Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
HISZPANIA. ZŁOTY WIEK.
W pewnym zaniedbanym domu skromna pomywaczka skrywa niezwykły talent – dar tworzenia małych cudów. Gdy pracodawczyni odkrywa sekret swojej służącej, zmusza Luzię do wykorzystania go, by zdobyć uznanie na królewskim dworze.
Zdeterminowana, by zapewnić sobie lepszą przyszłość, Luzia wkracza do świata żądnych władzy arystokratów, zdesperowanych królów i przebiegłych oszustów, w którym granica między magią, nauką a mistyfikacją zaciera się coraz bardziej. W obliczu płonących stosów inkwizycji musi wykorzystać cały swój spryt i determinację, by zdobyć sławę i ukryć prawdę o swoim pochodzeniu. Jednak jej przetrwanie może mieć wysoką cenę – zwłaszcza gdy zmuszona jest zaufać osławionemu Guillénowi Santángelowi, którego własne sekrety mogą doprowadzić do zguby ich oboje.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 441
Rok wydania: 2025
Tytuł oryginału: The Familiar
Copyright © 2024 by Leigh Bardugo. All rights reserved.
Copyright © for the Polish translation by Klaudia Wyrwińska, 2025
Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2025
Redaktorka inicjująca: Paulina Surniak
Redaktorka prowadząca: Zuzanna Sołtysiak
Marketing i promocja: Aleksandra Wróblewska
Redakcja: Patryk Białczak
Korekta: Anna Zientek, Daria Latzke
Projekt typograficzny, skład i łamanie: Justyna Nowaczyk
Oryginalny projekt okładki: © Donna Sinisgalli Noetzel
Fotografie:
© Alex Stemmer | Shutterstock
© Bridgeman Images
Adaptacja okładki i strony tytułowe: Magda Bloch
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
eISBN 978-83-68479-21-8
CZWARTA STRONA
Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel.: 61 853-99-10
www.czwartastrona.pl
Mojej rodzinie – nawróconym, wygnańcom oraz duchom.
A mi familia – conversos, exiliados, y fantasmas.
A mi famiya – konvertidos, surgunlis, i fantazmas.
ROZDZIAŁ 1
Gdyby chleb się nie przypalił, byłaby to zupełnie inna historia. Gdyby syn kucharki poprzedniego wieczoru nie wrócił później, gdyby kucharka nie wiedziała, że kręcił się koło tej dramatopisarki, gdyby nie leżała bezsennie, martwiąc się o jego nieśmiertelną duszę, rozpaczając nad przyszłością potencjalnych wnucząt, gdyby nie była tak zmęczona i rozkojarzona, to chleb by się nie przypalił, a nieszczęścia, jakie po tym nastąpiły, mogłyby wydarzyć się w innym domu niż Casa Ordoño, na innej ulicy niż Calle de Dos Santos.
Gdyby rano Don Marius pochylił się i przed wyjściem do pracy pocałował żonę w policzek, to byłaby o wiele szczęśliwsza historia. Gdyby nazwał ją „najdroższą”, „gołębicą”, „pięknością”, gdyby zauważył lazuryt w jej uszach albo kwiaty, które ustawiła w korytarzu, gdyby Don Marius nie zignorował swojej żony, by jechać do stajni Hernán Saravia, żeby podziwiać konie, na które go nie stać, może wtedy Doña Valentina nie udałaby się do kuchni, a cała tragedia, która po tym nastąpiła, trafiłaby do ścieków, a tamtędy spłynęła aż do morza. Wtedy nikt nie musiałby doznać żadnych cierpień, poza pełną miską smętnych małży.
Doña Valentina została wychowana przez dwójkę zimnych, roztargnionych rodziców, którzy nie czuli w stosunku do niej nic poza lekkim rozczarowaniem przeciętną urodą i szczerym zwątpieniem, że trafi na dobrą partię. Nie trafiła. Don Marius Ordoño posiadał kurczący się majątek, ziemie pełne drzew oliwnych, które nie kwitły, a także niemały, acz skromny dom przy jednej z lepszych ulic w Madrycie. Był najlepszym kandydatem, na jakiego mogła liczyć Valentina z jej nijakim posagiem i jeszcze bardziej nijaką urodą. Jeśli chodziło o Mariusa, był raz żonaty, z rudowłosą dziedziczką, która weszła przed powóz i została stratowana przez konie zaledwie kilka dni po ślubie, zostawiając go bez dzieci i ani jednej monety z majątku jej rodziców.
W dniu ślubu Valentina miała na sobie welon ze złotej koronki i grzebienie z kości słoniowej wpięte we włosy. Don Marius, patrząc na ich odbicie w lustrze ustawionym pod ścianą w pokoju dziennym, był zaskoczony przypływem pożądania, jakie go ogarnęło, być może na widok spojrzenia jego małżonki – pełnego nadziei, która prawdopodobnie pojawiła się w jej oczach, gdy ujrzała samą siebie w stroju ślubnym. Choć bardziej prawdopodobne było, że poruszenie wywołały wiśnie moczone w brandy, którymi objadał się przez cały poranek, napychając sobie nimi policzki, by potem je powoli jeść, zamiast rozmawiać ze swoim teściem. Tamtej nocy rzucił się w szale namiętności na swoją żonę, szepcząc jej do ucha poezję, udało mu się jednak wykonać zaledwie kilka niezręcznych pchnięć, nim dopadły go zawroty głowy i zwymiotował napęczniałe, na wpół przeżute wiśnie na ręcznie haftowaną przez Valentinę pościel.
W nadchodzących miesiącach i latach Valentina niemal z nostalgią wspominała tamtą noc, ponieważ podsycany wiśniami zapał Mariusa był jedynym przejawem namiętności, a nawet zainteresowania, jakie jej kiedykolwiek okazał. I choć prawdą było, że trafiła z jednego pozbawionego miłości domu do drugiego, nie oznaczało to jeszcze, że nie odczuwała braku tego uczucia. Doña Valentina nie potrafiła nazwać tej tęsknoty i nie miała pojęcia, jak ją ukoić, dlatego wypełniała swoje dni, drażniąc nieliczną służbę ciągłym poprawianiem i istnieniem w stanie niesłabnącego niezadowolenia.
Właśnie to było powodem, dla którego pojawiła się tego ranka w kuchni – i to nie raz, a dwa razy.
Kucharka stała się bardziej nieprzewidywalna, odkąd dowiedziała się o obsesji syna na punkcie dramatopisarki Quiterii Escárcegi, dlatego Doña Valentina pilnowała, by każdego ranka sprawdzać służbę. Tego dnia, gdy schodziła po schodach, czując, jak wokół niej robi się gorąco, powitał ją charakterystyczny zapach spalonego chleba. Niemal zasłabła z zachwytu, że będzie miała na co narzekać.
Ale nie zastała tam kucharki.
Valentina zamierzała zostać, pocić się od ciepła bijącego z pieca, jej gniew narastał, aż zaczął wrzeć, co mogło dodać doskonałości długiej tyradzie, w której miała sprzeciwiać się marnotrawstwu, zaniedbaniu oraz wyrazić niezadowolenie z charakteru kucharki. Wtedy jednak rozległo się pukanie do drzwi, a Valentina wiedziała, że może to być ktoś, kto chce porozmawiać o oliwkach jej męża. Ktoś mógł też przyjść z zaproszeniem – było to mało prawdopodobne, ale sama nadzieja wystarczyła, by kobieta ruszyła się z miejsca. W Casa Ordoño nie było nikogo, kto mógłby za nią otworzyć te drzwi. Jej mąż dał wyraźnie do zrozumienia, że nie stać ich na dodatkową służbę i że ma szczęście, że zatrudniają kucharkę i pomywaczkę, które pomagają jej w domu. Nie pozostało jej nic innego, jak darować sobie wściekłość i wrócić na górę, ocierając po drodze wilgotną od potu twarz rękawem.
Gdy po raz kolejny schodziła po schodach, w rękawie trzymając list od ojca, usłyszała, jak kucharka paplała coś do kucającej pomywaczki, która pachniała wilgocią i ciągle potykała się o własne nogi ze wzrokiem wbitym w podłogę.
– Águedo – powiedziała Valentina, wpadając do kuchni, jej głos wibrował od sprawiedliwości porządnej nagany. – Czy zechciałabyś powiedzieć, dlaczego uważasz za stosowne marnowanie fortuny mego męża, a także mojego czasu, po raz kolejny paląc chleb?
Kucharka patrzyła na nią z przygnębieniem, jej ponure oczy były zaczerwienione od płakania nad głupim synem, po czym przeniosła wzrok na stojący na środku kuchni stół, gdzie czekał chleb na czarnej patelni.
Jeszcze zanim Valentina tam spojrzała, poczuła, jak zalewa ją gorąco – nieuchronność upokorzenia dopadła ją niczym gwałtowna burza. Chleb leżał na żelaznym łożu niczym złota poduszeczka, świeży, w kolorze złotego brązu, dobrze wypieczony.
Doña Valentina chciała sprawdzić bochen, dźgnąć go palcem i nazwać go kłamcą. Widziała ten sam chleb zaledwie kilka minut temu, czarny i zniszczony, ze skórką zapadniętą od zbyt wysokiej temperatury. Wiedziała, po prostu wiedziała, że to nie jest drugi bochenek, świeżo wyjęty z pieca, ponieważ rozpoznawała żelazną patelnię z lekko wgniecionym bokiem.
To niemożliwe. Wyszłam stąd na kilka minut. To jakaś sztuczka, pomyślała Valentina. Ta głupia kucharka i głupia pomywaczka próbują mnie sprowokować, wywołać reakcję i zrobić ze mnie głupią. Nie zamierzała dawać im tej satysfakcji.
– Wcześniej paliłaś już chleb – powiedziała lekkim tonem – i nie wątpię, że zrobisz to ponownie. Dopilnuj, by obiad pojawił się na stole na czas.
– Czy Don Marius wróci do domu, by się posilić, señora?
Valentina rozważała spoliczkowanie próżnej gęby kucharki.
– Nie sądzę – odpowiedziała pogodnie. – Ale odwiedzą mnie dwie przyjaciółki. Co przygotowujesz?
– Wieprzowinę, señora. Zgodnie z pani poleceniem.
– Nie – poprawiła ją Valentina. – Na dzisiaj chciałam przepiórkę. Wieprzowina ma być na jutro.
Kucharka patrzyła na nią, spojrzenie miała surowe.
– Oczywiście, señora.
Valentina bardzo dobrze wiedziała, że na dzisiaj poprosiła o wieprzowinę. Posiłki planowała na cały tydzień z góry, jak zawsze. Ale kucharka musiała zapamiętać, że to był jej dom i nigdy nie pozwoli się ośmieszać.
Po wyjściu Doñy Valentiny Luzia oskubała przepiórkę, słuchając kucharki mamroczącej coś ze złością, gdy odstawiała duszoną wieprzowinę, czemu towarzyszyło trzaskanie garów. Robiła z tego aferę, a przecież wieprzowina mogła poczekać do jutra, mimo małych trudności. To zachowanie Doñy Valentiny wpłynęło negatywnie na już i tak paskudny nastrój Águedy. Luzia była niemal wdzięczna. Wściekła Águeda była lepszą kompanką niż smutna Águeda.
Nie zmieniało to faktu, że nieszczęście Doñy Valentiny skażało wszystko dookoła, i za każdym razem, gdy pojawiała się w kuchni, Luzia obawiała się, że zgorzkniałość jej pani zepsuje mleko albo sprawi, że warzywa zgniją. Ciotka dawno temu ostrzegła ją, że niektórzy ludzie pojawiali się otoczeni nieszczęściem, i opowiedziała jej przy tym historię Marty de San Carlos, która, porzucona przez kochanka, poszła na spacer zielonymi ścieżkami przy Alkazar i szlochała tak długo i mocno, że wkrótce dołączyły do niej ptaki. Przez lata każdego, kto wszedł do ogrodów i usłyszał śpiew ptaków, ogarniał smutek. Tak przynajmniej mówiła ciotka Luzii.
Gdy Luzia zobaczyła przypalony chleb, nie myślała długo, tylko uniosła nad nim rękę i zaśpiewała słowa, których nauczyła ją ciotka. Aboltar cazal, aboltar mazal. „Zmiana otoczenia, zmiana przeznaczenia”. Śpiewała je bardzo cicho. Nie były w pełni hiszpańskie, tak jak Luzia nie była w pełni Hiszpanką. Ale Doña Valentina nigdy nie przyjęłaby jej pod swój dach, nawet do ciemnej, parnej kuchni bez okien, gdyby wyczuła w niej choć krztę Żydówki.
Luzia wiedziała, że powinna być ostrożna, ale trudno było nie skorzystać z łatwego rozwiązania, gdy wszystko inne było takie trudne. Każdej nocy spała na podłodze w spiżarni, na płachcie ze szmat, które ze sobą zszyła, a za poduszkę służył jej wór mąki. Budziła się przed świtem i wychodziła do chłodnej alejki, gdzie załatwiała potrzeby, po czym wracała rozpalić ogień. Następnie udawała się na Plaza del Arrabal, by nabrać wody z fontanny, i spotykała tam inne pomywaczki, praczki i żony, z którymi wymieniała uprzejmości. Po napełnieniu wiader i ustawieniu ich stabilnie na ramionach wracała na Calle de Dos Santos. Nastawiała wodę, wybierała robaki z prosa, po czym przygotowywała chleb, jeśli Águeda jeszcze nie zdążyła się tym zająć.
Zadaniem kucharki było również chodzenie na targ, ale odkąd jej syn zakochał się w uroczej dramatopisarce, to Luzia zabierała worek z pieniędzmi i udawała się tam, by znaleźć najkorzystniejszą cenowo jagnięcinę, główki czosnku oraz orzechy laskowe. Nie miała talentu do targowania się, dlatego czasami w drodze powrotnej do Casa Ordoño, gdy znajdowała się sama na pustej ulicy, potrząsała koszykiem i śpiewała Onde iras, amigos toparas – „Gdziekolwiek pójdziesz, obyś odnalazł przyjaciół” – a w miejscu sześciu jajek pojawiał się ich tuzin.
Gdy matka Luzii jeszcze żyła, ostrzegała ją, że pragnie zbyt wiele, i zarzekała się, że to dlatego, że córka przyszła na świat w chwili śmierci trzeciej żony króla. Gdy królowa umarła, jej dwórki rzuciły się na zamkowe mury, a ich szloch słyszało całe
miasto. Nie należało opłakiwać zmarłych, mówiono, że zaprzecza to cudowi zmartwychwstania. Ale śmierć królowej była czymś zupełnie innym. Miasto powinno opłakiwać jej odejście, a kondukt pogrzebowy był widowiskiem dorównującym jedynie śmierci jej pasierba, Carlosa, który odszedł z tego świata wcześniej tego samego roku. Pierwszy płacz Luzii, który towarzyszył jej przyjściu na świat, zmieszał się ze szlochami wszystkich madrileño po utracie ich królowej.
– To cię zdezorientowało – powiedziała Blanca. – Myślałaś, że płaczą ze względu na ciebie, i przez to masz zbyt duże ambicje.
Raz, choć ciotka przestrzegała ją przed takimi rzeczami, Luzia spróbowała tej samej pieśni przyjaźni, tyle że z monetami. Woreczek zatrząsł się nieznacznie, ale gdy sięgnęła do niego, coś ją ugryzło. Ze środka wylazł tuzin miedzianych pająków, które zaraz potem się rozpierzchły. Musiała śpiewać nad serem, kapustą i migdałami, by odrobić stracone pieniądze, a Águeda mimo to nazwała ją głupią i bezużyteczną, kiedy zobaczyła ubogą zawartość koszyka. Właśnie do tego doprowadzały ambicje.
Ciotka Hualit tylko się zaśmiała, gdy Luzia opowiedziała jej tę historię.
– Gdyby odrobina magii mogła uczynić nas bogatymi, twoja matka umarłaby w pałacu pełnym książek, a ja nie musiałabym się pieprzyć, by skończyć w tym pięknym domu. Masz szczęście, że tylko ugryzł cię pająk.
Ciotka nauczyła ją słów wyczytanych z listów napisanych w krajach zza oceanu, ale melodia zawsze płynęła z Luzii. Piosenki po prostu przychodziły jej do głowy, nuty wybrzmiewały przyjemnym buczeniem na języku – dzięki temu podwajała ilość cukru, gdy nie starczało pieniędzy, rozpalała ogień w wygaszonym palenisku, naprawiała chleb, gdy jego skórka zbyt mocno się spaliła. W ten sposób unikała drobnych katastrof, a dzięki temu długie, pełne pracy dni stawały się bardziej znośne.
Nie mogła wiedzieć, że Doña Valentina była już tego ranka w kuchni ani że widziała spalony chleb na patelni. Bo choć Luzia urodziła się z pewnymi talentami, przewidywanie nie było jednym z nich. Nie miała skłonności do wizji i transów. Nie widziała przyszłości w rozsypanej soli. Gdyby tak było, pozostawiłaby chleb nietknięty, bo o wiele łatwiej byłoby znieść dyskomfort związany z gniewem Doñy Valentiny niż niebezpieczeństwo płynące z jej zainteresowania.
ROZDZIAŁ 2
Valentina nie miała prywatnej służącej, więc każdej nocy to pomywaczka pomagała jej się rozebrać, gasiła świece, przecierała okna i szczelnie je zamykała, a także ustawiała pod łóżkami nocniki. Zwykle Valentina była w stanie ignorować dziewczynę. Wystarczająco dobrze pracowała, wyglądała odpowiednio nijako w swoim burym stroju z lnu i wełny, dzięki czemu nie przyciągała uwagi. Był to jeden z powodów, dla których w ogóle ją zatrudniła, choć szczerze powiedziawszy, nie miała zbyt wielkiego wyboru. Pensje, jakie mogła zaoferować, były niskie, a przy tak małej liczbie personelu praca była naprawdę wymagająca.
Jednak tej nocy, gdy dziewczyna rozpinała suknię Valentiny i otrzepywała ją z kurzu, Valentina zapytała:
– Jak ci na imię? – Musiała już wcześniej poznać imię pomywaczki, ale używała go zbyt rzadko, by zapadło jej w pamięć.
– Luzia, señora – odpowiedziała dziewczyna, nie przerywając pracy.
– Czy masz jakiegoś zalotnika?
Luzia pokręciła głową.
– Nie, señora.
– Szkoda.
Valentina spodziewała się wymamrotanego „tak, señora”. Jednak Luzia, składając suknię, powiedziała:
– W życiu kobiety są gorsze rzeczy niż samotność.
W domu matki byłam szczęśliwsza. Ta myśl pojawiła się w głowie Valentiny nieproszona, żal był nagły i przytłaczający. Ale oczywiście nie było większego wstydu niż niezamężna córka, nie było nic bardziej bezużytecznego niż kobieta bez męża i dzieci. Czy ta dziewczyna była szczęśliwa? Valentina rozmyślała nad tym, a pytanie rozwijało się na jej języku. Zęby stuknęły o siebie, gdy zamknęła usta. Jakie to miało znaczenie, czy służąca była szczęśliwa, jeśli dobrze wykonywała swoją pracę?
– Ty i kucharka myślałyście, że będziecie mogły się pośmiać dzisiaj moim kosztem, prawda?
– Nie, señora.
– Wiem, co widziałam, Luzio.
Teraz dziewczyna podniosła wzrok, a Valentiną wstrząsnęło to, że jej oczy były ciemnobrązowe, niemal czarne.
– Co pani widziała, señora? – zapytała, a jej spojrzenie było niczym śliski rzeczny kamień.
Valentina poczuła się niepewnie na myśl o tym, że znajdowała się z nią sam na sam w pokoju, była świadoma panującej w domu ciszy, własnej słabości. Poczuła się, jakby otworzyła szafę i znalazła w niej wilka.
– Nic – odpowiedziała z trudem, zawstydzona lekkim załamaniem w jej głosie. – Nic nie widziałam. – Wstała i przeszła przez pokój, a pewność powróciła do niej, gdy tylko oddaliła się od pomywaczki. – Twoje spojrzenie jest bardzo bezczelne.
– Przepraszam, señora – powiedziała Luzia, znowu wbijając spojrzenie w podłogę.
– Idź – nakazała Valentina. Miała nadzieję, że machnięcie ręką wyglądało tak niedbale, jak tego chciała.
Gdy Luzia opuściła pokój, Valentina zaryglowała za nią drzwi.
Luzia nie spała całą noc, a następnego dnia nie ryzykowała. Czekała, aż woda sama się zagotuje, nie wyśpiewała ani jednego słowa, by przyspieszyć proces. Zebrała drewno, by rozpalić ogień, nie wymawiając ani sylaby, by uczynić je lżejszym. Nie zaczerpnęła ani jednego swobodnego oddechu, dopóki nie popędziła ulicą do San Ginés. Doña Valentina obserwowała ją uważnie od incydentu z chlebem. Nie rozglądała się za magią – Valentina myślała, że Luzia i kucharka chciały jej zrobić jakiegoś psikusa.
Ale na ulicę nie mogła za nią pójść. Żadna kobieta o jej statusie nie wyszłaby z domu bez męża, ojca albo księdza. Luzia słyszała o bogatych damach, które łamały kości, a nawet o jednej, która umarła, bo za bardzo wychyliła się przez okno, rozglądając się za czymś nowym. Czasami grała sama ze sobą w grę, gdy była zmęczona albo gdy bolały ją plecy: Czy wolałaby siedzieć cały dzień na poduszce i haftować, ale widzieć tylko to, co można było dostrzec przez okno? Czy wolałaby raz jeszcze iść do studni? Gdy wiadra były puste, nie miała problemu z odpowiedzią. Co innego, gdy były pełne.
Kiedy mijała dom, czuła na sobie spojrzenie wyglądającej przez okno Doñy Valentiny, ale Luzia nie obejrzała się w jej stronę i poszła najszybciej, jak była w stanie, do San Ginés – każdy zakręt i zakurzona ulica były znajome, kolejne kilometry znikały pod jej stopami.
Ciotka Luzii powiedziała, że każdego dnia musi być widziana w kościele. Ale gdy weszła między ciemne nawy, to myślała o swojej matce, zakopanej gdzieś pod nią. W San Ginés nieustannie kogoś chowano, kamienie podnoszono i przekładano, a ciała wciąż były przesuwane tak, by zrobić więcej miejsca.
Blanca Cotado zmarła w szpitalu dla ubogich, jej ciało przemierzało ulice wraz z innymi nieżyjącymi, by duchowni mogli zebrać jałmużnę na mszę w imię zmarłych. Luzia miała wtedy dziesięć lat i do dziś pamiętała instrukcje matki, a prawdziwe modlitwy, które miała odmawiać, odbijały się echem w jej głowie. To była gra, w którą razem grały, gdy mówiły jedno, a myślały drugie, przekazując sobie fragmenty hebrajskiego niczym wyszczerbione talerze. Luzia nie wiedziała, czy Bóg ją słyszał, gdy modliła się w chłodnym cieniu San Ginés, ani czy rozumiał język, którym się posługiwała. Czasami ją to martwiło, ale dziś trapiło ją coś innego.
Wyszła niespiesznie drzwiami po wschodniej stronie, które prowadziły do sąsiadującego ogrodu, gdzie znajdował się posąg karmiącej Błogosławionej Dziewicy. „Mogła mieć na imię Ruth”, powiedział jej ojciec. „Albo Esther”. Jednak jej matka pochodziła z rodu uczonych mężczyzn i wyszeptała tylko: „Te posągi nie są tu dla nas”.Nogi poniosły Luzię boczną uliczką prowadzącą do Plaza de Las Descalzas, a stamtąd do ceglanego domu z winoroślą wyrytą na drzwiach. Luzia pojawiała się tam raz na kilka tygodni, choć gdyby mogła, przychodziłaby codziennie. Zawsze miała w koszyku materiały, by móc udawać, że przynosi je jednej ze służących Hualit. Wszystko to na wypadek, gdyby ktoś zaczął zadawać pytania. Ale nikt nigdy nie zwrócił na to uwagi. Luzia wiedziała, jak pozostać niewidzialną.
Raz widziała sponsora Hualit, Víctora de Paredesa, gdy opuszczał dom jej ciotki. Od stóp do głów okrywał go czarny aksamit, a wsiadał do jeszcze czarniejszego wozu, jakby znikał w studni cienia, fragmencie nocy, który nie chciał ustąpić popołudniowemu słońcu. By uniknąć jakichkolwiek pytań, minęła drzwi do domu Hualit, udając, że idzie gdzieś indziej, ale nie zdołała się powstrzymać i zajrzała do środka powozu. Dostrzegła buty de Paredesa i siedzącego naprzeciwko, wciśniętego w kąt szczupłego, wyglądającego na chorego młodzieńca o gładkiej i lśniącej skórze, włosach w odcieniu bieli gołębiego brzucha oraz oczach błyszczących niczym muszle ostryg. Gdy napotkała jego spojrzenie, odniosła dziwne wrażenie, jakby unosiła się w powietrzu, dlatego przyspieszyła. Zawróciła dopiero w momencie, gdy była pewna, że powóz odjechał. Wciąż trwała zima , więc zaskoczyło ją, gdy zobaczyła, że migdałowce widoczne ponad murami na ulicy, przy której mieszkała ciotka, są w pełnym rozkwicie, a ich gałęzie gęsto porastają drżące białe kwiaty.
Dziś nie było kwiatów, przed domem nie stał powóz, a ciotka Hualit osobiście otworzyła drzwi i zaprosiła ją do środka z uśmiechem.
Sztywne koronki i czarny aksamit były teraz modne, więc Hualit nosiła je zawsze, gdy wychodziła z domu i stawała się Cataliną de Castro de Oro, kochanką Víctora de Paredesa. Jednak w domu, na eleganckim dziedzińcu z bulgoczącą fontanną, miała na sobie szaty z kolorowego jedwabiu, a jej ciemne włosy wiły się na ramionach i pachniały melisą.
Luzia wiedziała, że wszystko to było dla efektu. Mężczyzna pokroju Víctora de Paredesa miał słabość do egzotyki, a Hualit była bardziej egzotyczna niż aframon madagaskarski przypływający do kraju na jego statkach. Statki de Paredesa nigdy nie tonęły, bez względu na to, jak wzburzone było morze, a w całej stolicy szeptano, że to znak łaski Bożej.
Ale na tym dziedzińcu głosił, że Catalina de Castro de Oro była jego talizmanem szczęścia, a Luzia często się zastanawiała, czy Hualit rzuciła na niego jakiś czar, bo jej los był tak bardzo z nim powiązany.
– Coś jest nie tak – powiedziała Hualit, gdy tylko zamknęła za nimi drzwi. Chwyciła Luzię za brodę i wpatrywała się w twarz siostrzenicy, a jej palce były niczym żelazne szczypce.
– Jak mnie puścisz, to rozwiążę tę tajemnicę za ciebie.
Hualit prychnęła.
– Brzmisz na rozzłoszczoną, lecz czuję bijący od ciebie strach.
Gestem wskazała Luzii niską kanapę stojącą w kącie, artystycznie przyozdobioną haftowanymi poduszkami. Nie był to w pełni styl mauretański, jednak całość prezentowała się wystarczająco dekadencko, by de Paredes czuł posmak tego, co zakazane. W dodatku pasowało to do Hualit. Była atrakcyjna i biła od niej miękkość, miała miodową skórę i błyszczące oczy. Luzia często żałowała, że nie urodziła się z choć odrobiną urody swojej ciotki, ale Hualit zawsze cmokała w odpowiedzi i mówiła: „Nie jesteś wystarczająco mądra do piękna, Luzio. Zmarnowałabyś ją jak fortunę, co do ostatniej monety”.
Służąca Hualit, Ana, postawiła na niskim stoliku wino oraz talerz oliwek i daktyli, po czym poklepała lekko Luzię po ramieniu, jakby ta była jej ulubionym zwierzątkiem. Była jedyną służącą pracującą dla ciotki, tęgą, ze srebrzystymi włosami splecionymi w trzy warkocze opadające na plecy. Uwielbiała grać w karty i żuć nasiona anyżu, a co najważniejsze, nie plotkowała.
– Skąd wiesz, że możesz jej ufać? – zapytała Luzia, gdy służąca się oddaliła.
– Miała tysiące okazji, by mnie zdradzić, ale nigdy z żadnej nie skorzystała. Jeśli czeka, to równie dobrze może umrzeć, zanim wykorzysta swoją szansę. – Hualit nalała wina do jadeitowych kieliszków i dodała: – Dlaczego pytasz po tak długim czasie? I dlaczego wyglądasz na zmartwioną? Masz między brwiami zagłębienie tak głębokie, jakbyś dostała szpadlem w czoło.
– Pozwól mi zostać – powiedziała Luzia, choć w ogóle nie miała takiego zamiaru. Zaczęła się jesień, a liście winorośli oplatające kolumny dziedzińca przybrały jaskrawopomarańczowy kolor, miejscami opadały, odsłaniając skręcone łodygi, bo owoce już dawno zostały zebrane. – Nie zniosę powrotu do tego domu.
Już samo lękanie się Doñy Valentiny i odczuwanie wobec niej nienawiści było wystarczająco trudne, lecz litowanie się nad nią, dostrzeganie jej samotności, gdy przy oknie wyczekiwała męża, było nie do zniesienia.
– Twój ojciec nigdy by mi nie wybaczył, gdybym zrujnowała twą cnotę.
Luzia się skrzywiła.
– Opuszczę Casa Ordoño ze zniszczonymi plecami, zdeformowanymi kolanami i rękami szorstkimi jak piasek, ale przynajmniej moja cenna cnota pozostanie nienaruszona.
Hualit tylko się zaśmiała.
– Właśnie tak.
Luzia miała ochotę rozbić jadeitowy kieliszek o kafelki. Ale wino smakowało za dobrze, a te pół godziny spędzone na jedzeniu daktyli i słuchaniu opowieści Hualit z dworu było zbyt cenne. Gdy matka Luzii zmarła, a w ich już chwiejnym życiu doszło do trzęsienia ziemi, miała nadzieję, że Hualit pozwoli jej pracować w swoim domu, jednak umysł jej ojca wciąż był na tyle sprawny, by tego zabronił. „Jeśli zaczniesz pracować w domu grzesznicy, to będzie oznaczać koniec twojej cnoty. Nigdy nie znajdziesz męża i nie będziesz miała własnego domu”.
Luzia naprawdę nie wiedziała, jak miała dla siebie kogoś znaleźć, skoro cały czas harowała w Casa Ordoño i spełniała żądania Doñy Valentiny. Gdy wyruszała na targ, patrzyła na twarze wszystkich młodych mężczyzn… tych starych też. Ale stała się zbyt dobra w pozostawaniu niewidoczną. Przechodziła niezauważona obok rzeźników, handlarzy rybami oraz rolników. Mając dobrze ponad dwadzieścia lat, nigdy nie miała adoratora, nawet się nie całowała, z wyjątkiem pijaka, który chwycił ją na rynku i próbował przycisnąć do niej zarośniętą twarz, zanim kopnęła go w goleń.
Słyszała i widziała wystarczająco: mężczyzn i kobiety na kolanach w wąskich alejkach, z podwiniętymi spódnicami i opuszczonymi spodniami; zakryte piękności w powozach na Prado, wytworne damy i dziwki, których w ciemności nie dało się rozróżnić; rozmowy odbywające się na targowisku. „Co czyni kobietę dobrą?”, zapytał ksiądz grupę artystów, którzy byli w drodze do klubu dyskusyjnego. „Umiejętność posługiwania się igłą”, powiedział młody aktor, grając przed tłumem. „Talent do konwersowania”, kontynuował. „Albo umiejętność trzymania kutasa w sobie i ściskania go tak mocno, aż mężczyzna ujrzy Boga!”, dodał głośno, a tłum ryknął śmiechem, na co ksiądz zaczął krzyczeć, że wszyscy spłoną w piekle.
Kiedy ojciec Dona Mariusa zachorował, Luzia została zabrana do domu starca, by pomóc go kąpać. Zaprowadzili ją do jego sypialni, a ona stała tam z plecami przyciśniętymi do drzwi, w ręce trzymając miskę z wodą, mydło i ręcznik, szepcząc każdą znaną jej modlitwę, pewna, że pozostawili ją samą z martwym człowiekiem. Obserwowała go, aż zobaczyła, że jego wąska klatka piersiowa unosi się i opada. Gdy próbowała go jednak umyć, złapał ją za rękę i położył na swoim kutasie. Czuła, jakby trzymała w dłoni mysz, miękką i pulsującą. Don był silny, ale ona wolną ręką zakryła mu nos i usta, aż ją puścił. Trzymała dłoń przyciśniętą do jego twarzy, aż zacząć wytrzeszczać zaropiałe oczy.
– Skończę cię teraz kąpać, Don Estebanie, a ty nie będziesz się przez cały ten czas ruszał. W przeciwnym razie złamię ci twój żałosny korzonek u nasady.
Po tych słowach był bardzo spokojny. Wydawał się niemal zadowolony.
To by było na tyle, jeśli chodziło o jej doświadczenia z męskimi ciałami.
– Musi chodzić o coś jeszcze – powiedziała, po czym odstawiła wino i zamknęła oczy. – Po co uczyć mnie czytać, skoro mam żyć bez książek? Po co uczyć mnie łaciny, skoro papuga ma więcej okazji, by jej używać?
– Tylko Bóg wie, co jest nam pisane – powiedziała Hualit. – A teraz zjedz daktyla. Są dobre na żołądek i użalanie się nad sobą.
ROZDZIAŁ 3
Gdy pomywaczka poszła do kościoła, Doña Valentina wyjęła swój mały srebrny widelec. Suknia, którą miała na kolanach, nie była jej ulubioną. Ale jedną z trzech posiadanych. Nowe kroje były proste i niczym się nie wyróżniały. Ich zadaniem było podkreślenie wąskiej talii – którą wciąż miała, bo nigdy nie rodziła. Miały też być ozdobione sznurami pereł i klejnotami – a tych nie posiadała. Użyła dwóch zębów, żeby chwycić za nić, i pociągnęła, tworząc rozdarcie wzdłuż szwu. Coś, co łatwo naprawić, gdyby się pomyliła.
Valentina tak naprawdę nie wiedziała, dlaczego to zrobiła, ale nie potrafiła przestać myśleć o chlebie, wyrazie twarzy kucharki i pomywaczce odsuwającej się dyskretnie od stołu. Jeśli to był żart, nie wyglądały na rozbawione. Kucharka jak zawsze zdawała się obrażona i rozkojarzona. Jednak ta druga, Luzia… na jej twarzy widać było przerażenie.
Valentina słyszała, jak na dworze mówiło się o cudach i iluzjach. Lucrecia de León śniła o przyszłości, zhańbiony prorok Piedrola zarzekał się, że rozmawia z aniołami, a Mendozowie mieli zatrudniać mędrca, który potrafił poruszać obiektami siłą umysłu. Oczywiście Valentina nigdy nie widziała żadnej z tych rzeczy na własne oczy. Nigdy nie dostała zaproszenia do La Casilli, a co dopiero do Alkazar, i nigdy go nie dostanie. Chyba że…
To „chyba że” cuchnęło desperacją, a gdy pochylona nad szwem sukni go niszczyła, przypominając przy tym ptaka skubiącego robaki, było jej niemal niedobrze z obrzydzenia do samej siebie. Wstyd był żyjącą w niej istotą, powłóczącą nogami, popychającą ją do przodu, sprawiającą, że dopuszczała się najgorszego.
Gdy tylko Luzia wróciła z kościoła, Valentina zeszła do kuchni. Krzyknęła na kucharkę i powiedziała, że w ryżu są ryjkowce, po czym rozsypała go po podłodze, żeby pomywaczka musiała wszystko zamieść na kolanach, by nie przeoczyć nawet ziarna. Zażądała przygotowania wody na kąpiel, mimo że kąpała się dzień wcześniej, a gdy ta rozlała się trochę po podłodze, spoliczkowała Luzię tak mocno, że dziewczyna aż się zatoczyła.
Valentina z trudem oddychała, była przerażona, jakby nagle puściły jej nerwy, jakby zwariowała. W takim stanie była zdolna do wszystkiego.
– Przynieś mi moją suknię – warknęła. – Tylko się pospiesz.
Niemal się spodziewała, że wyrosną jej kły i szpony. W oknie obserwowała swoje blade oblicze i prawie zapomniała, by patrzeć na Luzię, która właśnie wyjmowała ze skrzyni czarny aksamit. Zobaczyła rozdarcie, zawahała się. Widziała, jak dziewczyna podniosła wzrok, by się upewnić, że Valentina stała tyłem do niej, po czym do jej uszu dotarło bardzo ciche, ledwo słyszalne nucenie.
Luzia strzepnęła suknię i zaniosła ją swej pani. Valentinie drżały ręce, gdy ją od niej brała.
Rozdarcie zniknęło.
Luzia wiedziała, że popełniła ogromny błąd, gdy tylko spojrzała Doñie Valentinie w oczy. Była w nich dzikość, niepewność wzburzonych niebieskich wód.
Stała ze swą panią w ciszy sypialni, obie trzymały w rękach czarną suknię, jakby chciały ją poskładać, odłożyć i zapomnieć o niej.
– Przyjdziesz dziś na kolację – powiedziała Valentina. Oblizała pozbawione koloru usta. – Gdy zaserwujemy owoce, pokażesz, co potrafisz.
Luzii nie przyszła do głowy żadna odpowiedź poza:
– Nie mogę.
– Zrobisz to – syknęła. – Musisz.
– Nie wiem, co pani chce, bym zrobiła.
Valentina chwyciła ją za nadgarstek.
– Skończ z tym – syknęła. – Naprawiałaś moje suknie. I spalony chleb. Zrobisz to albo jeszcze dzisiaj wyrzucę cię na bruk. Pomyśl, co to będzie oznaczać, gdy zostaniesz samotną kobietą, bez zajęcia, bez ochrony. Pomyśl, zanim odmówisz mi ponownie.
Luzia nie była w stanie myśleć, nie potrafiła pojąć tego, co się w tej chwili działo. Nie mogła spełnić żądania Valentiny. Magia nie miała znaczenia, była odrobiną zabawy, sztuczką dla oczu, a w rękach biednej, pobożnej chrześcijanki nie stanowiła zagrożenia. Ale gdyby ktoś przyjrzał się zbyt dokładnie, co by zobaczył? Gdyby ktoś postanowił sprawdzić pochodzenie Luzii, gdyby zapytał, kim byli jej rodzice, dziadkowie? Rodzina ojca pochodziła z Portugalii. Może to utrudniłoby prześledzenie jej przeszłości. Ale co z tymi ze strony matki? Wszyscy byli martwi i pochowani albo spaleni, a jednak dla niej stanowili zagrożenie, jakby stali na ulicy i modlili się w głos. Powiedz, że jesteś prostą dziewczyną, głupią dziewczyną, która nauczyła się kilku magicznych słów, która tylko się bawiła. A gdyby Doña Valentina zażądała informacji o tym, gdzie się tego nauczyła? Co wtedy by powiedziała?
Valentina musiała dostrzec rezygnację w jej spojrzeniu, bo puściła nadgarstek Luzii i łagodnie poklepała ją po dłoni.
– Zanim do nas dołączysz, załóż czysty fartuch. I nie garb się tak, jakbyś czekała na kolejny cios.
Luzia wróciła do swoich obowiązków, ale przez cały czas miała wrażenie, jakby była w transie. Pomogła kucharce przygotować sałatki i ugniotła kruszonkę, po czym cienko pokroiła ozór wołowy. Napełniła małe miski lawendą i ciepłą wodą, by goście mieli w czym obmyć ręce. Ciotka Hualit uwielbiała opisywać uczty w domach swoich bogatych przyjaciół, gdzie serwowano dziesiątki dań, a błazny i tancerze występowali między posiłkami. Ale zapiekanka rybna, ozory wołowe i sałatki to był szczyt możliwości rodziny Ordoñów. Luzia zaniosła zapiekanki na górę i ustawiła je na masywnym stole pod ścianą w jadalni. Valentina miała podać jedzenie.
Po schodach, ze schodów. Kolejne posiłki dobiegały końca, jeden po drugim, szybciej niż powinny, co wskazywało na problemy z utrzymaniem konwersacji, a to mogło oznaczać, że wieczór nie zakończy się sukcesem. Luzia ułożyła ozór na talerzu, wlała sos do sosjerki, a przez cały ten czas słyszała, jak kucharka mruczy pod nosem „Escarcega, Escarcega, Escarcega”,jakby samo nazwisko dramatopisarki było przekleństwem.
Pomyślała o tym, co Valentina powiedziała na temat jej postury, i wyprostowała się, ale trudno było wyzbyć się chodu pomywaczki, gdy tak ciężko pracowała, by go udoskonalić. Robiła wszystko, co w jej mocy, by pozostać niewidzialną. Niezauważoną. Chciała jedynie pobiec do Hualit, ale wtedy musiałaby przyznać, jaka była głupia. „Co ja zrobiłam?”, pytała samą siebie raz za razem. „Co mogę teraz zrobić?”
Odpowiedź brzmiała oczywiście „nic”. Po prostu nie uda jej się nic zrobić. Stanie u szczytu stołu, będzie wyglądać głupio, może coś na siebie wyleje. Poczuje się upokorzona, Doña Valentina również. Może wyrzuci Luzię na ulicę, a może okaże łaskę, a może nie będzie w stanie znaleźć kolejnej dziewczyny w tak beznadziejnym położeniu, by była skłonna zaakceptować żałosną pensję. Może goście pójdą do domu, zanim zostaną podane owoce. Luzia popatrzyła na gruszki, czerwone i obrzmiałe od wina, ułożone na ślicznym naczyniu. Nasłuchiwała z nadzieją, że rozlegnie się skrzypienie krzeseł, gdy ludzie zaczną wstawać od stołu, po czym otworzą się drzwi i goście się pożegnają. Niestety usłyszała jedynie głos Doñy Valentiny, który dotarł na dół niczym wijący się dym.
– Luzio.
Kucharka się zaśmiała, gdy zobaczyła, że Luzia zawiązuje w pasie czysty fartuch.
– Zakładasz swój najlepszy strój?
– Słyszałam, że Quiteria Escárcega ma dwóch kochanków i pozwala, by brali ją jednocześnie – powiedziała Luzia i rozkoszowała się chwilową, złośliwą satysfakcją na widok opadającej szczęki kucharki. Podniosła gruszki ułożone na srebrnym naczyniu.
Pójdę do ciotki Hualit, pomyślała, wspinając się po schodach. Pójdę do Toledo i zacznę nowe życie. Tam stałaby się żebraczką, jak jej ojciec. Tyle że nawet ta praca nie była bezpieczna dla kobiety.
– Luzia poda kolejne danie – oznajmiła Doña Valentina, gdy ta pojawiła się w jadalni z gruszkami.
Świeczki paliły się na kredensie, stole jadalnianym, półce nad kominkiem. Tego oczekiwało się w domu szlachcica, ale Luzia wiedziała, że przez najbliższe tygodnie będą jeść chleb i sardynki, by wyrównać koszty. Don Marius siedział przygarbiony u szczytu stołu, ponury i znudzony.
Luzia przeszła powoli po jadalni, niezręcznie trzymała naczynie z gruszkami w zgięciu łokcia, w drugiej ręce zaś nieporęczną łyżkę, świadoma ciszy, braku rozmowy i śmiechu. Czuła na sobie spojrzenie Valentiny, podczas gdy goście ją ignorowali – tego wieczoru była ich tylko dwójka: Don Gustavo oraz jego obwieszona biżuterią żona.
Gdy w końcu Luzia zdjęła ostatnią gruszkę z naczynia, odwróciła się na pięcie, a kiedy ruszyła do drzwi, potknęła się o własne stopy.
– Luzio! – powiedziała ostrym głosem Valentina.
Służąca znieruchomiała ze srebrnym naczyniem w ręce.
– Czy coś jest z nią nie tak? – wyszeptała kobieta, sznury pereł na jej szyi migotały niczym światło na wodzie.
– Odstaw naczynie i podejdź tu – powiedziała Valentina, głos miała wysoki i pogodny. – Luzia ma nam coś do pokazania, zabawi trochę naszych gości.
Po tych słowach druga kobieta się pochyliła.
– Śpiewa? Uwielbiam villancico. Rano słychać śpiewy na targu.
Don Marius poruszył się na krześle.
Doña Valentina wyjęła z kieszeni spaloną bułkę i położyła ją na stole. Wyglądała tak, jakby ktoś rzucił kamieniem przez okno, a ten wylądował pośród cennych szklanych kielichów i staromodnych metalowych tac na jedzenie.
Śmiech Don Mariusa zabrzmiał nieprzyjemnie.
– Zwariowałaś?
– Czy to jakaś sztuczka? – zapytał Don Gustavo, przeciągając ręką po brodzie. – Spotkałem w Kordobie dziewczynę, która potrafiła zmieścić całą pomarańczę w ustach.
Doña Valentina zacisnęła usta na ten komentarz, bo tylko na tyle mogła sobie pozwolić.
– Luzio – popędziła.
Jakaś nierozsądna część Luzii chciała sięgnąć po bułkę, naprawić ją, sprawić, by raz jeszcze stała się czymś jadalnym, ale stała nieruchomo z rękami zwieszonymi po bokach. Czy Valentina poczeka do rana, czy już teraz wyrzuci ją na ulicę? Gdyby to zrobiła, czy Hualit przyjęłaby ją pod swój dach? Nic nie rób, powiedziała sobie. Bądź niczym. Gdyby bardzo tego chciała, może zdołałaby powoli wtopić się w kamienne ściany.
– I co teraz? – powiedział Don Gustavo.
– Co teraz? – powtórzył Don Marius.
Doña Valentina wyciągnęła rękę i mocno ją uszczypnęła. Ale Luzia ani drgnęła.
– Po prostu odeślij ją do kuchni – powiedział Don Marius. – Jest późno.
– Nie aż tak późno – zaprotestowała Valentina.
Luzia nie podnosiła wzroku znad blatu stołu, gdzie leżała spalona bułka, ale słyszała nieszczęście w głosie Valentiny. Przyjęcie nie powinno skończyć się tak wcześnie. Jeśli tak się działo, winę ponosili gospodarze, a jeśli wieści się rozejdą, będzie napływać mniej zaproszeń i mniej osób będzie przyjmować zaproszenia od nich. To by oznaczało, że Valentina przesiadywałaby samotnie w oknie i jadała posiłki jedynie z Donem Mariusem. Ale to nie był problem, który powinna rozwiązywać Luzia.
Don Gustavo westchnął ciężko i odsunął się od stołu.
– Czas, byśmy…
– Luzia ma nam coś do pokazania – nalegała Valentina.
– Co jest z tobą nie tak? – warknął Don Marius. – To wielki wstyd dla mnie i tego domu.
– Chciałam tylko…
– Nie ma większego ciężaru niż głupia żona. Ogromnie cię przepraszam, Don Gustavo, moi przyjaciele.
– Proszę – powiedziała Valentina. – Ja… Gdybyście zobaczyli…
– A ona ciągle gada.
Don Gustavo się zaśmiał.
– Jak mawiają poeci? Bóg dał kobietom piękno, by skusić mężczyznę, a mowę, by doprowadzić go do szaleństwa.
Luzia nie chciała patrzeć. Nie chciała ujrzeć błysku łez w oczach Valentiny, wrednego uśmiechu na ustach kobiety w perłach, zadowolenia na czerwonych od wina twarzach Donów Mariusa i Gustava. W ogóle nie planowała sięgnięcia po jeden z kielichów z weneckiego szkła – ślubnego prezentu, który Doña Valentina wyjmowała tylko na specjalne okazje, przejrzystego i idealnego niczym krople deszczu.
Rozbiła kielich o stół.
W pomieszczeniu zapadła cisza. Goście się w nią wpatrywali. Kobieta w perłach zasłoniła usta rękami.
Luzia czuła, jakby unosiła się w powietrze, przelatywała przez sufit, dach, prosto w nocne niebo, jakby jej ramiona utraciły kształt, wygięły się i zmieniły w skrzydła. Valentina rozpoznałaby emocję, która przepełniała krew Luzii, jej dziki i przerażający potencjał, to samo szaleńcze wyzwanie, które sprawiło, że rozsypała ryż i spoliczkowała Luzię. Nie ma nic, czego nie byłabym w stanie zrobić.
Luzia zaczęła klaskać, mocno i szybko, by zamaskować słowa pieśni, którą szeptała. Uniosła dłonie nad kawałkami zniszczonego kielicha, a te zaczęły wirować razem niczym płatki schwytane przez wiatr, unosić się z drżeniem, a chwilę później kielich znów był cały.
Goście sapnęli. Valentina westchnęła z radością.
– Dobry Boże! – wykrzyknął Don Gustavo.
– Maravilloso! – powiedziała jego żona.
Don Marius stał z szeroko rozchylonymi ustami.
Luzia widziała swoje odbicie w kielichu, zmienione, a jednak identyczne, idealne, choć zrujnowane.
Ciąg dalszy w wersji pełnej