Fantastyczne opowieści wigilijne -  - ebook

Fantastyczne opowieści wigilijne ebook

3,7

Opis

Od drogi do Betlejem po drogę ku gwiazdom. Od zaułków warszawskiej Pragi po dziwne obyczaje na odległych planetach. Od cichej nocy po inwazję obcych. Od Świętego Mikołaja po Dziadka Mroza. Od fantasy po cyberpunk i od science fiction po horror.

Fantastyczne opowieści wigilijne to antologia świątecznych opowiadań najlepszych zagranicznych i polskich autorów fantastyki. Wśród nich między innymi Orson Scott Card, Joe Haldeman, Connie Willis, Łukasz Orbitowski, Mirosława Sędzikowska i Krzysztof Kochański.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 356

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (82 oceny)
18
33
21
9
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Janicka_Marta

Z braku laku…

Fantastyka to nie jest mój ulubiony gatunek i ye opowiadania też niezbyt przypadły mi do gustu
00
Ineczka86

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawy zbiór opowiadań. Jedne trochę gorsze, inne lepsze, ale podobało mi się, że w obrębie tego jednego zbioru mamy do czynienia z różnymi podgatunkami.
00

Popularność




Wybór Piotr Gociek Fantastyczne opowieści wigilijne ISBN Copyright © for this edition by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., 2020All rights reserved Nota wydawnicza znajduje się na końcu książki. Redakcja Grażyna Kurkowska, Magdalena Wójcik Ilustracja, projekt okładki i stron tytułowych Maciek Wolański Opracowanie graficzne i techniczne Barbara i Przemysław Kida Wydanie I w tej edycji Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

O swetrach, prezentach i orzechach — tytułem wstępu

Fantastyka zrosła się w moim umyśle (i w moim sercu) ze świętami od czasu, gdy w pewien wigilijny wieczór po wieczerzy, siedząc wśród ciszy i śniegu (cisza w pokoju, śnieg za oknem, tak — miewaliśmy wtedy bardzo śnieżne święta), przeczytałem pierwsze zdania Władcy pierścieni. Wybłagałem ten prezent u rodziców i wcale nie było łatwo go zdobyć. W owych czasach (wczesne lata 80.) trylogia Tolkiena była wydawniczym rarytasem kupowanym za ciężkie pieniądze na aukcjach w klubach miłośników fantastyki albo na targowiskach. Ale od czegóż ma się zaprzyjaźnionych antykwariuszy! Po latach lektura Tolkiena stała się jednym z moich świątecznych rytuałów, który przetrwał do dziś. W odróżnieniu od obyczaju rozbijania czterech orzechów, by sprawdzić, co ich wnętrze — zdrowe lub zgniłe — zwiastuje mi na cztery kolejne kwartały nadchodzącego roku.

Pierwszym świątecznym opowiadaniem science fiction, które przeczytałem, była Wojna pod choinką Gene’a Wolfe’a, zamieszczona w grudniowym numerze „Fantastyki” w roku 1985. Był to, jak się okazało, początek długiej miłości, która trwa do dziś. Uwielbiam świąteczne opowiadania nie tylko dlatego, że są świąteczne; przede wszystkim dlatego, że niejednokrotnie są bardzo, bardzo dobre. I częściej niż inne dotykają spraw bliskich memu sercu. Może lepiej w nich widać, że fantastyka to literatura sumienia? No i jakże często są kapitalną zabawą.

Przez wiele lat zamieszczanie w każdym grudniowym numerze opowiadania fantastycznego związanego z Wigilią, Bożym Narodzeniem oraz Świętym Mikołajem było dobrym obyczajem wielu branżowych magazynów SF, ze słynnym „Isaac Asimov’s Science Fiction Magazine” na czele (najlepsze „christmasy” z tego pisma zebrano nawet w osobnej antologii Asimov’s Christmas). Branżowych świątecznych antologii fantastycznych w języku angielskim powstało zresztą kilkanaście (różnej jakości), przy czym nie liczę zbiorów horroru, grozy, paranormalnego romansu czy wyborów szacownej klasyki, takiej od Karola Dickensa po Louisę May Alcott czy od Elizabeth Gaskell po L. Franka Bauma. Prócz tego istnieje całe morze świątecznych opowiadań, które swój żywot zaczęły i zakończyły w zamykających ten czy inny rok zeszytach pism „Analog”, „Aboriginal Science Fiction”, „Interzone”, „Magazine Of Fantasy & Science Fiction”, popularnonaukowego „Omni” — długo by wymieniać. I tak, zgadliście, wśród moich licznych hobby jest także kolekcjonowanie grudniowych numerów rozmaitych literackich pism SF.

W Polsce bywało z tym różnie. W pierwszej dekadzie istnienia miesięcznika „Fantastyka” (założonego w 1982 roku), czyli w schyłkowym PRL, nadmierna radość z „katolickiego zabobonu”, jak twierdzili komuniści, nie była zbyt mile widziana. Gdy PRL zamienił się w III RP, a „Fantastyka” — w „Nową Fantastykę” (pod tym tytułem pismo ukazuje się od 1990 roku do dziś), opowiadania świąteczne zaczęły się regularnie pojawiać na jej łamach. Niektóre znajdziecie w tej antologii (teksty Davida Gerrolda i Janet Kagan). Dużo rzadziej bywało tak u konkurencji: w „Feniksie” czy w „Science Fiction” (potem przemianowanym na „Science Fiction, Fantasy i Horror”).

Ostatnimi czasy takie rodzynki przekładane są rzadko, co niezmiernie mnie smuci, ale z drugiej strony dzięki temu jest okazja, by powstawały książki takie jak ta, którą trzymacie w dłoniach. I, mam nadzieję, następne, podobne i równie ciekawe.

Wyszukując opowiadania do tej antologii, kierowałem się kilkoma czynnikami. Po pierwsze, i najbardziej oczywiste, chciałem, by były to opowiadania dobre, a nie tylko świąteczne. Takie, których popularność i znaczenie wyrastają daleko poza pole „uroczych ciekawostek z grudniowych numerów”. I tak na pewno jest, choćby jeśli chodzi o znakomite Mistrzowskie posunięcie dziadka do orzechów Janet Kagan czy Dziecko z Marsa Davida Gerrolda.

Pragnąłem też pokazać dokonania Polaków na tle zagranicznej konkurencji — myślę, że Mirosława Sędzikowska, Krzysztof Kochański, Marek Oramus i Łukasz Orbitowski spełniają to zadanie godnie. Chciałem zaprezentować różnorodność świątecznej fantastyki, przemieszałem więc science fiction (Haldeman, Kagan, Rusch, Willis), fantasy (Card oraz niżej podpisany) i horror (Orbitowski). Myślałem: trzeba przypomnieć opowiadania już w Polsce znane, lecz dziś zapomniane, a wciąż wywołujące żywsze bicie mego serca (znów: Haldeman, Kagan, ale także nasi, czyli Sędzikowska i Oramus). Uparłem się na pierwodruki, które uważam za znaczące (Card, Reed, Willis). Zależało mi na pokazaniu zupełnie nieznanego zakątka świątecznego podgatunku fantastyki, jakim jest tekst cyberpunkowca Rudy’ego Ruckera.

Wiele premier świątecznych to książki urocze, lecz jednowymiarowe, stawiające sobie wyłącznie jedno zadanie: by bezwstydnie sentymentalnymi metodami wprawić nas w dobry nastrój. Nie chciałem się do tego ograniczać. Książka jest najlepszym prezentem, lecz tylko jeśli zmusza do myślenia. Nie stroniłem więc od wzruszeń (Gerrold, Oramus, Rusch), ale znalazłem też miejsce na śmiech, czasem nieco szyderczy (Kochański), a innym razem pełen współczucia (Oramus) albo melancholijny (Sędzikowska). Jednocześnie cieszę się, że znalazło się tu także miejsce na teksty, które wytrącą nas z samozadowolenia (Card, Haldeman, Orbitowski, Rucker).

Składam w wasze ręce zestaw bożonarodzeniowych upominków z nadzieją, że zagoszczą w waszych sercach i na waszych półkach. I liczę na nieunikniony ciąg dalszy, bo jeszcze wiele wspaniałych świątecznych opowiadań fantastycznych czeka na spotkanie z polskim czytelnikiem. A ja uwielbiam je czytać. I kocham święta Bożego Narodzenia.

Nie jestem w tej miłości odosobniony, czego dowodem niech będzie taka historia. Kiedy redaktorka wydawnictwa negocjująca warunki druku z autorami skontaktowała się z jednym z nich, by podyskutować o honorarium, w odpowiedzi usłyszała: „Hm... a czy mógłbym dostać świąteczny sweter?”.

Wesołych Świąt!

Piotr Gociek

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Connie Willis

Gazetka

Z przeglądanych później prognoz pogody i gazet wynikało, że wszystko zaczęło się być może już dziewiętnastego października, ale ja zauważyłam pierwsze oznaki czegoś niezwykłego w Święto Dziękczynienia.

Byłam na kolacji u mamy (jak zwykle) i w jej staroświeckiej maszynce do mięsa mieliłam żurawinę i cząstki pomarańczy na sos żurawinowy, słuchając szwagierki Allison, która (także jak zwykle) mówiła o swojej bożonarodzeniowej gazetce.

— Jak myślisz, Nan, od którego z osiągnięć Cheyenne powinnam zacząć? — pytała, rozprowadzając ser na gałązkach selera. — Roli pierwszej śnieżynki w Dziadku do orzechów czy zaliczenia wszystkich baz w Małej Lidze Futbolu?

— Zaczęłabym od Pokojowej Nagrody Nobla — mruknęłam, zagłuszana przez odgłosy miażdżonego w maszynce jabłka.

— Po prostu brakuje miejsca na wszystkie sukcesy dziewczynek — ciągnęła, nie zwracając na mnie uwagi. — Zdaniem Mitcha gazetka powinna mieć tylko jedną stronę.

— Wszystko przez te gazetki ciotki Lydii — zauważyłam. — Osiem stron linijka pod linijką.

— Wiem — potwierdziła Allison. — W dodatku drobnym druczkiem, którego w ogóle nie da się odczytać. — W zamyśleniu machnęła łodyżką selera. — To jest myśl.

— Osiem stron linijka pod linijką?

— Nie. Ale można ustawić w komputerze mniejszą czcionkę. W ten sposób zmieściłyby się odznaki Słonecznych Skautów Dakoty. Znalazłam na tegoroczną gazetkę słodziuchny papier. Z aniołkami trzymającymi gałązki jemioły.

Świąteczne gazetki, jak chyba już wiecie, to w mojej rodzinie bardzo poważna sprawa. Wszyscy — wujkowie, dziadkowie, kuzyni w drugiej linii, moja siostra Sueann — rozsyłają kserokopie tych utworów krewnym, znajomym z pracy, dawnym kolegom i koleżankom z liceum i ludziom poznanym podczas rejsu po Karaibach (o czym napisali wyczerpująco w gazetce ubiegłorocznej). Nawet ciotka Irene, która własnoręcznie wypisuje każdą świąteczną kartkę, dołącza do nich bożonarodzeniową gazetkę.

Najgorsze są wypociny mojej kuzynki Lucille, choć konkurencja jest spora. W zeszłym roku jej gazetka zaczynała się tak:

Kolejny rok minął szybko,

A ja się pytam: „Gdzie cały czas ten zniknął?”.

Wycieczka w lutym, operacja pęcherza w czerwcu,

Za dużo rzeczy, za mało czasu, nie mam do tego nerwów.

Ale ona przynajmniej nie układa wierszy o Dakocie i sukcesach Cheyenne.

— Ja w tym roku chyba nie będę rozsyłać gazetki — oznajmiłam.

Allison znieruchomiała, trzymając w ręku nóż usmarowany serem.

— A to dlaczego?

— Bo u mnie nie ma żadnych nowin. Nie dostałam lepszej pracy. Nie spędziłam wakacji na Bahamach. Nie zdobyłam żadnych nagród. Nie mam nic do opowiedzenia.

— Nie wygłupiaj się, Nan — włączyła się mama, która weszła do pokoju z nakrytym srebrzystą folią naczyniem żaroodpornym. — Przecież masz. Co z kursem spadochronowym?

— To było w ubiegłym roku, mamo. — Zresztą poszłam tam tylko po to, żeby mieć o czym pisać w bożonarodzeniowej gazetce.

— No to opowiedz o swoim życiu towarzyskim. Poznałaś kogoś ostatnio w pracy?

Mama pyta o to w każde Święto Dziękczynienia. Tak samo jak w Boże Narodzenie, Czwartego Lipca i podczas wszystkich naszych spotkań.

— Nie ma na to szans — odparłam, zgniatając żurawinę. — Nie przyjmują nikogo nowego, bo nikt nie odchodzi. Wszyscy pracują tam od lat i nikogo się nie zwalnia. Bob Hunziger spóźnia się do pracy od ośmiu lat, a ciągle jest z nami.

— To może... Jak mu było na imię? — zaczęła Allison, układając łodyżki selera w kryształowym naczyniu. — Ten facet, który właśnie się rozwiódł? Ty go lubisz.

— Gary — powiedziałam. — Ciągle rozmyśla o swojej byłej.

— Chyba już mówiłaś, jaka z niej suka?

— Bo to prawda. Marcie Marsjanka. Wydzwania do niego dwa razy na tydzień i narzeka na ugodę rozwodową, chociaż dostała praktycznie wszystko. W zeszłym tygodniu poszło o dom. Podobno była tak roztrzęsiona z powodu rozwodu, że nie mogła się zająć spłatą hipoteki, i teraz Gary jest jej winien dwadzieścia tysięcy dolarów, bo raty się zwiększyły. On mimo wszystko ma nadzieję, że jeszcze będą razem. O mało nie zrezygnował z lotu do rodziców w Connecticut na Święto Dziękczynienia, bo ona mogłaby w tym czasie zdecydować się na powrót.

— Możesz napisać o nowym chłopaku Sueann — oświadczyła mama, nalepiając pianki na bataty. — Przyjdzie z nią dzisiaj.

To również dzieje się co roku. W Święto Dziękczynienia Sueann zawsze przyprowadza nowego faceta. W zeszłym roku poznaliśmy motocyklistę. I nie, nie chodzi mi o miłego brodacza, który w weekendy zakłada czarną koszulkę z Harleyem, a pomiędzy wypadami do Sturgis pracuje jako księgowy. Mam na myśli Hell’s Angela.

Nikt nie ma takiego pecha do mężczyzn jak moja siostra Sueann. Przed motocyklistą chodziła z członkiem jakiegoś gangu, a po aresztowaniu go przez agencję ATF z bigamistą poszukiwanym w trzech stanach.

— Jeśli ten facet będzie pluł na podłogę, to ja wychodzę — zapowiedziała Allison, przeliczając srebrne sztućce. — Znasz go? — zwróciła się do mamy.

— Nie, ale Sueann mówi, że pracował tam gdzie ty, Nan. A więc ktoś czasem stamtąd odchodzi.

Usiłowałam sobie przypomnieć typa spod ciemnej gwiazdy, który pracował w mojej firmie.

— Jak się nazywa?

— David jakiś tam — odparła mama.

Do kuchni wpadły z wrzaskiem Cheyenne i Dakota:

— Ciocia Sueann przyjechała, ciocia Sueann przyjechała! Możemy już dostać coś do jedzenia?

Allison pochyliła się nad zlewem i odsunęła zasłony, żeby wyjrzeć przez okno.

— Jak wygląda? — spytałam, prósząc cukier na sos żurawinowy.

— Krótko ostrzyżony. — W jej głosie brzmiało zaskoczenie. — Blond włosy, spodnie, biała koszula i krawat.

O nie, to pewnie neonazista. Albo ma żonę i chce się rozwieść, jak tylko dzieci skończą studia — co oznaczałoby za dwadzieścia trzy lata, bo żona znowu zaszła w ciążę.

— Przystojny? — zaciekawiłam się, wkładając łyżkę do sosu.

— Nie — odparła coraz bardziej zdziwiona Allison. — W sumie robi wrażenie całkiem zwyczajnego.

Podeszłam do okna. Pomagał Sueann wysiąść z auta. Ona też się wystroiła w wieczorową sukienkę i kapelusz z miękkiego dżinsu.

— Dobry Boże — westchnęłam. — To David Carrington. Pracował na czwartym piętrze w dziale informatycznym.

— Uganiał się za spódniczkami? — dopytywała Allison.

— Nie — odparłam, nic z tego nie rozumiejąc. — To bardzo miły facet. Kawaler, niepijący, odszedł z firmy, bo chciał studiować medycynę.

— To dlaczego nie poznałaś się z nim bliżej? — rzuciła mama.

David przywitał się z Mitchem, przybił piątki z Cheyenne i Dakotą i oświadczył mamie, że najbardziej na świecie lubi bataty z piankami.

— To na pewno seryjny morderca — szepnęłam do Allison.

— Dobrze, siadajmy — zakomenderowała mama. — Cheyenne i Dakota, wy tutaj, obok babci. David, ty przy Sueann. Sueann, zdejmij kapelusz. Wiesz, że przy stole nie wolno siedzieć w kapeluszu.

— Nie wolno siedzieć w męskim kapeluszu. — Sueann poklepała swoje dżinsowe nakrycie głowy. — W damskim można. — Usiadła. — Wiecie, że kapelusze wracają do łask? W najnowszym numerze „Cosmopolitana” zapowiadają Rok Kapelusza.

— Nic mnie to nie obchodzi — odrzekła mama. — Twój ojciec nigdy w życiu nie pozwoliłby na siedzenie w kapeluszu przy stole.

— Zdejmę go, jeśli ty wyłączysz telewizor — wypaliła zadowolona z siebie Sueann, rozkładając serwetkę.

Nastąpił impas. Mama zawsze przy posiłkach ogląda telewizję.

— Wolę, jak jest włączony, żeby wiedzieć, kiedy coś się wydarzy — uparła się.

— Na przykład co? — zagadnął Mitch. — Lądowanie kosmitów?

— Ażebyś wiedział. Dwa tygodnie temu ktoś widział UFO. Opowiadali o tym w CNN.

— Wszystko wygląda pysznie — stwierdził David. — Czy to sos żurawinowy domowej roboty? Uwielbiam go. Moja babcia taki robiła.

Na pewno jest seryjnym mordercą.

Przez pół godziny skupialiśmy się na indyku, nadzieniu, tłuczonych ziemniakach, potrawce z zielonej fasolki, zapiekance z kukurydzy, batatach z piankami, sosie żurawinowym, placku z dynią i wiadomościach CNN.

— Czy mogłabyś go chociaż przyciszyć, mamo? — spytał Mitch. — W tym hałasie nie da się w ogóle rozmawiać.

— Chcę zobaczyć prognozę pogody dla Waszyngtonu — wyjaśniła. — Dla ciebie na wieczór.

— Jedziecie dzisiaj? — zdziwiła się Sueann. — Dopiero co przyjechaliście. Nawet nie pogadałam z Cheyenne i Dakotą.

— Mitch musi już wracać — powiedziała Allison — ale ja z dziewczynkami będę tu do środy.

— Nie rozumiem, Mitch, dlaczego nie możesz zostać przynajmniej do jutra — stwierdziła mama.

— Tylko nie mówcie, że bita śmietana na cieście z dynią jest domowej roboty — odezwał się David. — Nie jadłem takiej od lat.

— Byłeś informatykiem? — spytałam. — Mamy teraz mnóstwo przestępstw cybernetycznych, prawda?

— Informatyka! — zawołała Allison. — Zapomniałam o tych wszystkich nagrodach, które Cheyenne przywiozła z obozu informatycznego. — Zwróciła się do Mitcha. — Gazetka będzie musiała mieć co najmniej dwie strony. Dziewczynki dostają po prostu za dużo nagród: dziecięcy bejsbol, szkółka pływacka, zajęcia w szkółce niedzielnej.

— Czy u was w rodzinie też rozsyła się bożonarodzeniowe gazetki? — mama spytała Davida.

Przytaknął:

— Chętnie dowiaduję się, co słychać u wszystkich.

— Widzisz? — mama zwróciła się do mnie. — Ludzie lubią dostawać gazetki na Boże Narodzenie.

— Nie mam nic przeciwko świątecznym gazetkom — zaoponowałam. — Ale moim zdaniem nie powinny być takie śmiertelnie nudne. Mary miała leczenie kanałowe, Bootsy chyba dochodzi do siebie po grzybicy, założyliśmy na domu nowe rynny. Dlaczego nie pisze się w gazetkach o czymś interesującym?

— Na przykład? — spytała Sueann.

— Nie wiem. Że aligator odgryzł komuś rękę. Na dom spadł meteoryt. Morderstwo. Coś ciekawego do poczytania.

— Prawdopodobnie dlatego, że nic takiego się nie stało — stwierdziła Sueann.

— Powinni w takim razie coś wymyślić, żebyśmy nie musieli się dowiadywać o wycieczce do Nebraski i wycięciu woreczka żółciowego.

— Ty byś tak robiła? — zawołała osłupiała Allison. — Zmyślałabyś?

— W gazetkach wszyscy zmyślają i ty wiesz o tym — mówiłam. — Popatrz, jak ciotka Laura i wuj Phil chwalą się swoimi wakacjami, akcjami giełdowymi i samochodami. Skoro już się kłamie, to lepiej pisać o czymś, co jest ciekawe dla innych.

— Można napisać bardzo dużo, niczego nie zmyślając, Nan — zganiła mnie mama. — Weź przykład z kuzynki Celii. Pisze gazetkę przez cały rok, dzień po dniu — wyjaśniła Davidowi. — Nan, mogłoby się okazać, że spotyka cię dużo nowego, gdybyś zapisywała to codziennie jak Celia. Ona zawsze ma dużo do powiedzenia.

To prawda. Jej gazetki niemal dorównywały długością tekstom ciotki Lydii. Wyglądały jak dzienniki, tyle że ona nie chodziła do gimnazjum, gdzie kolorytu dodają życiu niezapowiedziane kartkówki, pryszcze i kody do szafek w szatni. Gazetki Celii były całkiem wyprane z życia:

Środa, 1 I. Zmarzłam na kość w drodze po pocztę. Śnieg dostał się do foliowego opakowania, w którym przysyłają gazetę. Wstępniak cały mokry. Trzeba go było wysuszyć na kaloryferze. Płatki z otrębami na śniadanie. Oglądałam „Good Morning America”.

Czwartek, 2 I. Sprzątałam w szafach. Pochmurno i zimno.

— Gdybyś codziennie coś zapisywała — stwierdziła mama — zdziwiłabyś się, ile tego mogłoby się nazbierać do świąt.

Jasne. Nie musiałabym nawet zawracać sobie głowy robieniem tego dzień w dzień. Już teraz mogłabym opisać swoje życie w poniedziałek:

Poniedziałek, 28 XI. Zmarzłam na kość w drodze do pracy. Boba Hunzigera jeszcze nie ma. Penny przygotowuje świąteczne dekoracje. Solveig powiedziała mi, że dziecko na pewno będzie chłopcem. Pytała, które imię bardziej mi się podoba, Albuquerque czy Dallas. Zagadałam do Gary’ego, ale był w takim dołku, że nie chciał ze mną rozmawiać. W Święto Dziękczynienia przypominają mu się podroby byłej żony. Pochmurno i zimno.

Myliłam się. W poniedziałek padał śnieg, a Solveig zobaczyła na USG, że urodzi dziewczynkę.

— Jak ci się podoba imię Trynidad? — spytała.

Penny też nie układała dekoracji. Rozdawała karteczki z imionami osób do obdarowania przez Tajnych Świętych Mikołajów.

— Ozdób jeszcze nie ma — oznajmiła podniecona. — Zamówiłam coś specjalnego od rolnika z północy stanu.

— Czy to coś ma w sobie pióra? — spytałam. W ubiegłym roku za ozdoby robiły anioły ze skrzydłami z tysięcy kurzych piór przyklejonych do tektury. Do dzisiaj wyciągamy je z komputerów.

— Nie — obwieściła z radością. — To niespodzianka. Boże Narodzenie jest takie cudowne, prawda?

— Hunziger już jest? — spytałam, wyczesując z włosów śnieg. Kapelusze zawsze ugniatają mi fryzurę, więc ich nie zakładam.

— Żartujesz? — zdziwiła się. Podała mi karteczkę Tajnego Świętego Mikołaja. — Jest poniedziałek po Święcie Dziękczynienia. Prawdopodobnie zjawi się najwcześniej w środę.

Przyszedł Gary z uszami zaczerwienionymi od mrozu i z udręką wypisaną na twarzy. Była żona na pewno nie chciała się pogodzić.

— Cześć, Gary. — Nie czekając na odpowiedź, odwróciłam się, by powiesić płaszcz.

I nie doczekałam się odpowiedzi, ale gdy się odwróciłam z powrotem, on wciąż tam stał, wpatrzony we mnie. Dotknęłam ręką włosów i pożałowałam, że nie założyłam kapelusza.

— Możemy chwilkę porozmawiać? — zaczął i spojrzał z niepokojem na Penny.

— Jasne — odpowiedziałam, starając się nie robić sobie nadziei. Prawdopodobnie chciał zapytać o coś w związku z Mikołajem.

Pochylił się niżej nad moim biurkiem.

— Czy w Święto Dziękczynienia zdarzyło ci się coś niezwykłego?

— Moja siostra nie przyprowadziła na świąteczną kolację motocyklisty.

Machnął ręką zniecierpliwiony.

— Chodzi mi o coś szczególnego, nadzwyczajnego.

— To jest nadzwyczajne.

Pochylił się jeszcze bardziej.

— Poleciałem na Święto Dziękczynienia do rodziców, a w drodze powrotnej... Wiesz, jak to jest, ludzie zawsze mają bagaże, które nie mieszczą się w schowkach nad fotelami, a potem próbują je upchać.

— Tak — potwierdziłam, przypominając sobie bukiet druhny, który na swoje nieszczęście włożyłam kiedyś do takiego schowka.

— A w moim samolocie nikt tego nie robił. Ludzie nie nieśli toreb z uszami ani wypchanych prezentami na Boże Narodzenie. Niektórzy nie mieli nawet bagażu podręcznego. Ale to nie wszystko. Samolot miał pół godziny opóźnienia i stewardesa ogłosiła, że pasażerowie nieprzesiadający się mają zostać na swoich miejscach i zaczekać, aż wyjdą osoby, które się przesiadają. I posłuchali jej. — Gary patrzył na mnie wyczekująco.

— Może wszyscy byli już w świątecznych nastrojach.

Pokręcił głową.

— Czwórka małych dzieci przespała cały lot, a niemowlę w fotelu za mną nie kopało w oparcie.

To było niezwykłe.

— W dodatku facet siedzący obok mnie czytał Drogę człowieczą Samuela Butlera. Kiedy ostatnio widziałaś, żeby jakiś pasażer w samolocie czytał kogoś innego niż Johna Grishama albo Danielle Steele? Mówię ci, coś dziwnego się dzieje.

— Co? — spytałam zaciekawiona.

— Nie wiem. Ty na pewno niczego nie zauważyłaś?

— Nic poza moją siostrą. Ciągle chodzi z jakimiś typami, ale gość, którego przyprowadziła na Święto Dziękczynienia, był naprawdę miły. Nawet pomógł przy naczyniach.

— I niczego innego?

— Nie — odparłam, choć mocno żałowałam. Gary jeszcze nigdy nie rozmawiał ze mną tak długo na temat inny niż jego była żona.

— Może coś jest w powietrzu na lotnisku. W środę zawiozę tam szwagierkę z córkami i się rozejrzę.

Kiwnął głową.

— Nie mów o tym nikomu, dobra? — poprosił i pobiegł do księgowości.

— O czym tak szeptaliście? — spytała Penny, podchodząc do mnie.

— O jego byłej — odpowiedziałam. — Kiedy wymieniamy się prezentami?

— W każdy piątek, a potem w Wigilię.

Rozłożyłam swoją karteczkę. Dobra nasza, dostałam Hunzigera. Przy odrobinie szczęścia nie będę musiała kupować żadnego prezentu od Tajnego Świętego Mikołaja.

We wtorek dostałam bożonarodzeniową gazetkę od ciotki Laury i wuja Phila. Złoty atrament na kremowym papierze z dużymi złotymi dzwonkami w rogach. Zaczynała się od Joyeux Noël, czyli „Wesołych świąt” po francusku. „W tym roku wysyłamy gazetkę wcześniej, bo na święta jedziemy do Cannes z okazji awansu Phila na wiceprezesa i mojej nowej pracy! Tak, otwieram własną firmę — Kwiatowe Kreacje Laury — i już się sypią zamówienia! Pisali o tym w „House Beautiful” i nigdy nie zgadniecie, kto dzwonił w zeszłym tygodniu — Martha Stewart!”

Nie widziałam się z Garym. I nie zauważyłam niczego szczególnego, choć kelner, u którego zamówiłam lunch, tym razem się nie pomylił. Czego nie można powiedzieć o lunchu Tonyi (która pracuje na drugim piętrze).

— Mówiłam mu, że chcę tylko pomidora i sałatę — oznajmiła, zdejmując z kanapki pikle. — Słyszałam, że Gary wczoraj z tobą rozmawiał. Zaprosił cię gdzieś?

— Co to? — Wskazałam teczkę w jej ręku, aby zmienić temat. — Akta Harbrace?

— Nie. Chcesz pikle ode mnie? To nasz świąteczny grafik. Nigdy nie wychodź za kogoś, kto ma dzieci z poprzedniego małżeństwa. Zwłaszcza gdy sama masz dzieci z poprzedniego małżeństwa. Była żona Toma, Janine, mój były, John, i cztery pary dziadków, wszyscy chcą zobaczyć dzieci, i to koniecznie w pierwszy dzień świąt. To tak, jakby planować inwazję w Normandii.

— Przynajmniej twój mąż nie ma już hopla na punkcie swojej byłej — stwierdziłam ponuro.

— Czyli Gary nigdzie cię nie zaprosił, tak? — Tonya odgryzła kawałek kanapki, zmarszczyła czoło i wyjęła jeszcze jednego pikla. — Na pewno to zrobi. Tak, jeśli zabierzemy dzieci do rodziców Toma na czwartą w Wigilię, Janine mogłaby je odebrać o ósmej... Nie, to się nie uda. — Przełożyła kanapkę do drugiej ręki i zaczęła ścierać to, co napisała. — Janine nie odzywa się do rodziców Toma. — Westchnęła. — Przynajmniej John zachowuje zdrowy rozsądek. Zadzwonił wczoraj, aby powiedzieć, że może zaczekać na dzieciaki do Nowego Roku. Nie wiem, co w niego wstąpiło.

Kiedy wróciłam do pracy, znalazłam na biurku złożoną poranną gazetę.

Rozłożyłam ją. Pierwszy nagłówek: „Świąteczna dekoracja przed ratuszem jest już gotowa”, nie był niczym niezwykłym. Podobnie jak jutrzejszy, który będzie brzmiał: „Protesty przeciwko świątecznej dekoracji przed ratuszem”.

Ludzie z Wolności od Wiary protestują przeciwko szopce, fundamentaliści przeciwko elfom, ekolodzy przeciwko ścinaniu choinek albo wszyscy razem protestują przeciwko wszystkiemu. Tak jest co roku.

Na następnych stronach było kilka artykułów w czerwonej obwódce, a przy nich dopisek: „Widzisz, o co mi chodzi? Gary”.

Spojrzałam na zaznaczone teksty. „Spadek liczby kradzieży w sklepach przed Bożym Narodzeniem”. „Supermarkety donoszą o zmniejszeniu się liczby przypadków shopliftingu w pierwszym tygodniu przedświątecznym. Zazwyczaj częste o tej porze...”.

— Co robisz? — Penny zajrzała mi przez ramię.

Z szelestem złożyłam gazetę.

— Nic. — Wsadziłam ją do szuflady. — Czegoś potrzebujesz?

— Proszę. — Podała mi karteczkę.

— Ja już wylosowałam osobę do obdarowania.

— To dotyczy świątecznych łakoci. Ludzie po kolei przynoszą ciasto do kawy albo tartinki.

Na kartce miałam napisane: „Piątek 20 XII. Cztery tuziny ciasteczek”.

— Widziałam wczoraj, jak rozmawiasz z Garym — stwierdziła Penny. — O czym?

— O jego byłej. Jakie ciastka mam przynieść?

— Z wiórkami czekoladowymi. Wszyscy przepadają za czekoladą.

Poszła sobie, a ja wyciągnęłam gazetę i zamknęłam się z nią w pokoju Hunzigera. „Parlament przyjmuje zbilansowany budżet” — pisano w innych artykułach. „Uciekinier z więzienia zgłasza się z powrotem”. „Wzrost datków na bożonarodzeniowy bank żywności”.

Przejrzałam wszystkie i wyrzuciłam gazetę do kosza. Jednak cofnęłam się w progu, wyjęłam ją, złożyłam i zabrałam ze sobą.

Gdy wkładałam gazetę do torebki, napatoczył się Hunziger.

— Gdyby ktoś o mnie pytał, jestem w toalecie — rzucił i znowu gdzieś zniknął.

W środę po południu zawiozłam dziewczynki i Allison na lotnisko. Moja szwagierka ciągle się zastanawiała nad gazetką.

— Jak myślisz, czy jakiś zwrot powitalny jest naprawdę konieczny? — pytała, gdy stałyśmy w kolejce do odprawy bagażu. — Wiesz, coś w rodzaju: „Kochana rodzino i przyjaciele”?

— Chyba nie — odparłam nieobecna myślami. Obserwowałam ludzi w kolejce przed nami, szukając tych niecodziennych zachowań, o których mówił Gary, ale niczego takiego nie zauważyłam. Wszyscy patrzyli na zegarki i narzekali na kolejkę. Do stanowiska wzywano kolejną osobę, która po odstaniu swoich trzech kwadransów i czekaniu na tę właśnie chwilę gapiła się teraz pustym wzrokiem w przestrzeń, a jakieś pozostawione samemu sobie dziecko z uporem ściągało elastyczne gumki ze stosu przywieszek na bagaż.

— I tak będą wiedzieli, że to bożonarodzeniowa gazetka, prawda? — upewniała się Allison. — Nawet bez słów powitania na początku?

Z aniołkami trzymającymi gałązki jemioły na brzegach, co innego mogłoby to być? — pomyślałam.

— Następny! — zawołał agent prowadzący odprawę.

Mężczyzna przed nami zapomniał dokumentu ze zdjęciem, dziewczyna w kolejce do kontroli bezpieczeństwa miała na sobie ciężkie metalowe rzeczy, a w pociągu do terminalu jakaś kobieta nadepnęła mi na nogę i popatrzyła na mnie groźnie, jakby to była moja wina. Wyglądało na to, że wszyscy sympatyczni ludzie lecieli razem z Garym.

I chyba rzecz polegała właśnie na tym — jakiejś statystycznej kumulacji wszystkich uprzejmych, inteligentnych ludzi, którzy znaleźli się w jednym samolocie.

Wiedziałam, że tacy ludzie istnieją. Sueann chodziła kiedyś z aktuariuszem ubezpieczeniowym (a przy tym defraudantem, i to dlatego się z nim związała), który mówił, że zdarzenia nie rozkładają się równomiernie, bo istnieją szczyty i doliny. Gary na pewno trafił na taki szczyt.

Szkoda — myślałam sobie, taszcząc Cheyenne, która zażądała wzięcia na ręce, jak tylko wysiadłyśmy z pociągu. Gary odezwał się do mnie tylko dlatego, że uznał, iż dzieje się coś dziwnego.

— O, jest bramka pięćdziesiąt pięć — zauważyła Allison, stawiając Dakotę na ziemi i wyjmując kasety z językiem francuskim dla dziewczynek. — Gdybym pominęła „Kochaną rodzinę i przyjaciół”, zmieściłby się recital skrzypcowy Dakoty. Grała Taniec cygański.

Umieściła córki na sąsiednich krzesłach i nałożyła im słuchawki.

— Ale Mitch mówi, że to list, więc musi się odpowiednio zaczynać.

— To może napisz coś krótkiego — zaproponowałam — na przykład „Czołem”. Wtedy tekst mógłby się zacząć w tej samej linijce.

— Tylko nie „Czołem” — skrzywiła się. — Wuj Frank zaczął w ten sposób rok temu i śmiertelnie mnie wystraszył. Pomyślałam sobie, że Mitch dostał powołanie do wojska.

Ja też się zaniepokoiłam po otrzymaniu tamtej gazetki, ale przynajmniej oznaczało to chwilowy przypływ adrenaliny, czego nie można powiedzieć o innych listach wuja Franka, dotyczących problemów z prostatą i podatków od nieruchomości.

— Mogłabym chyba wpisać „Świąteczne pozdrowienia”, ale to prawie tak samo długie, jak „Kochana rodzina i przyjaciele”. Przydałoby się coś krótszego.

— To może „Cześć”?

— No, może. — Wyjęła papier i pióro i zaczęła notować. — Jak się pisze „niesamowity”?

— Osobno — rzuciłam roztargniona. Przyglądałam się ruchomym chodnikom na środku hali. Ludzie stali po prawej stronie, tak jak należy, nie po cztery osoby obok siebie, a szli po lewej. Nie tarasowali chodnika bagażami. Żadne dziecko nie biegło pod prąd, drąc się i przesuwając dłońmi po gumowej poręczy.

— Jak się pisze „bajeczny”? — spytała Allison.

— Samolot numer 2216 do Spokane jest już gotowy na przyjęcie pasażerów — ogłosiła stewardesa przy stanowisku. — Wsiadać mogą osoby podróżujące z dziećmi albo potrzebujące więcej czasu.

Jakaś pani w podeszłym wieku, z balkonikiem, wstała i ustawiła się w kolejce. Allison zdjęła dziewczynkom słuchawki i zaczęłyśmy rytualne przytulanie się i zbieranie rzeczy.

— Do zobaczenia w święta — powiedziała.

— Niech ci dobrze wyjdzie gazetka — życzyłam jej, podając Dakocie misia. — I nie przejmuj się wstępem. Nie jest potrzebny

Ruszyły korytarzem. Stałam i machałam im ręką na pożegnanie, dopóki nie zniknęły mi z oczu. Wtedy się odwróciłam.

— Mogą wsiadać pasażerowie z rzędów dwadzieścia pięć do trzydzieści trzy — oznajmiła stewardesa i wszyscy posłuchali. Nic niezwykłego — pomyślałam sobie i skierowałam się do terminalu.

— O których rzędach mówiła? — kobieta w czerwonym berecie spytała jakiegoś nastolatka.

— Dwadzieścia pięć do trzydzieści trzy — odparł.

— Ja mam miejsce w czternastym — stwierdziła kobieta i usiadła.

A ja za nią.

— Mogą wsiadać pasażerowie z rzędów piętnaście do dwadzieścia cztery — ogłosiła stewardesa, a kilkanaście osób sprawdziło dokładnie swoje bilety i odsunęło się od drzwi, cierpliwie czekając na swoją kolej. Jakaś kobieta wyjęła z torby książkę w miękkiej oprawie i zaczęła czytać Porwanego za młodu Roberta Louisa Stevensona. Dopiero po zapowiedzi: „Zapraszamy pasażerów ze wszystkich pozostałych rzędów” wszyscy stanęli w kolejce.

Niczego to nie dowodziło, tak samo jak stanie po prawej stronie ruchomego chodnika. Może ludzie zaczęli być mili dlatego, że zbliżały się święta.

Nie wygłupiaj się — upomniałam się. — Ludzie nie są milsi na święta. Są jeszcze bardziej ordynarni, nachalni i marudni niż kiedy indziej. Widziałaś ich w markecie i w kolejce na poczcie. W święta zachowują się gorzej niż w jakimkolwiek innym czasie.

— Ostatnie wezwanie pasażerów lotu numer 2216 do Spokane — stewardesa zwróciła się do pustej poczekalni. Zawołała do mnie: — Czy pani leci do Spokane?

— Nie. — Wstałam. — Tylko odprowadzałam znajomych.

— Chciałam mieć pewność, że nie przegapi pani lotu — wyjaśniła, a potem odwróciła się i zamknęła drzwi.

Skierowałam się ku ruchomemu chodnikowi i o mało nie zderzyłam się z młodym mężczyzną, który gnał w stronę bramki. Podbiegł do stanowiska i rzucił bilet.

— Przepraszam pana — powiedziała stewardesa, odsuwając się nieco od niego, jak gdyby spodziewała się wybuchu. — Pański samolot już odleciał. Strasznie mi przy...

— To nic — odparł. — Dobrze mi tak. Nie wyjechałem wystarczająco wcześnie, żeby ogarnąć parkowanie i całą resztę, to wszystko.

Stewardesa szybko wystukała coś na klawiaturze komputera.

— Obawiam się, że wolne miejsca na kolejny samolot do Spokane zostały tylko na dwudziestą trzecią pięć.

— No tak — stwierdził z uśmiechem. — Dzięki temu będę mógł nadrobić zaległości w lekturze. — Sięgnął do dyplomatki i wyjął z niej książkę w papierowej okładce. W niewoli uczuć W. Somerseta Maughama.

— No i? — spytał Gary w czwartek rano, jak tylko pojawiłam się w pracy. Już czekał przy moim biurku.

— Z całą pewnością coś się święci. — Opowiedziałam mu o ruchomych chodnikach i facecie, który spóźnił się na samolot. — Ale co?

— Gdzie moglibyśmy porozmawiać? — Rozejrzał się niespokojnie.

— W pokoju Hunzigera — zaproponowałam — ale nie wiem, czy nie ma go w pracy.

— Nie ma. — Zaprowadził mnie tam i zamknął za nami drzwi.

— Usiądź — wskazał fotel Hunzigera. — Wiem, że to zabrzmi idiotycznie, ale moim zdaniem wszyscy ci ludzie zostali opętani przez jakąś obcą inteligencję. Widziałaś Inwazję porywaczy ciał?

— Co?

— Inwazję porywaczy ciał — powtórzył. — O pasożytach z kosmosu, które przejmują ludzkie ciała i...

— Wiem, o czym to jest — przerwałam mu — ale to fantastyka naukowa. Uważasz, że gość, który się spóźnił na samolot, może być jakimś człowiekiem-strąkiem? Masz rację. — Chwyciłam klamkę u drzwi. — Naprawdę jesteś szalony.

— Tak samo mówił Donald Sutherland w Ludziach-pijawkach z Marsa. Nikt mu nie wierzył, a potem było już za późno.

Wyjął z tylnej kieszeni spodni złożoną gazetę.

— Popatrz tylko. — Pomachał mi nią przed oczami. — Liczba oszustw na kartach kredytowych spadła o dwadzieścia procent. Samobójstw o trzydzieści procent. Datki na cele charytatywne wzrosły o sześćdziesiąt procent.

— To zbiegi okoliczności. — Opowiedziałam mu o statystycznych górkach i dołkach. — Spójrz. — Wzięłam od niego gazetę i otworzyłam na pierwszej stronie. „Ludzie Przeciwko Okrucieństwu wobec Futrzaków oprotestowują miejski pokaz przedświąteczny. Grupa Obrońców Praw Zwierząt sprzeciwia się wykorzystywaniu reniferów”.

— A twoja siostra? — spytał. — Mówiłaś, że chodzi z samymi ciemnymi typami. To dlaczego nagle wybrała sobie miłego faceta, a skazaniec uciekający z więzienia sam oddaje się w ręce władz? Czemu ludzie nagle zaczynają czytać klasykę? Bo ktoś nimi kieruje.

— Kosmici? — spytałam z niedowierzaniem.

— Miał coś na głowie?

— Kto? — Zaczęłam myśleć, że Gary chyba naprawdę zwariował. Może w końcu załamał się psychicznie przez swoją okropną byłą żonę?

— Mężczyzna, który się spóźnił na samolot. Miał coś na głowie?

— Nie pamiętam. — I nagle poczułam zimno. Sueann siedziała na kolacji w Święto Dziękczynienia w kapeluszu. Nie chciała go zdjąć przy stole. A kobieta z miejscem w czternastym rzędzie nosiła beret.

— Co mają z tym wspólnego nakrycia głowy? — spytałam.

— Większość ludzi w moim samolocie miała coś na głowach. Oglądałaś Władców marionetek? Pasożyty przyczepiały się do rdzenia kręgowego i przejmowały kontrolę nad układem nerwowym. Dziś w pracy naliczyłem dziewiętnaście osób, które założyły coś na głowę. Les Sawtelle, Rodney Jones, Jim Bridgeman...

— Jim Bridgeman zawsze ma coś na głowie — wtrąciłam. — W ten sposób ukrywa łysinę. Poza tym jest programistą. Wszyscy informatycy chodzą w czapkach bejsbolowych.

— DeeDee Crawford — ciągnął. — Vera McDermott, Janet Hall...

— Kobiece kapelusze podobno wracają do łask — oświadczyłam.

— George Frazelli, cały dział dokumentacji...

— Na pewno da się to jakoś logicznie wytłumaczyć. Ostatnio było tu bardzo zimno. Pewnie jakaś usterka ogrzewania.

— Termostat został przykręcony do dziesięciu stopni — powiedział — co też dziwi. Tak samo jest na wszystkich innych piętrach.

— To na pewno sprawka zarządu. Wiesz, że bez przerwy szukają oszczędności...

— Dają świąteczną premię. I zwolnili Hunzigera.

— Zwolnili Hunzigera? Przecież oni nikogo nie zwalniają.

— Dzisiaj. Dlatego wiedziałem, że nie będzie go w pokoju.

— Naprawdę go zwolnili?

— I jednego z portierów. Tego pijaka. I jak to wytłumaczysz?

— Nie... nie wiem — wyjąkałam. — Ale musi istnieć inne wyjaśnienie niż to, że to sprawka obcych. Może przeszli kurs zarządzania, przejęli się duchem świąt albo terapeuci kazali im spełniać dobre uczynki. Ale to nie ludzie-pijawki. Kosmici, którzy mogliby tutaj przylecieć i opanować nasze mózgi, nie wchodzą w grę!

— Tak mówiła Dana Wynter w Inwazji porywaczy ciał. Ale to jest możliwe. Dzieje się to na naszych oczach i musimy to powstrzymać, zanim zawładną wszystkimi i zdrowi zostaniemy tylko my. Oni...

Ktoś zapukał do drzwi.

— Przepraszam, że przeszkadzam, Gary — w drzwiach stanęła Carol Zaliski — ale masz pilny telefon. Dzwoni twoja była.

— Idę. — Popatrzył na mnie. — Pomyśl o tym, co ci mówiłem, dobrze? — Wyszedł.

Odprowadzałam go wzrokiem, marszcząc brwi.

— O co chodzi? — spytała Carol, wchodząc do pokoju. Na głowie miała czapkę z białego futra.

— Zastanawiał się, co kupić osobie, którą wylosował na Mikołaja.

W piątek Gary’ego nie było.

— Rano musiał jechać porozmawiać z byłą — opowiadała mi przy obiedzie Tonya, zdejmując z kanapki pikle. — Wraca po południu. Marcie domaga się zwrotu kosztów terapii. Chodzi do psychiatry i twierdzi, że odbiło jej przez Gary’ego i dlatego to on powinien płacić za jej prozac. Dlaczego Gary ma ciągle hopla na jej punkcie?

— Nie wiem — odpowiedziałam, ściągając z burgera musztardę.

— Carol Zaliski mówi, że wczoraj rozmawialiście w pokoju Hunzigera. O czym? Zaprosił cię gdzieś, Nan?

— Tonya, czy Gary rozmawiał z tobą po Święcie Dziękczynienia? Pytał, czy zauważyłaś coś niezwykłego?

— Dopytywał o jakieś cudaczne albo nienormalne zachowania u mnie w rodzinie. Ale moja rodzina składa się z samych cudaków. Nie uwierzysz, jak ci powiem, że rodzice Toma się rozwodzą, co oznacza pięć zestawów dziadków. Dlaczego nie mogli z tym poczekać chociaż do świąt? Cały mój grafik jest do wyrzucenia.

Ugryzła kanapkę.

— Jestem pewna, że Gary cię gdzieś zaprosi. Pewnie zbiera się jeszcze na odwagę.

Jeśli tak, to nigdy nie słyszałam o dziwniejszym sposobie na podryw. Kosmici schowani pod kapeluszami!

Muszę jednak przyznać, że dużo ludzi chodziło z nakrytymi głowami. Prawie wszyscy faceci z analizy danych założyli bejsbolówki, Jerrilyn Wells wełnianą czapkę, a sekretarka pani Jacobson w czymś białym z welonem wyglądała tak, jakby wybierała się na ślub. Przecież Sueann mówiła, że mamy Rok Kapelusza.

Sueann, która chodziła wyłącznie z żigolakami i mafiosami. Ale jak zadajesz się z tyloma facetami, wcześniej czy później musisz trafić na kogoś miłego.

I nie dostrzegałam żadnych śladów opętania przez kosmitów wśród stenotypistek, które poprosiłam o zrobienie jakichś kopii.

— Jesteśmy zajęte — burknęłaPaula Grandy. — Nie wiesz, że idą święta?

Wróciłam do swojego biurka w lepszym humorze. Stało tam ogromne naczynie z szyszek, pełne lizaków i czekoladowych cukierków w czerwonych i zielonych papierkach.

— Czy to świąteczna dekoracja? — spytałam Penny.

— Nie. Jest jeszcze niegotowa. To tylko taki drobiazg na poprawę nastroju. Zrobiłam dla wszystkich.

Humor jeszcze bardziej mi się poprawił. Odsunęłam naczynie i zabrałam się do listów. Zielona koperta od Allison i Mitcha. Najwidoczniej Allison puściła gazetkę zaraz po wyjściu z samolotu. Ciekawe, czy zrezygnowała z powitania, czy z nagrody za postępy w grze na pianinie dla Dakoty — zastanawiałam się, rozcinając kopertę.

„Kochana Nan. — Tekst zaczynał się kilka wierszy pod szlaczkiem z aniołków i jemioły. — U nas niewiele nowego. Wszystko w porządku, tylko Mitch boi się redukcji, a ja z niczym nie zdążam. Dziewczynki rosną jak chwasty i radzą sobie w szkole, chociaż Cheyenne ma trochę kłopotów z czytaniem, a Dakota wciąż się moczy. Doszliśmy z Mitchem do wniosku, że za dużo od nich wymagamy i postaramy się nie obciążać ich za dużą ilością zajęć, by mogły być normalnymi, zwyczajnymi dziećmi”.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki