Wrota piekieł - Leigh Bardugo - ebook + książka

Wrota piekieł ebook

Leigh Bardugo

4,4

13 osób interesuje się tą książką

Opis

Bogactwo. Władza. Morderstwo. Magia.

Alex Stern powraca do Ivy League i idzie prosto do piekła.

Znajdź bramę do podziemnego świata. Wykradnij duszę z piekła. Prosty plan, tyle że ludzie, którzy wybierają się w tego typu podróż, rzadko wracają. Jednak Galaxy Stern znana jako Alex postanowiła sobie wyrwać Darlingtona z czyśćca, nawet jeśli ma ją to kosztować jej przyszłość w Lete i na Yale.

Ponieważ zakazano im prób ratunku Alex i Dawes nie mogą liczyć na pomoc Dziewiątego Domu, dlatego zbierają grupę wątpliwych sprzymierzeńców, żeby ratować dżentelmena z Lete. Razem będą musieli pokonać labirynt tajemnych tekstów i przedziwnych przedmiotów, żeby odkryć najpilniej strzeżoną tajemnicę stowarzyszeń i przy okazji złamać wszystkie obowiązujące reguły. Kiedy członkowie katedry zaczynają umierać, Alex wie, że to nie jest przypadek. Coś śmiertelnie niebezpiecznego działa w New Haven i jeśli Alex ma przeżyć, to musi wziąć pod uwagę potwory z własnej przeszłości i ciemność, jaka narasta w obrębie murów uniwersytetu.

Bogate w fakty historyczne i typowe dla Bardugo nieoczekiwane zwroty akcji Wrota piekieł ożywiają zawiły świat magii, przemocy i aż zbyt realnych potworów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 625

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (102 oceny)
59
30
9
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
centner

Nie oderwiesz się od lektury

błagam o 3 część
20
Matt_s

Nie oderwiesz się od lektury

Genialna! Czekam już na następną część!
10
MarlenaDrozynska

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zwykle absolutnie jestem oczarowana . Historia pełna zwrotów akcjii i nietuzinkowi bohaterowie. Książka wciąga w swój świat od pierwszych stron.Ciekawa lektura dla każdego.
00
Zouie

Nie oderwiesz się od lektury

cudowna
00
aadrianaa

Dobrze spędzony czas

3.75
00

Popularność




Jeno tak żyli, bez myśli nijakiej…

Jeno tak żyli, bez myśli nija­kiej,

pókim ja ich trud­nego nie nauczył sądu

o wscho­dach i zacho­dach gwiazd na nie­bios stro­pie.

Nie koniec na tym: jam im kunszt wyna­lazł liczby,

mądrość przed­nią, i zna­ków skła­da­nie pisa­nych,

wszech spraw pamięć, Muz świę­tych macierz pra­co­witą.

Ajschy­los, Pro­me­te­usz w oko­wach inskryp­cja nad wej­ściem do Biblio­teki im. Ster­linga na Uni­wer­sy­te­cie Yale (przeł. Ste­fan Srebrny)

Cule­bra que no mir morde, que viva mil anos.

Oby wąż, który mnie nie kąsa, żył tysiąc lat.

Przy­sło­wie sefar­dyj­skie

Część I. Jak na górze

Część I

Jak na górze

Listopad

Listo­pad

Alex pod­cho­dziła do posia­dło­ści Black Elm tak, jakby pod­kra­dała się do dzi­kiego zwie­rzę­cia. Ostroż­nie szła dłu­gim zako­lem pod­jazdu, sta­ra­jąc się nie zdra­dzać stra­chu. Ile już razy tędy szła? Dzi­siaj jed­nak było ina­czej. Dom wynu­rzał się spo­mię­dzy nagich gałęzi drzew i wyglą­dał, jakby na nią cze­kał, jakby sły­szał jej kroki i spo­dzie­wał się jej nadej­ścia. Nie kulił się jak ofiara. Stał pew­nie jak wilk, który szcze­rzy zęby – całe jego dwie kon­dy­gna­cje z sza­rego kamie­nia zwień­czone spi­cza­stym dachem. Posia­dłość Black Elm kie­dyś była efek­towna i wymu­skana, ale zosta­wiono ją wła­snemu losowi na zbyt długi czas.

Poza­bi­jane deskami okna na pię­trze tylko pogar­szały obraz – wyglą­dały jak nie­opa­trzona rana w boku wilka, od któ­rej zwie­rzę może osza­leć.

Alex wsu­nęła klucz w zamek w sta­rych drzwiach na tyłach domu i weszła chył­kiem do kuchni. W środku było chłod­niej niż na zewnątrz – nie było ich stać na ogrze­wa­nie domu, a poza tym nie miało to sensu. Jed­nakże mimo zimna i misji, którą Alex przy­szła tu wypeł­nić, pomiesz­cze­nie na­dal było przy­tulne. Mie­dziane patel­nie wisiały w schlud­nych rzę­dach nad wielką, starą kuchenką, lśniące i gotowe, cze­ka­jące tylko, żeby ich użyć. Kamienna pod­łoga była nie­ska­zi­tel­nie czy­sta, blaty zostały wytarte. Na jed­nym stała butelka od mleka z gałąz­kami ostro­krzewu, które posta­wiła tam Dawes. Kuch­nia była naj­bar­dziej funk­cjo­nal­nym pomiesz­cze­niem w całym Black Elm, które dzięki sta­łym zabie­gom pozo­stało żywe, schludna świą­ty­nia świa­tła. W taki spo­sób Dawes radziła sobie z tym wszyst­kim, co zro­bili, z tym, co cza­iło się w sali balo­wej.

Alex nabrała już rutyny w Black Elm. Wła­ści­wie to Dawes wypra­co­wała tę rutynę, a Alex pró­bo­wała się jej trzy­mać – miała wra­że­nie, że to skała, któ­rej chwy­ciła się kur­czowo, pod­czas gdy strach pró­bo­wał wcią­gnąć ją w odmęty. Trzeba otwo­rzyć drzwi, spraw­dzić pocztę, odło­żyć ją na blat, napeł­nić miski Cosmo świeżą wodą i karmą.

Zwy­kle miski były puste, ale dzi­siaj Cosmo prze­wró­cił naczy­nie z karmą i jakby w geście pro­te­stu roz­rzu­cił po pod­ło­dze chrupki w kształ­cie rybek. Kot Dar­ling­tona wście­kał się, bo zosta­wał sam. A może bał się, bo już nie był tak naprawdę cał­kiem sam?

– A może po pro­stu jesteś wybred­nym sier­ściu­chem – mruk­nęła Alex, sprzą­ta­jąc karmę z pod­łogi. – Prze­każę pań­skie uwagi sze­fowi kuchni.

Nie podo­bało jej się brzmie­nie wła­snego głosu – wątłego w panu­ją­cej w domu ciszy, ale zmu­siła się, żeby powoli i meto­dycz­nie wypeł­nić resztę obo­wiąz­ków. Napeł­niła miski wodą i karmą, wyrzu­ciła prze­syłki rekla­mowe adre­so­wane do Daniela Arling­tona, wło­żyła rachu­nek za wodę do swo­jej torby, żeby zabrać go do Il Bastone. Kolejne kroki w rytu­ale, które wyko­ny­wała z pie­czo­ło­wi­to­ścią, cho­ciaż nie zapew­niały jej żad­nej ochrony. Zasta­na­wiała się, czy nie zapa­rzyć kawy. Mogłaby usiąść na zewnątrz w zimo­wym słońcu i pocze­kać, aż Cosmo ją znaj­dzie, kiedy uzna za sto­sowne prze­rwać polo­wa­nie na myszy w nie­chluj­nym kłę­bo­wi­sku labi­ryntu z żywo­płotu. Mogłaby tak zro­bić. Odsu­nąć na bok tro­ski i gniew, spró­bo­wać zło­żyć w całość tę ukła­dankę, cho­ciaż nie chciała zoba­czyć obrazka wyła­nia­ją­cego się z każ­dym nowym paskud­nym ele­men­tem, jaki dokła­dała.

Zer­k­nęła na sufit, jakby mogła prze­bić go wzro­kiem. Nie, nie mogła po pro­stu usiąść na weran­dzie i uda­wać, że wszystko jest w naj­lep­szym porządku, kiedy jej nogi chciały wspiąć się po scho­dach, cho­ciaż wie­działa, że powinna ucie­kać w prze­ciw­nym kie­runku, zamknąć za sobą na klucz kuchenne drzwi i uda­wać, że ni­gdy nie sły­szała o tym miej­scu. Miała swoje powody, żeby tu się zja­wić, ale teraz zasta­na­wiała się nad swoją głu­potą. Nie była gotowa. Powinna poroz­ma­wiać z Dawes, może nawet z Tur­ne­rem. Cho­ciaż raz powinna obmy­ślić plan, zamiast rzu­cić się na oślep pro­sto w ramiona kata­strofy.

Umyła ręce w zle­wie i dopiero kiedy odwró­ciła się po ręcz­nik, zauwa­żyła otwarte drzwi.

Wytarła ręce, sta­ra­jąc się nie zwra­cać uwagi na gwał­tow­nie przy­śpie­szone bicie serca. Ni­gdy dotąd nie zauwa­żyła drzwi w pokoju kre­den­so­wym, tej prze­rwy mię­dzy ład­nymi prze­szklo­nymi szaf­kami i pół­kami. Ni­gdy dotąd nie widziała, żeby były otwarte. I z pew­no­ścią nie powinny być otwarte teraz.

Może to Dawes zosta­wiła je otwarte? – pomy­ślała. Tyle że Dawes wciąż lizała rany po rytu­ale i ukry­wała się za sze­re­gami swo­ich fiszek. Nie zaglą­dała tu od paru dni, odkąd posta­wiła gałązki ostro­krzewu na bla­cie, two­rząc obra­zek tego, jak powinno wyglą­dać życie. Schludne i pro­ste. Anti­do­tum na resztę ich dni i nocy, na sekret na pię­trze.

Ona i Dawes ni­gdy nie zawra­cały sobie głowy poko­jem kre­den­so­wym z rzę­dami zaku­rzo­nych naczyń i kie­lisz­ków oraz z wazą na zupę wiel­ko­ści wanny. To było jedno z licz­nych szcząt­ko­wych odnóży domu, miej­sce nie­uży­wane i zapo­mniane, zosta­wione na pastwę atro­fii od czasu znik­nię­cia Dar­ling­tona. A już z pew­no­ścią nie zawra­cały sobie głowy piw­nicą. Alex ni­gdy nawet o niej nie myślała. Aż do tej chwili, kiedy stała przy kuchen­nym zle­wie oto­czona przez schludne kafelki poma­lo­wane w nie­bie­skie wia­traki i żaglowce i wpa­try­wała się w czarną dziurę, ide­alny pro­sto­kąt, nie­spo­dzie­waną pustkę. Wyglą­dało to tak, jakby ktoś usu­nął frag­ment kuchni. Wyglą­dało to jak otwarty grób.

Zadzwoń do Dawes, pomy­ślała.

Oparła się o blat.

Wyjdź z kuchni i zadzwoń do Tur­nera.

Odło­żyła ręcz­nik i wycią­gnęła nóż z bloku sto­ją­cego obok zlewu. Żało­wała, że nie ma w pobliżu jakie­goś Sza­rego, ale nie chciała ryzy­ko­wać przy­zy­wa­nia.

Przy­tła­czały ją roz­miary domu i panu­jąca w nim głu­cha cisza. Zer­k­nęła znowu, pomy­ślała o zło­tym migo­ta­niu kręgu, bucha­ją­cym z niego żarze. „Mam pra­gnie­nia”. Czy te słowa pod­nie­ciły ją, kiedy powinny tylko prze­ra­zić?

Alex pode­szła cicho do otwar­tego przej­ścia, do tej roz­war­tej pustki. Jak głę­boko kopano, kiedy budo­wano ten dom? Była w sta­nie doli­czyć się trzech, czte­rech, pię­ciu kamien­nych stopni pro­wa­dzą­cych do piw­nicy, zanim reszta zgi­nęła w ciem­no­ści. Może dalej nie było scho­dów? Może zro­bi­łaby krok, spa­dła i pole­ciała w chłód?

Prze­su­nęła ręką po ścia­nie, szu­ka­jąc włącz­nika świa­tła, a potem unio­sła wzrok i zoba­czyła wystrzę­piony sznu­rek zwie­sza­jący się obok gołej żarówki. Szarp­nęła za niego i cie­płe, żółte świa­tło zalało schody. Żarówka zabrzę­czała pocie­sza­jąco.

– Cho­lera – mruk­nęła Alex.

Zgroza roz­pły­nęła się, pozo­sta­wia­jąc na swoim miej­scu jedy­nie zaże­no­wa­nie. Zwy­kłe schody, drew­niana poręcz, regały zasta­wione pusz­kami farby i szma­tami, narzę­dzia wiszące na ścia­nie. Słaby zapa­szek stę­chli­zny uno­sił się z ciem­no­ści w dole, smro­dek mur­szu wzbo­ga­cony nutką zgni­li­zny. Alex usły­szała kapiącą wodę i szu­ra­nie, naj­pew­niej szczura.

Nie widziała zbyt wyraź­nie końca scho­dów, ale na pewno był tam następny włącz­nik albo żarówka. Mogła zejść, upew­nić się, że nikt tam nie grze­bie, spraw­dzić, czy nie powinny z Dawes wysta­wić puła­pek.

Tylko dla­czego drzwi były otwarte?

Cosmo mógł je szturch­nąć pod­czas jed­nej ze swo­ich wypraw na szczury. A może rze­czy­wi­ście to Dawes je uchy­liła i zeszła na dół po coś zupeł­nie zwy­czaj­nego – śro­dek chwa­sto­bój­czy, papie­rowe ręcz­niki? I potem zapo­mniała porząd­nie je zamknąć.

Dla­tego Alex zamknie je nale­ży­cie. Na klucz. A jeśli jakimś cudem na dole czai się coś, co nie powinno się tam zna­leźć, to zosta­nie na swoim miej­scu, dopóki Alex nie wezwie posił­ków.

Się­gnęła do sznurka i zamarła z zaci­śniętą na nim dło­nią, nasłu­chu­jąc. Wyda­wało jej się, że usły­szała… o, znowu, cichy syk.

Dźwięk jej imie­nia. Galaxy.

– Nie, mowy nie ma. – Wie­działa, jak koń­czy się ten kon­kretny film, i za żadne skarby nie zamie­rzała scho­dzić do piw­nicy.

Szarp­nęła sznu­rek, usły­szała trzask żarówki i poczuła pchnię­cie wymie­rzone dokład­nie mię­dzy jej łopatki.

Spa­dła. Nóż z brzę­kiem wypadł jej z ręki. Zapa­no­wała nad chę­cią wycią­gnię­cia ręki, żeby osła­bić ude­rze­nie, gdy upad­nie, i zamiast tego zasło­niła głowę, lądu­jąc z całym impe­tem na ramie­niu. Po czę­ści ześli­zgnęła się, po czę­ści prze­tur­lała do pod­nóża scho­dów, ude­rzyła mocno o pod­łogę. Całe powie­trze uszło z niej jak wiatr wpa­da­jący przez okno. Drzwi na górze się zatrza­snęły. Usły­szała szczęk zamka. Wokół pano­wała ciem­ność.

Serce biło jej teraz jak sza­lone. Co sie­działo tu razem z nią na dole? Kto ją tu zamknął? Wsta­waj, Stern. Do cho­lery, weź się w garść. Przy­go­tuj się do walki.

Sły­szała wła­sny głos? Czy Dar­ling­tona?

Oczy­wi­ście, że swój. Dar­ling­ton ni­gdy nie prze­kli­nał.

Pod­nio­sła się i oparła ple­cami o ścianę. Przy­naj­mniej z tej strony nic nie mogło jej zajść. Z tru­dem oddy­chała. Gdy raz poła­miesz kości, to zaczy­nają wyra­biać sobie złe nawyki. Blake Keely zła­mał jej dwa żebra nie­cały rok temu. Oba­wiała się, że znowu mogła je poła­mać. Dło­nie miała lep­kie. Pod­łoga była mokra z powodu sta­rego prze­cieku w ścia­nach, w powie­trzu uno­sił się smród. Otarła ręce o dżinsy i pocze­kała. Z tru­dem nabie­rała powie­trza. Gdzieś w ciem­no­ści usły­szała coś, co brzmiało jak kwi­le­nie.

– Kto tam? – wychry­piała, nie mogąc znieść stra­chu we wła­snym gło­sie. – Tylko spró­buj ze mną zadrzeć, ty tchórz­liwa gnido.

Nic.

Poszu­kała po omacku tele­fonu, żeby oświe­tlić nieco piw­nicę. Nie­bie­ska poświata była wręcz ośle­pia­jąca. Alex skie­ro­wała świa­tło na półki ze sta­rym roz­cień­czal­ni­kiem do farb, narzę­dziami, pudeł­kami opi­sa­nymi zyg­za­ko­wa­tym cha­rak­te­rem pisma Dar­ling­tona, zaku­rzo­nymi skrzyn­kami ozdo­bio­nymi okrą­głym logo firmy Arling­ton & Co. Obu­wie gumowe. I nagle świa­tło roz­bły­sło w parze oczu.

Alex zdu­siła krzyk, pra­wie wypu­ściła tele­fon. To nie byli ludzie, tylko Sza­rzy, męż­czy­zna i kobieta, cze­pia­jący się sie­bie, drżący ze stra­chu. Lecz to nie Alex się bali.

Pomy­liła się. Pod­łoga nie była mokra z powodu prze­cieku, desz­czówki czy sta­rej pęk­nię­tej rury. Była śli­ska od krwi. Alex miała w niej uwa­lane całe ręce. Roz­ma­zała ją na dżin­sach.

Dwa ciała leżały na sta­rej cegle. Wyglą­dały jak porzu­cone stare ubra­nia, jak stos szmat. Znała te twa­rze. „Niebo ich nie chce, gdyż nio­słyby zgubę jego pięk­no­ści”1.

Na pod­ło­dze było mnó­stwo krwi. Świe­żej krwi.

Sza­rzy nie porzu­cili swo­ich ciał. Mimo paniki Alex wie­działa, że to dziwne.

– Kto to zro­bił? – zapy­tała ich.

Kobieta jęk­nęła. Męż­czy­zna przy­ci­snął palec do ust. Strach wypeł­nił mu oczy, gdy zer­kał ner­wowo na boki, roz­glą­da­jąc się po piw­nicy. Jego szept poniósł się w ciem­no­ści.

– Nie jeste­śmy tu sami.

Rozdział 1. Październik, miesiąc wcześniej

1

Paź­dzier­nik, mie­siąc wcze­śniej

Alex znaj­do­wała się nie­da­leko od miesz­ka­nia Tary. Jeź­dziła tymi uli­cami z Dar­ling­to­nem na początku jej pierw­szego roku, prze­mie­rzała je pie­chotą, gdy polo­wała na zabójcę Tary. Wtedy trwała zima, gałę­zie były nagie, maleń­kie podwórka pokry­wała sko­rupa z brud­nych śnież­nych zasp. Ta oko­lica lepiej pre­zen­to­wała się pod­czas wciąż cie­płych paź­dzier­ni­ko­wych dni, obłoki zie­lo­nych liści łago­dziły kra­wę­dzie dachów, bluszcz wspi­nał się po ogro­dze­niach z siatki, a wszystko to wyglą­dało łagod­nie i kojąco w bla­sku ulicz­nych lamp wyci­na­ją­cych złote kręgi w paste­lo­wych godzi­nach zmierz­chu.

Alex stała w studni cie­nia mię­dzy dwoma sze­re­gow­cami i obser­wo­wała ulicę bie­gnącą przed Tau­rus Cafe, ceglaną bryłą bez okien, na któ­rej szyldy obie­cy­wały keno, lotto i Coronę. Sły­szała dobie­ga­jące ze środka dud­nie­nie muzyki. Mała grupka ludzi paliła papie­rosy i gawę­dziła pod lam­pami mimo tabliczki obok drzwi ostrze­ga­ją­cej przed poli­cją. Alex cie­szyła się z hałasu, ale mniej odpo­wia­dało jej to, że tak wielu świad­ków zoba­czy ją w tej oko­licy. Lepiej byłoby wró­cić tu za dnia, kiedy na ulicy będzie pusto, ale nie miała takiego luk­susu.

Wie­działa, że w barze będzie mnó­stwo Sza­rych, któ­rych przy­ciąga pot stło­czo­nych ciał, wil­gotny brzęk bute­lek; liczyła jed­nak na kogoś bar­dziej pod ręką.

Tam! Szary w zimo­wej kurtce i czapce, krę­cił się przy kłó­cą­cej się parze; nie prze­szka­dzał mu dokucz­liwy skwar prze­cią­ga­ją­cego się lata. Nawią­zała z nim kon­takt wzro­kowy. Jego dzie­cinna twarz wywo­łała w niej nagły nie­po­kój. Umarł bar­dzo młodo.

– „Chodź, chodź…” – zanu­ciła pod nosem i zaraz par­sk­nęła zde­gu­sto­wana.

Cały czas sły­szała w gło­wie tę durną pio­se­neczkę. Jakaś grupa ćwi­czyła a capella na dzie­dzińcu, kiedy Alex szy­ko­wała się do wyj­ścia z aka­de­mika.

– Jakim cudem oni już zaczy­nają z tym z gów­nem? – narze­kała Lau­ren, prze­glą­da­jąc skrzynki z winy­lami. Jej blond włosy były jesz­cze jaśniej­sze po lecie, które spę­dziła jako ratow­niczka.

– To kawa­łek Irvinga Ber­lina – zauwa­żyła Mercy.

– Mam to w nosie.

– Który w dodatku jest rasi­stow­ski.

– To gówno jest rasi­stow­skie! – wrza­snęła przez okno Lau­ren, puściła na adap­te­rze płytę AC/DC i pogło­śniła do oporu.

Alex roz­ko­szo­wała się każdą minutą. Zasko­czyło ją to, jak bar­dzo bra­ko­wało jej Lau­ren i Mercy latem, bez­tro­skich roz­mów, plo­te­czek, wspól­nych nie­po­ko­jów zwią­za­nych z zaję­ciami, kłótni o muzykę i ciu­chy – to wszystko było jak lina, któ­rej mogła się chwy­cić i wró­cić do nor­mal­nego świata. Oto moje życie, powie­działa sobie, gdy sie­działa zwi­nięta w kłę­bek na kana­pie przed hała­śli­wym wia­tra­kiem i patrzyła, jak Mercy wie­sza gir­landę z gwiazd nad komin­kiem w ich nowym wspól­nym pokoju, który sta­no­wił dużą zmianę po cia­snym miesz­kanku na Sta­rym Kam­pu­sie. Kanapa i fotel tra­fiły do ich nowego lokum, niski sto­lik, który razem zło­żyły na początku pierw­szego roku, toster oraz wyda­wa­łoby się nie­osko­czony zapas pop-tar­tów prze­sy­ła­nych przez mamę Lau­ren. Alex popro­siła Lete o rower, dru­karkę i nowego kore­pe­ty­tora pod koniec zeszłego roku. Zarząd z rado­ścią się zgo­dził, a ona żało­wała, że nie popro­siła o nic wię­cej.

Aka­de­mik na Sta­rym Kam­pu­sie, gdzie ulo­ko­wano je na pierw­szym roku, to było naj­pięk­niej­sze miej­sce, w jakim Alex miesz­kała przez całe swoje życie, ale inter­nat przy col­lege’u – wresz­cie naprawdę nale­żały do JE – był miej­scem praw­dzi­wym, solid­nym, ele­ganc­kim. Czymś trwa­łym. Alex podo­bały się witra­żowe okna, kamienne twa­rze w każ­dym kącie dzie­dzińca, pory­so­wane drew­niane pod­łogi, nie­dzia­ła­jący komi­nek z boga­tymi rzeź­bie­niami, ozdo­biony świe­cami i zabyt­ko­wym glo­bu­sem. Podo­bał jej się nawet mały Szary w sta­ro­świec­kim ubranku, dziecko z wło­sami uło­żo­nymi w sprę­ży­ste anglezy, które lubiło prze­sia­dy­wać w gałę­ziach nad huś­tawką zamon­to­waną na drze­wie.

Ona i Mercy zaj­mo­wały dwu­oso­bową sypial­nię, bo Lau­ren wygrała poje­dyn­czą, gdy cią­gnęły słomki. Alex była prze­ko­nana, że Lau­ren oszu­ki­wała, ale nie miała jej tego szcze­gól­nie za złe. Łatwiej byłoby jej wycho­dzić i wra­cać, gdyby miała wła­sny pokój, ale było coś koją­cego w leże­niu nocą w łóżku i słu­cha­niu, jak w dru­gim końcu pokoju Mercy chra­pie. Przy­naj­mniej nie spały już na pię­tro­wym łóżku.

Alex zamie­rzała posie­dzieć z Mercy i Lau­ren przez kilka godzin, zanim będzie musiała wyjść, żeby nad­zo­ro­wać rytuał w Księ­dze i Wężu, posłu­chać płyt i uda­wać, że nie sły­szy dener­wu­ją­cego „mmm” i „oooch” chórku masa­kru­ją­cego Ale­xan­der’s Ratime Band.

„Chodź, chodź, podaj mi rękę”.

Nie­stety dostała wia­do­mość od Eitana.

Zatem teraz obser­wo­wała Tau­rus Cafe. Już miała wyjść z cie­nia, kiedy pod­je­chał czarno-biały samo­chód, nowiutki radio­wóz, ele­gancki i cichy jak dra­pież­nik z mor­skich głę­bin. Bły­snął kogu­tem, bek­nął krótko syreną, ostrze­ga­jąc, że poli­cja z New Haven rze­czy­wi­ście ma to miej­sce na oku.

– Wal­cie się – wark­nął ktoś, ale tłum się roz­pierzchł.

Ludzie wró­cili do klubu albo roze­szli się chod­ni­kiem do swo­ich samo­cho­dów. Nie zro­biło się jesz­cze naprawdę późno. Na­dal zostało mnó­stwo czasu, żeby zna­leźć inną imprezę, mieć jesz­cze jedną szansę na coś faj­nego.

Alex nie chciała myśleć o gli­nia­rzach ani o tym, co by było, gdyby dała się zła­pać, co powie­działby Tur­ner, gdyby wylą­do­wała na komi­sa­ria­cie za wła­ma­nie z zamia­rem kra­dzieży albo – co gor­sza – z powodu oskar­że­nia o napaść. Detek­tyw nie odzy­wał się od końca zeszłego roku aka­de­mic­kiego i Alex wąt­piła, czy ucie­szyłby się na jej widok nawet w miłych oko­licz­no­ściach.

Kiedy radio­wóz odje­chał, upew­niła się, że na chod­niku nie ma żad­nych poten­cjal­nych świad­ków, i ruszyła przez ulicę w stronę brzyd­kiego bia­łego bliź­niaka, kilka budyn­ków dalej od baru. Śmieci wysy­py­wały się z koszy. Zaro­śnięte chwa­stami podwórka i zawa­lone rupie­ciami werandy. „Kie­dyś się tym zajmę, chyba że jed­nak nie”. Za to na pod­jeź­dzie przed inte­re­su­ją­cym ją domem stał nowy pick-up z tablicą reje­stra­cyjną zro­bioną na zamó­wie­nie: MAJ­STER. Przy­naj­mniej wie­działa, że tra­fiła we wła­ściwe miej­sce.

Wyjęła skła­dane lusterko z kie­szeni dżin­sów. Latem, kiedy nie zazna­czała na mapie nie­zli­czo­nych kościo­łów w New Haven dla Dawes, prze­ko­py­wała szu­flady zbro­jowni w Il Bastone. Powie­działa sobie, że to dobry spo­sób na zabi­cie czasu, zazna­jo­mie­nie się z Lete i zorien­to­wa­nie się, co warto ukraść, gdyby zaszła taka potrzeba. Jed­nakże prawdę mówiąc, gdy grze­bała w szaf­kach zbro­jowni i czy­tała małe ręcz­nie wypi­sane ety­kietki – Dywan Ozy­man­diasa; Mon­su­nowe Pier­ście­nie do przy­zy­wa­nia desz­czu, zde­kom­ple­to­wane; Palil­los del Dios – czuła obec­ność Dar­ling­tona zer­ka­ją­cego jej przez ramię. „Te kasta­niety prze­go­nią polter­ge­ista, Stern, o ile zagra się na nich odpo­wiedni rytm. Ale i tak wyj­dziesz z tego z przy­pa­lo­nymi na czarno pal­cami”.

To było pocie­sza­jące i nie­po­ko­jące zara­zem. Nie­odmien­nie w jego opa­no­wa­nym gło­sie naukowca poja­wiał się oskar­ży­ciel­ski ton. „Gdzie się podzie­wasz, Stern? Dla­czego jesz­cze nie przy­szłaś?”.

Alex roz­luź­niła ramiona, pró­bu­jąc zrzu­cić z nich cię­żar winy. Musiała się sku­pić. Tego ranka przy­su­nęła kie­szon­kowe lusterko do tele­wi­zora, żeby się prze­ko­nać, czy uda jej się prze­chwy­cić urok z ekranu. Nie była pewna, czy to zadziała, ale się udało. Teraz otwo­rzyła je i pozwo­liła, żeby oto­czyła ją ilu­zja. Wbie­gła po scho­dach na werandę i zapu­kała.

Męż­czy­zna, który otwo­rzył drzwi, był ogromny, potęż­nie umię­śniony i miał szyję grubą i różową jak szynka z kre­skówki. Nie musiała zer­kać na zdję­cie na tele­fo­nie – to był Chris Owens, znany też jako Maj­ster, z kar­to­teką rów­nie długą jak on sam i dwa razy od niego szer­szą.

– Jasny gwint – powie­dział na widok Alex, zatrzy­mu­jąc wzrok całą stopę powy­żej jej głowy. Urok dodał jej dwa­na­ście cali wzro­stu.

Unio­sła rękę i poma­chała.

– Ehm… w czym mogę pomóc? – zapy­tał Maj­ster.

Alex wska­zała pod­bród­kiem wnę­trze miesz­ka­nia.

Maj­ster potrzą­snął głową, jakby prze­ga­niał resztki snu.

– Ach, jasne. – Odsu­nął się na bok, sze­ro­kim gestem zapra­sza­jąc ją do środka.

W salo­nie było zaska­ku­jąco czy­sto. Halo­ge­nowa lampa usta­wiona w kącie, zestaw wypo­czyn­kowy w postaci wiel­kiej skó­rza­nej kanapy i fotela z pod­nóż­kiem przed wiel­gach­nym tele­wi­zo­rem z pła­skim ekra­nem, z włą­czo­nym pro­gra­mem spor­to­wym na ESPN.

– Napi­jesz się cze­goś czy… – Maj­ster zawa­hał się. Alex widziała, jak kal­ku­luje. Ist­niał tylko jeden powód, dla któ­rego znana tele­wi­zyjna postać może zja­wić się w drzwiach two­jego domu w czwart­kowy wie­czór. Tudzież w dowolny inny wie­czór. – Szu­kasz towaru?

Alex nie potrze­bo­wała wła­ści­wie potwier­dze­nia, ale teraz już je miała.

– Wisisz dwa­na­ście kafli.

Maj­ster cof­nął się gwał­tow­nie, jakby nagle stra­cił rów­no­wagę. Bo usły­szał głos Alex. Nawet nie pró­bo­wała go zmie­nić, a dyso­nans mię­dzy jej gło­sem a ilu­zją Toma Brady’ego stwo­rzoną przez lusterko, spra­wił, że urok zafa­lo­wał. To nie miało zna­cze­nia. Alex potrze­bo­wała magii tylko po to, żeby bez pro­blemu wejść do miesz­ka­nia Maj­stra.

– Co jest, kurwa…?

– Dwa­na­ście kafli – powtó­rzyła Alex.

Teraz już widział ją naprawdę – drobną dziew­czynę z prze­dział­kiem pośrodku czar­nych wło­sów, która stała w jego salo­nie, tak chudą, że mogłaby prze­śli­zgnąć się przez szpary mię­dzy pod­ło­go­wymi deskami.

– Nie wiem, kim, kurwa, jesteś, ale tra­fi­łaś pod nie­wła­ściwy adres! – ryk­nął.

Już szedł do niej, aż pod­łoga trzę­sła się pod jego cię­ża­rem.

Alex wycią­gnęła przed sie­bie rękę, się­ga­jąc w stronę okna i chod­nika przez Tau­rus Cafe. Poczuła, że Szary w czapce wpada w nią, w ustach miała smak lan­dry­nek z aro­ma­tem zie­lo­nego jabłuszka, noz­drza wypeł­nił jej smród palo­nej trawki. Jego duch spra­wiał wra­że­nie nie­do­ro­bio­nego i roz­go­rącz­ko­wa­nego jak ptak, który wali o szybę raz za razem, ale jego siła była czy­sta i mor­der­cza. Alex unio­sła ręce, ude­rza­jąc dłońmi pro­sto w pierś Maj­stra.

Wiel­gachny męż­czy­zna prze­le­ciał przez pokój. Ude­rzył w tele­wi­zor, tłu­kąc ekran i zwa­la­jąc go na pod­łogę. Alex nie uda­wała, że skra­dze­nie siły Sza­remu, bycie przez chwilę nie­bez­pieczną osobą nie było przy­jemne.

Prze­szła przez pokój i sta­nęła nad Maj­strem, pocze­kała, aż spoj­rzy na nią przy­tom­nie.

– Dwa­na­ście kafli – powtó­rzyła. – Masz tydzień, żeby je zdo­być, albo wrócę i poła­mię ci kości – zagro­ziła, cho­ciaż było moż­liwe, że już zła­mała mu mostek.

– Nie mam takiej kasy – odpo­wie­dział z jękiem Maj­ster i poma­so­wał pierś. – Dzie­ciak mojej sio­stry…

Alex znała te wymówki. Sama się nimi posłu­gi­wała. „Moja mama jest w szpi­talu. Mój czek się spóź­nia. Muszę wymie­nić skrzy­nię bie­gów w samo­cho­dzie, a nie zdo­łam ci zapła­cić, jeśli nie będę mogła jeź­dzić do pracy”. Wła­ści­wie nie miało to zna­cze­nia, czy wymówki były praw­dziwe, czy nie.

Przy­kuc­nęła.

– Współ­czuję. Naprawdę. Ale ja mam swoją robotę, a ty swoją. Dwa­na­ście tysięcy dola­rów do przy­szłego piątku albo on każe mi wró­cić i zro­bić z cie­bie przy­kład dla każ­dego drob­nego dilera za dyszkę w oko­licy. A ja nie chcę tego robić.

Naprawdę nie chciała.

Maj­ster naj­wy­raź­niej jej uwie­rzył.

– On… ma coś na cie­bie?

– Dość, żeby kazać mi tu przyjść i kazać wró­cić. – Alex poczuła nagły ból w skro­niach i prze­sło­dzony smak jabł­ko­wych lan­dry­nek wypeł­nił jej usta. – Kurna, stary, źle wyglą­dasz.

Alex potrze­bo­wała sekundy, żeby zdać sobie sprawę, że to ona mówi. Tyle że cudzym gło­sem.

Maj­ster wytrzesz­czył oczy.

– Der­rik?

– Jasne! – To nie był jej głos, to nie był jej śmiech.

Maj­ster chciał dotknąć jej ramie­nia, ale coś pomię­dzy zdu­mie­niem a stra­chem spra­wiło, że dłoń mu zadrżała.

– Byłem… na twoim pogrze­bie.

Alex wstała, pra­wie tra­cąc rów­no­wagę. Dostrze­gła swoje odbi­cie w stłu­czo­nym tele­wi­zo­rze, ale nie zoba­czyła chu­dej dziew­czyny w koszulce na ramiączka i w dżin­sach. Widziała chło­paka w czapce i zimo­wej kurtce.

Wypchnęła Sza­rego z sie­bie, naj­wy­raź­niej Der­rika. Przez chwilę mie­rzyli się wzro­kiem. Nie wie­działa, co go zabiło, i nie chciała wie­dzieć. Jakimś cudem prze­pchnął się na pierw­sza linię jej świa­do­mo­ści, prze­jął jej twarz, jej głos. Nie życzyła sobie cze­goś takiego.

– „Bela Lugosi nie żyje” – wark­nęła. To były jej ulu­bione słowa śmierci tego lata.

Der­rik znik­nął.

Maj­ster przy­ci­snął się do ściany, jakby też mógł znik­nąć. Oczy miał pełne łez.

– Kurwa, co tu się dzieje?

– Nie przej­muj się tym – odpo­wie­działa Alex. – Po pro­stu zdo­bądź kasę i nic takiego wię­cej się nie powtó­rzy.

Alex chciała, żeby to naprawdę było rów­nie pro­ste.

Rete Mirabile…

Rete Mira­bile

Pocho­dze­nie: Gal­way, Irlan­dia; XVIII w.

Ofia­ro­dawca: Księga i Wąż, 1962

„Cudowna sieć” została zdo­byta przez Księ­ga­rzy ok. 1922 roku. Dokładna data jej powsta­nia nie jest znana, podob­nie jak jej twórca, ale ustne poda­nia suge­rują, że stwo­rzono ją za pomocą cel­tyc­kiej magii pie­śni albo być może magii seid (patrz: nor­dycka mor­ska olbrzymka Ran). Ana­lizy wska­zują, że sama sieć jest utkana ze zwy­kłej bawełny sple­cio­nej z ludz­kimi ścię­gnami. Kiedy na morzu zagi­nie uko­chana osoba, można zarzu­cić w fale tę sieć umo­co­waną do pala na brzegu. Następ­nego ranka ciało zosta­nie zwró­cone, co w przy­padku nie­któ­rych ozna­czało uko­je­nie, w wypadku innych cier­pie­nie, zwa­żyw­szy na to, w jakim sta­nie szczątki mogły powró­cić.

Poda­ro­wana przez sto­wa­rzy­sze­nie Księgi i Węża, kiedy próby przy­wo­ła­nia kon­kret­nych zwłok zawio­dły.

z Kata­logu Zbro­jowni Lete; korekta i redak­cja: Pamela Dawes, Ocu­lus

Dla­czego chłopcy z Księgi i Węża ni­gdy nie są w sta­nie wysma­żyć niczego, co dzia­ła­łoby tak, jak powinno? Naj­pierw wskrze­szają bandę żegla­rzy, któ­rzy mówią tylko po irlandzku. Potem opróż­niają swoje nie takie znowu płyt­kie szka­tuły, żeby dorwać list o potwier­dzo­nej auten­tycz­no­ści z okresu Śred­niego Pań­stwa w Egip­cie, zanim Wil­czy Łeb zdoła zebrać dość gotówki. List słu­żący do wskrze­sze­nia króla. Kogo jed­nak dostają, kiedy pod­pa­lają świ­stek w swoim gro­bowcu? Nie Amen­ho­tepa, sta­rego dobrego Tuten­cha­mona ani nawet bez­gło­wego Karola I – w ich progu staje Elvis Pre­sley, zmę­czony, roz­dęty, głodny, doma­ga­jący się kanapki z masłem orze­cho­wym i bana­nem. Nie­źle się namę­czyli, żeby odwieźć go z powro­tem do Mem­phis tak, żeby nikt się nie zorien­to­wał.

Pamięt­nik Deza Car­ghilla z cza­sów w Let (Bran­ford Col­lege ’62)

Rozdział 2

2

Powrót pie­chotą na kam­pus trwał długo. Skwar był jak zwie­rzę, które dep­cze jej po pię­tach, a jego oddech kła­dzie się wil­go­cią na karku. Mimo to nie zwol­niła. Chciała odda­lić się od tam­tego Sza­rego. Co tam się wyda­rzyło? Jak miała dopil­no­wać, żeby to się wię­cej nie powtó­rzyło? Pot spły­wał jej po ple­cach. Żało­wała, że nie wło­żyła szor­tów, ale wyda­wało jej się, że nie wypada wkła­dać obcię­tych dżin­sów, kiedy idzie się spu­ścić komuś manto.

Ruszyła drogą rów­no­le­głą do szlaku nad kana­łem, odli­czała dłu­gie kroki, sta­ra­jąc się odzy­skać pano­wa­nie nad sobą, zanim wróci na kam­pus. Prze­szła część tej ścieżki z Mercy w poprzed­nim roku, żeby popa­trzeć na jesienne liście, powódź czer­wieni i złota, fajer­werki pochwy­cone w pełni roz­kwitu. Myślała o tym, jak bar­dzo to miej­sce różni się od rzeki L.A. z jej beto­no­wymi brze­gami, i przy­po­mniała sobie, jak uno­siła się na tam­tych brud­nych wodach wzmoc­niona siłą Hel­lie, żału­jąc, że nie mogą obie wypły­nąć na otwarte morze i stać się dla sie­bie wła­sną wyspą. Zasta­na­wiała się, gdzie Hel­lie została pocho­wana, i miała nadzieję, że w jakimś pięk­nym miej­scu, które w niczym nie przy­po­mi­nało tam­tej smut­nej, wysy­cha­ją­cej rzeki, tej zapad­nię­tej żyły.

Szlak nad kana­łem byłby teraz zie­lony, zaro­śnięty let­nią roślin­no­ścią, ale Sza­rzy uwiel­biali to miej­sce, a Alex nie chciała w tej chwili być ni­gdzie w ich pobliżu, więc trzy­mała się nud­nych par­kin­gów i nija­kich biu­row­ców Science Park. Minęła pośpiesz­nie prze­my­słowe budynki prze­ro­bione na miesz­kalne i wyszła na Pro­spect Street. Tutaj ści­gał ją tylko duch Dar­ling­tona. Jego głos opo­wia­da­jący histo­rię rodziny Win­che­ste­rów, o tym, jak ich potom­ko­wie mie­szali się i wże­niali w elitę z Yale albo o zwa­li­stej bryle gro­bowca Sarah Win­che­ster po dru­giej stro­nie mia­sta, wyso­kiej na osiem stóp skal­nej bryle, w którą wci­śnięto krzyż, jakby to była szkolna praca jakie­goś dziecka. Alex zasta­na­wiała się, czy pani Win­che­ster wolała zostać pocho­wana na cmen­ta­rzu Ever­green zamiast przy Grove Street, bo wie­działa, że nie znaj­dzie spo­czynku w pobliżu fabryki, gdzie jej mąż pro­du­ko­wał jedną lufę po dru­giej, jedną broń po dru­giej.

Alex nie zwol­niła kroku, dopóki nie minęła nowych col­lege’ów i nie prze­szła przez Trum­bull Street. Miło było zna­leźć się z powro­tem na kam­pu­sie, gdzie drzewa wno­siły się nad uli­cami, ocie­nia­jąc je swo­imi koro­nami. Jak stała się kimś, kto lepiej czuje się w takim miej­scu niż na uli­cach w oko­licy Tau­rus Cafe? Kom­fort był nar­ko­ty­kiem, któ­rego nie zro­zu­miała, dopóki nie było już za późno, i teraz już uza­leż­niła się od fili­ża­nek her­baty i zasta­wio­nych książ­kami rega­łów, od nocy, któ­rych nie zakłóca wycie poli­cyj­nych syren i nie­ustanny war­kot prze­la­tu­ją­cych w górze heli­kop­te­rów. Ilu­zja Toma Brady’ego zupeł­nie się roz­pa­dła, kiedy Alex wpu­ściła w sie­bie Sza­rego, więc przy­naj­mniej nie musiała się mar­twić, że wywoła zamie­sza­nie na kam­pu­sie.

Stu­denci korzy­stali z cie­płego wie­czoru, drep­tali jak kaczki, tasz­cząc kanapy, roz­da­wali ulotki rekla­mu­jące imprezy. Ubrana w górę od bikini i szorty dziew­czyna na rol­kach śmi­gnęła środ­kiem ulicy. Jej skóra lśniła na tle błę­kit­nej nocy. To był czas marzeń, magiczne pierw­sze dni jesien­nego seme­stru, wypeł­nione rado­snym otu­ma­nie­niem ponow­nych spo­tkań, roz­pa­la­nia sta­rych przy­jaźni iskier­kami podob­nymi do świe­tli­ków, nim zacznie się praw­dziwa praca. Alex też miała ochotę nurzać się w tej atmos­fe­rze, przy­po­mnieć sobie, że jest bez­pieczna, że nic jej nie będzie. Jed­nakże nie miała na to czasu.

Klitka znaj­do­wała się rap­tem parę prze­cznic dalej. Alex przy­sta­nęła, pró­bu­jąc wziąć się w garść. Oparła się o niski murek przed Biblio­teką Ster­linga. W jaki spo­sób Szary ją prze­jął? Wie­działa, że jej zwią­zek z umar­łymi pogłę­bił się z powodu tego, co musiała zro­bić pod­czas walki z Bel­balm. Wezwała ich do sie­bie i ofia­ro­wała im swoje imię. A oni odpo­wie­dzieli. Ura­to­wali ją. Oczy­wi­ście ratu­nek miał swoją cenę. Przez całe życie była w sta­nie widzieć Sza­rych; teraz ich także sły­szała. Znaj­do­wali się o wiele bli­żej, dużo trud­niej było ich igno­ro­wać.

Może jed­nak w ogóle nie rozu­miała ceny, jaką zapłaci za ratu­nek. Coś bar­dzo złego wyda­rzyło się w domu Maj­stra. Coś, czego nie potra­fiła wyja­śnić. To ona miała kon­tro­lo­wać umar­łych, posłu­gi­wać się nimi, a nie odwrot­nie.

Wyjęła tele­fon i zoba­czyła dwie wia­do­mo­ści od Dawes, wysłane dokład­nie w pięt­na­sto­mi­nu­to­wych odstę­pach, obie wypi­sane wiel­kimi lite­rami. ODE­ZWIJ SIĘ. PILNE.

Alex zigno­ro­wała wia­do­mo­ści, prze­wi­nęła ekran i napi­sała szybko: Zała­twione.

Odpo­wiedź była natych­mia­stowa: Gdy dostanę kasę.

Naprawdę miała nadzieję, że Maj­ster zapro­wa­dzi u sie­bie porzą­dek. Wyka­so­wała wia­do­mo­ści od Eitana i zadzwo­niła do Dawes.

– Gdzie jesteś? – zapy­tała ner­wowo Dawes.

Musiało wyda­rzyć się coś poważ­nego, skoro Dawes zigno­ro­wała pro­ce­dury. Alex wyobra­ził ją sobie krą­żącą po salo­nie w Black Elm, zwią­zane w węzeł rude włosy prze­krzy­wiły jej się na bok, słu­chawki wiszą jej na szyi.

– Koło Ster­linga. Wra­cam wła­śnie do Klitki.

– Spóź­nisz się na…

– Tak, jeśli będę tu stała i gadała z tobą. Co się stało?

– Wybrali nowego Pre­tora.

– Do dia­bła. Tak szybko?

Pre­tor był pośred­ni­kiem Lete w kon­tak­tach z admi­ni­stra­cją. Tylko rek­tor i dzie­kan wie­dzieli o praw­dzi­wych poczy­na­niach taj­nych sto­wa­rzy­szeń i zada­niem Lete było dopil­no­wać, by tak pozo­stało. Pre­tor był ich niańką. Doro­słym odpo­wie­dzial­nym za bandę dzie­cia­ków. Przy­naj­mniej teo­re­tycz­nie, bo dzie­kan San­dow oka­zał się mor­dercą.

Alex wie­działa, że Pre­tor Lete musi być byłym człon­kiem Lete i nale­żeć do kadry Yale albo przy­naj­mniej miesz­kać w New Haven. Zna­le­zie­nie kogoś takiego nie mogło być łatwe. Alex i Dawes zakła­dały, że zarząd będzie potrze­bo­wał co naj­mniej kolej­nego seme­stru, żeby zna­leźć kogoś, kto zastąpi bar­dzo mar­twego dzie­kana San­dowa. Liczyły na to.

– Kim jest ten facet?

– To może być kobieta.

– A jest?

– Nie, ale Anselm nie podał mi nazwi­ska.

– A zapy­ta­łaś? – naci­skała Alex.

Zapa­dło prze­cią­ga­jące się mil­cze­nie.

– Nie cał­kiem.

Nie było sensu dogry­zać Dawes. Podob­nie jak Alex nie prze­pa­dała za ludźmi, ale w prze­ci­wień­stwie do Alex uni­kała kon­fron­ta­cji. I tak naprawdę to nie było jej zada­nie. Ocu­lus dbał o to, żeby Lete spraw­nie dzia­łało – żeby lodówka i zbro­jow­nia były zaopa­trzone, rytu­ały roz­pla­no­wane, nie­ru­cho­mo­ści utrzy­mane w dobrym sta­nie. Zada­niem Dawes było zbie­ra­nie infor­ma­cji, a nie drę­cze­nie człon­ków zarządu.

Alex wes­tchnęła.

– Kiedy go wpro­wa­dzą?

– W sobotę. Anselm chce zor­ga­ni­zo­wać spo­tka­nie, może przy her­ba­cie.

– Nie. Nie ma mowy. Potrze­buję wię­cej niż dwóch dni, żeby się przy­go­to­wać.

Alex odwró­ciła się ple­cami do prze­cho­dzą­cych stu­den­tów. Spoj­rzała na kamien­nych skry­bów strze­gą­cych drzwi do Biblio­teki Ster­linga. Dar­ling­ton towa­rzy­szył jej tutaj, jak zawsze odzie­ra­jąc uni­wer­sy­tet Yale z jego tajem­nic. „Egip­ski, majań­ski, hebraj­ski, chiń­ski, arab­ski, kopie malo­wi­deł jaski­nio­wych w Les Com­ba­rel­les. Przy­go­to­wali się na każdą ewen­tu­al­ność”.

– Co zna­czą te napisy? – zapy­tała wtedy Alex.

– To cytaty z biblio­tek, ze świę­tych pism. Chiń­ski cytat pocho­dzi z gro­bowca sędziego. Majań­ski ze Świą­tyni Krzyża, ale wybrali go w ciemno, ponie­waż dopiero dwa­dzie­ścia lat póź­niej byli w sta­nie go prze­tłu­ma­czyć.

Alex się roze­śmiała.

– Jak pijany gość, który tatu­uje sobie znak kanji.

– Posłu­gu­jąc się jed­nym z two­ich powie­dzo­nek, spar­to­lili robotę. Ale z pew­no­ścią wygląda to impo­nu­jąco, nie uwa­żasz, Stern?

Wyglą­dało. Zarówno wtedy, jak i teraz.

W tej chwili Alex zgar­biła się nad tele­fo­nem i szep­nęła do Dawes, wie­dząc, że pew­nie wygląda jak dziew­czyna, która wła­śnie roz­ma­wia ze swoim chło­pa­kiem o roz­sta­niu.

– Potrze­bu­jemy czasu.

– A co na tym zyskamy?

Alex nie umiała na to odpo­wie­dzieć. Szu­kały Womi­to­rium przez całe lato i niczego nie zna­la­zły.

– Poszłam do kościoła pre­zbi­te­riań­skiego.

– No i?

– Nic. Przy­naj­mniej tak mi się wydaje. Przy­ślę ci zdję­cia.

– Wrota do pie­kieł nie znaj­dują się, gdzie popad­nie, żeby ludzie sobie przez nie swo­bod­nie prze­cho­dzili – ostrze­gła je wcze­śniej Michelle Ala­med­dine, kiedy usia­dły razem na kawie w Blue State po pogrze­bie dzie­kana San­dowa. – To byłoby zde­cy­do­wa­nie zbyt nie­bez­pieczne. Myśl­cie o Womi­to­rium jak o tajem­nym przej­ściu, które poja­wia się, gdy wypo­wie­cie magiczne słowa. Tyle że w tym wypadku magiczne słowa to seria kro­ków, ścieżka, którą trzeba przejść. Dopiero kiedy zro­bi­cie kilka pierw­szych kro­ków, zagłę­bia­jąc się w labi­ryn­cie, ukaże się dal­sza droga.

– Czyli szu­kamy cze­goś, czego nie możemy nawet zoba­czyć? – zapy­tała wtedy Alex.

– Będą znaki, sym­bole. – Michelle wzru­szyła ramio­nami. – A przy­naj­mniej tak głosi jedna z teo­rii. Bo tym wła­śnie są pie­kło i zaświaty. Teo­riami. Ponie­waż ludzie, któ­rzy mają oka­zję zoba­czyć, co jest po dru­giej stro­nie, nie wra­cają, żeby nam o tym opo­wie­dzieć.

Michelle miała rację. Alex była tylko na pogra­ni­czu, kiedy zawarła umowę z Panem Mło­dym i led­wie wyszła z tego żywa. Ludzie nie mieli prze­cho­dzić z tego życia do następ­nego, żeby potem wra­cać. Jed­nakże wła­śnie to musiały zro­bić, żeby spro­wa­dzić Dar­ling­tona z powro­tem do domu.

– Krążą plotki, że Womi­to­rium znaj­duje się na Sta­tion Island na Lough Derg – mówiła dalej Michelle. – Moż­liwe, że ist­niało w Biblio­tece Kró­lew­skiej w Kon­stan­ty­no­polu, zanim została znisz­czona. A według Dar­ling­tona grupka chło­pa­ków ze sto­wa­rzy­szeń wybu­do­wała jedno tutaj.

Dawes pra­wie zachły­snęła się her­batą.

– Dar­ling­ton tak powie­dział?

Michelle spoj­rzała na nią w zamy­śle­niu.

– Dar­ling­ton w wol­nym cza­sie zaj­mo­wał się kre­śle­niem magicz­nej mapy New Haven, mapy wszyst­kich miejsc, przez które moc prze­pływa i z któ­rych odpływa. Twier­dził, że paru człon­ków sto­wa­rzy­szeń zbu­do­wało Womi­to­rium w ramach wyzwa­nia, i zamie­rzał je zna­leźć.

– No i?

– Powie­dzia­łam mu, że jest idiotą i że powi­nien bar­dziej się mar­twić o swoją przy­szłość, a mniej grze­bać się w prze­szło­ści Lete.

Alex zła­pała się na tym, że się uśmie­cha.

– I jak to się skoń­czyło?

– A jak myślisz?

– Wła­ści­wie to nie wiem – powie­działa wtedy, zbyt zmę­czona i obo­lała, żeby uda­wać. – Dar­ling­ton kochał Lete, ale też chciałby posłu­chać swo­jego Wergi­liu­sza. Trak­to­wał to cał­kiem poważ­nie.

Michelle przyj­rzała się reszt­kom swo­jej babeczki.

– To w nim lubi­łam. Trak­to­wał mnie poważ­nie. Nawet kiedy ja sama nie trak­to­wa­łam sie­bie poważ­nie.

– Tak – ode­zwała się cicho Dawes.

Michelle jed­nak wró­ciła do New Haven tylko raz w ciągu lata. Przez cały czer­wiec i lipiec Dawes pro­wa­dziła bada­nia, sie­dząc u swo­jej sio­stry w West­port, wysy­ła­jąc Alex do biblio­teki Lete po różne książki i trak­taty. Pró­bo­wały wymy­ślić odpo­wiedni ciąg słów, żeby zwró­cić się z pyta­niem do Księgi Albe­marle’a, ale otrzy­my­wały tylko stare rela­cje misty­ków i męczen­ni­ków, któ­rzy mieli wizje pie­kła – Karol Otyły, dwie wieże Dan­tego w Bolo­nii, jaski­nie w Gwa­te­mali i Belize, które miały pro­wa­dzić do Xibalby.

Dawes parę razy przy­je­chała pocią­giem z West­port, żeby mogły usiąść razem i poszu­kać miej­sca, od któ­rego dałoby się zacząć poszu­ki­wa­nia. Zawsze zapra­szały Michelle, ale ona tylko raz przy­jęła zapro­sze­nie, w week­end, kiedy zała­twiała coś dla swo­jego działu darów i nabyt­ków w Biblio­tece Butlera. Przez cały dzień sie­działy nad zapi­skami doty­czą­cymi sto­wa­rzy­szeń i książ­kami na temat mni­cha z Eve­sham, a potem zja­dły lunch w salo­nie. Dawes przy­go­to­wała sałatkę z kur­czaka i cytry­nowe kwa­dra­ciki zawi­nięte w kra­cia­ste ser­wetki, ale Michelle led­wie cokol­wiek skub­nęła. Cały czas zer­kała na tele­fon, aż rwała się do wyj­ścia.

– Ona nie chce nam pomóc – powie­działa Dawes, kiedy Michelle w końcu wyszła i drzwi do Il Bastone się za nią zamknęły.

– Chce – powie­działa Alex. – Tylko się boi.

Alex nie miała do niej o to pre­ten­sji. Zarząd Lete dał jasno do zro­zu­mie­nia, że uważa Dar­ling­tona za mar­twego i nie chce sły­szeć niczego innego. W zeszłym roku zro­bił się za duży bała­gan, pod­nio­sła się za duża wrzawa. Dom Lete chciał zamknąć za sobą ten roz­dział. Jed­nakże dwa tygo­dnie po wizy­cie Michelle Alex i Dawes wresz­cie natra­fiły na prze­łom: poje­dyn­czy, samotny aka­pit w Pamięt­niku z cza­sów w Lete z 1938 roku.

Teraz Alex ode­pchnęła się od murku przed biblio­teką i ruszyła pośpiesz­nie Elm Street w stronę York Street.

– Powiedz im, że nie mogę spo­tkać się w sobotę. Powiedz im, że mam… dni adap­ta­cyjne albo coś takiego.

Dawes jęk­nęła.

– Wiesz, że nie potra­fię kła­mać.

– Jak masz się tego nauczyć, jeśli nie będziesz ćwi­czyć?

Alex skrę­ciła w zaułek i weszła do Klitki, w przy­ja­zną chłodną ciem­ność tyl­nej klatki scho­do­wej, w słodki, jesienny zapach goź­dzi­ków i koryn­tek. Pokoje były nie­ska­zi­tel­nie czy­ste, ale wymarłe, poobi­jane kanapy w szkocką kratę i scenki z paste­rzami doglą­da­ją­cymi swo­ich stad wyda­wały się uwię­zione w pół­mroku. Alex nie lubiła spę­dzać w Klitce zbyt dużo czasu. Nie chciała przy­po­mi­nać sobie utra­co­nych dni, kiedy ukry­wała się w tych taj­nych poko­jach, ranna i pozba­wiona nadziei. Żało­sna. Nie zamie­rzała pozwo­lić, żeby coś takiego przy­da­rzyło jej się w tym roku. Znaj­dzie spo­sób, by nie stra­cić kon­troli. Porwała ple­cak, do któ­rego spa­ko­wała wcze­śniej potrzebne rze­czy – zie­mię cmen­tarną, kredę ze zmie­lo­nych kości i coś, co według ety­kietki nazy­wało się „Wid­mową Pętlą”, a wyglą­dało jak wymyślny kij do lacrosse’a, który zwę­dziła ze zbro­jowni Lete.

Cho­ciaż raz odro­biła pracę domową.

***

Alex uwiel­biała gro­bo­wiec Księgi i Węża, ponie­waż znaj­do­wał się naprze­ciwko cmen­ta­rza przy Grove Street, a to zna­czyło, że nie zoba­czy zbyt wielu Sza­rych, w szcze­gól­no­ści wie­czo­rem. Cza­sem Sza­rych przy­cią­gały pogrzeby, jeśli zmarły był szcze­gól­nie kochany lub znie­na­wi­dzony, i Alex raz miała oka­zję zoba­czyć wyjąt­kowo upiorny obra­zek, kiedy Szary pró­bo­wał poli­zać poli­czek pła­czą­cej kobiety. Jed­nakże tej nocy na cmen­ta­rzu rzą­dziły tylko zimny kamień i roz­kład, ostat­nie miej­sce, w jakim Szary chciałby się zna­leźć, zwłasz­cza że po sąsiedzku znaj­do­wał się kam­pus pełen flir­tu­ją­cych i spo­co­nych stu­den­tów, piją­cych za dużo kawy lub piwa, z roz­iskrzo­nymi ner­wami i buzu­ją­cym ego.

Sam gro­bo­wiec wyglą­dał jak coś pomię­dzy grecką świą­ty­nią a przy­du­żym mau­zo­leum. Nie miał okien ani drzwi, tylko biały mar­mur i wynio­słe kolumny.

– Miał przy­po­mi­nać Erech­te­jon – wyja­śnił jej kie­dyś Dar­ling­ton. – Ten na Akro­polu. A nie­któ­rzy mówią, że świą­ty­nię Nike.

– Więc co wła­ści­wie? – zapy­tała wtedy Alex.

Czuła, że znaj­duje się na względ­nie bez­piecz­nym tere­nie. Pamię­tała, że uczyła się kie­dyś o Akro­polu i Ago­rze, i że uwiel­biała histo­rie o grec­kich bogach.

– Ani jedno, ani dru­gie. Wybu­do­wano je jako nekro­man­te­jon, dom otwarty dla zmar­łych, gdzie można z nimi obco­wać.

Alex roze­śmiała się wtedy, bo już wie­działa, jak bar­dzo Sza­rzy nie lubią wszel­kich przy­po­mnień o śmierci.

– I wybu­do­wali wiel­kie mau­zo­leum? Powinni byli wybu­do­wać kasyno i zamie­ścić przed wej­ściem tabliczkę „Dar­mowe drinki dla pań”.

– To wul­garne, Stern, ale się nie mylisz.

Od tam­tego czasu minął pra­wie rok. Tego wie­czoru przy­szła tu sama. Weszła po scho­dach i zapu­kała do wiel­kich drzwi z brązu. To był drugi rytuał, który obser­wo­wała w tym seme­strze. Pierw­szy – rytuał odnowy w Manu­skryp­cie – był względ­nie łatwy. Nowa dele­ga­cja roze­brała się do rosołu i wtur­lała siwego pre­zen­tera tele­wi­zyj­nego do rowu wyło­żo­nego roz­ma­ry­nem i gorą­cymi węgiel­kami. Wyszedł stam­tąd dwie godziny póź­niej z czer­woną twa­rzą i zlany potem, ale wyglą­dał jakieś dzie­sięć lat mło­dziej.

Drzwi otwo­rzyły się i stała za nimi dziew­czyna w czar­nej sza­cie z twa­rzą prze­sło­niętą woalem hafto­wa­nym w czarne węże. Odgar­nęła go na głowę.

– Wergi­liusz?

Alex ski­nęła głową. Sto­wa­rzy­sze­nia w ogóle już nie pytały o Dar­ling­tona. Dla nowych dele­ga­tów była Wergi­liu­szem, eks­per­tem, auto­ry­te­tem. Ni­gdy nie poznali dżen­tel­mena z Lete. Nie wie­dzieli, że dostają nie­do­szko­loną oszustkę. Dla nich Alex jest z Lete i zawsze była.

– Ty jesteś Cali­sta?

Dziew­czyna się roz­pro­mie­niła.

– Prze­wod­ni­cząca dele­ga­cji. – Zaczęła ostatni rok stu­diów, była pew­nie rok star­sza od Alex, ale wyglą­dała jak przed­sta­wi­cielka innego gatunku: dziew­czyna o gład­kiej skó­rze, błysz­czą­cych oczach, wło­sach ukła­da­ją­cych się w deli­katne halo loków. – Jeste­śmy pra­wie gotowi, żeby zaczy­nać. Strasz­nie się dener­wuję!

– Nie­po­trzeb­nie – odpo­wie­działa Alex, bo wła­śnie to powinna powie­dzieć. Jak przy­stało na Wergi­liu­sza była spo­kojna i mądra; wszystko już widziała.

Prze­szły pod kamie­niem z wyrytą sen­ten­cją Omnia mutan­tur, nihil inte­rit. Wszystko w świe­cie się zmie­nia, nic się nie zatraci.

Dar­ling­ton prze­wró­cił oczami, kiedy prze­tłu­ma­czył dla Alex sen­ten­cję przy ich pierw­szej wizy­cie w gro­bowcu.

– Nie pytaj mnie, czemu sto­wa­rzy­sze­nie, które czer­pie z grec­kiej tra­dy­cji nekro­man­cji uważa za sto­sowne cyto­wać rzym­skiego poetę. Omnia dicta for­tiori si dicts Latina.

– Wiem, że chcesz, żebym zapy­tała, więc tego nie zro­bię.

Uśmiech­nął się.

– Wszystko o wiele lepiej brzmi po łaci­nie.

Dobrze się wtedy doga­dy­wali, Alex czuła coś w rodzaju nadziei; kon­takty mię­dzy nimi odzna­czały się pewną swo­bodą, która mogła prze­ro­dzić się w zaufa­nie.

Gdyby tylko nie pozwo­liła mu umrzeć.

Zimne wnę­trze gro­bowca oświe­tlały pochod­nie, dym ucie­kał przez małe odpo­wietrz­niki znaj­du­jące się wysoko w górze. Więk­szość pomiesz­czeń wyglą­dała zwy­czaj­nie, ale cen­tralna świą­ty­nia była ide­al­nie okrą­gła, a jej ściany ozdo­biono barw­nymi fre­skami przed­sta­wia­ją­cymi nagich męż­czyzn w lau­ro­wych wień­cach.

– Czemu wspi­nają się po dra­bi­nach? – zapy­tała Alex, kiedy pierw­szy raz zoba­czyła malo­wi­dła.

– A nie „czemu są nadzy?”. Sym­bo­lizm, Stern. Wspi­nają się ku wyż­szej wie­dzy. Po grzbie­tach umar­łych. Spójrz na dolną część.

Dra­biny stały na zgar­bio­nych ple­cach klę­czą­cych szkie­le­tów.

Pośrodku sali usta­wiono dwa wynio­słe posągi kobiet w welo­nach z kamien­nymi wężami u stóp. Lampa zwie­szała się z ich złą­czo­nych rąk, ogień pło­nął deli­kat­nym błę­ki­tem. Pod nią stało dwóch sta­rych męż­czyzn i roz­ma­wiało. Jeden miał na sobie czarno-złote szaty, absol­went, który peł­nił rolę naj­wyż­szego kapłana. Drugi wyglą­dał jak bar­dzo surowy ojciec – miał siwe włosy bar­dzo krótko obcięte na jeża, koszulę schlud­nie wpusz­czoną w wypra­so­wane spodnie khaki.

Weszły dwie posta­cie w sza­tach nio­sące wielką skrzynkę. Alex wąt­piła, żeby to była kanapa z Ikei. Posta­wiono ją mię­dzy dwoma mosięż­nymi sym­bo­lami na pod­ło­dze – grec­kimi lite­rami, które wypi­sano spi­ralą na mar­mu­ro­wych pły­tach.

– Dla­czego tak bar­dzo naci­ska­li­ście, żeby uzy­skać pozwo­le­nie na rytuał w tym tygo­dniu? – zapy­tała Cali­stę, przy­glą­da­jąc się skrzyni, pod­czas gdy Księ­ga­rze otwie­rali ją łomem.

Sto­wa­rzy­sze­nia prze­waż­nie zga­dzały się na wie­czory przy­pi­sane im w kalen­da­rzu albo cza­sem pro­siły o nad­zwy­czajną dys­pensę, co wywra­cało cały usta­lony har­mo­no­gram do góry nogami. Jed­nakże Księ­ga­rze bar­dzo jasno dali do zro­zu­mie­nia, że sto­wa­rzy­sze­nie Księgi i Węża potrze­buje wła­śnie tego czwartku na rytuał.

– To był jedyny dzień… – Cali­sta zawa­hała się, roz­darta mię­dzy dumą a wymo­giem zacho­wa­nia dys­kre­cji. – Pewien gene­rał z czte­rema gwiazd­kami ma bar­dzo napięty plan zajęć.

– Jasne – odpo­wie­działa Alex, zer­ka­jąc na męż­czy­znę o suro­wej twa­rzy i krót­kich wło­sach.

Wyjęła kredę i notatki i zaczęła sta­ran­nie, skru­pu­lat­nie ryso­wać krąg ochrony. Nie zda­wała sobie sprawy, jak mocno ści­ska kredę, dopóki nie pękła na pół. Alex musiała dokoń­czyć ryso­wa­nie odłam­kiem. Dener­wo­wała się, ale to nie była panika, jaka ogar­nia czło­wieka przed egza­mi­nem, do któ­rego w ogóle się nie uczył. Przej­rzała notatki, prze­ćwi­czyła ryso­wa­nie sym­boli w przy­tul­nym pół­mroku salonu w Il Bastone przy dźwię­kach New Order pły­ną­cych z maleń­kich gło­śni­ków. Miała wra­że­nie, że dom zaapro­bo­wał jej nowo odkrytą pra­co­wi­tość, jego drzwi były porząd­nie zamknięte i zabez­pie­czone, cięż­kie zasłony zacią­gnięte, żeby chro­nić przed słoń­cem.

– Jeste­śmy gotowi? – Naj­wyż­szy kapłan pod­szedł, zacie­ra­jąc ręce. – Musimy trzy­mać się har­mo­no­gramu.

Alex nie pamię­tała jego imie­nia, to był jakiś absol­went, któ­rego poznała w zeszłym roku. Nad­zo­ro­wał rytuał z nową dele­ga­cją. Widziała za jego ple­cami Księ­ga­rzy wyj­mu­ją­cych zwłoki ze skrzyni. Poło­żyli je na pod­ło­dze, nagie i białe. Zapach róż wypeł­nił powie­trze, a kapłan musiał zauwa­żyć zasko­cze­nie Alex, bo powie­dział:

– W taki spo­sób przy­go­to­wu­jemy ciało.

Alex nie uwa­żała się za prze­sad­nie wraż­liwą; przez całe życie miała zbyt bli­ską stycz­ność ze śmier­cią, żeby wzdra­gać się na widok odcię­tych koń­czyn albo ran postrza­ło­wych, a przy­naj­mniej, gdy w grę wcho­dzili Sza­rzy. Jed­nakże rze­czy­wi­ste zwłoki, sztywne i mil­czące, o wiele bar­dziej obce z powodu swo­jego bez­ru­chu niż jaki­kol­wiek duch – to było co innego. Zupeł­nie jakby wyczu­wała pustkę tam, gdzie powinna być osoba.

– Kto to jest? – zapy­tała.

– Teraz już nikt, ale kie­dyś to był Jacob Yeshe­vsky, benia­mi­nek Krze­mo­wej Doliny i przy­ja­ciel rosyj­skich hake­rów na całym świe­cie. Zmarł na jach­cie nie­całe dwa­dzie­ścia cztery godziny temu.

– Dwa­dzie­ścia cztery godziny – powtó­rzyła Alex.

Sto­wa­rzy­sze­nie Księgi i Węża popro­siło o pozwo­le­nie na rytuał tej nocy już w sierp­niu.

– Mamy swoje źró­dła. – Kapłan ski­nął głową w stronę cmen­ta­rza. – Umarli wie­dzieli, że jego czas nad­cho­dzi.

– I prze­wi­dzieli jego śmierć z dokład­no­ścią co do jed­nego dnia. To bar­dzo życz­liwe z ich strony.

Jacob Yeshe­vsky został zamor­do­wany. Alex była tego pewna. I nawet jeśli Księ­ga­rze tego nie zapla­no­wali, to wie­dzieli, że do tego doj­dzie. Ona jed­nak nie przy­szła tu po to, że spra­wiać kło­poty, a Jaco­bowi Yeshe­vsky’emu nic już nie pomoże.

– Krąg jest gotowy – powie­działa.

Rytuał musiał być chro­niony przez krąg, jed­nak Alex umie­ściła bramy w czte­rech kie­run­kach świata i jedna z nich pozo­sta­nie otwarta, żeby magia mogła wpły­wać. Alex sta­nie przy niej na straży, na wypa­dek gdyby Sza­rzy spró­bo­wali wpro­sić się na imprezę, przy­cią­gani przez tęsk­notę, chci­wość i wszel­kie inne silne emo­cje. Cho­ciaż, o ile nie zrobi się naprawdę eks­cy­tu­jąco, Alex wąt­piła, żeby Sza­rzy chcieli zna­leźć się tak bli­sko świe­żego trupa i całej tej pogrze­bo­wej ponu­ro­ści.

– Jesteś o wiele ład­niej­sza od tej dziew­czyny, z którą krę­cił się Dar­ling­ton – powie­dział kapłan.

Alex nie odwza­jem­niła jego uśmie­chu.

– Michelle Ala­med­dine to zde­cy­do­wa­nie nie pań­ska liga.

Kapłan uśmiech­nął się jesz­cze sze­rzej.

– Abso­lut­nie żadna dziew­czyna nie jest dla mnie za dobra.

– Prze­stań dobie­rać się do maj­tek dziew­czyny i bierzmy się do roboty – wark­nął gene­rał.

Kapłan odszedł, posy­ła­jąc jej jesz­cze jeden uśmiech.

Alex nie była pewna, czy uznać go za gościa z wyjąt­kowa ikrą, czy za kogoś wyjąt­kowo oble­śnego, skoro pró­bo­wał pode­rwać dziew­czynę, sto­jąc rzut bere­tem od zwłok, ale posta­no­wiła wynieść się jak naj­da­lej od Księgi i Węża, kiedy tylko zrobi swoje. Musiała pozo­stać grzeczną dziew­czynką. Zro­bić swoje. Zro­bić to dobrze. Ona i Dawes nie potrze­bo­wały żad­nych kło­po­tów, nie chciały dać Lete żad­nych powo­dów do roz­dzie­le­nia ich ani prze­szko­dze­nia im w reali­za­cji ich pla­nów. Nowy Pre­tor będzie wystar­cza­ją­cym utrud­nie­niem.

Roz­legł się dźwięczny ton gongu. Ubrani na czarno jak żałob­nicy Księ­ga­rze sta­nęli poza krę­giem i spu­ścili welony na twa­rze. Tylko gene­rał, naj­wyż­szy kapłan i trup pozo­stali wewnątrz kręgu.

– „Tam mędrcy pozwa­lają mi zasiąść i wieść uczone roz­mowy z potęż­nymi zmar­łymi” – zain­to­no­wał kapłan, a jego głos poniósł się echem w kom­na­cie.

– Tak się składa, że aku­rat ten cytat doty­czy biblio­tek, a nie nekro­man­cji – szep­nął kie­dyś do Alex Dar­ling­ton. Od tych słów zaczy­nał się każdy rytuał Księgi i Węża. – Wyryto te słowa w kamie­niu w Biblio­tece Ster­linga.

Alex nie chciała się wtedy przy­znać, że przez więk­szość czasu, jaki spę­dzała w Biblio­tece Ster­linga, drze­mała w jed­nej z czy­telni, opie­ra­jąc stopy o kratkę prze­wodu grzew­czego.

Kapłan wrzu­cił coś do lampy nad nimi i nie­bie­skawy dym buch­nął z pło­mieni, a potem uspo­koił się i opadł ku bosym sto­pom posą­gów. Jeden z kamien­nych węży się poru­szył, jego białe łuski opa­li­zo­wały w świe­tle ognia. Popełzł w stronę trupa, wijąc się po mar­mu­ro­wej pod­ło­dze, a potem zatrzy­mał się, jakby wąchał ciało. Alex zdu­siła okrzyk, kiedy wąż ude­rzył, roz­wie­ra­jąc sze­roko szczęki, i wgryzł się w łydkę trupa.

Zwłoki zaczęły drżeć, mię­śnie dygo­tały spa­zma­tycz­nie, ciało pod­ska­ki­wało na posadzce jak ziarna kuku­ry­dzy na patelni. Wąż puścił łydkę i ciało Yeshe­vsky’ego sko­czyło, przy­kuc­nęło nisko na sze­roko roz­sta­wio­nych sto­pach, z dłońmi na kola­nach, i podrep­tało jak krab, ale z szyb­ko­ścią, od któ­rej Alex prze­szły ciarki po ple­cach. Jego twarz wycią­gnęła się w gry­ma­sie, oczy były wytrzesz­czone i spa­ni­ko­wane, usta roz­warły się jak u maski teatral­nej sym­bo­li­zu­ją­cej tra­ge­dię.

– Potrze­buję haseł – powie­dział gene­rał, kiedy trup bie­gał po świą­tyni. – Kon­kre­tów, a nie… – mach­nął ręką, prze­kre­śla­jąc tym jed­nym gestem gro­bo­wiec pod kopułą, stu­den­tów w sza­tach i bied­nego, mar­twego Jacoba Yeshe­vsky’ego – …prze­po­wiedni od wróżki.

– Zdo­bę­dziemy to, czego potrze­bu­jesz – odparł gładko kapłan. – Ale jeśli zosta­niesz zapy­tany o źró­dła tych infor­ma­cji…

– Myślisz, że chcę, żeby nad­zór zaczął węszyć wokół tych bzdur w stylu Illu­mi­nati?

Alex nie widziała twa­rzy kapłana za welo­nem, ale jego pogarda była oczy­wi­sta.

– My nie jeste­śmy Illu­mi­nati.

– Poze­rzy – mruk­nął jeden z Księ­ga­rzy sto­jący nie­da­leko Alex.

– Po pro­stu każ­cie mu mówić – roz­ka­zał gene­rał.

To fasada, pomy­ślała Alex. To opry­skliwe powar­ki­wa­nie i rze­czowy ton to maska. Gene­rał nie wie­dział, w co się pakuje, kiedy zawarł umowę z Księgą i Wężem poprzez zna­jo­mo­ści z jakimś wpły­wo­wym absol­wen­tem Yale. Co sobie wyobra­żał? Ktoś wymru­czy parę słów i roz­le­gnie się głos z zaświa­tów? Myślał, że rytuał będzie pełen god­no­ści? Jed­nakże tak wła­śnie wygląda praw­dziwa magia: nie­przy­zwo­ita, deka­dencka, per­wer­syjna. Witamy na Yale, panie gene­rale. Tak jest, panie gene­rale.

Strużka śliny zwi­sała z ust Jacoba Yeshe­vsky’ego, kiedy cze­kał w niskich, nie­na­tu­ral­nych kuc­kach, koły­sząc się powoli na boki, poru­sza­jąc leciutko pal­cami stóp, prze­wra­ca­jąc oczami jak gro­te­ska, jak jakiś gar­gu­lec.

– Czy skryba jest gotowy? – zapy­tał kapłan.

– Tak – odpo­wie­dział jeden z Księ­ga­rzy, sie­dzący wyżej na małym bal­ko­nie z twa­rzą ukrytą za welo­nem.

– Mów zatem! – ryk­nął kapłan. – Póki możesz. Odpo­wiedz na nasze pyta­nia i wróć do spo­czynku.

Ski­nął na gene­rała, który odchrząk­nął.

– Kto był twoim głów­nym kon­tak­tem w FSB?

Ciało Jacoba Yeshe­vsky’ego podrep­tało jak krab w lewo, w prawo, w lewo, z tą swoją wypro­wa­dza­jącą z rów­no­wagi szyb­ko­ścią. W zeszłym roku Alex prze­stu­dio­wała kwe­stię gole­mów i glum, ale nie miała poję­cia, jak mia­łaby wal­czyć z czymś takim, gdyby się na nią rzu­ciło. Trup prze­ska­ki­wał z jed­nej mosięż­nej litery na drugą, jakby to była wielka tablica ouija, śmi­gał po nich, jakby był wska­zówką, a skryba zapi­sy­wał każdą literę, na któ­rej trup się zatrzy­mał.

Od czasu do czasu zwłoki zwal­niały, a wtedy kapłan dorzu­cał coś do ognia, z któ­rego buchał ten sam nie­bie­ski dym. Wąż znowu oży­wał, pełzł po posadzce i kąsał Yeshe­vsky’ego, napeł­nia­jąc go prze­dziw­nym jadem ze swo­ich zębów.

To tylko ciało, upo­mi­nała się w myślach Alex. Tyle że to nie była do końca prawda. Jakaś cząstka świa­do­mo­ści Yeshe­vsky’ego została z powro­tem ścią­gnięta do zwłok, żeby mógł odpo­wie­dzieć na pyta­nia cheł­pli­wego gene­rała. Czy znik­nie za Zasłoną, kiedy już skoń­czy się to maka­bryczne prze­słu­cha­nie? Czy będzie cały, czy też wróci do zaświa­tów uszko­dzony z powodu zgrozy zwią­za­nej z wepchnię­ciem z powro­tem do mar­twych zwłok?

To dla­tego Sza­rzy trzy­mali się z dala od Księgi i Węża. Nie dla­tego, że ich gro­bo­wiec wyglą­dał jak mau­zo­leum, ale ponie­waż nie powinno się trak­to­wać zmar­łych w taki spo­sób.

Alex przyj­rzała się pochy­lo­nym i ukry­tym za welo­nami gło­wom Księ­ga­rzy oraz skryby. Macie rację, że cho­wa­cie twa­rze, pomy­ślała. Kiedy nadej­dzie wasz czas, ktoś będzie na was cze­kał po dru­giej stro­nie, żeby odpła­cić się pięk­nym za nadobne.

Rozdział 3

3

Oka­zało się, że zapi­sy­wa­nie odpo­wie­dzi litera po lite­rze, wska­zy­wa­nych przez oży­wio­nego trupa, zaj­muje mnó­stwo czasu. Była druga w nocy, kiedy wresz­cie zakoń­czono rytuał.

Alex wytarła kre­dowy krąg i pil­no­wała, żeby nie rzu­cać się w oczy naj­wyż­szemu kapła­nowi. Podej­rze­wała, że kop­nię­cie jakie­goś sza­no­wa­nego absol­wenta w klej­noty mogłoby zaszko­dzić jej nowej, popra­wio­nej stra­te­gii uni­ka­nia kło­po­tów.

– Cali­sta – powie­działa cicho, macha­jąc na prze­wod­ni­czącą dele­ga­cji.

– Ogrom­nie ci dzię­kuję, Alex! To zna­czy, Wergi­liu­szu. – Dziew­czyna zachi­cho­tała. – Wszystko poszło dosko­nale.

– Jacob Yeshe­vsky może być innego zda­nia.

Cali­sta znowu się zaśmiała.

– Fakt.

– Co się teraz z nim sta­nie?

– Jego rodzina myśli, że jest pod­da­wany kre­ma­cji, więc tak czy ina­czej, dostaną jego pro­chy. I po krzyku.

Alex zer­k­nęła na skrzy­nię, w któ­rej prze­cho­wy­wano ciało Yeshe­vsky’ego. Kiedy gene­rał uzy­skał swoje odpo­wie­dzi i rytuał zakoń­czył się ostat­nim ude­rze­niem w gong, ciało nie padło tak po pro­stu. Musieli pocze­kać, aż się zmę­czy, łażąc po lite­rach. Cokol­wiek mówił, nikt nie zawra­cał sobie głowy zapi­sy­wa­niem tego, a widok trupa tań­czą­cego sza­leń­czo po posadzce, skła­da­ją­cego słowo po sło­wie, bre­dzą­cego albo woła­ją­cego zza grobu, może prze­ka­zu­ją­cego bab­ciny prze­pis na cia­sto bana­nowe, był jakimś cudem jesz­cze gor­szy od tego, co działo się wcze­śniej.

– I po krzyku – powtó­rzyła Alex. – Co on mówił pod koniec?

– Coś o mleku matki albo o Dro­dze Mlecz­nej.

– To nic nie zna­czy – powie­dział naj­wyż­szy kapłan. Zdjął welon i szaty i teraz miał na sobie białe lniane spodnie i koszulę, jakby zszedł pro­sto z plaży na San­to­rini. – Drobne zakłó­ce­nia. To się zda­rza. Gorzej, gdy trup jest świeży.

Alex zarzu­ciła ple­cak na ramię, śpie­sząc się do wyj­ścia.

– Jasne.

– Może nawią­zy­wał do pro­gramu kosmicz­nego – powie­działa Cali­sta, zer­ka­jąc na absol­wenta, jakby szu­kała apro­baty.

– Idziemy się napić do… – zaczął kapłan.

Jed­nakże Alex już wycho­dziła ze świą­tyni i szła kory­ta­rzem. Nie zwol­niła, dopóki nie wyszła z gro­bowca Księgi i Węża, nie uwol­niła się od smrodu róż. Powie­trze na­dal było cie­płe od ostat­nich odde­chów lata pod bez­gwiezd­nym nie­bem New Haven.

***

Alex zdzi­wiła się, widząc Dawes cze­ka­jącą w Klitce. Sie­działa ze skrzy­żo­wa­nymi nogami na dywa­niku, boso, w krót­kich spoden­kach-bojów­kach i w bia­łym T-shir­cie. Fiszki leżały przed nią poukła­dane w schlud­nych sto­sach. Włosy miała upięte w prze­krzy­wio­nego koka. San­dały sta­ran­nie usta­wiła przy drzwiach.

– No i? – zapy­tała. – Jak poszło?

– Ciało uwol­niło się i musia­łam je zła­pać Wid­mową Pętlą.

– O, Boże.

– Wła­śnie – powie­działa Alex, kie­ru­jąc się do łazienki. – Zła­pa­łam trupa na lasso i zaje­cha­łam na nim aż do Stam­ford.

– Alex… – Dawes się skrzy­wiła.

– Dobrze poszło. Ale… – Alex zdjęła ubra­nie, paląc się do tego, żeby pozbyć się smrodu upior­no­ści. – Sama nie wiem. Trup pod koniec po pro­stu bie­gał. Zaczął gadać coś o Dro­dze Mlecz­nej albo o mleku matki czy mleku do płat­ków śnia­da­nio­wych dla nie­umar­łych. To było cho­ler­nie przy­gnę­bia­jące. – Odkrę­ciła kurek pod prysz­ni­cem. – Powie­dzia­łaś Ansel­mowi, że nie możemy spo­tkać się z nowym Pre­to­rem w sobotę? – Kiedy Dawes nie odpo­wie­działa, Alex powtó­rzyła pyta­nie. – Nie mogę spo­tkać się z nowym Pre­to­rem w sobotę, w porządku?

Po dłu­giej chwili Dawes odpo­wie­działa:

– Powie­dzia­łam Ansel­mowi, ale zyska­ły­śmy w ten spo­sób tylko tydzień. Może… Może Pre­tor wykaże się więk­szą otwar­to­ścią.

Alex w to wąt­piła. W histo­rii Lete nie bra­ko­wało odszcze­pień­ców, któ­rzy dzia­łali na wła­sną rękę – Lee De Forest pozba­wił cały kam­pus prądu i w efek­cie został zawie­szony; do dia­bła, jeden z zało­ży­cieli Lete, Hiram Bin­gham III nie miał zie­lo­nego poję­cia na temat arche­olo­gii i mimo to pomknął do Pery, żeby ukraść kilka arte­fak­tów – ale po tym, co wyda­rzyło się w zeszłym roku, Lete za nic w świe­cie nie wybra­łoby nie­sza­blo­no­wego indy­wi­du­ali­sty do roli Pre­tora. Zwłasz­cza kiedy do Lete nale­żała także Alex. Ona jedna była wystar­cza­jącą nie­wia­domą, eks­pe­ry­men­tem, o któ­rym wciąż nie wie­dzieli, jak się spraw­dzi.

– Dawes, zaufaj mi, kim­kol­wiek jest ten gość, nie wyrazi zgody na wycieczkę do pie­kła.

Zapa­liła kadziel­nicę z cedrem i palo santo, a potem weszła pod prysz­nic, żeby zmyć wer­beną smród upior­no­ści.

W ciągu mie­sięcy poszu­ki­wań zna­la­zły z Dawes dokład­nie jedną wska­zówkę na temat loka­li­za­cji Womi­to­rium, zwię­zły ury­wek w Pamięt­niku z cza­sów w Lete Nel­sona Har­twella z 1938 roku.

Bun­chy spił się i pró­bo­wał nas prze­ko­nać, że paru kum­pli Johnny’ego i Gra­cza zbu­do­wało Womi­to­rium, żeby otwo­rzyć drzwi do ogni­stych cze­lu­ści, jeśli mogę tak się wyra­zić. Oczy­wi­ście zażą­da­łem dowodu. „Nie, nie” – mówi wtedy Bunch. „To zbyt ryzy­kowne, żeby zosta­wić jakie­kol­wiek zapi­ski na ten temat”. Wszy­scy zło­żyli przy­sięgę, że docho­wają tajem­nicy, i zdra­dzili tylko, że bramę zbu­do­wano na poświę­co­nej ziemi. Tro­chę to zbyt wygodna wymówka, odpar­łem. Założę się, że wszy­scy odpu­ścili sobie kaplicę i wylą­do­wali zalani w trupa w jakiejś kryp­cie.

Poświę­cona zie­mia. Tylko tyle miały z Dawes, jeden aka­pit o pija­czy­nie imie­niem Bun­chy. To jed­nak nie powstrzy­mało ich przed zaj­rze­niem na każdy cmen­tarz, do każ­dej syna­gogi i kościoła zbu­do­wa­nych przed 1938 rokiem w New Haven, gdzie szu­kały jakie­go­kol­wiek znaku. Niczego nie zna­la­zły, a teraz nowy Pre­tor będzie im zaglą­dał przez ramię.

– Dawes, po dia­bła nam Womi­to­rium? Może powin­ny­śmy spró­bo­wać czaru tro­pią­cego San­dowa? – zawo­łała Alex, prze­krzy­ku­jąc szum wody.

– Śred­nio nam to wyszło ostat­nim razem.

Fakt. W nagrodę za swoje wysiłki pra­wie zostały pożarte przez pie­kielną bestię.

– Ale San­dow nie sta­rał się tak naprawdę, nie? – powie­działa Alex, zmy­wa­jąc pianę z wło­sów. – Uwa­żał, że Dar­ling­ton prze­padł raz na zawsze, że za żadne skarby nie mógł prze­trwać wycieczki do pie­kła. Uwa­żał, że czar tylko dowie­dzie tego, że Dar­ling­ton nie żyje.

To była potworna noc, ale rytuał rze­czy­wi­ście przy­wo­łał Dar­ling­tona, a przy­naj­mniej jego głos, który oskar­żył San­dowa.

Alex zakrę­ciła wodę i wzięła ręcz­nik z wie­szaka. W miesz­ka­niu zro­biło się nie­moż­li­wie cicho.

Pra­wie uznała, że się prze­sły­szała, gdy roz­le­gło się ciche:

– Dobrze.

Alex zamarła, wyży­ma­jąc włosy w ręcz­nik.

– Co?

– Dobrze.

Alex spo­dzie­wała się, że Dawes zapro­te­stuje, zacznie mno­żyć różne prze­szkody: że to nie­wła­ściwy czas, że potrze­bują planu, że to zbyt nie­bez­pieczne. Czy roz­ło­żyła przed sobą karty tarota w salo­nie? Wyczy­tała z nich coś innego niż kata­strofę?

Alex wło­żyła czy­ste szorty i koszulkę na ramiącz­kach. Dawes wciąż sie­działa na tym samym miej­scu na pod­ło­dze, ale pod­cią­gnęła kolana do piersi i objęła je rękami.

– Co masz na myśli mówiąc „dobrze”?

– Wiesz, jak Grecy nazwali Drogę Mleczną?

– Wiesz, że nie wiem.

– Gala­xias.

Alex przy­sia­dła na brzegu kanapy, pró­bu­jąc nie zwa­żać na zimny okruch lodu w żołądku.

Gala­xias. Galak­tyka. Galaxy. Czy wła­śnie to słowo powta­rzał raz za razem trup?

– Pró­bo­wał się z tobą skon­tak­to­wać – powie­działa Dawes. – Z nami.

– Nie możesz mieć pew­no­ści.

Jed­nakże coś podob­nego wyda­rzyło się już wcze­śniej. Pod­czas wiesz­cze­nia w noc, kiedy Tara została zamor­do­wana, i potem znowu, w cza­sie rytu­ału z księ­ży­cem w nowiu, kiedy Dar­ling­ton pró­bo­wał ich ostrzec przed San­do­wem. A może wołał do niej zza Zasłony, bła­gał o pomoc?

– Jest… coś… co mogły­by­śmy wypró­bo­wać. – Dawes wyją­kała te słowa, pra­wie jakby to był kod Morse’a, roz­pacz­liwe S.O.S. – Mam pomysł.

Alex zasta­na­wiała się, ile kata­strof zaczęło się od tych słów.

– Mam nadzieję, że dobry.

– Ale jeśli zarząd Lete dowie się o tym…

– Nie dowie się.

– Nie mogę stra­cić tej pracy. Żadna z nas nie może.

Alex nie zamie­rzała myśleć o tym w tej chwili.

– Wra­camy do Black Elm?

– Nie. Potrze­bu­jemy stołu w Zwoju i Klu­czu. Musimy otwo­rzyć por­tal.

– Do pie­kła.

– Nic innego nie przy­cho­dzi mi do głowy. – Dawes spra­wiała wra­że­nie zde­spe­ro­wa­nej.

Pró­bo­wały przez całe lato i niczego nie zdzia­łały. Ale czy Alex naprawdę się sta­rała? A może czuła się bez­piecz­nie w Il Bastone, gdzie pro­wa­dziła swoje poszu­ki­wa­nia? Prze­mie­rza­jąc ulice New Haven w poszu­ki­wa­niu kościo­łów i świę­tych miejsc, roz­glą­da­jąc się za zna­kami sygna­li­zu­ją­cymi Womi­to­rium i niczego nie znaj­du­jąc? Pozwo­liła sobie zapo­mnieć, że gdzieś tam Dar­ling­ton cierpi?

– Dobrze – powie­działa Alex. – W takim razie otwo­rzymy por­tal.

– Jak dosta­niemy się do Zwoju i Klu­cza?

– Ja to zała­twię.

Dawes zagry­zła usta.

– Nikogo nie będę bić, Dawes.

Dawes odgar­nęła pasemko rudych wło­sów, które zaczęły jej się skrę­cać od upału.

Alex prze­wró­ciła oczami.

– Ani nikomu gro­zić. Będę naprawdę uprzejma.

I taki miała zamiar. Musiała wró­cić do gry pozo­rów, którą pro­wa­dziła w zeszłym roku, poczuć pewny grunt pod nogami. Spro­wa­dzą Dar­ling­tona z powro­tem. Wszystko napra­wią. Z punktu widze­nia zarządu Lete Alex była po pro­stu stu­dentką, która ma za sobą wyjąt­kowo kiep­ski pierw­szy rok stu­diów. Nie wie­dzieli, że San­dow zała­twił jej popra­wie­nie ocen, nie mieli poję­cia, jaką rolę ode­grała w jego śmierci ani ilu ludzi miała na swoim sumie­niu po pew­nie szcze­gól­nie potwor­nej nocy w Van Nuys.

Dar­ling­ton za to wie­dział. I jeśli zde­cy­duje się wycią­gnąć, to będzie po niej. Co wtedy zrobi Alex? To, co robiła zawsze. Ustali moż­liwe wyj­ścia. Wynie­sie się, zanim poja­wią się praw­dziwe pro­blemy. A po dro­dze zwi­nie parę cen­nych dro­bia­zgów. Ta lita­nia stała się pocie­sze­niem, modli­twą, która odda­lała strach przed przy­szło­ścią. Teraz jed­nak wszystko się kom­pli­ko­wało. O ile już wcze­śniej jej moż­li­wo­ści pre­zen­to­wały się ponuro, to teraz były zwy­czaj­nie paskudne i Alex nie miała już dokąd ucie­kać. Z powodu Eitana. Bo czy to będzie Womi­to­rium, brama czy auto­bus, pie­kło każe sobie słono zapła­cić za bilet.

Rozdział 4. Zeszłe lato

4

Zeszłe lato

Spę­dzi­łaby całe lato w New Haven. Gdyby nie Eitan.

Alex powie­działa, że dostała pracę na kam­pu­sie, i to wystar­czyło Mirze. Matka uwa­żała, że Los Ange­les ozna­cza pokusę dla Alex, że kiedy tylko wysią­dzie z samo­lotu, wróci do daw­nego życia i sta­rych przy­ja­ciół.

Nie było takiej szansy, ale powie­dze­nie „Mamo, oni wszy­scy już nie żyją” by­naj­mniej nie uspo­ko­iłoby Miry, a prawdę mówiąc, Alex nie chciała wra­cać do domu. Nie chciała spać w swoim sta­rym pokoju, pośród huku auto­strady 101, podob­nego do ryku odle­głego oce­anu. Nie chciała słu­chać o naj­now­szej obse­sji jej matki – masażu jubi­ler­skimi kamie­niami, oczysz­cza­niu aury, olej­kach ete­rycz­nych, nie­koń­czą­cym się polo­wa­niu na pro­ste cuda. Opusz­cze­nie Yale wyda­wało się ryzy­kowne, za bar­dzo przy­po­mi­nało okrutną bajkę, w któ­rej, gdy raz opu­ścisz zacza­ro­wany zamek, ni­gdy nie odnaj­du­jesz powrot­nej drogi.

Alex myślała, że spę­dzi lato z Dawes i Michelle Ala­med­dine, przy­go­to­wu­jąc plan ura­to­wa­nia Dar­ling­tona. Dawes jed­nak musiała zająć się dziećmi sio­stry w West­port, a z Michelle trudno było się skon­tak­to­wać, zatem Alex więk­szość czasu spę­dziła samot­nie w Il Bastone. Zasta­na­wiała się, czy dom ją odrzuci z powodu roz­lewu krwi w minio­nym seme­strze, z powodu witraża w oknie, który ni­gdy nie będzie rów­nie dosko­nały jak ory­gi­nał, z powodu wciąż widocz­nych plam od krwi Blake’a Keely’ego na pod­ło­dze, ukry­tych teraz pod dywa­nem. Co będzie, jeśli sta­nie przed drzwiami, a klamka zwy­czaj­nie nie pozwoli jej się prze­krę­cić?

Jed­nakże tego wio­sen­nego dnia, kiedy Alex odsta­wiła meble z ich wspól­nego pokoju do piw­nicy w col­lege’u Jona­thana Edwardsa i poże­gnała się z Mercy i Lau­ren, klamka Il Bastone zastu­kała rado­śnie pod jej dło­nią, a drzwi otwo­rzyły się jak przy­ja­zne ramiona.

Naprawdę zamie­rzała zna­leźć pracę na lato, ale inte­resy w oko­licy kam­pusu słabo przę­dły w tym okre­sie. W końcu prze­stała szu­kać. Otrzy­my­wała drobne sty­pen­dium od Lete i wyda­wała je na śmie­ciowe jedze­nie, mro­żone chiń­skie kro­kiety i parówki w cie­ście, które mogła pod­grzać w opie­ka­czu. Nie zapy­tała nawet, czy może zatrzy­mać się w Il Bastone. Po pro­stu to zro­biła. Kto inny prze­lał krew dla tego miej­sca?

Alex cały dniami prze­glą­dała kata­log kur­sów i roz­ma­wiała z Mercy. Poskła­dały w całość roz­kład zajęć Alex w stop­niu, w jakim to było moż­liwe, żeby mogła zacząć czy­tać z wyprze­dze­niem. Czy­ty­wała też tanią fik­cję, książ­czynę za książ­czyną, jakby odpa­lała jed­nego papie­rosa od dru­giego – romanse, science fic­tion, stare mierne fan­tasy. Chciała tylko sie­dzieć w kręgu świa­tła lampy, żyć cudzym życiem i żeby nikt jej w tym nie prze­szka­dzał. Jed­nakże każdy wie­czór spę­dzała w biblio­tece. Zapi­sy­wała suge­stie Dawes w Księ­dze Albe­marle’a albo sama na coś wpa­dała, a potem cze­kała, żeby zoba­czyć, co biblio­teka jej dostar­czy. Jedna z ksią­żek miała grzbiet zro­biony z praw­dzi­wych krę­gów, a z innej buchał obłok deli­kat­nej mgiełki za każ­dym razem, gdy ją otwie­rała. Kolejna była tak gorąca w dotyku, że Alex musiała poszpe­rać w kuchni i wró­cić z kuchen­nymi ręka­wi­cami.

Tylko zbro­jow­nia była kli­ma­ty­zo­wana – żeby chro­nić zgro­ma­dzone tam przed­mioty – więc kiedy zro­biło się za gorąco, Alex wzięła stos koców i podu­szek z sypialni Dan­tego i umo­ściła sobie posła­nie w Tyglu Hirama. Dar­ling­ton byłby tym zgor­szony, ale kli­ma­ty­za­cja była tego warta. Cza­sem, kiedy tam spała, śniła o górze poro­śnię­tej zie­le­nią. Była tam już wcze­śniej, znała drogę pro­wa­dzącą scho­dami i cia­snymi przej­ściami, w któ­rych pach­niało wil­got­nym kamie­niem. Było tam pomiesz­cze­nie z trzema oknami i okrą­głą misą, w któ­rej obser­wo­wano gwiazdy. Widziała wła­sną twarz odbi­ja­jącą się w wodzie. Ale kiedy się budziła, wie­działa, że ni­gdy nie była w Peru i znała to miej­sce tylko z ksią­żek.

Leżała na boku na jed­nej z wel­we­to­wych kanap w salo­nie w Il Bastone, czy­ta­jąc pod­nisz­czony egzem­plarz Czło­wieka ilu­stro­wa­nego, który zna­la­zła w biblio­tece Young Men’s Insti­tute, kiedy zadzwo­nił jej tele­fon. Nie roz­po­znała numeru, więc nie zamie­rzała go odbie­rać. Usu­nęła wszyst­kie stare kon­takty po wyjeź­dzie z Los Ange­les. Kiedy jed­nak zadzwo­nił po raz drugi, ode­brała.

Natych­miast roz­po­znała głos Eitana i jego wyraźny akcent.

– Alex Stern. Musimy poroz­ma­wiać. Rozu­miesz?

– Nie – odpo­wie­działa z ser­cem sza­leń­czo biją­cym w piersi.

Tego dnia padało, więc roz­su­nęła wszyst­kie zasłony, żeby patrzeć na burzę, jasne okrzyki bły­ska­wic skrzące się na sza­rym nie­bie. Usia­dła pro­sto, zazna­cza­jąc miej­sce w książce rachun­kiem. Ogar­nęło ją nie­przy­jemne prze­czu­cie, że ni­gdy nie dokoń­czy tej kon­kret­nej histo­rii.

– Nie chcę roz­ma­wiać przez tele­fon. Odwiedź mnie.

Myślał, że Alex jest w L.A. To dobrze, powie­działa sobie. Nie wie­dział, że nie dosta­nie jej tak łatwo w swoje łapy. Tylko po co do niej dzwo­nił? Eitan był izra­el­skim gang­ste­rem, który dzia­łał z ele­ganc­kiej posia­dło­ści znaj­du­ją­cej się na szczy­cie Encino nad auto­stradą 405; Len roz­pro­wa­dzał dla niego towar. Alex myślała, że Eitan już dawno o niej zapo­mniał.

– Nie pojadę aż na Mul­hol­land – odpo­wie­działa. – Nie mam samo­chodu.

Nawet gdyby była w L.A., za żadne skarby nie poje­cha­łaby na wzgó­rza do domu Eitana tylko po to, żeby mógł posłać kulkę pro­sto w jej głowę bez żad­nych świad­ków.

– Twoja matka ma samo­chód. Stary volks­wa­gen jetta. Nie powiem, że to nie­za­wodny wóz. – Oczy­wi­ście Eitan wie­dział, jak zna­leźć jej matkę. Ludzie tacy jak on dosko­nale wie­dzą, gdzie szu­kać punk­tów naci­sku. – Shlomo obser­wuje twój dom od bar­dzo dawna, ale tylko twoja mama wycho­dzi z niego i wraca. Gdzie jesteś, Alex?

– W tej chwili? – Alex rozej­rzała się po salo­nie, po zaku­rzo­nych dywa­nach, let­nim słońcu sączą­cym się łagod­nie przez obry­zgane desz­czem szyby. Sły­szała, jak maszyna do lodu hała­suje w lodówce w kuchni. Póź­niej zrobi sobie kanapkę z chleba i mie­lonki, które zamó­wiła Dawes, gdy dowie­działa się, w jakim stop­niu dieta Alex składa się z palusz­ków z kur­czaka, i teraz poja­wiały się w domu co tydzień jak za sprawą magii. – Zatrzy­ma­łam się u przy­ja­ciół w Topanga Canyon. Wrócę w ten week­end.

– Byle nie w sobotę. Przy­jedź jutro, w pią­tek, przed piątą.

Eitan prze­strze­gał zasad koszeru i świę­to­ści sza­batu. Zabi­ja­niem i wymu­sze­niami zaj­mo­wał się przez pozo­stałe sześć dni w tygo­dniu.

– Mam pracę – odpo­wie­działa Alex. – Mogę przy­je­chać w nie­dzielę.

– Grzeczna dziew­czynka.

Roz­łą­czyła się i przy­ci­snęła tele­fon do piersi, wpa­tru­jąc się w kase­to­nowy sufit. Świa­tła zami­go­tały. Wie­działa, że dom wyczuwa jej strach. Pochy­liła się i przy­ci­snęła dłoń do pod­łogi. W noc, kiedy Alex pra­wie wykrwa­wiła się na śmierć w kory­ta­rzu na pię­trze, Il Bastone też otrzy­mało ranę, jedno z jego pięk­nych okien zostało stłu­czone, a dywany popla­miono krwią. Alex pomo­gła to wszystko uprząt­nąć. Krę­ciła się przy ludziach, któ­rych Dawes wyna­jęła do naprawy okna. Szo­ro­wała i czy­ściła parą zakrwa­wione dywany w kory­ta­rzu. Czy­ściła je z wła­snej krwi, z krwi dzie­kana San­dowa i Blake’a Keely’ego. Obaj teraz nie żyli, w prze­ci­wień­stwie do Alex. Alex prze­trwała, podob­nie jak Il Bastone.

Nie potra­fiła powie­dzieć, czy naprawdę poczuła wibra­cję w pod­ło­dze, czy tylko ponio­sła ją wyobraź­nia, ale uspo­ko­iła się nieco. To było jej bez­pieczne miej­sce, odkąd kam­pus się wylud­nił – chro­nione magią, ciemne, chłodne. Wycho­dziła cza­sem, szła na spa­cer na wzgó­rze albo na kryty most przy Eli Whit­ney Museum, któ­rego czer­wona sto­doła spi­nała brzegi rzeki jak coś wyję­tego żyw­cem z obrazu, który Mercy by wyśmiała. Jeź­dziła na swoim nowym rowe­rze do Edger­ton Park, prze­jeż­dżała mię­dzy raba­tami z kwia­tami i patrzyła na starą stró­żówkę. Co drugi dzień rano jeź­dziła ran­kiem aż do Black Elm, żeby nakar­mić Cosmo i pobłą­dzić w labi­ryn­cie z żywo­płotu. Zawsze jed­nak wra­cała do domu przy Orange Street, do Il Bastone. Spo­dzie­wała się, że będzie się tam czuła samot­nie bez Dawes i Dar­ling­tona, ale zamiast tego piła oran­żadę pro­sto ze sta­ro­świec­kiej zamra­żalki, drze­mała w ele­ganc­kiej sypialni z witra­żem ze słoń­cem i księ­ży­cem, mysz­ko­wała w zbro­jowni. Dom zawsze miał coś nowego do poka­za­nia.

Alex nie chciała wycho­dzić. Nie chciała wra­cać do nędz­nego miesz­kanka matki w Van Nuys, nie chciała roz­ma­wiać z Eita­nem. Miał jakiś nie­do­koń­czony inte­res z Lenem, z któ­rym cze­kał cały rok? Czy w jakiś spo­sób dowie­dział się, co Alex zro­biła? Czy powią­zał ją ze śmier­cią swo­jego kuzyna?

To nie miało zna­cze­nia. Musiała jechać. Przej­rzała tele­fon i zna­la­zła numer Micha­ela Anselma. To był czło­nek zarządu Lete, zastęp­czy auto­ry­tet, który wypeł­nił dziurę, jaką zosta­wił po sobie dzie­kan San­dow. Skoń­czył stu­dia pięt­na­ście lat temu. Alex i Dawes przej­rzały jego Pamięt­nik z cza­sów w Lete i prze­ko­nały się, że jest wyjąt­kowo nudy. Nazwi­ska, daty rytu­ałów i nie­wiele wię­cej. Takie samo wra­że­nie robił przez tele­fon. Oschły, nudny, śpie­szyło mu się, żeby wró­cić do pracy w finan­sach, ban­ko­wo­ści, czy jak tam nazy­wano dru­ko­wa­nie pie­nię­dzy. Zała­twił jej jed­nak rower i lap­top, więc nie zamie­rzała narze­kać.

Anselm ode­brał po dru­gim dzwonku.

– Alex?

Spra­wiał wra­że­nie zanie­po­ko­jo­nego i wcale mu się nie dzi­wiła. Rów­nie dobrze mogła dzwo­nić, żeby mu powie­dzieć, że biblio­teka wydziału prawa spło­nęła albo armia nie­umar­łych gro­ma­dzi się w Jadalni. Nie­wiele wie­działa na temat Anselma, ale wyobra­żała sobie, że nosi kra­waty w paski, wraca do domu, w któ­rym czeka żółty labra­dor, dwójka dzieci udzie­la­ją­cych się w fun­da­cji Habi­tat for Huma­nity i dba­jąca o figurę żona.

– Cześć, Michael, prze­pra­szam, że prze­szka­dzam ci w środku dnia…

– Wszystko w porządku?

– Wszystko jest w porządku, ale muszę jechać do domu w ten week­end. Zoba­czyć się z mamą.