myślenia niemożliwy do osiągnięcia bez doświadczenia tego, co widzi i słyszy mag.

Kiedy patrzysz w czyjeś oczy, widzisz tę osobę inaczej. I przez sekundę ona widzi cię tak samo. Marcone i ja patrzyliśmy na siebie.

Pod tym całym uśmiechem i ojcowskim sposobem bycia był żołnierzem, wojownikiem. Zamierzał zdobyć to, czego pragnie, i to najprostszą z możliwych dróg. Był oddanym człowiekiem - poświęconym swoim celom i swoim ludziom. Nigdy nie pozwolił, by owładnął nim lęk. Żył z ludzkiej nędzy i cierpienia, handlując narkotykami, żywym towarem i skradzionymi dobrami, ale starał się ograniczyć cierpienie, bo był to najskuteczniejszy sposób prowadzenia interesów. Śmierć Tommy’ego Tomma rozwścieczyła go - była to zimna i wyrachowana wściekłość, że zaatakowane zostało jego prawowite terytorium, że rzucono mu wyzwanie. Chciał znaleźć winnego i rozprawić się z nim po swojemu. I nie chciał, żeby policja mu w tym przeszkadzała. Wcześniej już zabił i zabiłby znowu, co nie znaczyłoby dla niego nic więcej niż tylko transakcję, interes, zapłacenie przy kasie w sklepie spożywczym. Wnętrze pana Johnny’ego Marconego było miejscem suchym i zimnym. Z wyjątkiem jednego ciemnego rogu. Tam, niedostępna codziennym myślom, kryła się ukryta hańba. Nie byłem w stanie dostrzec, co to takiego, ale wiedziałem, że gdzieś w przeszłości było coś, co za wszelką cenę chciałby odwrócić, że przelałby krew, żeby to zmyć. To z tego ciemnego miejsca czerpał swoje zdecydowanie i siłę.

Tak właśnie go widziałem, zaglądając do jego wnętrza, omijając wszystkie jego pozy i osłony. Intuicyjnie byłem pewien, że ma świadomość tego, co zobaczę, jeśli spojrzę mu w oczy, i że rozmyślnie pozwolił mi na to, wiedząc, co ujawni. Celem naszego spotkania było zajrzenie w moją duszę. Chciał się dowiedzieć, jakim jestem człowiekiem.

Kiedy patrzę w czyjeś oczy, w czyjąś duszę, w najgłębszą istotę, ta osoba odwzajemnia mi się tym samym - widzi, co zrobiłem, co chcę zrobić i co jestem w stanie zrobić. Większość z tych, którzy próbowali, co najmniej bledli. Pewna kobieta odeszła na zawsze. Nie wiem, co widzieli, zaglądając tam - nie jest to miejsce, w którym sam często szperam.

John Marcone nie był podobny do innych ludzi, którzy zaglądali w głąb mojej duszy. Nawet powieka mu nie drgnęła. Patrzył i szacował, a kiedy moment minął, skinął głową, jakby coś zrozumiał. Odniosłem nieprzyjemne wrażenie, że mnie oszukał, że dowiedział się o mnie więcej niż ja o nim. W pierwszym momencie poczułem gniew, że mną manipuluje, że wymusił na mnie spojrzenie w duszę.

Po chwili jednak zacząłem odczuwać śmiertelny lęk przed tym człowiekiem. Widziałem jego duszę. Była twarda i pusta jak stalowa chłodnia. To było więcej niż niepokojące. Był wewnątrz silny, dziki i bezlitosny, ale nie okrutny. Miał duszę tygrysa.

- W porządku - powiedział łagodnie, jakby nic się nie stało. - Nie zamierzam pana do niczego zmuszać, panie Dresden.

Hendricks zwolnił, zbliżając się do mojego budynku i zatrzymał się przed nim.

- Jednak pozwoli pan, że coś panu doradzę?

Marcone porzucił swą ojcowską pozę i przemawiał spokojnym, cierpliwym głosem.

- Jeśli nie policzy mi pan za to.

Bogu dzięki za tę ciętą uwagę. Byłem zbyt roztrzęsiony, aby zdobyć się na powiedzenie czegoś inteligentnego. Marcone prawie się uśmiechnął.

- Myślę, że będzie lepiej, jeśli pan zachoruje na kilka dni. Tej sprawy, z którą zwróciła się do pana detektyw Murphy, nie ma potrzeby wyciągać na światło dzienne. Nie spodobałoby się panu to, co mógłby pan zobaczyć. To moja sprawa. Proszę pozwolić mi to załatwić, a nigdy już nie będzie to pana niepokoić.

- Grozi mi pan? - spytałem. Wątpiłem w to, ale nie chciałem, żeby o tym wiedział. Wołałbym, żeby mój głos nie drżał.

- Nie - odpowiedział szczerze. - Zbyt pana szanuję, żeby uciekać się do takich metod. Mówią, że jest pan naprawdę kimś, panie Dresden. Prawdziwym magiem.

- Niektórzy mówią też, że jestem świrem.

- Bardzo uważnie wybieram tych, których słucham. Przemyśli pan to, co powiedziałem, panie Dresden? Nie sądzę, żeby nasze drogi musiały się często krzyżować. Wołałbym, abyśmy w tej sprawie nie byli wrogami.

Zacisnąłem szczęki, opanowując strach i wyrzuciłem z siebie szybkie, twarde słowa:

- Nie chcesz mieć we mnie wroga, Marcone. To nie byłoby mądre. To wcale nie byłoby mądre.

Spojrzał na mnie leniwie, odprężony. Już mógł bez obawy patrzeć mi w oczy. Już się zmierzyliśmy wzrokiem. Nie mogło do tego dojść po raz drugi.

- Naprawdę powinien pan spróbować być nieco bardziej uprzejmy, panie Dresden - rzekł. - To pomaga w interesach.

Nic nie odpowiedziałem. Nie znalazłem odpowiedzi, która nie zdradzałaby strachu lub nie brzmiała jak idiotyczna brawura. Zamiast tego zaproponowałem:

- Jeśli kiedyś zgubi pan kluczyki od samochodu, proszę do mnie zadzwonić. Proszę jednak już nie próbować wciskać mi pieniędzy ani grozić. Dzięki za podwiezienie.

Patrzył na mnie, nie zmieniając wyrazu twarzy, kiedy wysiadałem z samochodu i zamykałem drzwi. Hendricks ruszył i odjechał, po raz ostatni obrzucając mnie obrzydliwym wzrokiem.

Wcześniej wymieniałem już spojrzenie w duszę z kilkoma osobami. To nie jest coś, o czym można zapomnieć. Ale nigdy nie spotkałem się z kimś tak zimnym i opanowanym - nawet żaden z innych magów, z którymi mierzyłem się wzrokiem, nie zachowywał się w ten sposób. Nikt nie podliczał mnie po prostu jak kolumny cyfr, którą odkłada się na bok, by użyć do kolejnych rachunków.

Wsadziłem ręce w kieszenie prochowca i zadrżałem w podmuchu wiatru. Jestem magiem, roztaczającym wokół prawdziwą magię - powtarzałem sobie. Nie boję się wielkich facetów w wielkich samochodach. Nie wytrącił mnie z równowagi widok ciał pozbawionych życia za sprawą magii o wiele silniejszej od tej, do jakiej sam jestem zdolny. Naprawdę. Szczerze.

Ale te oczy w kolorze dolarowych banknotów, poparte zimną i prawie beznamiętną duszą sprawiły, że trząsłem się, wchodząc po schodach z powrotem do biura. Jaki ja byłem głupi. On mnie zaskoczył i nagle zbyt intymne spojrzenie w duszę mną wstrząsnęło. Wszystko razem spowodowało, że puściły mi nerwy i zacząłem miotać na niego groźby jak przestraszony uczniak. Marcone to drapieżnik. Fizycznie wyczuwał mój strach. Gdyby uznał, że jestem słaby, przypuszczam, że grzeczny uśmiech i fasada ojcowskiej pozy znikłyby całkowicie i równie szybko, jak się pojawiły.

Co za parszywe pierwsze wrażenie.

Co tam. Przynajmniej nie spóźniłem się na spotkanie.

Rozdział 4

 

Gdy dotarłem na miejsce, Monika NN stała przed drzwiami mojego biura i pisała na odwrocie kartki, którą wychodząc przypiąłem do nich. Tak ją pochłonęło pisanie, że nie zauważyła, kiedy do niej podszedłem. Była atrakcyjną kobietą po trzydziestce. Miała popielatoblond włosy. Przyszło mi na myśl, że musi to być naturalny kolor. Było to chorobliwe, mimowolne skojarzenie z farbowanymi włosami martwej dziewczyny. Miała dobrze nałożony, elegancki makijaż, jasną, miłą twarz. Lekko zaokrąglone policzki wyglądały świeżo i młodo, a dość pełne usta bardzo kobieco. Ubrana była w długą, sutą spódnicę w kolorze jasnożółtym i brązowe buty do konnej jazdy. Na gładką białą bluzkę włożyła zielony kardigan wyglądający na drogi i chroniący ją przed wczesnowiosennym chłodem. Musiała być w dobrej formie, żeby zdecydować się na taki zestaw kolorów, i pewnie była. W sumie przedstawiała sobą drażniąco znajomy widok, coś jak Annette Funicello czy może Barbara Billingsley - tryskająca zdrowiem i całkowicie amerykańska.

- Monika? - spytałem. Przywołałem swój najbardziej niewinny i przyjazny uśmiech.

Zamrugała powiekami, kiedy zbliżyłem się do niej.

- Och, czy to Harry...

Z uśmiechem podałem jej rękę.

- Harry Dresden, proszę pani. To ja.

Minęła krótka chwila, zanim wzięła moją rękę, skupiając wzrok na wysokości mojej piersi. W tym momencie ucieszyłem się, że mam do czynienia z kimś zbyt nerwowym na to, żeby ryzykować spojrzenie mi w oczy. Uścisnąłem jej dłoń zdecydowanie, choć delikatnie, po czym wypuściłem ją i przeszedłszy obok, otworzyłem drzwi biura.

- Przepraszam za spóźnienie, ale wezwała mnie policja i musiałem pójść coś zobaczyć.

- Tak? - spytała. - To znaczy, policja...

Zamiast skończyć zdanie, zrobiła tylko ruch dłonią i weszła przez drzwi, które przed nią przytrzymywałem.

- Czasami - przytaknąłem. - Zdarza się, że mają jakąś sprawę i chcą, żebym się nią zajął.

- Jakiego rodzaju sprawę?

Wzruszyłem ramionami i przełknąłem ślinę. Pomyślałem o ciałach w Madisonie i poczułem mdłości. Kiedy spojrzałem na Monikę, wpatrywała się w moją twarz, nerwowo przygryzając wargę. Pospiesznie odwróciła wzrok.

- Czy mogę zaproponować pani kawę? - spytałem, zamykając za nami drzwi i zapalając światło.

- Och, nie. Dziękuję, nie trzeba.

Stała tam, patrząc na pudło pełne odrzuconych książek i trzymając przed sobą obiema rękami torebkę. Miałem wrażenie, że zaczęłaby krzyczeć, gdybym wydał z siebie jakiś dźwięk, więc starałem się poruszać ostrożnie i powoli, przygotowując sobie filiżankę rozpuszczalnej kawy. Przy wykonywaniu znajomych czynności oddychałem miarowo, dopóki nie uspokoiłem się zupełnie po spotkaniu z Marconem. Byłem gotów w tym samym momencie, co moja kawa. Podszedłem do biurka i poprosiłem Monikę, by usiadła na stojącym naprzeciwko krześle.

- No więc co mogę dla pani zrobić?

- Tak... Mówiłam już panu, że mój mąż... on... - kiwała głową, wykonując dłońmi nieokreślone gesty.

- Zaginął? - podpowiedziałem.

- Właśnie - potwierdziła prawie z ulgą. - Ale to nie jest tajemnicze zniknięcie ani nic takiego. Po prostu go nie ma. - Zaczerwieniła się i zająknęła. - Tak jakby tylko spakował trochę rzeczy i wyjechał. Ale nic nikomu nie powiedział. I już się nie pokazał. Martwię się o niego.

- Rozumiem. Od jak dawna go nie ma?

- Dzisiaj mija trzeci dzień.

Skinąłem głową.

- Jednak musi być jakiś powód, że zwróciła się pani do mnie, a nie do prywatnego detektywa czy do policji.

Znów się zaczerwieniła. Jej twarz o jasnej karnacji była wręcz stworzona do tego, by pokrywać się dziewczęcym rumieńcem. Wyglądało to całkiem pociągająco.

- No tak... On się interesował... interesował się...

- Magią?

- Tak. Kupował różne książki w dziale religijnym. Nic podobnego do gry w rodzaju Lochy i smoki. Poważne rzeczy. Kupił też jakieś karty do tarota. - Wymówiła to jak „karota”. Ech, ci amatorzy.

- I sądzi pani, że jego zniknięcie może mieć związek z tymi zainteresowaniami?

- Nie jestem pewna. Być może. Ostatnio był wytrącony z równowagi. Stracił pracę i było mu ciężko. Martwię się o niego. Myślałam, że ktoś, kto go odnajdzie, będzie mógł porozmawiać z nim o tym wszystkim.

Odetchnęła głęboko, jakby zmęczona wysiłkiem związanym z wypowiedzeniem tylu zdań bez zająknienia.

- W dalszym ciągu nie jest to dla mnie jasne. Dlaczego ja? Czemu nie policja?

Zacisnęła dłonie na torebce, tak że aż jej palce zbielały.

- Spakował się, panie Dresden. Policja pewnie by uznała, że opuścił żonę i dzieci. Nie szukaliby na serio. Ale on tego nie zrobił. Nie jest taki. On tylko chce zapewnić nam lepsze życie, naprawdę, to wszystko, czego chce.

Zmarszczyłem brwi. Denerwujesz się, że może jednak mężuś cię porzucił, kotku?

- Nawet jeśli - powiedziałem - to czemu przyszła pani do mnie? Czemu nie do prywatnego detektywa? Znam kogoś, na kim można polegać, jeśli pani chce.

- Bo pan zna się na... - znów nieokreślony gest.

- Na magii - dokończyłem.

Monika przytaknęła.

- Myślę, że to może być ważne. To znaczy, nie wiem. Ale myślę, że może.

- Gdzie mąż pracował? - spytałem, wyciągając z kieszeni notes i robiąc zapiski.

- SilverCo. To firma handlowa. Wyszukują rynki na różne towary i doradzają producentom, gdzie najkorzystniej inwestować.

- Aha. A jak mąż ma na imię, Moniko?

Przełknęła ślinę i dostrzegłem nerwowe drżenie, kiedy próbowała coś wymyślić, byle nie podawać mi jego prawdziwego imienia.

- George - odpowiedziała w końcu. Popatrzyłem na nią. Zawzięcie wpatrywała się w swoje dłonie.

- Moniko, wiem, jakie to musi być dla pani trudne. Proszę mi wierzyć, wiele osób denerwuje się, przychodząc do mojego biura. Jednak proszę mnie posłuchać. Nie chcę skrzywdzić pani ani nikogo innego. To, co robię, robię po to, żeby pomagać ludziom. To prawda, że ktoś dysponujący odpowiednimi umiejętnościami może posłużyć się czyimś imieniem, by tej osobie zaszkodzić, aleja taki nie jestem. - Tu użyłem zdania, zapożyczonego od Johnny’ego Marconego. - To nie pomaga w interesach.

Roześmiała się krótkim, nerwowym śmiechem.

- Czuję się taka niemądra - przyznała się. - Ale nasłuchałam się tylu rzeczy o...

- Magach. Rozumiem.

Odłożyłem ołówek i złożyłem dłonie w sposób właściwy magom. Ta kobieta była zdenerwowana i miała określone oczekiwania. Mógłbym nieco uciszyć jej niepokój, gdybym spełnił niektóre z nich. Próbowałem nie patrzeć na wiszący za nią na ścianie kalendarz z czerwonym kółkiem pokazującym piętnasty zeszłego miesiąca. Spóźniona opłata za wynajem. Potrzeba zdobycia pieniędzy. Nawet biorąc pod uwagę honorarium za dzisiejszy dzień i to, co zarobię w przyszłości, potrwa wieki, nim miejska policja spłaci moje rachunki.

Poza tym nigdy nie mogę się oprzeć, by nie pospieszyć na ratunek damie w opałach. Nawet jeśli nie jest ona stuprocentowo pewna, że chce być uratowana właśnie przeze mnie.

- Moniko - powiedziałem więc - są we wszechświecie siły, z których ludzie nawet nie zdają sobie sprawy. Moce, których wciąż w pełni nie pojmujemy. Mężczyźni i kobiety, którzy mają do czynienia z tymi mocami, widzą sprawy w innym świetle niż zwykli ludzie. Dochodzą do zrozumienia różnych rzeczy w nieco odmienny sposób. To ich izoluje od innych. Czasami rodzi to niepotrzebne podejrzenia i lęki. Wiem, że czytała pani książki i oglądała filmy o tym, jak straszni są ludzie tacy jak ja, a Stary Testament też nie ułatwia sprawy. Jednak my naprawdę nie jesteśmy inni niż wszyscy pozostali.

Posłałem jej swój najładniejszy uśmiech.

- Chcę pani pomóc, ale żebym mógł to zrobić, musi mi pani choć trochę zaufać. Obiecuję. Daję słowo, że nie zawiodę pani.

Widziałem, jak przetrawia to, co usłyszała, wpatrując się w swoje dłonie.

- Victor - powiedziała w końcu. - Victor Sells.

- Dobrze - wziąłem ołówek i skrupulatnie zapisałem. - Czy jest jakiekolwiek miejsce, do którego mógł pojechać, jakie przychodzi pani do głowy bez zastanowienia?

Przytaknęła.

- Dom nad jeziorem. Mamy dom blisko... - wykonała kolejny ruch ręką.

- Jeziora?

Jej twarz pojaśniała, a ja pomyślałem, że muszę być bardzo cierpliwy.

- W Lake Providence, za granicą stanu, nad jeziorem Michigan. Tam jest pięknie jesienią.

- W porządku. A czy wie pani o jakichś przyjaciołach, z którymi mógł pojechać się zobaczyć, o rodzinie, którą mógł odwiedzić, coś z tych rzeczy?

- Och, Victor nie kontaktował się ze swoją rodziną. Nigdy nie wiedziałam dlaczego. W ogóle o nich nie mówił. Jesteśmy małżeństwem od dziesięciu lat i ani razu o nich nie wspomniał.

- OK - zanotowałem i tę informację. - A przyjaciele?

Zagryzła wargi w typowy dla siebie sposób.

- Właściwie nie. Przyjaźnił się z szefem i paroma osobami z pracy, ale po tym, jak go wyrzucono...

- No tak. Rozumiem.

Cały czas notowałem, oddzielając poszczególne myśli grubymi liniami. Musiałem przejść na następną stronę, zanim skończyłem spisywać wszystkie fakty i swoje obserwacje na temat Moniki. Lubię być dokładny w tych sprawach.

- Więc, panie Dresden? - zapytała. - Czy może mi pan pomóc? Przyjrzałem się zapiskom i przytaknąłem.

- Myślę, że tak, Moniko. Jeśli to możliwe, chciałbym zobaczyć te rzeczy, które mąż zbierał. Książki i tak dalej. Pomogłoby mi również, gdybym miał jego zdjęcie. Może też mógłbym rzucić okiem na dom w Lake Providence. Czy zgadza się pani?

- Oczywiście - powiedziała. Zdawała się odczuwać ulgę, ale równocześnie wyglądała na bardziej zdenerwowaną. Zapisałem adres domu nad jeziorem i krótkie wskazówki, jak tam dotrzeć.

- Czy pani zdaje sobie sprawę z wysokości mojego honorarium? - spytałem. - Nie jestem tani. Gdyby zatrudniła pani kogoś innego, nie byłoby tak drogo.

- Mamy trochę oszczędności, panie Dresden. Nie martwię się o pieniądze.

To stwierdzenie dziwnie zabrzmiało w jej ustach, pozbawione charakterystycznego nerwowego brzmienia.

- No więc dobrze. Biorę pięćdziesiąt dolarów za godzinę plus zwrot kosztów. Przyślę pani szczegółowy raport z podjętych przeze mnie czynności, aby wiedziała pani, czym się zajmuję. Wynagrodzenie jest zwyczajowe. Nie gwarantuję, że będę pracował wyłącznie nad pani sprawą. Staram się traktować wszystkich moich klientów z jednakowym szacunkiem i kurtuazją, nie mogę więc przedkładać jednych nad drugich.

Przytaknęła mi stanowczo i sięgnęła do torebki. Wyjęła białą kopertę, którą mi podała.

- W środku jest pięćset dolarów. Czy to na razie wystarczy?

Też pytanie! Pięćset dolarów załatwi czynsz za poprzedni miesiąc i jeszcze za niezły kawałek bieżącego. Warto się trochę pomęczyć z nerwowymi klientami, którzy chcą zachować anonimowość swoich kont bankowych w obawie przed moją domniemaną magiczną mocą. Gotówka zawsze się przyda.

- Tak, to wystarczy.

Powstrzymywałem się przed pieszczotliwym głaskaniem koperty. Przynajmniej nie byłem na tyle głupi, żeby od razu wysypać pieniądze na biurko i przeliczyć.

Wyciągnęła kolejną kopertę.

- Większość swoich rzeczy zabrał ze sobą - powiedziała. - Albo nie mogę się zorientować, gdzie je teraz trzyma, ale znalazłam to.

W kopercie było coś wypukłego. Mógłbym się założyć, że amulet, pierścień czy inny magiczny przedmiot. Z torebki wyłoniła się trzecia koperta - ta kobieta musi być chorobliwie dobrze zorganizowana.

- Tu jest jego zdjęcie i mój numer telefonu. Dziękuję, panie Dresden. Kiedy pan zadzwoni?

- Jak tylko czegoś się dowiem. Prawdopodobnie jutro po południu albo w sobotę rano. Może tak być?

Prawie spojrzała mi w oczy, jednak powstrzymała się i zamiast tego uśmiechnęła się do mojego nosa.

- Tak. Tak, bardzo panu dziękuję za pomoc. - Popatrzyła na ścianę. - Och, która to godzina! Muszę iść, zaraz kończą się lekcje.

Ugryzła się w język i znowu oblała się rumieńcem, jakby zawstydzona, że pozwoliła sobie zdradzić tak ważną rzecz na swój temat.

- Zrobię wszystko co w mojej mocy, proszę pani - zapewniłem, wstając i odprowadzając ją do drzwi. - Dziękuję, że zwróciła się pani do mnie. Wkrótce się odezwę.

Rzuciła słowa pożegnania, nie patrząc na mnie i wyszła. A ja wróciłem do kopert.

Przede wszystkim pieniądze. Same pięćdziesiątki, które zawsze wyglądają na nowe, choćby od ich emisji minęło wiele lat, bo nie przechodzą z rąk do rąk często. Było ich dziesięć. Włożyłem je do portfela i wyrzuciłem kopertę.

Następna była koperta ze zdjęciem. Wyjąłem je i obejrzałem. Przedstawiało Monikę i przystojnego mężczyznę o pociągłych rysach, szerokim czole i nastroszonych brwiach, które stanowiły pewien ekscentryczny zgrzyt w nienagannej prezencji. Jego uśmiech był śnieżnobiały, a skóra pokryta była równo ciemną opalenizną, typową dla kogoś, kto spędza wiele czasu na słońcu, może na łodzi. Ta opalenizna silnie kontrastowała z bladością Moniki. Victor Sells, jak rozumiem.

Numer telefonu zapisany był na gładkim białym kartoniku, starannie przyciętym, żeby zmieścił się do koperty. Nie było nazwiska ani numeru kierunkowego, tylko siedem cyfr. Wziąłem swoją książkę telefoniczną i sprawdziłem.

To też nie uszło mojej uwagi. Ciekaw byłem, co ta kobieta spodziewała się osiągnąć, podając mi samo imię, a jednocześnie dostarczając mi dziesiątki sposobów na zdobycie brakujących informacji. To tylko dowodzi, jak zabawni są ludzie, kiedy czymś się denerwują. Mówią dziwaczne rzeczy, podejmują dziwne decyzje, które po jakimś czasie im samym wydają się zdumiewająco idiotyczne. Muszę bardzo uważać, żeby jej tego nie wypomnieć przy następnej rozmowie.

Wyrzuciłem i tę kopertę i otwarłem ostatnią, wysypując jej zawartość na biurko. O blat stuknął brązowy pancerz martwego, zasuszonego skorpiona pokryty jakimś połyskującym preparatem konserwującym. Giętka skórzana plecionka przechodziła przez pierścień u nasady odwłoka, tak że jeśli ktoś go nosił na sobie, to głową w dół, a do góry odwłokiem, który zagięty nad zasuszonym ciałem, celował w ziemię.

Wzdrygnąłem się. W pewnych kręgach religijnych skorpiony mają symboliczną moc. Zazwyczaj nie zwiastują niczego dobrego ani zdrowego. Wiele drobnych, złych zaklęć może koncentrować się wokół takich małych talizmanów. Jeśli nosi się go na gołe ciało, tak jak te rzeczy powinny być noszone, kłujące odnóża stworzenia stale dźgają i drażnią skórę na piersi, nieustannie przypominając o jego obecności. Wyschnięty kolec jadowy na końcu odwłoka może przebić skórę kogoś, kto chciałby uścisnąć osobę noszącą talizman. Szczypce jak u kraba mogą zaplątać się we włosy na torsie mężczyzny lub podrapać wypukłości kobiecych piersi. Paskudna, nieprzyjemna rzecz. Nie jest to zło samo w sobie, ale można być pewnym jak diabli, że nie da się czynić radosnej, świetlistej magii, mając coś takiego na szyi.

Być może Victor Sells zaangażował się w coś poważnego, w coś, co pochłonęło jego uwagę bez reszty. Magia może to zrobić z człowiekiem, zwłaszcza jej ciemniejsza strona. Jeśli zwrócił się ku niej w rozpaczy po utracie pracy, wyjaśniałoby to jego nagłe zniknięcie z domu. Wielu czarowników, czy też niedoszłych czarowników izoluje się, wierząc, że odosobnienie może zwiększyć ich zdolność do skupienia się na magii. Tak nie jest, ale słabemu czy niewyszkolonemu umysłowi pozwala to uniknąć rozpraszania się.

Równie dobrze mógł to nie być prawdziwy talizman. Może to tylko osobliwość albo pamiątka z wycieczki na południowy zachód. Nie mogłem stwierdzić, czy jest to rzeczywiście przyrząd do skupienia i ukierunkowania magicznej energii, bez próby rzucenia nim zaklęcia, a naprawdę nie chciałem posługiwać się takim wątpliwym przedmiotem i miałem ku temu wiele powodów.

Postanowiłem, że będę pamiętać o tym małym obrzydlistwie przy szukaniu tego faceta. To może, ale nie musi coś znaczyć. Spojrzałem na zegar. Piętnaście po trzeciej. Czas sprawdzić miejscowe kostnice i zobaczyć, czy się czegoś nie dowiem - kto wie, może moje poszukiwania zakończą się jeszcze przed wieczorem - a potem pójść do banku, wpłacić pieniądze i zaskoczyć właściciela budynku czekiem.

Znów wziąłem książkę telefoniczną i zacząłem dzwonić po szpitalach. Nie jest to mój rutynowy sposób pracy, ale nie jest to też coś trudnego, z wyjątkiem problemów, jakie mam zawsze, korzystając z telefonu: głucha cisza, zakłócenia na linii, zagłuszające mnie obce rozmowy. Jeśli coś może się nie udać, na pewno się nie uda.

Nagle dostrzegłem coś kątem oka, nieznaczne drgnienie, poruszenie wysuszonego skorpiona leżącego na moim biurku. Zamrugałem i wpatrzyłem się w niego. Nie ruszał się. Ostrożnie sięgnąłem ku niemu zmysłami, jak niewidzialną ręką, starając się wyczuć jakikolwiek ślad czarów czy magicznej energii.

Nic. Był równie pozbawiony czarów jak życia. Nikt nie może powiedzieć, że Harry Dresden boi się suchego, martwego robala. Czy był przerażający, czy nie, nie mogłem mu pozwolić, żeby mnie rozpraszał. Zagarnąłem go rogiem książki telefonicznej i wrzuciłem do środkowej szuflady biurka. Co z oczu, to i z serca.

No więc tak, mam problem z obrzydliwymi, martwymi, trującymi rzeczami. I co z tego?

Rozdział 5

 

O kilka przecznic od mojego biura jest pub McAnally’ego. Chodzą tam, kiedy jestem zestresowany albo kiedy mam kilka nadprogramowych dolców, które mogę wydać na przyjemną kolacyjkę. Wielu z nas, typów z marginesu, tu przychodzi. Mac, właściciel pubu przywykł do magów i tych wszystkich problemów, jakie stwarzamy. U McAnally’ego nie ma żadnych gier wideo. Nie ma telewizorów ani kosztownych gier komputerowych. Nie ma tu nawet szafy grającej. Zamiast tego Mac trzyma pianolę. Ona przynajmniej nie psuje się tak łatwo w naszej obecności.

Mówię „pub” w najlepszym tego słowa znaczeniu. Wchodzisz do środka, a potem schodzisz kilka stopni w dół do sali z zabójczą kombinacją niskiego sufitu i zwieszających się z niego wentylatorów. Jeśli jesteś tak wysoki jak ja, musisz poruszać się ostrożnie. Przy barze jest trzynaście stołków, a na sali trzynaście stołów. Przez trzynaście okien umieszczonych wysoko, aby znajdowały się nad poziomem chodnika, wpada do środka trochę światła z ulicy. Trzynaście luster odbija mroczny obraz sali pełnej klientów, stwarzając złudne wrażenie większej przestrzeni. Trzynaście drewnianych kolumn rzeźbionych w podobizny bohaterów podań i legend Starego Świata utrudnia poruszanie się po wnętrzu, musisz je okrążać. Ma to też blokować przepływ przypadkowych energii przez rozpraszanie aury otaczającej ponurych, zrzędliwych magów i niedopuszczenie do jej przejawiania się na różne niekontrolowane sposoby. Barwy są przytłumione - ziemiste brązy i morskie zielenie. Kiedy po raz pierwszy przekroczyłem próg McAnally’ego, poczułem się jak wilk powracający do swojej dawnej nory, która mu najbardziej odpowiada. Mac produkuje własne piwo i jest ono najlepsze w mieście. Jedzenie przygotowuje w piecu opalanym drewnem. Trzeba samemu docisnąć się do baru, żeby odebrać danie. Takie właśnie miejsca lubię.

Telefonowanie do kostnic nie przyniosło rezultatu, więc zatrzymałem parę banknotów z zaliczki Moniki Sells i wybrałem się do McAnally’ego. Po takim dniu zasłużyłem sobie na trochę piwa Maca i na posiłek przygotowany przez kogoś innego niż ja sam. Zapowiadała się też długa noc. Po powrocie do domu miałem spróbować wyjaśnić, jak ktoś, ktokolwiek to był, rzucił śmiertelne zaklęcie przeciw Tommy’emu Tommowi, człowiekowi od mokrej roboty Johnny’ego Marconego, i jego dziewczynie, Jennifer Stanton.

- Dresden - przywitał mnie Mac, kiedy zająłem miejsce przy barze. Mroczna, wygodna sala był pusta, tylko dwóch mężczyzn, których znałem z widzenia, grało w szachy przy jednym z dalszych stołów.

Mac jest wysokim, a nawet nieproporcjonalnie wysokim i chudym mężczyzną w nieokreślonym wieku, choć jest w nim coś, co świadczy o wystarczającej mądrości i sile, by nie ryzykować przypuszczenia, że ma poniżej pięćdziesiątki. Zezuje, a kiedy się uśmiecha, jego twarz przybiera szczególny, figlarny wyraz. Nie jest gadatliwy, ale gdy już coś mówi, warto go posłuchać.

- Się masz, Mac - pozdrowiłem go. - Miałem piekielny dzień. Daj mi kanapkę ze stekiem, frytki i piwo.

- Aha - odpowiedział Mac. Otworzył butelkę swojego nieschłodzonego ale i zaczął je nalewać, patrząc poza mnie, gdzieś w przestrzeń. Z każdym tak robi. Biorąc pod uwagę jego klientelę, nie winię go. Też nie chciałbym patrzeć im w twarz.

- Słyszałeś, co stało się w Madisonie?

- Aha - potwierdził Mac. - Paskudna sprawa.

Taki nic nieznaczący komentarz pozornie nie zasługiwał na to, żeby chociaż coś mruknąć w odpowiedzi. Mac postawił moje piwo i odwrócił się do paleniska za barem. Dorzucił drewna i poruszył je w przód i w tył, żeby równomiernie się paliło.

Spostrzegłem leżącą obok czyjąś przejrzaną gazetę i przebiegłem wzrokiem tytuły.

- O masz, zobacz! Następna napaść pod wpływem Trzeciego Oka. To cholerstwo jest gorsze niż hera.

Artykuł opisywał szczegółowo, jak dwóch ćpunów odurzonych Trzecim Okiem całkowicie zdemolowała pobliski sklep spożywczy. Byli przekonani, że ten sklep ma wylecieć w powietrze, i postanowili być szybsi i skuteczniejsi od przeznaczenia.

- Aha.

- Widziałeś kiedyś coś takiego?

Mac pokręcił głową.

- Piszą, że to otwiera inny sposób widzenia - powiedziałem, czytając artykuł. Obu ćpunów odwieziono do szpitala w stanie krytycznym po tym, jak zasłabli na miejscu przestępstwa. - Ale wiesz co?

Mac odwrócił się do mnie od paleniska, na którym przygotowywał jedzenie.