Fotografka - Mary Dixie Carter - ebook

Fotografka ebook

Mary Dixie Carter

3,7

Opis

Czy wymyślone wspomnienie jest mniej prawdziwe od rzeczywistego?

 

Delta Dawn fotografuje dziecięce przyjęcia urodzinowe. Kiedy zostaje zatrudniona do sfotografowania uroczystości jedenastoletniej Natalie Straub, bycie obserwatorką nowojorskich elit przestaje jej wystarczać. Zaczyna realizować plan: chce należeć do rodziny Straubów. Przejawy ich pozornie idealnego życia to jednak wciąż za mało... Delta uświadamia sobie, że może fałszować nie tylko fotografie, ale i rzeczywistość.

 

Fotografka to pełna przenikliwych psychologicznych obserwacji i niepozwalająca się oderwać historia zazdrości i obsesji. Opowieść Delty aż do szokującego zakończenia sprawia, że czytelnik zaczyna wątpić w to, co już wie.

 

„Wnikliwa, trzymająca w napięciu i hipnotyzująca – najbardziej wciągająca powieść z suspensem, jaką czytałam w ostatnich latach”.

 

– Jennifer Hillier, autorka bestsellerów Ty będziesz następna oraz Małe sekrety

 

Mary Dixie Carter publikuje swoje teksty m.in. w „TIME” i „The Economist”. Przez pięć lat była dyrektorem wydawniczym „The Observer”, jest również aktorką. Ukończyła literaturę angielską na Harvard College oraz creative wrting w The New School. Mieszka na Brooklynie z mężem i dwójką dzieci. Fotografka jest jej powieściowym debiutem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 309

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (61 ocen)
18
15
19
9
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Luna88

Z braku laku…

W zasadzie napisana nieco "na kolanie". Brak konkretnego pomysłu, zwrotu akcji i zaskoczenia. Czytasz czekając na wartki zwrot akcji, którego nie ma. Fabuła nie zaskakuje. Tłumaczenie marne: nie pisze się, że ktoś coś kupił "na nowe mieszkanie" tylko "do nowego mieszkania".
30
Czytelniczka_Monika

Z braku laku…

Choć opis wydawał się zachęcający, szybko można rozgryźć tę książkę i w zasadzie od razu wiadomo,co się dalej wydarzy, do czego to doprowadzi i jaki będzie tego finał. A szkoda,bo pomysł ciekawy.
10
Bakusiatko1971

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjna książka, przeczytana prawie za jednym podejściem. Świetnie napisana, od początku do końca nie mogłam się oderwać. Polecam każdemu, kto lubi takie nieoczywiste klimaty.
10
ksiezniczka89

Nie oderwiesz się od lektury

Jakie to było dobre.... 😊😊😊 Świetna książka
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nal­ny: The Pho­to­gra­pher

Au­tor­ka: Mary Di­xie Car­ter

Tłu­ma­cze­nie: Re­gi­na Mo­ścic­ka

Re­dak­cja: Jo­an­na Za­bo­row­ska

Ko­rek­ta: Ka­ta­rzy­na Zio­ła-Ze­mczak

Pro­jekt gra­ficz­ny okład­ki: PA­CZA­KIE­WICZ ART.DE­SIGN

Zdjęcia na okład­ce: iStock

Skład: Ro­bert Ku­pisz

Re­dak­tor ini­cju­jąca: Ali­cja Ga­łan­dzij

Re­dak­tor pro­wa­dzący: Ro­man Ksi­ążek

Kie­row­nik re­dak­cji: Agniesz­ka Gó­rec­ka

Text Co­py­ri­ght © 2021 by Mary Di­xie Car­ter

Pu­bli­shed by ar­ran­ge­ment with St. Mar­tin’s Pu­bli­shing Gro­up. All ri­ghts re­se­rved.

Co­py­ri­ght for Po­lish trans­la­tion © Wy­daw­nic­two Pas­cal Sp. z o.o.

Ta ksi­ążka jest fik­cją li­te­rac­ką. Ja­kie­kol­wiek po­do­bie­ństwo do rze­czy­wi­stych osób, ży­wych lub zma­rłych, au­ten­tycz­nych miejsc, wy­da­rzeń lub zja­wisk jest czy­sto przy­pad­ko­we. Bo­ha­te­ro­wie i wy­da­rze­nia opi­sa­ne w tej ksi­ążce są two­rem wy­obra­źni au­tor­ki bądź zo­sta­ły zna­cząco prze­two­rzo­ne pod kątem wy­ko­rzy­sta­nia w po­wie­ści.

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Żad­na część tej ksi­ążki nie może być po­wie­la­na lub prze­ka­zy­wa­na w ja­kiej­kol­wiek for­mie bez pi­sem­nej zgo­dy wy­daw­cy, z wy­jąt­kiem re­cen­zen­tów, któ­rzy mogą przy­to­czyć krót­kie frag­men­ty tek­stu.

Biel­sko-Bia­ła 2021

Wy­daw­nic­two Pas­cal Sp. z o.o.

ul. Za­po­ra 25

43-382 Biel­sko-Bia­ła

tel. 338282828, fax 338282829

pas­cal@pas­cal.pl, www.pas­cal.pl

ISBN 978-83-8103-834-8

Kon­wer­sja do eBo­oka: Ja­ro­sław Ja­bło­ński

The Pho­to­gra­pher

Text Co­py­ri­ght © 2021 by Mary Di­xie Car­ter

Pu­bli­shed by ar­ran­ge­ment with St. Mar­tin’s Pu­bli­shing Gro­up. All ri­ghts re­se­rved.

Co­py­ri­ght for Po­lish trans­la­tion © Wy­daw­nic­two Pas­cal Sp. z o.o.

Dla Ste­ve’a

ROZ­DZIAŁ 1

Za szy­bą drzwi fron­to­wych mi­gnęła mi twarz Ame­lii Straub. Drzwi się otwo­rzy­ły i we­szłam do środ­ka.

– Del­ta! – Jej wiel­kie brązo­we oczy spoj­rza­ły na mnie z sym­pa­tią. – Ko­cha­na, tak się cie­szę, że uda­ło ci się do nas do­trzeć w tę – mach­nęła prze­sad­nym ge­stem w stro­nę okna – na­wa­łni­cę.

Do­pie­ro co się po­zna­ły­śmy, a mimo to w jej gło­sie po­brzmie­wa­ło cie­pło, jak­by zwra­ca­ła się do bli­skiej przy­ja­ció­łki. Wi­docz­nie za­ło­ży­ła, że je­stem god­na za­ufa­nia. Gdy­by chcia­ła mnie spraw­dzić, do­wie­dzia­ła­by się tego sa­me­go.

Za jej ple­ca­mi wi­dać było drew­nia­ne rze­źbio­ne scho­dy pó­łko­we z ba­lu­stra­da­mi ze szkła i po­ręcza­mi z brązu, bie­gnące stro­mo z holu i oświe­tlo­ne naj­praw­do­po­dob­niej z góry. Przez całą dłu­go­ść domu ci­ągnął się sze­ro­ki ko­ry­tarz, więc już od sa­me­go we­jścia mo­żna było do­strzec usy­tu­owa­ną na sa­mym ko­ńcu lśni­ącą kuch­nię oraz tro­je skła­da­nych drzwi ze sta­li i szkła, któ­re si­ęga­ły od podło­gi do su­fi­tu i pro­wa­dzi­ły na ta­ras oraz do ogro­du. Zna­la­złam w sie­ci fo­to­gra­fie tego domu sprzed re­mon­tu i po nim – bu­dy­nek z czer­wo­ne­go pia­skow­ca w sty­lu grec­kie­go od­ro­dze­nia w Bo­erum Hill na Bro­okly­nie, o dys­kret­nej fa­sa­dzie i wnętrzu na nowo za­pro­jek­to­wa­nym i urządzo­nym przez Ame­lię i jej męża Frit­za, parę ar­chi­tek­tów. Zdjęcia nie od­da­wa­ły jed­nak rze­czy­wi­ste­go uro­ku re­zy­den­cji. Roz­gląda­jąc się po wnętrzu, mia­łam wra­że­nie, że pa­trzę na se­rię ma­lo­wi­deł, z któ­rych ka­żde ko­lej­ne jest jesz­cze bar­dziej efek­tow­ne od po­przed­nie­go. Już same scho­dy mo­żna by uznać za dzie­ło sztu­ki, a jako in­te­gral­ny ele­ment domu sta­no­wi­ły nie­do­ści­gnio­ny wzór do­bre­go sty­lu.

Ame­lia po­wie­si­ła mój płaszcz w pach­nącej no­wo­ścią sza­fie w holu, tuż obok lśni­ącej fio­le­to­wej pu­chów­ki Monc­ler (cena, ba­ga­te­la, po­nad dwa ty­si­ące do­la­rów). Jej dłu­gie, szczu­płe ręce ta­ńczy­ły z gra­cją do­oko­ła, gdy nie szczędząc po­chwał, mó­wi­ła mi, jak bar­dzo po­dzi­wia moje pra­ce.

Po­tem po­pro­wa­dzi­ła mnie na tyły domu, gdzie przy dłu­gim ru­sty­kal­nym sto­le sie­dzia­ła grup­ka do­brze ubra­nych wcze­sno­na­sto­let­nich dziew­czy­nek, a przed nimi sta­ło kil­ka­na­ście pla­sti­ko­wych po­jem­ni­ków z ko­ra­li­ka­mi i ła­ńcusz­ka­mi. Z miej­sca roz­po­zna­łam je­de­na­sto­let­nią Na­ta­lie Straub, do­strze­ga­jąc w niej nie­znacz­ne po­do­bie­ństwo do mat­ki. Płasz­czy­zny twa­rzy, od­cień skó­ry, syl­wet­ka, struk­tu­ra i stan wło­sów – na tego typu rze­czach się sku­piam. Gdy u ko­goś, komu ro­bię zdjęcia, za­uwa­żam nie­do­sko­na­ło­ści w któ­re­jś z tych sfer, re­kom­pen­su­ję je od­po­wied­nim oświe­tle­niem i kąta­mi.

Na­ta­lie nie mia­ła żad­ne­go sła­be­go punk­tu, ale też ni­czym szcze­gól­nym się nie wy­ró­żnia­ła. Była do­syć wy­so­ka i przez wi­ęk­szo­ść cza­su trzy­ma­ła ręce przy­ci­śni­ęte do bo­ków, jak­by nie chcia­ła zaj­mo­wać zbyt dużo prze­strze­ni wo­kół sie­bie. Wy­gląda­ła do­syć ni­ja­ko, więc po­czu­łam ulgę, wi­dząc jej by­stre sza­re oczy. Spró­buj­cie zro­bić do­bre ujęcie ko­muś nie­zbyt roz­gar­ni­ęte­mu. To prak­tycz­nie nie­mo­żli­we. Dla­te­go za­wsze szu­kam w oku ja­kie­jś iskry. Bły­sku cie­ka­wo­ści. Je­śli fo­to­gra­fo­wa­ny obiekt nie my­śli albo nic w da­nym mo­men­cie nie robi, zdjęcie będzie bez wy­ra­zu.

Dziew­czyn­ka z pra­wej stro­ny Na­ta­lie raz po raz prze­rzu­ca­ła przez ra­mię rude wło­sy, tam i z po­wro­tem. Do­bie­gły mnie strzęp­ki roz­mów, prze­wa­żnie na te­mat pla­nów na Świ­ęto Dzi­ęk­czy­nie­nia i dłu­gi week­end.

– Mon­tauk – po­wie­dzia­ła jed­na z nich. – Strasz­ne kor­ki.

Na­ta­lie mia­ła owal­ną twarz, ja­sną, pra­wie prze­źro­czy­stą cerę i ni­ja­kie ciem­no­blond wło­sy. Mo­gła­bym się za­ło­żyć, że Ame­lia za­bie­rze ją do fry­zje­ra na far­bę, jesz­cze za­nim sko­ńczy trzy­na­ście lat, a może na­wet wcze­śniej. Wi­ęk­szo­ść ma­tek, z któ­ry­mi mia­łam do czy­nie­nia, szczy­ci­ła się na­uko­wy­mi, spor­to­wy­mi, mu­zycz­ny­mi czy pla­stycz­ny­mi osi­ągni­ęcia­mi swo­ich có­rek. Naj­wy­ra­źniej nie uzna­wa­ły za sto­sow­ne chwa­lić się ich wy­glądem, co nie zna­czy, że był dla nich bez zna­cze­nia. Ka­żda bez wy­jąt­ku ży­czy­ła so­bie ład­nej cór­ki. Tak już mia­ły w ge­nach i nic nie mo­gły na to po­ra­dzić.

Fo­to­gra­fią ro­dzin­ną zaj­mo­wa­łam się już pra­wie dzie­si­ęć lat. Za­czy­na­łam jako asy­stent­ka przy se­sjach ślub­nych, ale szyb­ko do­strze­żo­no moje umie­jęt­no­ści i ta­lent do uwiecz­nia­nia na zdjęciach dzie­ci. Ro­dzi­ce chcą, że­bym je fo­to­gra­fo­wa­ła, bo jed­nym zwy­czaj­nym zdjęciem po­tra­fię od­dać ży­cie, ja­kie chcie­li­by mieć i ja­kie im się wy­da­je, że mają. W wi­ęk­szo­ści wy­pad­ków tak nie jest i ni­g­dy nie będzie. Ale moje fo­to­gra­fie opo­wia­da­ją im baj­kę, w któ­rą bar­dzo chcą wie­rzyć.

W kuch­ni Strau­bów kró­lo­wa­ły lśni­ące mar­mu­ro­we bla­ty i pa­ne­le z bia­łe­go szkła, zgrab­nie skon­tra­sto­wa­ne z ak­cen­ta­mi z ciem­ne­go drew­na w szaf­kach i szkla­nej wi­try­nie pod­wie­szo­nej na su­fi­cie. Przy­stoj­ny mężczy­zna – do­my­śli­łam się, że to Fritz Straub – otwo­rzył lo­dów­kę i wy­jął z niej dwa piwa. Po­dał jed­no z nich młod­sze­mu od sie­bie fa­ce­to­wi z ciem­ny­mi wło­sa­mi, praw­do­po­dob­nie ko­le­dze z pra­cy, co mo­żna było wy­wnio­sko­wać z ich za­cho­wa­nia.

Wy­jęłam apa­rat i zro­bi­łam parę ujęć Frit­zo­wi. Chcąc zro­bić ko­muś do­bre zdjęcia, mu­szę uwie­rzyć w pi­ęk­no tej oso­by. Je­śli ja go nie wi­dzę, apa­rat rów­nież go nie uchwy­ci. Ani nikt inny, kto będzie oglądał efek­ty mo­jej pra­cy. Fo­to­gra­fo­wa­ny prze­ze mnie obiekt jest za­wsze pi­ęk­ny w mo­ich oczach. Je­śli nie po­tra­fię się do tego prze­ko­nać, zmu­szam swój mózg, by znie­kszta­łcił rze­czy­wi­sty ob­raz, tak że­bym mo­gła w to pi­ęk­no uwie­rzyć. W wy­pad­ku Frit­za nie mu­sia­łam się ucie­kać do żad­nych sztu­czek i wma­wiać so­bie, że jest przy­stoj­ny. Miał wło­sy w ko­lo­rze pia­sku, moc­ną szczękę i oczy tak in­ten­syw­nie zie­lo­ne, że do­słow­nie ja­rzy­ły się za szkła­mi oku­la­rów.

Do­my­śli­łam się, że Fritz dzie­li się z przy­ja­cie­lem in­for­ma­cją wy­ma­ga­jącą szcze­gól­nej dys­kre­cji. Zni­żył głos i od­wró­cił się do ścia­ny. Co ja­kiś czas zer­kał czuj­nie przez ra­mię, żeby się upew­nić, czy nikt nie pod­słu­chu­je. Sta­łam na tyle bli­sko, że pew­nie by­ła­bym w sta­nie usły­szeć ich roz­mo­wę. Ale dla wie­lu osób je­stem nie­wi­dzial­na, jak słu­żąca. Uzna­ją, że mam okre­ślo­ne za­da­nie do wy­ko­na­nia, i nie bio­rą pod uwa­gę, że wi­dzę i sły­szę, co ro­bią i co mó­wią. Daw­niej w tego typu sy­tu­acjach czu­łam się do­tkni­ęta, ale z cza­sem na­uczy­łam się je do­ce­niać. To, że nie rzu­cam się w oczy, naj­częściej dzia­ła­ło na moją ko­rzy­ść.

Kil­ka mi­nut pó­źniej, kie­dy Fritz za­re­je­stro­wał już moją obec­no­ść, od­wró­ci­łam się i prze­szłam z sa­lo­nu o nie­ty­po­wo wy­so­kim su­fi­cie, ci­ągnące­go się przez całą sze­ro­ko­ść domu, do po­ko­ju ki­no­we­go i da­lej do bi­blio­te­ki we fron­to­wej części bu­dyn­ku. Za­sta­łam w niej Ame­lię usa­do­wio­ną przy trza­ska­jącym ogniem ko­min­ku i za­ba­wia­jącą roz­mo­wą czte­ry dziew­czyn­ki. Błysz­cza­ła wśród nich jak gwiaz­da. Z do­świad­cze­nia wiem, że je­de­na­sto­lat­ki rzad­ko z wła­snej woli de­cy­du­ją się na to­wa­rzy­stwo do­ro­słych, je­śli mają do wy­bo­ru inne dzie­ci. Ame­lia roz­ta­cza­ła jed­nak wo­kół sie­bie tak szcze­gól­ny urok, że wy­my­ka­ła się wszel­kim re­gu­łom. Nie dało się nie zwró­cić na nią uwa­gi, po części z tej przy­czy­ny, że do­kład­nie tego od wszyst­kich ocze­ki­wa­ła.

– In­grid, je­ste­śmy z cie­bie tacy dum­ni – ode­zwa­ła się me­lo­dyj­nym gło­sem. – Na­ta­lie opo­wie­dzia­ła nam o two­ich mi­strzo­stwach te­ni­so­wych.

In­grid po­czer­wie­nia­ła i za­śmia­ła się ner­wo­wo. Ame­lia do­tknęła de­li­kat­nie pal­ca­mi twa­rzy dziew­czyn­ki i od­gar­nęła jej wło­sy z oczu.

– Na­praw­dę do­szłaś aż do pó­łfi­na­łu? To fan­ta­stycz­ny suk­ces.

Obiek­tyw­nie rzecz bio­rąc, by­łam atrak­cyj­niej­sza od Ame­lii. Mia­łam wi­ęk­szy biust, węższą ta­lię i kil­ka zmarsz­czek mniej. A już na pew­no by­łam młod­sza, co naj­mniej o dzie­si­ęć lat. Jej twarz o wy­dat­nych ko­ściach po­licz­ko­wych i głębo­ko osa­dzo­nych oczach mia­ła, być może, odro­bi­nę zbyt ostre rysy, ale i tak ro­bi­ła ogrom­ne wra­że­nie. Poza tym Ame­lię ce­cho­wał wy­jąt­ko­wy ma­gne­tyzm – na­le­ża­ła do osób, któ­rym nikt nie może się oprzeć, ani mężczy­źni, ani ko­bie­ty.

Jed­ną ze ścian bi­blio­te­ki wy­pe­łnia­ły w ca­ło­ści pó­łki z ksi­ążka­mi, moc­no kon­tra­stu­jące z no­wo­cze­sny­mi me­bla­mi i wszech­obec­nym lśni­ącym szkłem – wy­stro­jem do­syć nie­ty­po­wym dla domu, w któ­rym jest dziec­ko. Na­ta­lie jed­nak spra­wia­ła wra­że­nie spo­koj­nej i do­brze uło­żo­nej i ra­czej nie sta­no­wi­ła za­gro­że­nia dla zgro­ma­dzo­nych tu kru­chych i ła­two tłu­kących się przed­mio­tów. Ani one dla niej, przy­naj­mniej nie w jej wie­ku. Choć kto wie, mo­gła mieć z nimi ja­kieś bo­le­sne do­świad­cze­nia.

Nie by­ła­bym w sta­nie tak gład­ko wpa­so­wać się w świat tych lu­dzi, gdy­by nie mój były chło­pak z li­ceum, z któ­rym spo­ty­ka­łam się przez trzy lata, syn na­dzia­ne­go praw­ni­ka z Or­lan­do. Mia­łam mnó­stwo oka­zji do ob­ser­wa­cji jego ro­dzi­ców, sio­stry i jego sa­me­go, za­rów­no w po­je­dyn­kę, jak i w to­wa­rzy­stwie. Już jako pi­ęt­na­sto­lat­ka wie­dzia­łam, że mu­szę sama wkro­czyć do ich wy­twor­ne­go świa­ta, by się do nie­go do­pa­so­wać i by inni uwie­rzy­li, że tam na­le­żę. Wchło­nąć go w sie­bie na za­sa­dzie osmo­zy. Mój chło­pak oka­zał się dra­niem – raz na­wet za­mie­rzył się na mnie no­żem. Kie­dy uświa­do­mi­łam jego ro­dzi­com wszyst­kie mo­żli­we kon­se­kwen­cje tego in­cy­den­tu, za­ła­twi­li mi pe­łne sty­pen­dium na Uni­wer­sy­te­cie Za­chod­niej Flo­ry­dy. Uzna­łam, że to ab­so­lut­ne mi­ni­mum, ja­kie mo­gli dla mnie zro­bić. Je­śli chcie­li wdzi­ęcz­no­ści, po­win­ni byli za­fun­do­wać mi Yale.

***

Mój ta­lent do fo­to­gra­fo­wa­nia jest wie­lo­wy­mia­ro­wy. Mogę być do­ku­men­ta­list­ką, je­śli wła­śnie tego się ode mnie wy­ma­ga. Nie ma spra­wy, wta­piam się w tło, by uwiecz­nić in­te­rak­cje po­mi­ędzy ro­dzi­ną i przy­ja­ció­łmi w na­tu­ral­nych sy­tu­acjach. Ale ten ro­dzaj zdjęć często zo­sta­wia we mnie nie­do­syt. Wolę sama two­rzyć chwi­le. Po­strze­gam sie­bie ra­czej jako re­ży­se­ra.

Wró­ci­łam z apa­ra­tem do ja­dal­ni. To­wa­rzy­szył mi Ic­chak, dość już le­ci­wy blo­odho­und Strau­bów. Prze­spa­ce­ro­wał się do­oko­ła dziew­czy­nek, a po­tem usa­do­wił przy Na­ta­lie, któ­ra ma­chi­nal­nie po­dra­pa­ła go za usza­mi.

Za­częłam swo­ją pra­cę z dy­stan­su, jak do­ku­men­ta­list­ka. Zro­bi­łam parę ujęć z kil­ku­me­tro­wej od­le­gło­ści. Na­ta­lie przez cały ten czas za­cho­wy­wa­ła się po­wści­ągli­wie. Za­pro­szo­ne dziew­czyn­ki praw­do­po­dob­nie ucho­dzi­ły za jej przy­ja­ció­łki, ale ona spra­wia­ła wra­że­nie, jak­by nie do ko­ńca wie­rzy­ła w ich przy­ja­źń. Ame­lia chy­ba źle wy­li­czy­ła czas prze­zna­czo­ny na wy­ra­bia­nie bi­żu­te­rii, bo wi­ęk­szo­ść upo­ra­ła się z tym dość szyb­ko i te­raz za­czy­na­ły się nu­dzić. Na­ta­lie wy­gląda­ła na za­kło­po­ta­ną tym fak­tem, jak gdy­by czu­ła się oso­bi­ście od­po­wie­dzial­na za za­ba­wia­nie go­ści.

Z bie­giem lat prze­ko­na­łam się, że dzie­ci mu­szą być w do­brym na­stro­ju, w prze­ciw­nym ra­zie zdjęcia będą do ni­cze­go. Po­zna­łam ró­żne spo­so­by na ura­to­wa­nie dzie­ci­ęce­go przy­jęcia, sta­łam się mi­strzy­nią po­pu­lar­nych za­baw typu skręca­nie zwie­rzątek z ba­lo­nów czy ma­lo­wa­nie twa­rzy. Za­wsze przy­je­żdża­łam na miej­sce za­opa­trzo­na w po­dwój­ną pomp­kę, ba­lo­ny, farb­ki do twa­rzy, pędz­le i ołów­ki. Gdy czu­łam, że im­pre­za się nie klei, zda­rza­ło mi się z nich ko­rzy­stać. Może trud­no w to uwie­rzyć, ale dzie­ci – na­wet z naj­lep­szych ro­dzin, cza­sem już na­sto­let­nie – uwiel­bia­ją tego typu pro­ste roz­ryw­ki. A ba­lo­ny w szcze­gól­no­ści. Ba­lo­ny pro­wo­ku­ją je do ge­stów i min wy­ra­ża­jących nie­win­no­ść i ra­do­ść. To bar­dzo wa­żne, bo w No­wym Jor­ku wie­le dzie­ci bar­dzo szyb­ko tra­ci te ce­chy, a zbla­zo­wa­ne ma­lu­chy to kiep­ski obiekt do fo­to­gra­fo­wa­nia. Dzi­ęki ba­lo­nom uda­je mi się uchwy­cić w nich coś, co do złu­dze­nia przy­po­mi­na szczęście.

Na­ta­lie z ocho­tą zgo­dzi­ła się na ba­lo­ni­ko­we zwie­rząt­ka. Na ży­cze­nie jej go­ści wy­cza­ro­wa­łam jed­no­ro­żca, ży­ra­fę i pumę, a ta­kże za­mek, jacht i he­li­kop­ter. Ba­lo­ny zdzia­ła­ły cuda. Zro­bi­łam do­kład­nie ta­kie zdjęcia Na­ta­lie i jej ko­le­ża­nek, o ja­kie mi cho­dzi­ło – z roz­ja­śnio­ny­mi twa­rza­mi, żywo ge­sty­ku­lu­jące, w fer­wo­rze za­ba­wy. Na­wet naj­bar­dziej po­wści­ągli­wi i su­ro­wi ro­dzi­ce pra­gną do­stać ode mnie fo­to­gra­fie, na któ­rych ich dzie­ci rzu­ca­ją się za­chłan­nie na ży­cie, cie­szą się chwi­lą i do­świad­cza­ją świa­ta bez lęków i ogra­ni­czeń. Chcą zo­ba­czyć na nich to, o czym sami ma­rzy­li, ale im nie wy­szło. W wi­ęk­szo­ści wy­pad­ków moje zdjęcia są uda­ne. A je­śli już wszyst­ko za­wie­dzie, za­wsze mogę się wspo­móc Pho­to­sho­pem.

***

Pod ko­niec przy­jęcia Fritz za­pro­sił dziew­czyn­ki do sto­łu ja­dal­ne­go, a Ame­lia wnio­sła wiel­ki tort uro­dzi­no­wy w kszta­łcie wio­lon­cze­li ze smycz­kiem i do­pa­so­wa­nym do niej przy­bra­niem. Kie­dy sta­wia­ła go przed cór­ką, do­słow­nie pro­mie­nia­ła, a po­tem nie spusz­cza­jąc z niej oczu, przy­klękła na podło­dze obok jej krze­sła. Cha­rak­te­ry­stycz­na poza, prze­chy­lo­na lek­ko gło­wa i ła­god­ny uśmiech mia­ły za­pew­ne wy­ra­żać bez­gra­nicz­ne od­da­nie dziec­ku. Nie że­bym po­sądza­ła ją o nie­szcze­ro­ść, za­uwa­ży­łam jed­nak, że oka­zy­wa­nie uczuć cór­ce w obec­no­ści in­nych po­ma­ga jej umoc­nić wi­ze­ru­nek, ja­kie­go od niej za­pew­ne ocze­ki­wa­no.

Zgro­ma­dzo­ne dziew­czyn­ki odśpie­wa­ły „sto lat”, tło­cząc się nad sto­łem, żeby le­piej wi­dzieć tort, a Na­ta­lie zdmuch­nęła świecz­ki. To klu­czo­we ujęcia: tort, sto lat, dmu­cha­nie świe­czek. Je­śli się je prze­ga­pi, nie da się ich ni­czym za­stąpić. Nie będzie na­stęp­nej oka­zji. Żad­ne inne mo­men­ty w trak­cie dzie­ci­ęce­go przy­jęcia nie do­rów­nu­ją im pod względem pod­nio­sło­ści i wagi.

Ide­ał to uwiecz­nie­nie oboj­ga ro­dzi­ców ra­zem z dziec­kiem pod­czas po­da­wa­nia tor­tu. Mat­ka i oj­ciec rzad­ko zda­ją so­bie z tego spra­wę, lecz w ta­kim sa­mym stop­niu jak swo­je dzie­ci pra­gną zo­ba­czyć na zdjęciach rów­nież sa­mych sie­bie. Chcą mieć na­ocz­ny do­wód, że są do­bry­mi ro­dzi­ca­mi. I ja im go do­star­czam.

Fritz po­kro­ił tort i roz­dał go ma­łym gło­do­mo­rom. Nie­dłu­go po­tem, punk­tu­al­ni jak w ze­gar­ku, za­częli się scho­dzić ro­dzi­ce. Nie mi­nęło dzie­si­ęć mi­nut, a wi­ęk­szo­ść go­ści wy­szła, nie li­cząc paru ma­ru­de­rów.

Spa­ko­wa­łam apa­rat do fu­te­ra­łu, wy­jęłam z sza­fy płaszcz i już mia­łam wy­cho­dzić, gdy w drzwiach we­jścio­wych sta­nęła Na­ta­lie i za­gro­dzi­ła mi dro­gę.

– Del­ta! Obie­ca­łaś zro­bić dla mnie sło­nia! To moje ulu­bio­ne zwie­rzę!

– Przy­kro mi, Na­ta­lie.

Gdy­bym zo­sta­ła dłu­żej, ktoś mó­głby po­my­śleć, że nie ce­nię swo­je­go cza­su, a więc i sa­mej sie­bie. Być może uzna­no by na­wet, że się na­rzu­cam. Daw­niej zda­rza­ło mi się po­pe­łniać ten błąd i za­przy­ja­źniać się z klien­tem, co nie za­wsze wy­cho­dzi­ło mi na do­bre. Ale Strau­bo­wie i ich re­zy­den­cja mie­li w so­bie coś, cze­mu trud­no się było oprzeć. Ar­chi­tek­tu­ra bu­dyn­ku, wnętrza, do­mow­ni­cy – ka­żdy aspekt tego domu przy­ci­ągał mnie jak ma­gnes.

– Pro­szę! – Na­ta­lie spo­gląda­ła na mnie sze­ro­ko otwar­ty­mi ocza­mi.

Da­łam za wy­gra­ną, wró­ci­łam do ja­dal­ni i zro­bi­łam dla Na­ta­lie oraz po­zo­sta­łych dzie­ci ba­lo­ni­ko­we­go sło­nia i jesz­cze kil­ka in­nych za­ba­wek. Kątem oka wi­dzia­łam, jak Ame­lia i Fritz że­gna­ją się z ro­dzi­ca­mi swo­ich ma­łych go­ści. Fritz uści­snął dłoń mężczy­zny, z któ­rym wcze­śniej roz­ma­wiał, i po­kle­pał go po­ufa­le po ra­mie­niu.

– Na ra­zie, Ian.

W ko­ńcu zo­sta­ła już tyl­ko jed­na przy­ja­ció­łka Na­ta­lie, wy­jąt­ko­wo po­wa­żna jak na swój wiek, o imie­niu Pi­per. Za­raz po­tem po­bie­gła sama na górę, a Na­ta­lie po­szła za nią. Cho­ciaż była u sie­bie, wi­dać było wy­ra­źnie, że to Pi­per ma de­cy­du­jący głos.

Kie­dy Ame­lia i Fritz spo­strze­gli, że jesz­cze nie wy­szłam, ucie­szy­li się i za­pro­po­no­wa­li mi lamp­kę wina. Bar­dzo li­czy­łam na to za­pro­sze­nie. Prze­szli­śmy do bi­blio­te­ki, gdzie Fritz po­sta­wił swój kie­li­szek z pi­not noir na ni­skim szkla­nym sto­li­ku o ostro za­ko­ńczo­nych kra­wędziach.

– Masz wspa­nia­łe po­de­jście do dzie­ci. Je­stem pod wra­że­niem. – Jego wręcz nie­przy­zwo­icie zie­lo­ne oczy bły­snęły w moim kie­run­ku zza kwa­dra­to­wych szkieł oku­la­rów w szyl­kre­to­wych opraw­kach. – Ni­g­dy cię nie męczą?

– Wręcz prze­ciw­nie, przy nich się uspo­ka­jam.

Spoj­rza­łam na swo­je pal­ce za­ci­śni­ęte na kie­lisz­ku z wi­nem i szyb­ko po­ża­ło­wa­łam, że nie zdąży­łam zro­bić świe­że­go ma­ni­kiu­ru. Do­my­śla­łam się, że u Strau­bów ma­ni­kiu­rzyst­ka po­ja­wia się re­gu­lar­nie co ty­dzień. Pew­nie w cza­sie gdy ja­kaś kiep­sko opła­ca­na Fi­li­pin­ka uzu­pe­łnia jej pa­znok­cie, Ame­lia za­ła­twia wa­żne te­le­fo­ny słu­żbo­we.

– Masz wła­sne?

Ame­lia sie­dzia­ła obok Frit­za na jed­nej z dwóch kre­mo­wych ka­nap w sty­lu lat pi­ęćdzie­si­ątych, z ko­la­na­mi pod­ci­ągni­ęty­mi pod bro­dę, wspar­ta ple­ca­mi o podło­kiet­nik. W tej swo­bod­nej po­zie, któ­ra odro­bi­nę kłó­ci­ła się z jej ko­cią na­tu­rą, wy­ra­źnie cho­dzi­ło o po­ka­za­nie się w roli zwy­czaj­nej mamy, za­wsze chęt­nej do po­ga­węd­ki z przy­ja­ció­łką.

Ic­chak za­skom­lił, prze­stra­szo­ny wy­ciem wia­tru za oknem, i po­ło­żył za­śli­nio­ny pysk na so­fie tuż obok Ame­lii. Z góry co ja­kiś czas do­bie­gał nas głos Pi­per, ale nie mo­żna było zro­zu­mieć słów.

Wbi­łam moc­no pal­ce w ra­mio­na mi­ęk­kie­go skó­rza­ne­go fo­te­la.

– Jed­no. Syna.

– Ile ma lat? – spy­ta­ła ta­kim to­nem, jak­by to była dla niej nie­sły­cha­nie wa­żna in­for­ma­cja.

– Pięć – od­pa­rłam. – Ja­sper miesz­ka te­raz w Ka­li­for­nii ze swo­im oj­cem. W Ma­li­bu. Nie­daw­no się roz­wie­dli­śmy.

– Tak mi przy­kro. – Ame­lia po­ło­ży­ła dłoń na ser­cu w ge­ście wspó­łczu­cia.

– Przez ostat­nie dwa lata na­sze­go ma­łże­ństwa Ro­bert miał ro­mans.

– To przy­kre – ode­zwał się Fritz, choć nie było po nim spe­cjal­nie wi­dać dez­apro­ba­ty dla po­za­ma­łże­ńskie­go wy­sko­ku.

Wy­jęłam z to­reb­ki te­le­fon ko­mór­ko­wy i otwo­rzy­łam ka­ta­log „Ulu­bio­ne”.

– Tak wy­gląda Ja­sper. – Unio­słam te­le­fon, żeby mo­gli zo­ba­czyć. – A to ja z Ro­ber­tem.

– Dla­cze­go Ja­sper jest w Ka­li­for­nii? – Cie­ka­wo­ść Ame­lii była nie­ro­ze­rwal­nie zwi­ąza­na z po­czu­ciem uprzy­wi­le­jo­wa­nia. Przez myśl by jej nie prze­szło, że ta­kie py­ta­nie może być ode­bra­ne jako nie­grzecz­no­ść.

– Jego oj­ciec do­stał tam pra­cę. Do nie­daw­na spędzał bar­dzo mało cza­su z Ja­spe­rem, bo pra­co­wał do pó­źnej nocy. W no­wym miej­scu ma bar­dziej ela­stycz­ne go­dzi­ny i po­pro­sił, że­bym po­zwo­li­ła mu za­brać ma­łe­go na dwa mie­si­ące. Zgo­dzi­łam się, ale te­raz tego ża­łu­ję. – Mój głos za­brzmiał sła­bo i pi­skli­wie, jak­by wy­do­by­wał się z ust ko­goś ob­ce­go. – W ze­szłym ty­go­dniu po­le­cia­łam go od­wie­dzić.

– Pew­nie bar­dzo za nim tęsk­nisz. – Ame­lia zmarsz­czy­ła brwi i do­pie­ro te­raz za­uwa­ży­łam po­zio­me i pio­no­we zmarszcz­ki na jej czo­le.

W ustach czu­łam ak­sa­mit­ny, dłu­gi po­smak pi­not noir rocz­nik 2002, zu­pe­łnie inny niż mal­be­ca, któ­re­go pi­łam wczo­raj wie­czo­rem.

– Jesz­cze jak.

Fritz na­chy­lił się w moją stro­nę, pra­wie do­ty­ka­jąc mnie – mo­żli­we, że ce­lo­wo – ko­la­na­mi. Ame­lia po­dra­pa­ła Ic­cha­ka po łbie. Żad­ne z nich się nie od­zy­wa­ło, więc po­czu­łam się w obo­wi­ąz­ku pod­trzy­mać roz­mo­wę.

– W pra­cy spędzam mnó­stwo cza­su w dzie­ćmi. Ale tęsk­nię za spo­koj­niej­szy­mi chwi­la­mi. Czy­ta­niem na do­bra­noc, ukła­da­niem puz­zli. Bra­ku­je mi tych pro­stych co­dzien­nych ry­tu­ałów, one są tak wa­żne.

Ko­mór­ka Ame­lii za­wi­bro­wa­ła, sy­gna­li­zu­jąc na­de­jście wia­do­mo­ści.

– Lau­ren nie może przy­jść – po­in­for­mo­wa­ła Frit­za. – Ma tem­pe­ra­tu­rę.

– No, na pew­no nie rand­kę ani nie ca­sting – od­pa­rł ze sła­bo za­wo­alo­wa­nym sar­ka­zmem jej mąż.

– A Ave­ry nie ma w mie­ście. – Ame­lia od­wró­ci­ła się w moją stro­nę. – Mamy dziś ko­la­cję z klien­tem i wła­śnie do­sta­li­śmy wia­do­mo­ść, że na­sza nia­nia nie może przy­jść. – Zer­k­nęła na wy­świe­tlacz te­le­fo­nu, żeby spraw­dzić go­dzi­nę, po czym za­śmia­ła się gorz­ko. – O tej po­rze już ni­ko­go nie znaj­dzie­my.

– Ojej. – Za­la­ła mnie fala roz­cza­ro­wa­nia, zu­pe­łnie nie­ade­kwat­ne­go do sy­tu­acji, i po­czu­łam ucisk w pier­siach na myśl, że lada chwi­la będę mu­sia­ła opu­ścić ten dom. Jed­no­cze­śnie za­świ­tał mi w gło­wie pro­myk na­dziei. – Może mo­gła­bym wam ja­koś po­móc?

– Mu­si­my wy­jść za pół go­dzi­ny. – Ame­lia za­częła krążyć ner­wo­wo po po­ko­ju, prze­gląda­jąc w ko­mór­ce li­stę kon­tak­tów.

– Po­słu­chaj, je­śli to coś wa­żne­go, mogę zo­stać – za­pro­po­no­wa­łam.

Ame­lia zło­ży­ła dło­nie jak do mo­dli­twy.

– Och, Del­to, na­praw­dę? Zro­bi­ła­byś to dla nas?

Za­uwa­ży­łam znie­ru­cho­mia­łą twarz i za­sko­czo­ną minę Frit­za i do­my­śli­łam się, że nie spodo­bał mu się ten po­my­sł.

– Sko­ro to na­gła spra­wa… Cho­dzi mi o to, że… nor­mal­nie tego nie ro­bię.

Fritz zdo­łał się już otrząsnąć z za­sko­cze­nia. Unió­sł brwi i uśmiech­nął się sze­ro­ko, jak­by od po­cząt­ku był prze­ko­na­ny, że to naj­lep­sze z mo­żli­wych roz­wi­ązań.

– By­ło­by wspa­nia­le. Mamy nóż na gar­dle.

– Nie mo­że­my od­wo­łać tej ko­la­cji – do­da­ła Ame­lia.

Ka­żdy mi­ęsień w mo­ich sto­pach, łyd­kach, udach, szczęce, po­licz­kach i czo­le na­pi­ął się i z po­wro­tem roz­lu­źnił.

– W ta­kim ra­zie zgo­da.

ROZ­DZIAŁ 2

Zwy­kle je­stem ob­ser­wa­to­rem, nie uczest­ni­kiem. Tym­cza­sem Ame­lia i Fritz za­ak­cep­to­wa­li mnie i wpu­ści­li do swo­je­go świa­ta, zwra­ca­jąc się do mnie w po­trze­bie jak do za­ufa­nej przy­ja­ció­łki.

Strau­bo­wie po­szli na górę przy­go­to­wać się do wy­jścia. Nie­dłu­go po­tem Na­ta­lie od­pro­wa­dzi­ła do drzwi Pi­per i po­że­gna­ła zdaw­ko­wo. Kie­dy zo­sta­ła sama, bez przy­ja­ció­łki, było mi ła­twiej oce­nić jej cha­rak­ter i wy­gląd. Rysy Na­ta­lie były mało wy­ra­zi­ste, z wy­jąt­kiem sre­brzy­stych oczu w opra­wie ciem­nych rzęs.

Po­ka­za­ła pal­cem na coś w swo­ich wło­sach, co wy­gląda­ło jak szcząt­ki war­ko­cza.

– Pi­per za­częła mi ple­ść zwy­kły war­kocz, ale wo­la­ła­bym ho­len­der­ski. Umiesz go zro­bić?

Przyj­rza­łam się jej po­tar­ga­nej fry­zu­rze.

– Mogę spró­bo­wać.

Na­ta­lie za­pro­wa­dzi­ła mnie do ma­łej, nie­ska­zi­tel­nie czy­stej ła­zien­ki na pi­ętrze, wy­ko­ńczo­nej ta­pe­tą w de­li­kat­ny pa­sia­sty wzór. Wzi­ęła do ręki wąską fio­le­to­wą wstążkę, le­żącą wraz z in­ny­mi wstążka­mi i ko­lek­cją spi­nek na mar­mu­ro­wej umy­wal­ce.

– Chcę, że­byś mi ją wplo­tła we wło­sy.

Wie­dzia­łam, jak zro­bić war­kocz ho­len­der­ski, ale naj­wi­ęk­szym pro­ble­mem były cien­kie, cie­nio­wa­ne wło­sy Na­ta­lie. Przy­gląda­ła się mo­je­mu od­bi­ciu w wiel­kim lu­strze, gdy pró­bo­wa­łam roz­plątać to, co we­dług Pi­per było war­ko­czem. Kie­dy wresz­cie zdo­ła­łam ją gład­ko roz­cze­sać, za­częłam za­pla­tać naj­krót­sze wło­sy na gó­rze gło­wy, a po­tem do­bie­rać lu­źne pa­sma do ka­żde­go ko­lej­ne­go splo­tu. Tam, gdzie krót­sze wło­ski wy­my­ka­ły się z war­ko­cza, uży­łam wsu­wek. Na­ta­lie na szczęście wca­le to nie prze­szka­dza­ło.

– Mamo! – Wy­pa­dła z ła­zien­ki i po­bie­gła w głąb ko­ry­ta­rza, gdzie, jak się do­my­śla­łam, znaj­do­wa­ła się sy­pial­nia jej ro­dzi­ców. – Patrz!

– Ślicz­nie, ko­cha­nie – do­bie­gł mnie głos Ame­lii zza za­mkni­ętych drzwi. Wy­obra­zi­łam ją so­bie, jak sie­dzi przy swo­jej to­a­let­ce przed lu­strem w hol­ly­wo­odz­kim sty­lu, a obok na szez­lon­gu cze­ka kre­acja, któ­rą wy­bra­ła na dzi­siej­szy wie­czór.

– Roz­go­ść się, Del­to – za­wo­ła­ła przez drzwi. – Bierz wszyst­ko, na co masz ocho­tę.

Moje cia­ło znów za­la­ła fala cie­pła, tak samo jak wte­dy, gdy Ame­lia po­pro­si­ła mnie, że­bym za­opie­ko­wa­ła się jej cór­ką. Co mo­gła mieć na my­śli, mó­wi­ąc „wszyst­ko”? Je­dze­nie, wino, ubra­nia, ko­sme­ty­ki, po­ściel?

Na­ta­lie przy­bie­gła z po­wro­tem do ła­zien­ki.

– Mam po­my­sł! Te­raz ja cię ucze­szę!

Nie mia­łam ocho­ty, by kto­kol­wiek do­ty­kał mo­ich wło­sów, na­wet je­śli było to tyl­ko dziec­ko.

– Ale może… wo­la­ła­byś się na­uczyć sama za­pla­tać so­bie war­kocz – pod­po­wie­dzia­łam. – To nie to samo, kie­dy ro­bisz go ko­muś in­ne­mu.

Nie­ste­ty, zbyt pó­źno zda­łam so­bie spra­wę, że to nie­wy­ko­nal­ne. Na­ta­lie była za mała i bra­ko­wa­ło jej cier­pli­wo­ści. Poza tym nie mo­gła zo­ba­czyć, jak jej idzie, i z ka­żdą ko­lej­ną pró­bą tyl­ko bar­dziej się de­ner­wo­wa­ła.

Mniej wi­ęcej po dzie­si­ęciu mi­nu­tach w drzwiach ła­zien­ki sta­nęli Ame­lia i Fritz. Ame­lia za­mie­ni­ła dżin­sy na ko­per­to­wą su­kien­kę z fio­le­to­we­go je­dwa­biu i czó­łen­ka na ni­skim ob­ca­sie, po­ma­lo­wa­ła też usta czer­wo­ną szmin­ką i za­ło­ży­ła zło­te ko­czy­ki w kszta­łcie kó­łek.

– Wi­dzę, dziew­czy­ny, że się do­brze ba­wi­cie.

Fritz, któ­ry rów­nież się prze­brał, po­pra­wił kra­wat i ko­łnierz spor­to­wej ma­ry­nar­ki.

– W lo­dów­ce jest la­sa­gne – po­wie­dzia­ła Ame­lia, a po­tem zwró­ci­ła się do Na­ta­lie: – Dzie­wi­ąta trzy­dzie­ści ga­sisz świa­tło, ko­cha­nie.

Ko­lej­no po­ca­ło­wa­li cór­kę w czo­ło. Na­ta­lie prze­rwa­ła spla­ta­nie war­ko­cza, nisz­cząc w ten spo­sób i tak mi­zer­ne efek­ty swo­jej pra­cy.

– Nie wy­cho­dźcie – po­pro­si­ła ro­dzi­ców. – To moje uro­dzi­ny!

– Two­je uro­dzi­ny są ju­tro – wy­po­wie­dzia­ne mo­du­lo­wa­nym gło­sem sło­wa Ame­lii za­brzmia­ły jak mu­zy­ka. – Dziś mia­łaś tyl­ko przy­jęcie – do­da­ła i mla­snęła języ­kiem, by w ten spo­sób, jak się do­my­śla­łam, wy­ra­zić swój en­tu­zjazm.

Fritz przy­bił pi­ąt­kę Na­ta­lie.

– Faj­na im­prez­ka, dzie­cia­ku. – Wi­dząc ma­lu­jące się na jej twa­rzy roz­cza­ro­wa­nie, za­wa­hał się. – To co? Jemy ju­tro na śnia­da­nie ra­cu­chy z cze­ko­la­dą? Czy na uro­dzi­ny wo­lisz ze szpi­na­kiem?

Nie cze­ka­jąc na od­po­wie­dź, wy­szli z ła­zien­ki i znik­nęli nam z oczu.

– W ra­zie cze­go masz mój nu­mer! – za­wo­ła­ła z dołu Ame­lia i za­raz po­tem trza­snęły ma­syw­ne fron­to­we drzwi.

Po roz­sta­niu z ro­dzi­ca­mi roz­dra­żnie­nie Na­ta­lie z po­wo­du war­ko­cza si­ęgnęło ze­ni­tu.

– Je­stem bez­na­dziej­na!

Mu­sia­łam pręd­ko coś wy­my­ślić, żeby od­wró­cić jej uwa­gę.

– Wiesz, co mi wła­śnie przy­szło do gło­wy? Nie wi­dzia­łam jesz­cze two­je­go po­ko­ju.

Wes­tchnęła ci­ężko, jak­by wca­le nie mia­ła ocho­ty mi go po­ka­zać.

– Bar­dzo chcę go zo­ba­czyć – na­le­ga­łam.

– No do­bra. – Za­pro­wa­dzi­ła mnie na dru­gie pi­ętro i za­trzy­ma­ła się przed za­mkni­ęty­mi drzwia­mi. – Te­ma­tem mo­je­go po­ko­ju są jed­no­ro­żce. Wie­dzia­łaś, że je ko­lek­cjo­nu­ję?

– Nie, nie mia­łam po­jęcia.

Cie­ka­we, czy to ja­kaś nowa moda, żeby urządzać dzie­ciom po­ko­je te­ma­tycz­ne, i tyl­ko mnie coś omi­nęło?

We­szłam do środ­ka. W po­ko­ju zgro­ma­dzo­no mnó­stwo przed­mio­tów od­bi­ja­jących świa­tło, więc w pierw­szej chwi­li nie mo­głam się zo­rien­to­wać, gdzie znaj­du­je się wła­ści­we oświe­tle­nie. Rze­czy­wi­ście, jed­no­ro­żce były nie­mal wszędzie – fi­gur­ki po­usta­wia­ne na trzech pó­łkach, kil­ka wi­szących ob­raz­ków i je­den ry­su­nek wy­ko­na­ny bez­po­śred­nio na ścia­nie, bez wąt­pie­nia ręką dziec­ka. Na­ta­lie opro­wa­dzi­ła mnie do­oko­ła, ob­ja­śnia­jąc po­cho­dze­nie ka­żde­go jed­no­ro­żca. To wy­ra­źnie po­pra­wi­ło jej na­strój. Za­trzy­ma­łam się przed jed­ną z po­ma­lo­wa­nych na tęczo­wo fi­gu­rek, w któ­rej roz­po­zna­łam pa­mi­ąt­kę z Di­sney­lan­du. Moi ro­dzi­ce pra­co­wa­li jako do­zor­cy w par­ku w Or­lan­do, więc spędzi­łam w nim wi­ęk­szą część dzie­ci­ństwa.

Za­zdro­ści­łam Na­ta­lie jej po­ko­ju. A może ra­czej ży­cia, ja­kie wio­dła. Wi­dzia­łam już wie­le po­koi dzie­ci­ęcych urządzo­nych przez za­mo­żnych ro­dzi­ców jako „ma­gicz­ne”, co naj­częściej po­le­ga­ło na ozdo­bie­niu ich de­ko­ra­cja­mi ze skle­pu. Ame­lia i Fritz we­szli na wy­ższy po­ziom. Ma­gicz­ny cha­rak­ter po­ko­ju Na­ta­lie w du­żej mie­rze osi­ągni­ęto dzi­ęki oświe­tle­niu. Od razu rzu­ca­ło się w oczy, że tka­ni­ny, ko­lo­ry za­słon, ścian i su­fi­tu, na­wet dy­wa­nik i me­ble do­bra­no w taki spo­sób, by wspó­łgra­ły ze świa­tłem – od­bi­ja­ły je lub roz­pra­sza­ły – two­rząc at­mos­fe­rę nie­re­al­no­ści. Po­kój zo­stał urządzo­ny z tak nie­by­wa­łym sma­kiem, że przy­wo­dził na myśl in­sta­la­cję ar­ty­stycz­ną. W oczach la­ika wy­da­wał się bar­dzo oso­bi­sty, au­ten­tycz­ny i na­tu­ral­ny, i wła­śnie na tym po­le­ga­ła jego ory­gi­nal­no­ść.

***

Prze­kręca­łam ga­łki sty­lo­we­go pie­kar­ni­ka Strau­bów, za­ci­ska­łam pal­ce na ma­syw­nych uchwy­tach płyn­nie prze­su­wa­nych szu­flad i ko­rzy­sta­łam z ku­chen­ne­go kra­nu, czu­jąc, jak wszyst­kie te zwy­czaj­ne czyn­no­ści in­ten­syw­nie od­dzia­łu­ją na moje zmy­sły.

Na­ta­lie sie­dzia­ła przy sto­le ba­ro­wym i przy­gląda­ła się, co ro­bię. Si­ęgnęłam do lo­dów­ki po la­sa­gne.

– Wy­gląda pysz­nie. Two­ja mama ją zro­bi­ła?

– Moja mama? – Na­ta­lie za­śmia­ła się iro­nicz­nie. – Nie.

Wy­czu­łam, że lubi pod­kre­ślać to, co jej mat­ce nie wy­cho­dzi naj­le­piej.

– A tata? Go­tu­je?

Wszyst­kie przy­bo­ry ku­chen­ne były jed­nej mar­ki, po­dob­nie jak za­sta­wa, mie­dzia­ne garn­ki i pa­tel­nie. Nie za­uwa­ży­łam ani jed­nej rze­czy, któ­ra wy­gląda­ła­by na ku­pio­ną przed laty. Było ja­sne, że całe wy­po­sa­że­nie kuch­ni za­mó­wio­no za jed­nym ra­zem, po­zby­wa­jąc się wcze­śniej wszel­kich sta­ro­ci. To do­wód na to, że Ame­lia za­cho­wa­ła że­la­zną kon­se­kwen­cję, de­cy­du­jąc, co ma być częścią jej ży­cia, a co z nie­go wy­klu­czyć. Po­czu­łam się za­szczy­co­na, że tym ra­zem po­sta­no­wi­ła za­pro­sić do swo­je­go świa­ta mnie.

– Cza­sa­mi. A cza­sa­mi coś za­ma­wia­my.

Strau­bo­wie pra­co­wa­li za­pew­ne dla li­be­ral­nych, wra­żli­wych i świa­do­mych spo­łecz­nie klien­tów, któ­rzy na pierw­szym miej­scu sta­wia­li ro­dzi­nę i uzna­wa­li kuch­nię za ser­ce domu, na­wet je­śli nikt w niej nie go­to­wał. Nic dziw­ne­go, że swój dom rów­nież urządzi­li na tę mo­dłę. Spró­bo­wa­łam so­bie wy­obra­zić ich ty­po­wy ro­dzin­ny wie­czór i po­czu­łam lek­ką iry­ta­cję na myśl o nie­mal nie­uży­wa­nej kuch­ni.

Na­ta­lie bu­ja­ła się na sto­łku w przód i w tył.

– Pi­per chy­ba jest faj­na – stwier­dzi­łam.

Dziew­czyn­ka wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– Mhm. Ale mar­na z niej fry­zjer­ka.

Ode­tchnęłam z ulgą na wi­dok śmie­jącej się Na­ta­lie. Chy­ba w ko­ńcu odro­bi­nę się roz­lu­źni­ła.

– Lu­bisz się z nią ba­wić?

Za­uwa­ży­łam na ręce Na­ta­lie zmy­wal­ny ta­tu­aż, tro­chę już star­ty, z na­pi­sem „Ona jest na­tchnie­niem”. Po­da­łam jej ta­lerz z por­cją la­sa­gne i usia­dłam obok na sto­łku.

– Pi­per ci­ągle mi opo­wia­da, jak faj­nie się bawi z in­ny­mi dziew­czy­na­mi.

– Aha.

Na­ta­lie wzi­ęła do ust ka­wa­łek la­sa­gne.

– Nie chce, że­bym po­my­śla­ła, że je­stem dla niej wa­żna.

– Może się boi, że to ona nie jest wa­żna dla cie­bie.

Na­ta­lie za­wa­ha­ła się, jak­by roz­wa­ża­jąc to, co po­wie­dzia­łam.

– Może.

W trak­cie je­dze­nia była za­my­ślo­na i wi­ęcej się nie ode­zwa­ła. Po ko­la­cji ukro­iłam nam po ka­wa­łku tor­tu. Rzad­ko ja­dam de­se­ry, bo mu­szę dbać o li­nię, ale dziś chcia­łam, by Na­ta­lie po­czu­ła, że ra­zem z nią świ­ętu­ję jej uro­dzi­ny. Ob­gry­zła naj­pierw cały lu­kier, a na ko­ńcu zja­dła cia­sto. Po­tem na­ło­ży­ła so­bie jesz­cze je­den ka­wa­łek.

– Two­ja mama mó­wi­ła, że bar­dzo do­brze grasz na wio­lon­cze­li – za­ga­iłam, sta­ra­jąc się pod­su­nąć jej te­mat, któ­ry wpra­wi­łby ją w do­bry na­strój.

– Tak tyl­ko mówi.

Za­wa­ha­łam się, co od­po­wie­dzieć, żeby za­brzmia­ło swo­bod­nie.

– Nie, na­praw­dę uwa­ża, że je­steś świet­na. Lu­bisz grać?

Uśmiech­nęła się kąci­kiem ust.

– Sama już nie wiem, co lu­bię.

– Za­graj coś dla mnie.

Na­ta­lie wci­ągnęła gło­śno po­wie­trze.

– No… do­bra.

Do­ja­dła tort, a po­tem po­szła do po­ko­ju ki­no­we­go po wio­lon­cze­lę i za­gra­ła z pa­mi­ęci ja­kiś utwór. Rze­czy­wi­ście szło jej nie­źle.

Za­kla­ska­łam w dło­nie.

– Re­we­la­cja!

Na­ta­lie stłu­mi­ła uśmiech, ale wi­dać było, że moja re­ak­cja spra­wi­ła jej przy­jem­no­ść.

– To kon­cert wio­lon­cze­lo­wy El­ga­ra. Gra­łam go w ze­szłym ty­go­dniu na wy­stępie – wy­ja­śni­ła i ze skrom­ną miną scho­wa­ła in­stru­ment do fu­te­ra­łu.

– Szko­da, że mnie tam nie było.

– Ro­dzi­ce do­sta­li na­gra­nie od mo­je­go na­uczy­cie­la, bo nie mo­gli przy­jść. Mogę ci je kie­dyś pu­ścić.

Nie­dłu­go po­tem w swo­im po­ko­ju Na­ta­lie wło­ży­ła noc­ną ko­szul­kę z jed­no­ro­żcem, umy­ła zęby i po­ło­ży­ła się na łó­żku w po­ście­li w jed­no­ro­żce. Po­ca­ło­wa­łam ją w czo­ło, tak samo jak jej ro­dzi­ce przez wy­jściem z domu.

***

Wla­łam eko­lo­gicz­ny płyn do zmy­war­ki Strau­bów i usta­wi­łam pro­gram, a na ko­niec prze­ta­rłam bla­ty. Po kuch­ni roz­sze­dł się mi­ęto­wy za­pach, któ­ry przy­pra­wił mnie o mdło­ści. Po­tem wsy­pa­łam do mi­ski Ic­cha­ka eko­lo­gicz­ną kar­mę. Kie­dy mia­łam osiem lat, po­gry­zł mnie rot­twe­iler. Na­uczy­ciel­ka w szko­le za­uwa­ży­ła na mo­jej ręce za­ognio­ne rany od psich zębów i wy­lądo­wa­łam w szpi­ta­lu. Od tego cza­su ni­g­dy nie czu­łam się swo­bod­nie w po­bli­żu psów. Ic­chak co praw­da był zbyt sta­ry i sła­by, żeby zro­bić ko­mu­kol­wiek krzyw­dę, ale co z tego – nie­któ­re lęki by­wa­ją ir­ra­cjo­nal­ne.

Wi­chu­ra na ze­wnątrz wzmo­gła się, aż szy­by za­drża­ły z brzękiem. Ic­chak za­wył, uno­sząc pysk do su­fi­tu.

– Ciii! – syk­nęłam i pies na chwi­lę się uspo­ko­ił. W my­ślach po­rów­na­łam jego ży­cie ze swo­im. Żył wśród lu­dzi da­rzących go bez­wa­run­ko­wą mi­ło­ścią, któ­rzy dba­li o jego zdro­wie i psy­chi­kę.

Sko­ńczyw­szy po­rząd­ki w kuch­ni, mia­łam cały wie­czór dla sie­bie. Mo­głam swo­bod­nie ro­zej­rzeć się po domu bez oba­wy, że ktoś będzie mi pa­trzył na ręce. Wie­lu mo­ich klien­tów mia­ło w do­mach ka­me­ry, ale nie Strau­bo­wie, co wca­le mnie nie dzi­wi­ło. Za­bu­rzy­ły­by ele­ganc­kie li­nie wnętrza domu.

Uda­łam się do bi­blio­te­ki i po­de­szłam do ścia­ny w ca­ło­ści za­bu­do­wa­nej pó­łka­mi. Przej­rza­łam me­to­dycz­nie za­war­to­ść ka­żdej z nich, od cza­su do cza­su za­trzy­mu­jąc wzrok na ksi­ążce wy­gląda­jącej na wie­lo­krot­nie czy­ta­ną. Wyj­mo­wa­łam ją i na sto­jąco prze­gląda­łam parę stron, a po­tem wer­to­wa­łam po­bie­żnie w po­szu­ki­wa­niu od­ręcz­nych no­ta­tek i od­kła­da­łam na miej­sce.

Spo­dzie­wa­łam się, że znaj­dę u Strau­bów spo­ro po­zy­cji z ar­chi­tek­tu­ry i sztu­ki, i się nie po­my­li­łam: opa­słe i ci­ężkie al­bu­my, ele­ganc­ko wy­da­ne na błysz­czącym pa­pie­rze, z mnó­stwem na­sy­co­nych bar­wą zdjęć. Wi­ęk­szo­ść kosz­to­wa­ła po­nad sto do­la­rów. Inni lu­dzie pew­nie trzy­ma­li­by je na sto­li­ku ka­wo­wym na po­kaz, ale Strau­bo­wie mie­li ich zbyt dużo, żeby się tam po­mie­ści­ły.

Prze­szłam ku bocz­nym pó­łkom i na sa­mym dole na­tra­fi­łam na kil­ka po­rad­ni­ków. Obok le­ża­ła ster­ta ksi­ążek od­wró­co­nych grzbie­ta­mi ku ścia­nie. Chwy­ci­łam ją obu­rącz i prze­kręci­łam – wszyst­kie na te­mat nie­płod­no­ści. Wy­jęłam jed­ną i za­częłam prze­glądać. W roz­dzia­le „Po­ro­nie­nie” kil­ka stron z rzędu no­si­ło wy­ra­źne śla­dy użyt­ko­wa­nia. Z boku wid­niał od­ręcz­ny do­pi­sek: „Za­bu­rze­nia krzep­ni­ęcia krwi, spy­tać Met­zge­ra”. Sądząc po da­tach za­no­to­wa­nych na mar­gi­ne­sach, do­my­śli­łam się, że Ame­lia po­ro­ni­ła czte­ry razy, już po uro­dze­niu Na­ta­lie. To była cen­na in­for­ma­cja. Czu­łam, że po­win­nam się do­wie­dzieć o ich ro­dzi­nie jak naj­wi­ęcej, ile tyl­ko się da, na wy­pa­dek gdy­by kie­dyś po­trze­bo­wa­li mo­je­go wspar­cia.

Wró­ci­łam do kuch­ni i zaj­rza­łam do po­miesz­cze­nia go­spo­dar­cze­go. W środ­ku znaj­do­wa­ły się szczot­ki, usta­wio­ne w rów­nym rząd­ku bu­tle ze środ­ka­mi czy­sto­ści i od­ku­rzacz mar­ki Mie­le. Obok kuch­ni były jesz­cze jed­ne drzwi, a za nimi po­miesz­cze­nie, w któ­rym do tej pory nie by­łam. Wy­gląda­ło na do­mo­we biu­ro. Jed­ną ze ścian w ca­ło­ści zaj­mo­wa­ły wiel­kie szkla­ne drzwi wy­cho­dzące na wąski ta­ras, któ­ry ci­ągnął się wzdłuż tyl­nej ścia­ny domu. Po kręco­nych schod­kach mo­żna było z nie­go ze­jść do ogro­du.

Na środ­ku po­ko­ju sta­ły na­prze­ciw­ko sie­bie dwa iden­tycz­ne biur­ka w sty­lu lat pi­ęćdzie­si­ątych. Od razu się do­my­śli­łam, któ­re na­le­ży do Ame­lii – na opar­ciu krze­sła wi­siał je­dwab­ny szal w ko­lo­rze bur­gun­da. Za­częłam prze­glądać le­żące na nim ster­ty do­ku­men­tów oraz sta­ran­nie opi­sa­ne i spi­ęte gum­ką tecz­ki. Wi­dać było, że jest rów­nie do­brze zor­ga­ni­zo­wa­na jak ja. Nie­ska­zi­tel­ny po­rządek za­bu­rza­ło je­dy­nie kil­ka za­pi­sa­nych kar­te­czek sa­mo­przy­lep­nych. Na jed­nej wid­nia­ła no­tat­ka: „Na­uczy­ciel wio­lon­cze­li”, a pod nią nu­mer te­le­fo­nu. Pod­nio­słam ko­lej­ną i prze­czy­ta­łam: „Jen­ny Do­uglas”. Obok też był nu­mer te­le­fo­nu z do­pi­skiem „Ter­min na 10 lip­ca”. Pró­bo­wa­łam so­bie przy­po­mnieć, czy choć raz w ży­ciu za­in­te­re­so­wał mnie ter­min czy­je­goś po­ro­du, i to do tego stop­nia, żeby aż go so­bie za­no­to­wać. Na trze­ciej kar­tecz­ce za­pi­sa­no: „Mat­ki bio­lo­gicz­ne” i po­ni­żej trzy na­zwi­ska. Czy­żby Strau­bo­wie sta­ra­li się o ad­op­cję? Ser­ce za­bi­ło mi moc­niej.

Odło­ży­łam kar­tecz­ki na miej­sce i usia­dłam za biur­kiem Frit­za. U nie­go sys­tem no­ta­tek nie był tak upo­rząd­ko­wa­ny jak u Ame­lii, ale z jego pi­sma mo­żna było zde­cy­do­wa­nie wi­ęcej od­czy­tać. Prze­czy­ta­łam kie­dyś kil­ka ksi­ążek na te­mat cha­rak­te­ru pi­sma i prze­te­sto­wa­łam tę wie­dzę, po­rów­nu­jąc pi­smo zna­jo­mych z ich ce­cha­mi i za­cho­wa­niem. Wąska gór­na pętla w li­te­rze „L” Frit­za sy­gna­li­zo­wa­ła na­pi­ęcie, praw­do­po­dob­nie w jego ma­łże­ństwie. Za­pew­ne był roz­cza­ro­wa­ny, że żona nie może uro­dzić dru­gie­go dziec­ka. Nie­rów­ne krop­ki nad li­te­ra­mi „i” wska­zy­wa­ły na buj­ną wy­obra­źnię. Na myśl o Frit­zu po­czu­łam mro­wie­nie na ca­łym cie­le.

O wpół do je­de­na­stej we­szłam na górę, żeby zaj­rzeć do Na­ta­lie. Za­bra­łam ze sobą swój cy­fro­wy ca­non EOS. Dzi­ęki po­świa­cie wpa­da­jącej do środ­ka z ła­zien­ki i sza­fy zo­ba­czy­łam dość wy­ra­źnie jej twarz, jesz­cze za­nim mój wzrok przy­zwy­cza­ił się do ciem­no­ści. Spa­ła głębo­kim snem, ści­ska­jąc w ob­jęciach plu­szo­we­go jed­no­ro­żca. Pod­ci­ągnęłam wy­żej cien­ki ba­we­łnia­ny koc, któ­rym była przy­kry­ta, i usia­dłam na brze­gu łó­żka, żeby po­pa­trzeć na nią z bli­ska. Zbli­ży­łam pal­ce do jej ust i po­czu­łam cie­pło od­de­chu.

Kie­dy spo­glądam na ko­goś przez wi­zjer w apa­ra­cie, je­stem w sta­nie zo­ba­czyć, co kry­je się pod po­wierzch­nią. Przyj­rza­łam się uwa­żnie śpi­ącej Na­ta­lie i pstryk­nęłam jej kil­ka zdjęć – może kie­dyś przy­da­dzą się na pre­zent dla Strau­bów, zo­ba­czy­my. Klat­ka pier­sio­wa dziew­czyn­ki fa­lo­wa­ła ryt­micz­nie i pra­wie nie­do­strze­gal­nie. Twarz była szczu­pła i de­li­kat­na, po­dob­nie jak cia­ło. Przy­po­mi­na­ła mi mnie w jej wie­ku. Też ucie­ka­ła w świat fan­ta­zji. Dzie­ci o buj­nej wy­obra­źni zwy­kle od cze­goś się izo­lu­ją, przed czy­mś się bro­nią. Inne nie mają jej wca­le, bo nie jest im po­trzeb­na.

Kie­dy by­łam mała, wy­my­śli­łam so­bie za­ba­wę w po­szu­ki­wa­nie ide­al­nych ro­dzi­ców. Miesz­ka­łam w par­ku Di­sneya, więc mia­łam w czym wy­bie­rać. W ko­ńcu zde­cy­do­wa­łam się na olśnie­wa­jącej uro­dy mat­kę i dys­tyn­go­wa­ne­go ojca, któ­rych na­zwa­łam Isa­bel i Pe­ter. Isa­bel wy­gląda­ła jak tan­cer­ka ba­le­to­wa, o nie­ska­zi­tel­nej ce­rze w ko­lo­rze ko­ści sło­nio­wej, smu­kłej szyi i drob­nych sto­pach. Pe­ter miał wło­sy przy­pró­szo­ne si­wi­zną i duże ja­sne oczy. Ich dzie­ciom, rzecz ja­sna, nie bra­ko­wa­ło za­ba­wek, la­lek, na­kle­jek, su­kie­nek i in­nych rze­czy, o któ­rych za­wsze ma­rzy­łam. Przez kil­ka na­stęp­nych lat, kie­dy tyl­ko czu­łam się gor­sza lub mia­łam chan­drę, wy­obra­ża­łam so­bie, że je­stem ich cór­ką. Z cza­sem za­po­mnia­łam, jak Isa­bel i Pe­ter wy­gląda­ją i mó­wią, wy­star­cza­ła mi sama ich wi­zja i świa­do­mo­ść, że są kom­plet­nym prze­ci­wie­ństwem mo­ich bez­na­dziej­nych ro­dzi­ców. Za­nim mat­ka sko­ńczy­ła trzy­dziest­kę, jej twarz po­marsz­czy­ła się od dłu­gich go­dzin spędzo­nych w sło­ńcu Flo­ry­dy.

– Masz zbyt gład­ką cerę – ma­wia­ła do mnie. – Idź so­bie, nie mogę na cie­bie pa­trzeć.

Wspo­mnie­nia do­zna­nych krzywd często po­zo­sta­ją w uśpie­niu i czło­wiek jest prze­ko­na­ny, że so­bie z nimi po­ra­dził. Ale tak na­praw­dę drze­mią tuż pod po­wierzch­nią i bar­dzo nie­wie­le po­trze­ba, by wy­do­sta­ły się na ze­wnątrz. Spo­tka­nie ze Strau­ba­mi przy­po­mnia­ło mi o daw­nej za­ba­wie, bo za­wsze so­bie wy­obra­ża­łam, że Isa­bel i Pe­ter są z za­wo­du ar­chi­tek­ta­mi.

Usły­sza­łam od­głos otwie­ra­nia drzwi we­jścio­wych i kro­ki na dole. Mi­nu­tę pó­źniej spo­tka­łam się ze Strau­ba­mi na scho­dach w holu. Po dro­dze odło­ży­łam na ław­kę fu­te­rał z apa­ra­tem, bo czu­łam, że nie by­li­by za­do­wo­le­ni z fak­tu, iż fo­to­gra­fu­ję ich dom. Wie­lu lu­dzi nie zda­je so­bie spra­wy, że uży­wam apa­ra­tu, by ana­li­zo­wać ota­cza­jący mnie świat. Jest dla mnie jak dru­ga para oczu.

Fritz miał moc­no za­czer­wie­nio­ną twarz i czuć było od nie­go al­ko­hol. Ame­lia po­tknęła się na scho­dach i pra­wie wpa­dła w moje ob­jęcia. Mu­sia­ła nie­daw­no po­pra­wiać szmin­kę, ale zro­bi­ła to tak nie­udol­nie, że zo­sta­wi­ła śla­dy do­oko­ła warg jak u klau­na, a na­wet na zębach. Resz­ta jej ma­ki­ja­żu ca­łkiem się sta­rła.

– Del­to Dawn, po­wiedz mi, co to za kwiat – wy­śpie­wa­ła na całe gar­dło pierw­szy wers pio­sen­ki Ta­nyi Tuc­ker. – Czy to może zwi­ędła róża z daw­nych lat?*

*W oryg.: Del­ta Dawn, what’s that flo­wer you have on/ Co­uld it be a fa­ded rose from days gone by? – frag­ment pio­sen­ki Del­ta Dawn z 1972 roku (sł. i muz. Alex Ha­rvey, Lar­ry Col­lins); jej naj­słyn­niej­szą wy­ko­naw­czy­nią była Ta­nya Tuc­ker (przyp. red.).

Gdzieś w od­da­li roz­le­gło się przy­tłu­mio­ne bi­cie dzwo­nów. Co za zbieg oko­licz­no­ści, że Ame­lia zna­ła aku­rat tę pio­sen­kę i po­tra­fi­ła ją za­śpie­wać! To był znak, że łączy nas ja­kaś więź. Mat­ka dała mi na imię Del­ta, co w po­łącze­niu z na­szym na­zwi­skiem – Dawn – mia­ło sta­no­wić hołd dla Ta­nyi Tuc­ker. Nie by­łam z tego po­wo­du szczęśli­wa, ale nic nie mo­głam zro­bić. Kie­dy Ame­lia za­częła śpie­wać, od­nio­słam wra­że­nie, że to wszyst­ko poj­mu­je. Ro­zu­mia­ła mnie i ak­cep­to­wa­ła.

– Ame­lii wy­da­je się, że po­tra­fi śpie­wać – stwier­dził Fritz. – Wiel­ka szko­da, że nie do­ra­sta­ła w Na­shvil­le, tyl­ko w Pit­ts­bur­ghu.

Jego uwa­ga mia­ła być dow­cip­na, ale za­brzmia­ła nie­co zło­śli­wie. Ame­lia nie za­re­ago­wa­ła, jak­by w ogó­le go nie sły­sza­ła. Si­ęgnęła do to­reb­ki i wy­jęła z niej czte­ry świe­że i gład­kie dwu­dzie­sto­do­la­rów­ki.

Nie spo­dzie­wa­łam się, że będzie mi chcia­ła za­pła­cić. By­łam prze­ko­na­na, że ro­bię im tyl­ko przy­słu­gę.

– Nie, nie trze­ba…

Czu­jąc pod most­kiem zna­jo­me pul­so­wa­nie, spoj­rza­łam w oczy Ame­lii i zo­ba­czy­łam w nich au­ten­tycz­ną, nie­uda­wa­ną sym­pa­tię. Nie trak­to­wa­ła mnie z góry.

– Del­to! – za­wo­ła­ła, wci­ska­jąc mi bank­no­ty do ręki. – La Di­vi­na!

ROZ­DZIAŁ 3

Głos dzwo­nów po­wo­li ci­chł w od­da­li, gdy wra­ca­łam po­ci­ągiem do swo­je­go miesz­ka­nia w Crown He­ights, a kie­dy wcho­dzi­łam do środ­ka, nie było go już wca­le sły­chać. Przy drzwiach po­wi­ta­ła mnie Eli­za, kot­ka rasy bir­ma­ńskiej w ko­lo­rze szam­pa­na. Za­bra­łam ją ze schro­ni­ska w Or­lan­do dzie­si­ęć lat temu, tuż przed prze­pro­wadz­ką do No­we­go Jor­ku. Od­zna­cza­ła się wy­jąt­ko­wą in­te­li­gen­cją, wra­żli­wo­ścią i świet­nie zna­ła się na lu­dziach. Uwa­ża­łam ją za swo­ją naj­bli­ższą przy­ja­ció­łkę. Okrąży­ła sa­lon, wsko­czy­ła na opar­cie ka­na­py i prze­spa­ce­ro­wa­ła się po nim jak akro­bat­ka po li­nie, a po­tem ze­sko­czy­ła z po­wro­tem na podło­gę. Od­wie­si­łam płaszcz do sza­fy i odło­ży­łam sprzęt fo­to­gra­ficz­ny na swo­je miej­sce. Po­tem na­pe­łni­łam su­chą kar­mą ce­ra­micz­ną mi­skę Eli­zy pod­pi­sa­ną jej imie­niem i po­sta­wi­łam na podło­dze w kuch­ni. Kie­dy ja­dła, od­ku­rzy­łam mio­te­łką re­gał na ksi­ążki, sto­lik ka­wo­wy, nie­wiel­ki stół ja­dal­ny, ni­skie sto­li­ki i bla­ty w kuch­ni.

Okna miesz­ka­nia wy­cho­dzi­ły na pó­łnoc, na we­wnętrz­ne po­dwó­rze. Z sa­lo­nu mo­głam doj­rzeć skra­wek nie­ba. Po­dwó­rze było pra­wie w ca­ło­ści wy­be­to­no­wa­ne, nie li­cząc kil­ku po­sa­dzo­nych do­oko­ła krze­wów i kwia­tów; sto­su­nek me­trów kwa­dra­to­wych zie­le­ni do be­to­nu był dra­ma­tycz­nie ni­ski. Po­wo­ła­no na­wet ko­mi­tet, któ­ry miał za za­da­nie to zmie­nić, ale ża­den ze skąp­ców z na­sze­go bu­dyn­ku nie za­mie­rzał tra­cić na ta­kie rze­czy pie­ni­ędzy.

.

.

.

...(fragment)...

Całość dostępna w wersji pełnej.

SPIS TRE­ŚCI

Roz­dział 1

Roz­dział 2

Roz­dział 3

Roz­dział 4

Roz­dział 5

Roz­dział 6

Roz­dział 7

Roz­dział 8

Roz­dział 9

Roz­dział 10

Roz­dział 11

Roz­dział 12

Roz­dział 13

Roz­dział 14

Roz­dział 15

Roz­dział 16

Roz­dział 17

Roz­dział 18

Roz­dział 19

Po­dzi­ęko­wa­nia