Fałszywy prorok - Sebastian Koperski - ebook

Fałszywy prorok ebook

Sebastian Koperski

4,0

Opis

Doskonała wielowątkowa powieść, wymykająca się wszelkim szablonom.

Bohaterowie znani z Doktora Jeremiasa powracają w nowej odsłonie.

Luty 1914 roku. Europa stoi u progu wielkiej wojny. Formalnie trwa pokój, lecz strony przyszłego konfliktu prowadzą tajną akcję wywiadowczą. W pozostającym pod niemieckim zaborem Poznaniu zjawia się rosyjski szpieg – Albert Fiszkowicz. Poszukuje strategicznych informacji na temat otaczającej miasto potężnej twierdzy, której zdobycie otworzy carskiej armii drogę do Berlina. Gra toczy się również o przychylność Polaków, którzy angażują się w nierówną walkę z pruskim zaborcą. Wydaje się, że podsycanie polsko-niemieckiego antagonizmu dla dobra rosyjskich interesów z góry skazane jest na niepowodzenie. Przecież Polacy nie uwierzą, że dżumę można wyleczyć cholerą... Fiszkowicz ma jednak na to sposób – wszak sam jest Polakiem, umiejętnie ukrywającym swoje ciemne sekrety. W tym samym czasie doktor psychiatrii Sigmund Jeremias dowiaduje się o zagadkowym samobójstwie przyjaciela – lekarza wojskowego Steinberga. Oficjalną wersję wydarzeń przyjmuje z niedowierzaniem. Rozpoczęte przez Jeremiasa śledztwo powoli ujawnia międzynarodową aferę szpiegowską. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 592

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (7 ocen)
3
1
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Koperski Sebastian Fałszywy prorok ISBN: 978-83-7785-733-5 Copyright © Sebastian Koperski, 2015 PROJEKT OKŁADKI: Izabella Marcinowska REDAKTOR PROWADZĄCY: Izabela Troinska REDAKCJA: Paulina WierzbickaZysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67, faks 61 852 63 26 Dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer.

Prolog

[Warszawa, 11 sierpnia 1913]

Z okien przestronnego gabinetu na trzecim piętrze roztaczał się podobno piękny widok. Liczni goście oraz interesanci przejawiali w tej kwestii jednomyślność, lecz mimo to gospodarz gabinetu kwitował wszystkie zachwyty ironicznym uśmieszkiem bądź wzruszeniem ramion. Owszem, niczego sobie ten widok, zwłaszcza w popołudniowym świetle, przeistaczającym zwyczajne okno w istne malowidło z pełną harmonią barw i doskonale proporcjonalnym rysunkiem. Ale przecież tu nie chodzi o widoki, pal sześć ładne czy brzydkie, lecz o to, że ten namalowany złośliwą, acz wprawną ręką okno-obraz ukazywał panoramę miasta, którego kapitan Siergiej Maksymowicz Kuryłow szczerze nienawidził — Warszawy.

Stanowisko warszawskiego rezydenta tajnej policji politycznej niejeden uznałby za świetne zwieńczenie kariery, jednak kapitan był odmiennego zdania, a konieczność przebywania w Kraju Przywiślańskim traktował jako dopust boży i karę za grzechy, do których zresztą wcale się nie poczuwał. Po latach intensywnej pracy w terenie, pełnej nieoczekiwanych zdarzeń i zaskakujących odkryć, pracy czasami niebezpiecznej, lecz zawsze fascynującej — posadzili go za biurkiem i zarzucili papierami. Tę poniżającą degradację nazwali awansem, bo w istocie był to awans. Dali mu władzę, zarazem odbierając to, co najcenniejsze — wolność. Dla ludzi pokroju Kuryłowa Warszawa mogłaby być nader interesującym miejscem… Nie stała się nim jednak, bo dziwnym trafem wszystko, co ciekawe, znajdowało się poza przestronnym gabinetem. Po raz kolejny ze złością i żalem spojrzał przez okno.

Dochodziła czternasta. Lada chwila miał się pojawić oczekiwany przez kapitana gość. Zanim jednak rozległo się pukanie, Kuryłow poświęcił mu nieco osobistą refleksję: Żebyś wiedział, łajzo, jak ja ci zazdroszczę.

Stare nawyki. Jak każdy, kto kiedyś był śledczym, przed rozmową lubił zajrzeć do akt rozmówcy. Musiał się mocno postarać, by przysłano mu z Petersburga kompletny odpis akt personalnych dzisiejszego gościa. Z szarej teczki wyjął kartkę, rzucił okiem na jej treść, po czym odłożył na bok. Wziął kolejną. Nad tą zatrzymał się nieco dłużej. Czytając charakterystykę osobowości, mimowolnie uśmiechał się pod nosem.

Albert Bronisławowicz Fiszkowicz to człowiek ambitny i racjonalny, przejawiający silną skłonność do kontrolowania otoczenia. Potrafi skutecznie wpływać na ludzi, wzbudzać ich sympatię i zaufanie. Jest świetnym organizatorem, szybko przystosowuje się do uwarunkowań, w których przyszło mu funkcjonować. W planowaniu uwzględnia szeroką i dalekosiężną perspektywę działania. Sprawia wrażenie człowieka o ujmującej powierzchowności, lecz w razie potrzeby bywa bezwzględny i brutalny. Ludzi traktuje instrumentalnie. Dla uzyskania zamierzonego skutku jest gotów poświęcić każdego, kto wcześniej mu zaufał. On sam ufa tylko sobie.

Jakże zwięzła i trafiająca w sedno analiza! Nie można było tego ująć lepiej. Kuryłow pokiwał głową w uznaniu dla kunsztu autora charakterystyki. W tej samej chwili w drzwiach stanął łysy Gorczakow i z właściwą sobie nonszalancją oznajmił przybycie Alberta Fiszkowicza.

Do gabinetu wszedł szczupły, niski mężczyzna o wysokim czole, po którego bokach jaśniały resztki włosów. Na pozór mógł się wydawać reprezentantem tego rodzaju ludzi, których nie sposób zapamiętać ani nawet wyróżnić z tłumu innych, bliźniaczo podobnych istot — bezbarwnych i jak gdyby pozbawionych substancji przyciągającej uwagę. Trafności powyższej charakterystyki przeczyło jednak jego spojrzenie — żywe, badawcze, zdające się przenikać w głąb obserwowanego obiektu. Ciemnobłękitne oczy rozświetlały szarą i dość pospolitą twarz, nadając jej ślad czegoś, co — przy pewnej dozie dobrej woli — można by nawet nazwać urodą.

Na widok gościa Kuryłow wysilił się na delikatny uśmiech, po czym wskazał miejsce na krześle po drugiej stronie masywnego biurka.

— Wygląda na to, że wracasz do obiegu.

Mężczyzna nie odpowiedział, tylko lekko skrzywił usta i skinął głową na znak podziękowania. Kapitan doskonale wiedział, że trzy lata temu władze policyjne przestały korzystać z usług Fiszkowicza. Osobiście uważał tę decyzję za błędną, wszakże jego gość należał do najskuteczniejszych agentów Ochrany. Inteligentny i zdyscyplinowany, a także — co Kuryłow cenił w nim najbardziej — szczerze oddany carskiej władzy.

Dzięki pomysłowości, pracowitości i szerokim kontaktom Fiszkowicza udało się zapobiec przynajmniej trzem zamachom bombowym. To właśnie on z ramienia Ochrany zarządzał ruchem związkowym w kijowskich zakładach metalurgicznych. I nie kto inny wskazał miejsce pobytu wpływowego podżegacza rewolucyjnego Artioma Timofiejewa i kilkunastu innych radykałów.

Oczywiście nie ma postaci kryształowych, z czego realista Kuryłow doskonale zdawał sobie sprawę. Nie ulegało wątpliwości, że rola Fiszkowicza w rozpracowywaniu moskiewskiego oddziału Organizacji Bojowej Partii Socjalistów-Rewolucjonistów była co najmniej dwuznaczna. Prawdą jest również, że jego osobę niebezpodstawnie łączono z tajemniczym zniknięciem pieniędzy, które anarchistyczni bojówkarze z Kijowa najpierw zrabowali, a następnie ukryli na wsi. Wprawdzie ulubiony agent Kuryłowa uczciwie wydał anarchistów policji i wskazał ich kryjówkę, ale pięć tysięcy rubli rozpłynęło się w powietrzu… Cóż, każdy ma swoje słabości.

Prawdziwe kłopoty jednak zaczęły się dopiero w 1909 roku, kiedy wybuchła afera Azefa. Zdemaskowanie słynnego prowokatora zatrzęsło całym państwem, a ujawnione przy tej okazji informacje zszokowały opinię publiczną. Jewno Azef, szef Organizacji Bojowej Partii Socjalistów-Rewolucjonistów i jeden z prominentnych działaczy antycarskiego ruchu rewolucyjnego, okazał się nie mniej prominentnym współpracownikiem carskiej tajnej policji. Człowiek, który zaplanował i nadzorował serię zamachów przeciwko przedstawicielom reżimu, był jednocześnie policyjnym konfidentem, bez skrupułów wydającym swoich współtowarzyszy. Na ujawnieniu sprawy Azefa stracili wszyscy: rewolucjoniści, liberałowie, konserwatyści, rząd, a przede wszystkim sama Ochrana. Cóż, nie mogło być inaczej, skoro jej czołowy i hojnie opłacany agent okazał się terrorystą…

„Ochrana uosabia brutalność i nikczemność carskiej autokracji” — pohukiwali różnej maści demokraci. „Tajna policja przez lata kolaborowała ze spiskowcami” — oburzali się konserwatyści. „Carska tajna policja polityczna finansowała zamachy na przedstawicieli władzy państwowej” — pisały bez ogródek zagraniczne gazety. Czasy świetności wszechwładnej niegdyś Ochrany minęły bezpowrotnie.

Kuryłow miał szczęście, bo w ramach reorganizacji przeniesiono go do Warszawy i nawet awansowano, lecz wielu jego kolegów na zawsze musiało pożegnać się ze służbą. Najgorzej los obszedł się z tysiącami agentów pracujących dla Ochrany od Kutna po Władywostok. Stawiano im zarzuty wspierania działalności terrorystycznej i obarczano odpowiedzialnością za nieudolność oficerów prowadzących, wsadzano do więzień i wysyłano na katorgę. Dzięki ostrożności i sprytowi Fiszkowicz zdołał wprawdzie uniknąć najgorszych szykan, lecz z jego usług zrezygnowano. Kontynuacja współpracy z tajną policją stanęła wówczas pod znakiem zapytania. Jedenastego sierpnia 1913 roku zdanie pytające zamieniło się w oznajmujące: Fiszkowicz miał wrócić do służby.

A wszystko to za sprawą generała Jakowa Żylińskiego, któremu opracowany przez Fiszkowicza plan działań agenturalnych na terenie wrogiego mocarstwa niezmiernie przypadł do gustu. Ów wysoko postawiony protektor misji Fiszkowicza od 1911 roku pełnił funkcję szefa Sztabu Generalnego, tym samym pozostając formalnym zwierzchnikiem służb wywiadu i kontrwywiadu wojskowego. Jako przedstawiciel mniejszościowej w rosyjskim sztabie frakcji, Żyliński był zdania, że w razie wybuchu wojny Rosja powinna podjąć agresywną ofensywę przeciwko Niemcom. Skoro bowiem Niemcy skierują główne uderzenie na Francję, co uchodziło za pewnik przynajmniej od 1913 roku, będą zmuszeni przesunąć większą część wojsk na front zachodni. Co za tym idzie, armia rosyjska będzie mogła szybko opanować słabo bronione Prusy Wschodnie, a następnie wejść do Wielkopolski i ruszyć w kierunku Poznania. Generał Żyliński widział siebie na czele zwycięskiego marszu wojsk rosyjskich, które w pierwszej fazie wojny zajmują Prusy Wschodnie i Wielkopolskę, zdobywają twierdzę Poznań, a następnie w zwycięskim marszu idą na Berlin.

Realizacja tego zamierzenia wymagała jednak odpowiedniego przygotowania. Mając w planach obleganie Poznania, należało uzyskać jak najwięcej strategicznych informacji na temat twierdzy oraz liczebności i uzbrojenia garnizonu. Żylińskiemu zależało również na wysondowaniu nastrojów wśród polskiej ludności Poznania i Provinz Posen. W tym celu generał postanowił skorzystać z doświadczeń tajnej policji, od której oczekiwał wskazania odpowiedniego wykonawcy. Zausznik generała, major Tagancew, nawiązał kontakt z szefem terenowego biura Ochrany w Warszawie, kapitanem Kuryłowem. Ten zaś zaproponował, by misję w Poznaniu powierzyć Albertowi Fiszkowiczowi, którego scharakteryzował jako zdolnego i sprawdzonego agenta, nieźle zaznajomionego z realiami Provinz Posen, władającego językami polskim i niemieckim. Poza tym — co istotne — był on z pochodzenia Polakiem.

Żyliński wstępnie zaakceptował tę kandydaturę, lecz ostateczną decyzję uzależnił od oceny planu działań, do którego sporządzenia zobowiązano Fiszkowicza. Ten zaś doskonale wyczuł swą szansę i w odpowiedzi przedstawił rozbudowaną koncepcję. Według jej założeń równoległym celem misji powinno być podsycanie polsko-niemieckiego antagonizmu. Zaproponował, by powołać w Poznaniu sterowaną przez rosyjską agenturę polską organizację patriotyczną, zrzeszającą zwolenników radykalnych metod walki z pruskim zaborcą, między innymi za pomocą działań terrorystycznych i zamachów. Z chwilą wybuchu wojny taka organizacja mogłaby podjąć działania sabotażowe przeciwko armii niemieckiej, zarazem dezorganizując funkcjonowanie administracji cywilnej w Poznaniu i całej prowincji. Fiszkowicz miał doświadczenie w tego typu działalności, gdyż swego czasu organizował i nadzorował kontrolowane przez Ochranę związki zawodowe w zakładach przemysłowych w Kijowie. Jak twierdził Fiszkowicz, wzmacnianie polsko-niemieckiego antagonizmu jest z punktu widzenia interesów rosyjskich ze wszech miar korzystne.

Uważał, że im większe będzie napięcie między Polakami a Niemcami, tym bardziej Polacy będą odporni na ewentualne obietnice otrzymania autonomii od Kaisera w zamian za poparcie w wojnie z Rosją i jej sojusznikami. Kiedy zaś Rosja i Niemcy znajdą się w stanie wojny, wszelkie działania podejmowane przez Polaków przeciwko Niemcom — sabotaż, dywersja, dezerterowanie z armii i temu podobne — znacznie osłabią potencjał wroga, czyli staną się po prostu rodzajem broni. A najwyższą troską Ochrany będzie to, by broń ta okazała się skuteczna.

Zdaniem Fiszkowicza rozbudzanie antyniemieckich postaw nie powinno być trudne z uwagi na znaczny wzrost świadomości narodowej Polaków w zaborze pruskim i jednoczesną klęskę dotychczasowej antypolskiej polityki Niemiec. Warto również wykorzystać fakt, że w tak ważnej twierdzy jak Posen żywioł polski jest bardzo liczny.

Plan zrobił duże wrażenie na generale Żylińskim, który kompletnie lekceważąc realia, uwierzył w to, że poznańska misja jest skazana na sukces.

Kuryłow nie miał dobrego zdania o generale Żylińskim, czego nie zamierzał ukrywać przed swoim gościem:

— Nasza armia nie jest w stanie przeprowadzić szybkiej mobilizacji. Kto jak kto, ale szef sztabu powinien mieć o tym pojęcie. Lecz najwidoczniej nie ma, skoro podczas rokowań z Francuzami złożył obietnicę, że w ciągu dwóch tygodni od rozpoczęcia wojny rzuci 800 tysięcy żołnierzy przeciwko Niemcom. Kompletny brak realizmu! Nie wspominając o tym, że nie powinno się przeceniać siły bojowej naszych dywizji. Tymczasem nasz pan generał już w 1911 roku ustalił z francuskim szefem sztabu Dubailem, że obie nasze armie od początku wojny będą prowadzić działania ofensywne. Francuzi może i będą… Jak myślisz, Fiszkowicz, co to wszystko może znaczyć?

— Że równoległe uderzenie na Prusy Wschodnie i Wielkopolskę nie dojdzie do skutku. Czyli raczej nie będziemy oblegać Poznania.

— No właśnie, dobrześ to ujął: raczej nie będziemy — zgodził się kapitan, po czym poważniejszym tonem dodał: — Lecz niezbadane są wyroki boskie. Co rozum nam podpowiada i co wedle najlepszego osądu wydaje się prawdą, dla Opatrzności jest jedynie marnym pyłem. Kto wie, może za pół roku twierdza Poznań będzie w naszych rękach, a dwa miesiące później będziemy świętować w Berlinie? Tak nam dopomóż Boże i wszyscy święci Pańscy.

— Święte słowa, panie kapitanie — odpowiedział z udawaną powagą Fiszkowicz, który bez trudu dostrzegł kpinę w tych słowach.

— Daleko zajdziesz, mój stary, może jeszcze dalej niż do Berlina — roześmiał się serdecznie Kuryłow. — Ale wróćmy do sprawy. Otóż trzeba ci wiedzieć, że generał Żyliński ma trudny charakter. Jest podejrzliwy, bardzo łatwo popada w konflikty i wielu ludzi ze sztabu traktuje jak osobistych wrogów. Nawet ministra wojny Suchomlinowa uważa za defetystę, który dąży do osłabienia armii. Generał podejrzewa, że w otoczeniu ministra działają niemieccy i austriaccy szpiedzy. Podobno powiedział kiedyś, że minister łatwo ulega wpływom podejrzanych typków, do których żywi zaskakującą, lecz być może całkiem łatwą do wytłumaczenia słabość… Za generałem Daniłowem też nie przepada, choć to przecież główny strateg naszej armii. Twierdzi, że Daniłow nie wierzy w moc rosyjskiego oręża. To jeszcze nie wszystko, bo wśród przeciwników twojego protektora jest także książę Mikołaj Mikołajewicz, szef Rady Obrony Państwa. Generał Żyliński ma go za niezrównoważonego psychicznie intryganta, który swą pozycję zawdzięcza wyłącznie pokrewieństwu z carską rodziną. Jak myślisz, Fiszkowicz, co to wszystko może znaczyć?

— Że pan generał Żyliński ma wielu potężnych wrogów, więc prawdopodobnie nie utrzyma się długo na swym stanowisku.

— Otóż to — przytaknął kapitan. — Pamiętaj o tym, kiedy będziesz pracował w Poznaniu. Dziś jesteś szczęściarzem, lecz miej się na baczności, bo jutro mogą cię uznać za sługusa politycznego bankruta.

Część pierwsza

MISJA

[Poznań, środa, 4 lutego 1914]

Zegar wybijał właśnie piątą po południu, gdy do budynku dworca kolejowego w Poznaniu wszedł Fiszkowicz, ubrany w starannie skrojony, ciemny garnitur. Przystanął przy marmurowym parapecie i rozejrzał się wokół. W głównym holu prawie nikogo nie było. Środkiem przechodziło dwóch kolejarzy, przy stoliku siedział tęgawy jegomość, a kilka metrów dalej jakiś gimnazjalista uważnie studiował rozkład jazdy.

Fiszkowicz ruszył niespiesznie w stronę poczekalni, a później do bocznego wyjścia na peron. Wsunął na głowę kapelusz, a następnie sięgnął po papierośnicę i już po chwili z lubością zaciągnął się dymem. Kątem oka dostrzegł zmierzającego w stronę parowozowni kolejarza. Odwrócił się w jego stronę i zawołał:

— Czy to pociąg z Breslau ma opóźnienie, czy może mój zegarek zanadto wybiegł w przyszłość?

Kolejarz podniósł głowę, a nad jego sumiastymi wąsami pojawił się ledwo dostrzegalny uśmiech.

— Zegarek szanownego pana jest najzupełniej w porządku. A co do pociągu to rzeczywiście mamy niewielkie opóźnienie. Ale nie trzeba będzie długo czekać, bo od południa słychać już dudnienie.

Po tych słowach kolejarz uchylił czapki i poszedł w swoją stronę. Mężczyzna próbował nasłuchiwać owego dudnienia, lecz bez skutku. Zaciągnął się dymem i w tej samej chwili usłyszał niski, męski głos płynący z megafonu umieszczonego tuż nad wejściem na peron:

— Tu stacja kolei żelaznej Posen. Opóźniony pociąg relacji Breslau–Thorn wjedzie na tor przy peronie pierwszym. Uprasza się o ostrożność w chwili wjazdu pociągu. Wszystkim podróżnym udającym się w stronę Thorn życzymy przyjemnej podróży.

Życzenia z megafonu siłą rzeczy trafiły w pustkę, bo na peronie nie było nikogo oprócz Fiszkowicza, który nigdzie się nie wybierał. Po chwili przestrzeń peronu wypełniła się rumorem hamującej lokomotywy. Pociąg zatrzymał się, piski i zgrzyty ucichły, ustępując miejsca odgłosom pracującej w spoczynku maszyny parowej. Z wagonów zaczęli wychodzić pasażerowie i wkrótce peron wypełnił się całkiem sporym tłumkiem. Mężczyzna zgasił papierosa i zaczął przyglądać się wysiadającym z wrocławskiego pociągu. Po chwili jego twarz rozjaśniła się w uśmiechu. Ruszył w kierunku trzeciego wagonu, przy którym stał niewysoki mężczyzna w brązowym surducie, trzymający pod pachą pękatą, skórzaną teczkę.

— Jak się masz, Fiszkowicz? — powiedział pasażer, wyciągając dłoń na powitanie. — Nie mamy wiele czasu, bo zdaje się, że pociąg jest spóźniony, więc pewnie zaraz pojadę dalej.

Jak gdyby na potwierdzenie jego słów z megafonu ponownie rozległ się niski głos, który przy akompaniamencie maszyny parowej wyrecytował:

— Tu stacja kolei żelaznej Posen. Z powodu opóźnienia czas postoju pociągu relacji Breslau–Thorn został skrócony. Odjazd nastąpi za pięć minut.

Ściskając dłoń pasażera, Fiszkowicz odpowiedział:

— Witaj, Giennadij. Zdążymy. Jak cię znam, to wszystko co najważniejsze masz na papierze.

— W rzeczy samej — przytaknął pasażer, po czym wyciągnął z teczki dużą, szarą kopertę i wręczył ją mężczyźnie. — W środku jest brulion, a w nim notatki, które osobiście dla ciebie sporządziłem. W dołączonej kopercie znajdziesz kilka zdjęć wraz z opisami. Oprócz tego kilkanaście stron różnych maszynopisów. Wszystko może się przydać. W osobnej kopercie umieściłem kartkę z wyjaśnieniem skrótów, bo dla bezpieczeństwa treść notatek nie zawiera pełnych nazwisk, nazw instytucji i innych ważnych szczegółów. Naucz się tych skrótów, a kartkę spal. Zresztą, co ja ci będę mówił, przecież sam doskonale wiesz, jak to się robi.

Fiszkowicz schował kopertę do własnej aktówki i zapytał:

— Długo nad tym pracowaliście?

— Tak naprawdę trafiliśmy na tę sprawę przypadkiem. Normalnie nie zwrócilibyśmy na to większej uwagi, ale mając na względzie twoją misję, zaczęliśmy trochę drążyć i w efekcie uzbierało się kilka ci ekawostek. Jestem przekonany, że zrobisz z tych materiałów dobry użytek.

— Doskonale, bardzo ci dziękuję. Kiedy wracasz do Berlina?

— Jeszcze nie wiem — odpowiedział pasażer. — W Toruniu mam do załatwienia kilka spraw. Spodziewam się, że do Berlina dotrę nie wcześniej niż za tydzień. Czyżbyś potrzebował czegoś z niemieckiej stolicy?

— Na miejscu mam wszystko, czego potrzebuję.

— No tak, w końcu rezydujesz w stolicy niemieckiego wschodu — stwierdził Giennadij, a w jego głosie dało się wyczuć nutkę ironii. — Odwiedziłem to miasto przed mniej więcej dziesięciu laty. Wcale nie wyglądało jak stolica, ani wschodu, ani zachodu. Raczej jak wielkie koszary. Gdzie się człowiek nie obrócił, wszędzie jakieś umocnienia, wały i ciągnące się wiorstami ceglane magazyny.

— Przez te dziesięć lat wiele się zmieniło, choć fortyfikacje wcale nie zniknęły. A samo miasto nawet mi się podoba. Może dlatego, że tak bardzo różni się od Warszawy. Dużo nowych budynków, szerokie ulice, wszystko dobrze zorganizowane i porządne. Jak to w Niemczech.

— Przydałoby się dla równowagi trochę bałaganu, nieprawdaż? — zaśmiał się pasażer.

Po chwili znów zabrzmiał megafon:

— Tu stacja kolei żelaznej Posen. Pociąg relacji Breslau–Thorn gotowy do odjazdu z toru przy peronie pierwszym. Podróżnych prosimy o zajęcie miejsc w przedziałach.

— Przyjemnej podróży — powiedział Fiszkowicz, ściskając na pożegnanie dłoń rozmówcy, który po chwili zniknął za drzwiami wagonu pierwszej klasy.

* * *

Materiały przekazane przez Giennadija okazały się nad wyraz interesujące. Fiszkowicz pochłaniał notatki jak dobrą powieść kryminalną, której wyraziści bohaterowie popadają w nie lada kłopoty. Opisywane wydarzenia rozgrywały się oczywiście w Poznaniu, a główny wątek dotyczył afery związanej z malwersacjami finansowymi, w które uwikłani byli szacowni i prominentni obywatele miasta nad Wartą.

Jednym z głównych bohaterów był niejaki pan T., którego — zgodnie z opisem na załączonej karteczce — zidentyfikował jako Klausa Trettera, wicedyrektora poznańskiego oddziału Banku Spółdzielczego. Rzeczony Tretter uprawiał wielce karygodny proceder, polegający między innymi na tworzeniu zarejestrowanych na fikcyjne osoby rachunków bankowych, na które przelewano dziesiątki tysięcy marek, pochodzących ze źródeł oględnie mówiąc nielegalnych, włączając w to przestępstwa czysto kryminalne. Pieniądze gromadzone na tych kontach miały pozostać ukryte nie tylko przed fiskusem, ale i przed wszystkimi, którzy nie należeli do wąskiego grona wtajemniczonych. Zasoby z nielegalnych rachunków były następnie za pomocą skomplikowanego systemu operacji księgowo-bankowych transferowane do realnie działających przedsiębiorstw, które — wykorzystując równie skomplikowane machinacje — wykazywały je jako wypracowany dochód. W ten sposób pozyskiwane z podejrzanych źródeł pieniądze powracały do obiegu finansowego jako w pełni legalne środki.

W świetle tych faktów Tretter jawił się jako patron wielkiej machiny przekrętów finansowych. Trzeba przyznać, że dyrektor wykazał się niemałymi zdolnościami, a nawet swoistą finezją, bo przecież zarządzanie całym tym wyszukanym procederem wcale nie było łatwe. Ale nawet genialni hochsztaplerzy muszą liczyć się z tym, że ktoś kiedyś przejrzy ich machinacje lub — ujmując bardziej kolokwialnie — poczuje smrodek snujący się po marmurowych korytarzach banku. Taki właśnie los miał spotkać Klausa Trettera.

Lektura otrzymanych dokumentów wydała się Fiszkowiczowi bardzo atrakcyjna, zwłaszcza że wkrótce sam zamierzał się włączyć w bieg zdarzeń.

[czwartek, 5 lutego 1914]

Doktor Sigmund Jeremias obudził się po trzeciej nocy spędzonej w celi aresztu śledczego. Usiadł na pryczy, przetarł oczy i przez chwilę wpatrywał się w cynową misę stojącą na drewnianym stołku w rogu celi. Po chwili wahania wstał i, pochyliwszy się nad misą, obmył twarz. Kontakt z lodowatą wodą podziałał nań orzeźwiająco. Senny koszmar, któremu jeszcze przed chwilą zamierzał poświęcić chwilę refleksji, przestał go obchodzić. Spojrzał na zegarek, było już prawie wpół do ósmej. Lada chwila powinni przynieść śniadanie. Na blacie niewielkiego stołu leżał plik luźnych kartek. Wziął do ręki jedną z nich i zaczął czytać, lecz poczynione wczorajszego wieczora zapiski okazały się niewiele warte.

Nagle coś zachrobotało i po chwili w drzwiach celi stanął średniego wzrostu mężczyzna w niezbyt eleganckim, znoszonym surducie. Jeremias domyślił się, że poranny gość jest policjantem w cywilu. Mężczyzna zamknął za sobą drzwi, a następnie położył na stole tekturową aktówkę.

— Dzień dobry, panie doktorze. Nazywam się Jurgens i jestem asystentem nadprezydenta policji. Pan Köller bardzo żałuje, że nie mógł zjawić się u pana osobiście, lecz zatrzymały go ważne obowiązki służbowe. Postępowanie wyjaśniające w pańskiej sprawie zostało zamknięte.

— W ciągu zaledwie trzech dni? Gratuluję. Nie sądziłem, że policja potrafi pracować w tak imponującym tempie. A jakież to wnioski sformułowano w toku postępowania, jeśli wolno zapytać?

— Podejrzenia, w związku z którymi zatrzymano pana doktora, nie znalazły potwierdzenia.

— A więc jednak nie jestem rosyjskim szpiegiem? — udał zdziwienie Jeremias. — No proszę, kto by się spodziewał. Może jednak rozsądniej byłoby przetrzymać mnie w tej celi przez miesiąc albo dwa? Widzi pan, ja źle znoszę odosobnienie, więc pewnie w końcu bym się przyznał.

Policzki Jurgensa spłonęły rumieńcem. Radzenie sobie z ironicznymi oskarżeniami nie było jego mocną stroną. Chrząknął więc tylko i kontynuował:

— W imieniu nadprezydenta chciałbym pana serdecznie przeprosić za wszystkie niewygody.

— Jakże to? Czy nie należą mi się bliższe wyjaśnienia? Co to znaczy, że podejrzenia nie zostały potwierdzone? Czy ktoś rzucił na mnie fałszywe oskarżenie, a następnie odwołał swoje pomówienia? Rozumie pan chyba, że to wszystko wygląda nader niepoważnie? Jak ma się czuć obywatel, który z powodu absurdalnych zarzutów zostaje aresztowany we własnym mieszkaniu, przez trzy dni przetrzymywany w celi, a następnie zwolniony bez słowa wyjaśnienia?

— Doskonale rozumiem pańskie oburzenie, doktorze. Niestety, nie jestem upoważniony do udzielania dokładniejszych wyjaśnień. W przypadku śledztw dotyczących zagrożenia racji stanu obowiązuje nas ścisła tajemnica. Mogę jednak zapewnić, że pańska osoba została ostatecznie wyłączona z kręgu podejrzanych.

— Nikt nawet nie pofatygował się, żeby mnie przesłuchać.

— Proszę mi uwierzyć, że nie było to konieczne.

— Nie ma sensu dłużej dyskutować — przerwał mu doktor. — Skoro sprawa jest zakończona, chciałbym jak najszybciej opuścić to miejsce.

Około wpół do dziewiątej Jeremias wyszedł z budynku Prezydium Policji. Rozejrzał się wokół. Miasto żyło swoim codziennym rytmem. Po bruku turkotały koła wozów i samochodów, szyny uginały się pod ciężarem wagonów tramwajowych, chodnikami ciągnęli przechodnie. Nikt nie wydawał się zainteresowany zwolnionym z aresztu Sigmundem Jeremiasem. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie odwiedzić swego gabinetu przy Wilhelmsplatz, gdzie z całą pewnością czekało na niego mnóstwo ważnych spraw. Uznał jednak, że najlepiej będzie po prostu wrócić do domu. I dojść do siebie po przymusowym „odpoczynku” w areszcie.

Biedna Charlotta. Trzeba przyznać, że ostatnimi czasy bardzo ją zaniedbywałem. Nie zasłużyła na takie traktowanie.

Sigmund nie pamiętał, kiedy po raz ostatni z taką czułością myślał o swej żonie. Pomyślał, że dobrze byłoby kupić dla niej jakiś prezent, lecz po chwili uznał, że to nie najlepszy dzień na chodzenie po sklepach. Poprawił okulary i spokojnym krokiem ruszył na zachód. Około dziewiątej znalazł się przed kamienicą przy Grosse Berlinerstrasse 46. Choć od chwili aresztowania minęły zaledwie trzy dni, kładąc dłoń na klamce bramy wejściowej, poczuł się jak ktoś, kto wraca do domu po wielu latach tułaczki.

Czy można być daleko od domu, jednocześnie prawie z niego nie wychodząc? — rozmyślał, wchodząc na pierwsze piętro.

Zatrzymał się na półpiętrze. Za nieco przybrudzoną szybą roztaczał się widok na podwórko. Wszystko wyglądało tak, jak zwykle. Na pokrytym papą dachu komórki spacerowały gołębie. Na placyku stał wózek załadowany drewnem. Drzwi komórki były otwarte na oścież; po chwili pojawiła się w nich przygarbiona postać, w której rozpoznał dozorcę. Stary Przybylak, wyraźnie kulejąc na prawą nogę, podszedł do wózka, by zabrać kolejną partię desek i przenieść do wnętrza komórki. Jeremias przyglądał się wysiłkom dozorcy, lecz jego myśli krążyły wokół spraw nieco odmiennych.

Nie ulegało wątpliwości, że wydarzenia ostatnich miesięcy stanowiły wyłom w dotychczasowym życiu doktora. Pod koniec listopada zeszłego roku przypadkowo dowiedział się o tajemniczym i nader brutalnym morderstwie, którego ofiarą padła trzynastoletnia praktykantka krawiecka, Janina Pokrywka. Prawdę mówiąc, wciąż nie potrafił sobie wytłumaczyć, dlaczego zainteresował się wówczas tą sprawą. I co sprawiło, że wraz ze swym przyjacielem Anzelmem Schoenem postanowili podjąć prywatne śledztwo w celu ustalenia okoliczności, przyczyn i sprawców śmierci dziewczyny, z którą nic go nie łączyło i której nawet nigdy nie widział. Patrząc z dystansu na całą tę sprawę, trudno było pojąć, jakie powody skłoniły szanowanego lekarza, spokojnego mieszczanina, męża i ojca dwojga dzieci, do przedzierzgnięcia się w prywatnego detektywa, którego obsesją stało się odsłonięcie prawdy. Gdybyż zresztą tylko na tym się skończyło…

Niestety, zaangażowanie w prywatne śledztwo przyniosło skutek w postaci dość nieprzyjemnych konsekwencji o charakterze jak najbardziej osobistym. Gdy władze policyjne zorientowały się, że z prywatnego dochodzenia płyną wnioski zgoła odmienne od tych, które uznano za oficjalne, Jeremias został aresztowany pod fałszywym zarzutem szpiegostwa na rzecz Rosji. Cóż z tego, że wypuszczono go już po trzech dniach, a w areszcie nie zaznał większych szykan? Wystarczająco jasno dano mu do zrozumienia, że powinien trzymać się od tej sprawy jak najdalej. Cóż z tego, iż Jeremiasowi i jego przyjaciołom udało się ustalić winnych, skoro i tak uniknęli oni kary za swą zbrodnię?

Czas spojrzeć prawdzie w oczy — pomyślał. — Odsłonić powody, dla których poświęciłem się tej sprawie. Gdybym przed miesiącem zapytał samego siebie, po co to robię, nie umiałbym udzielić zadowalającej odpowiedzi. A gdyby zapytał mnie o to ktoś inny, zapewne wykręciłbym się jakimś frazesem. Być może stwierdziłbym, że zależy mi na sprawiedliwości. I trzeba przyznać, że byłoby to całkiem wiarygodne wytłumaczenie. Ale prawda jest inna. Tropiłem morderców tej dziewczyny nie po to, by sprawiedliwości stało się zadość. Robiłem to dla osobistej satysfakcji. Może to ze znużenia moim dotychczasowym, jakże uporządkowanym i przewidywalnym życiem, a może po prostu chciałem sobie udowodnić, że potrafię dojść do prawdy wbrew wszelkim przeciwnościom. Tak czy inaczej — to była po prostu zabawa.

Nacisnął przycisk dzwonka. Po chwili drzwi otworzyły się i Jeremias ujrzał Charlottę. Jej twarz, zrazu smutna i zatroskana, na widok męża rozpromieniła się w uśmiechu. Przez dłuższą chwilę oboje trwali w serdecznym uścisku. Pierwszy odezwał się Sigmund:

— Dzień dobry, moja droga. Wróciłem do domu. Wróciłem do ciebie.

Charlotta nie potrafiła ukryć wzruszenia, a w kącikach jej oczu pojawiły się łzy. Wciąż milcząc, z czułością gładziła męża po policzku. On również był poruszony, lecz mimo to nie zdołał stłumić kołatającej się gdzieś z tyłu głowy myśli:

Tak romantycznej sceny nie widziano w tym domu od lat.

Gdy tylko przeszli na pokoje, Sigmund powiedział:

— Moja droga, jestem winien tobie wyjaśnienia. Wiele wyjaśnień. Przede wszystkim jednak należą ci się przeprosiny. Zechciej je przyjąć, a ja obiecuję, że już nigdy więcej nie dam tobie powodów do troski…

— Nie musisz mnie przepraszać — przerwała łagodnym głosem Charlotta. — Ani wyjaśniać, bo ja już o wszystkim wiem.

— Jak to możliwe? Przecież nie rozmawialiśmy od chwili, kiedy po mnie przyszli…

Widząc zdumienie malujące się na twarzy męża, Charlotta uśmiechnęła się i dotknęła jego policzka, po czym oznajmiła:

— Oto cały ty.

— Cały ja? Co właściwie masz na myśli, moja droga?

Charlotta westchnęła, po czym spojrzała mu głęboko w oczy i powiedziała:

— Pewnie jesteś przekonany, że podczas tych trzech dni twojej nieobecności tylko płakałam i modliłam się o to, żeby cię odzyskać.

Sigmund milczał zawstydzony. Miała rację: dokładnie tak wyobrażał sobie jej reakcję na wydarzenia tamtego poniedziałkowego poranka, kiedy w obecności Charlotty Jeremias został wyprowadzony z mieszkania przez dwóch funkcjonariuszy.

— Owszem, długo płakałam — oznajmiła. — Ale jak długo można rozpaczać, jeśli niczego pożytecznego nie może to przynieść?

Sigmund z uznaniem spojrzał na żonę. Dotarło doń, że wcześniej uważał ją za niezdolną do podobnych refleksji. A przecież w jej słowach nie było nic niezwykłego ani odkrywczego. Każdy racjonalnie myślący człowiek doszedłby do podobnych wniosków… Znów poczuł ukłucie wstydu. Tymczasem Charlotta kontynuowała:

— Postanowiłam dowiedzieć się, co tak naprawdę zaszło i dlaczego mój mąż został aresztowany. Najpierw zatelefonowałam na komisariat i chciałam rozmawiać z tym komisarzem, który bywał u nas w domu, z Windelbandem. Ale powiedziano mi, że on już nie pracuje w policji. A potem pomyślałam, żeby po prostu zapytać pana Anzelma. Wiedziałam, że pracuje w szpitalu miejskim, więc łatwo go znalazłam.

— Rozmawiałaś z Schoenem?

— Tylko przez telefon. Chciałam się z nim spotkać, ale wymawiał się jakimiś pilnymi zajęciami. Ale opowiedział mi o waszym śledztwie.

Sigmund zrozumiał, że tego dnia poczucie wstydu go nie opuści. Nie powinien był zatajać przed własną żoną spraw, które w ciągu ostatnich miesięcy zdominowały jego życie.

— Masz do mnie żal?

— Z początku tak. Jednak pomyślałam, że to może nawet lepiej, że nic nie wiedziałam. Znasz mnie przecież… Bałabym się o ciebie. I z pewnością namawiałabym cię, żebyś zrezygnował.

— Przepraszam cię, Charlotto. To, że nie wtajemniczyłem cię w tę sprawę, było błędem.

— Dużo o tym wszystkim myślałam i teraz mogę powiedzieć, że jestem z ciebie dumna. To bardzo szlachetne, że postanowiłeś dociekać prawdy o śmierci tej dziewczyny. Razem z panem Anzelmem walczyliście o sprawiedliwość.

Sigmund słuchał żony z rosnącym zakłopotaniem.

Jest ze mnie dumna… Uważa, że walczyłem o sprawiedliwość… A ja nie dalej niż pięć minut temu zrobiłem rachunek sumienia, z którego wynikało, że kierowała mną potrzeba zaspokojenia własnych ambicji.

Postanowił nie drążyć tej kwestii.

Uznał, że skoro Charlotta jest przekonana o szlachetności jego pobudek, niestosownie byłoby temu zaprzeczać. Przynajmniej w tej chwili.

— A zatem wiesz, że z naszych starań niewiele wynikło — powiedział Jeremias, chcąc niejako umniejszyć zasługi, które przypisywała mu żona.

— Tak. Pan Anzelm opowiedział mi, jak to się skończyło. Ostateczne niepowodzenie w niczym nie umniejsza jednak szlachetności waszych intencji.

— Ech, nie przesadzajmy z tą szlachetnością. Nie rób ze mnie bohatera, bo wcale nim nie jestem.

— Dla mnie jesteś — powiedziała Charlotta, a następnie zbliżyła się do Sigmunda i z czułością pocałowała go w usta.

Sam już nie wiem, co o tym wszystkim sądzić — pomyślał. Aby zaś ukryć swą konfuzję, powiedział:

— Ale skąd wiedział, że zostałem aresztowany?

— Nie wiedział, ale kiedy o tym usłyszał, muszę przyznać, że nie był zbytnio zaskoczony. Od razu stwierdził, że całe to aresztowanie jest rodzajem spektaklu, że po prostu chcieli cię zniechęcić do zajmowania się sprawą tego morderstwa. I że na pewno wkrótce cię wypuszczą. Nie do końca mnie to uspokoiło, więc po rozmowie z panem Schoenem zatelefonowałam do prezydium policji i zażądałam wyjaśnień. Na początku usiłowali mnie zbyć, lecz byłam uparta i w końcu udało mi się spotkać z nadprezydentem Köllerem.

— Spotkać? Widziałaś się z nim? — nie dowierzał Sigmund.

— Tak. We wtorek, nazajutrz po aresztowaniu. Przyjął mnie w swoim gabinecie. Zapytałam, co to wszystko ma znaczyć i jakim prawem aresztowano mojego męża. W bardzo uprzejmy sposób wytłumaczył mi, że zatrzymano cię w związku z aferą szpiegowską, lecz z uwagi na poufność dochodzenia nie może wyjawić szczegółów. Poprosiłam więc, żeby przestał ze mnie kpić, bo przecież mój mąż nie jest żadnym szpiegiem. Wtedy on powiedział, że całkowicie się ze mną zgadza i nawet przez chwilę tak nie pomyślał. Lecz afera szpiegowska to sprawa wagi państwowej, więc zdanie komendanta policji jest w tej kwestii bez znaczenia. Owszem, wprawdzie osobiście wydał polecenie aresztowania, ale trzeba zrozumieć, że jemu również wydawane są pewne rozkazy. Cała ta przemowa pachniała jakimś krętactwem, więc oznajmiłam mu, że zawiadomię o wszystkim twoich przyjaciół, wybitnych profesorów i członków towarzystw naukowych z Niemiec i innych krajów Europy. A oni na pewno nie pozwolą, żeby bezpodstawnie szykanowano ich kolegę.

— Naprawdę to powiedziałaś? Ten dureń Köller musiał mieć nietęgą minę!

— Żebyś wiedział, że tak było — zapewniła żona. — Najważniejsze jest jednak to, że moje argumenty odniosły skutek. Köller był wyraźnie skonfundowany. Zaczął mnie przepraszać, a następnie solennie zapewnił, że padłeś ofiarą nieporozumienia, które właśnie jest wyjaśniane. Za całe to zamieszanie odpowiada służba kontrwywiadu, która w przeciwieństwie do policji ma kłopoty z utrzymaniem porządku we własnych szeregach, i tak dalej, i tak dalej. Nie zamierzałam dłużej słuchać tych usprawiedliwień, więc po prostu zapytałam, kiedy zostaniesz zwolniony. W ten właśnie sposób dowiedziałam się, że najpóźniej w czwartek wrócisz do domu. Wychodząc, oznajmiłam Köllerowi, że jeśli nie zobaczę cię w czwartek do południa, skontaktuję się z mecenasem Hofstede z Berlina.

— Niebywałe! Naprawdę postraszyłaś Köllera największą gwiazdą berlińskiej palestry?

— Owszem. Co więcej, powiedziałam, że Hofstede jest moim krewnym. Że znamy się od dzieciństwa i że on od zawsze miał do mnie słabość. Musiałam być przekonująca, bo Köller chyba uwierzył.

— Zupełnie cię nie poznaję. Ale jednego jestem pewien: ja także jestem z ciebie dumny.

Tym razem to Jeremias zbliżył się do Charlotty i pocałował ją w rękę. A potem z pewnym wahaniem również w usta.

— Sigmundzie, nawet nie wiesz, jak bardzo się cieszę, że znów ze mną jesteś. Uważam, że powinniśmy zaprosić pana Anzelma Schoena. Należy się wam cała butelka koniaku. A ja bardzo chętnie poznam bliżej twojego przyjaciela.

— Obawiam się, że Schoen nie przyjmie naszego zaproszenia.

[piątek, 6 lutego 1914]

Niewielkie i dość obskurne mieszkanko na poddaszu kamienicy przy Koppenstrasse 12 w poznańskiej dzielnicy Wilda należało do Salomona Gruenewalda, niegdysiejszego kupca, aktualnie bankruta i nałogowego pijaka. W swoich najlepszych latach Salomon używał mieszkania jako garsoniery, gdzie w tajemnicy przed żoną spotykał się z kochankami. Niestety, dobre czasy dawno odeszły w niepamięć, podobnie zresztą jak żona oraz liczne kochanki. Mieszkanie zostało przy Gruenewaldzie, lecz tylko dlatego, że z powodu nieuregulowania kwestii spadkowej nie można było go sprzedać. Brakowało również chętnych do wynajęcia klitki, a nawet jeśli się ktoś pojawił, natychmiast rezygnował, czemu zresztą trudno się dziwić, gdyż za żądane komorne można było znaleźć znacznie bardziej szykowny lokal.

Od wielu lat garsoniera stała więc pusta, zarastając brudem i grzybem, a co najgorsze — nie przynosząc żadnego profitu. I tak by zostało, gdyby dziś Salomon nie spotkał w knajpie „Pod Dębem” pewnego mężczyzny o eleganckich manierach, można powiedzieć francuskich, lecz posługującego się nienaganną niemczyzną, który bez zbędnych targów przystał na wygórowany czynsz, a co więcej — wniósł opłatę za dwa miesiące z góry i wymagał tylko jednego — niezadawania żadnych pytań.

[niedziela, 8 lutego 1914]

Tego roku zima była bardzo kapryśna. Początek stycznia przyniósł odwilż, która stopiła zalegający od połowy grudnia śnieg, a potem z każdym dniem robiło się coraz cieplej. Kiedy w połowie miesiąca temperatura sięgnęła piętnastu stopni, a optymiści zapowiadali rychłe nadejście wiosny, słupek rtęci zaczął gwałtownie spadać. Ostatnie dwa tygodnie stycznia upłynęły pod znakiem siarczystego mrozu, choć śniegu było jak na lekarstwo. Z początkiem lutego mróz zelżał, a tydzień później znów zrobiło się ciepło. Gdy w drugą niedzielę lutego nad Poznaniem pojawiło się rzadko spotykane o tej porze roku bezchmurne niebo, mieszkańcy miasta tłumnie wylegli z domów, by spędzić wolny dzień na świeżym powietrzu.

Do najpopularniejszych miejsc spacerowych w Poznaniu zaliczał się Park Sołacki. Ten zaprojektowany przez Hermanna Kubego park krajobrazowy w stylu angielskim z całą pewnością można uznać za piękny przykład nowoczesnego podejścia do architektury krajobrazu. W jego centrum znajduje się podłużne, sztuczne jezioro, powstałe wskutek spiętrzenia wód niewielkiej rzeczki Bogdanki. Wokół jeziora, powszechnie nazywanego stawem, zasadzono tysiące drzew i krzewów oraz wytyczono mnóstwo alejek. Zgodnie z przyjętym przez Kubego założeniem, park miał stanowić główną oś podmiejskiej dzielnicy willowej, która pod koniec XIX wieku zaczęła powstawać na terenie dawnego folwarku sołackiego. W 1908 roku Sołacz znalazł się w granicach miasta, a oddany do publicznego użytku w 1911 roku park szybko stał się najmodniejszym miejscem niedzielnych wycieczek poznaniaków. W połowie 1912 roku na łączce przylegającej do stawu otwarto restaurację.

Miłośnikiem sołackich uroków był również Klaus Tretter, wicedyrektor Banku Spółdzielczego, a zarazem szczęśliwy mąż i ojciec dwóch córek. Niedzielne przedpołudniowe wizyty w restauracji stały się rodzinnym rytuałem Tretterów, atrakcyjnym zwłaszcza dla dwóch nastoletnich latorośli Klausa — Evy i Henrietty. Ta ostatnia, pulchna blondynka o kręconych włosach, przejawiała szczególną słabość do pysznych deserów, z których słynął sołacki lokal. Puchar lodowy z bitą śmietaną obsypaną czekoladowymi płatkami bez wątpienia sytuował się na pierwszym miejscu pragnień tej niespełna dwunastoletniej dziewczynki. Problem polegał jednak na tym, że zawartość pucharu nader szybko znikała, czego nie można było powiedzieć o pragnieniu. Kiedy więc po zjedzeniu lodów, a następnie sporego kawałka ciasta biszkoptowego z kremem Henrietta napomknęła o torcie bezowym, jej mama Birgit Tretter postanowiła dać zdecydowany odpór tym żądaniom:

— Nie ma mowy, moja droga. Od słodyczy się tyje, co zresztą doskonale uwidacznia się w twojej figurze. Może od czasu do czasu spojrzałabyś w lustro? Nie chcesz chyba wyglądać jak jeden z tych pączków, które tak bardzo lubisz podjadać, kiedy nikt cię nie widzi?

— Dałabyś spokój, duszko — wtrącił się Tretter. — Dziś przecież jest niedziela. Dlaczegóż mielibyśmy odmawiać naszemu dziecku odrobiny przyjemności?

— Gdyby jadała słodycze tylko w niedzielę, nie miałabym nic przeciwko temu. Ale zapewniam cię, że w poniedziałek z kredensu znikną kolejne ciastka.

— Dobrze już, dobrze. Od poniedziałku do soboty powinna czytać Biblię, klęczeć na grochu i przeklinać grzeszne ciastka. Wiem, że jesteś córką pastora, ale…

— To nie ma nic do rzeczy, Klaus — przerwała stanowczym tonem Birgit. — Zupełnie nie rozumiem, dlaczego zawsze wtedy, gdy chcesz powiedzieć mi coś przykrego, wspominasz o moim świętej pamięci ojcu.

— Może dlatego, że gdy twój świętej pamięci ojciec chciał powiedzieć coś przykrego tobie, zawsze wspominał o mnie.

— Klaus, dzieci słuchają…

— Dzieci to w ogóle nie obchodzi — Tretter machnął ręką, po czym dodał: — Na pewno są szczęśliwe, że ich ojciec jest dyrektorem banku w dużym mieście, a nie pastorem w zapadłej wsi w środkowej Hesji. Ale może ty wciąż żałujesz, że wbrew namowom papy nie wyszłaś za tego jego ulubieńca, jak mu tam było… Gottloba Kirschke.

— Gottlob to bogobojny i porządny człowiek.

— A ja niby nie jestem porządny i bogobojny?

— Chyba nie jesteś o niego zazdrosny? — żona zignorowała jego pytanie.

— Ja miałbym być zazdrosny o tego chudego rudzielca? — żachnął się Tretter, po czym oznajmił: — Ja w ogóle nie bywam zazdrosny. Ale zapewniam cię, duszko, że zanudziłabyś się na śmierć z tym pastorzyną, co wciąż tylko rozprawia o sola fide, solus Christus, soli Deo gloria, sola scriptura1 i sola coś tam jeszcze…

— Bluźnisz, Klaus. Natychmiast przestań.

— Dobrze już, dobrze — mruknął. — Nie ma o czym mówić. A ty, dziecko — zwrócił się do starszej córki — weź kartę i wybierz sobie najpyszniejszy deser, jaki znajdziesz.

A sam pomyślał o własnym deserze, na który niecierpliwie czekał już całe cztery dni. Ale już jutro się doczeka… Poniedziałkowa konferencja, o której wcześniej uprzedził żonę, wcale się nie odbędzie. Czasu między szesnastą a dwudziestą nie spędzi w gronie współpracowników z Banku Spółdzielczego, lecz na Tiergartenstrasse, w mieszkaniu swej kochanki. Popijając kawę z mlekiem, myślał o kształtnych piersiach Arminy i delikatnej skórze na jej udach. Była bez skazy, a na dodatek pachniała wanilią. W wyobraźni ujrzał śliczne, malinowe usteczka, które z taką czułością obsypywały go pocałunkami. Może nie całkiem za darmo, bo w końcu nigdy nie żałował pieniędzy na liczne, a po prawdzie coraz liczniejsze zachcianki Arminy. Ale co tam… Kto jak kto, ale dyrektor Klaus Tretter mógł sobie na to pozwolić.

Dobra kochanka to skarb. Gdyby nie Armina, nie dałbym rady wytrzymać z tą wiedźmą — pomyślał, obdarzając żonę promiennym uśmiechem. Dopił kawę, a następnie z kieszeni surduta wyciągnął pozłacaną papierośnicę.

— Nie, Klaus — zaprotestowała żona. — Tyle razy cię prosiłam, żebyś nie palił przy dzieciach. Podobno dym tytoniowy jest szkodliwy dla zdrowia.

— Doprawdy? A ja niedawno czytałem, że paląc dużo tytoniu, można wyleczyć się z astmy — odparł Tretter, lecz posłusznie odłożył papierosa. Nieco zirytowany zapytał: — To co, mam palić na zewnątrz, niby jakiś ulicznik?

— Co ty wygadujesz? Widzisz tu jakichś uliczników? Jesteśmy przecież w porządnej restauracji. Po prostu wyjdź, spal tego papierosa i wróć.

— Wszyscy palą w środku, więc wyjdę na durnia. A poza tym chłodno dzisiaj — narzekał Tretter. Uznał jednak, że lepiej będzie zastosować się do życzenia małżonki.

Po chwili stał już na wyłożonym drewnianymi deskami tarasie, z którego roztaczał się widok na cały park i staw. Zaciągnął się dymem i pomyślał, że dobrze zrobił, decydując się na wybudowanie nowego domu właśnie na Sołaczu. Może i trochę daleko stąd do centrum, ale za to jak pięknie. Woda, drzewa, czyste powietrze, spokój i cisza. Na dobre sąsiedztwo też można liczyć, bo od kilku lat Sołacz cieszył się względami osób z najlepszego towarzystwa.

Rozejrzał się wokół i pomyślał, że kiedy przyjdzie wiosna, chciałby spacerować po parkowych uliczkach razem z Arminą. I całować się z nią na ławeczce pod rozłożystym dębem na pobliskim placyku. Albo lepiej na tym drewnianym mostku, tak jak prawdziwi zakochani… Ech, marzenia — westchnął.

W tej samej chwili usłyszał odgłos kroków na drewnianych deskach. Obrócił głowę i ujrzał szczupłego, niewysokiego mężczyznę.

— Przepraszam, czy mógłbym pana poprosić o zapałkę? Zdaje się, że zapomniałem zabrać swoich — powiedział nieznajomy.

Tretter zmierzył go wzrokiem. Szykowny, starannie skrojony garnitur i laseczka. Elegant niczym nie odróżniał się od reszty bywalców restauracji. Podał mu ogień, po czym odwrócił się, by zerknąć na drewniany mostek nad przewężeniem oddzielającym oba stawy sołackie. Na mostku nikogo nie było, lecz Tretter oczami wyobraźni zobaczył siebie i Arminę splecionych w czułym uścisku… Niestety, ulotne marzenie prysło, gdy zapominalski palacz zagaił rozmowę:

— Ja także bardzo lubię ten mostek. I choć nie należę do ludzi o szczególnie romantycznym usposobieniu, to zawsze, gdy na niego patrzę, natychmiast chciałbym się zakochać, żeby móc przychodzić tu na wspólne spacery.

— Rzeczywiście jest wyjątkowy — burknął na odczepne Tretter, po czym zgasił papierosa i odwrócił się w stronę drzwi wejściowych. Przez szybę dostrzegł pochyloną nad pucharem deseru kremowego córkę. Ruszył w stronę drzwi, lecz wtedy ponownie dobiegł go głos nieznajomego:

— Czy zechce mi pan poświęcić jeszcze chwilkę?

Zniecierpliwiony tym nagabywaniem Tretter obrócił się w stronę mężczyzny i jeszcze raz zmierzył go wzrokiem.

— O co chodzi?

— Przepraszam za śmiałość i proszę o wybaczenie, panie dyrektorze — powiedział z udawanym zakłopotaniem w głosie — ale tak się składa, że siedziałem przy sąsiednim stoliku i wbrew własnej woli stałem się świadkiem pańskiej rozmowy z żoną. Zaciekawiły mnie zwłaszcza rozważania teologiczne. Wymienił pan cztery podstawowe elementy doktryny protestanckiej, ale zapomniał pan o piątym: sola gratia.

Choć mężczyzna posługiwał się staranną niemczyzną, Tretter odniósł wrażenie, że w jego słowach pobrzmiewa obcy, jak gdyby słowiański akcent.

Wariat jakiś czy nawiedzony klecha? I skąd wie, że jestem dyrektorem? — zastanawiał się Tretter, lecz nie odezwał się. Czekał.

— Tak, panie dyrektorze Tretter. Sola gratia, czyli tylko łaska. Bez łaski bylibyśmy zgubieni, skazani na piekło. Lecz Bóg w swym miłosierdziu nie odmówił nam przecież tego najcenniejszego daru. Tylko dzięki łasce możemy zostać zbawieni. Czy pan się ze mną zgodzi?

Wariat, zdecydowanie wariat. Żaden klecha nie zaczepiałby człowieka przed restauracją, żeby mu bajdurzyć o łasce. Zresztą, on mi wcale nie wygląda na klechę — pomyślał, a głośno powiedział:

— Pan wybaczy, ale czy my się znamy? Nie przypominam sobie, a pamięć mam raczej dobrą. Skąd pan zna moje nazwisko, jeśli wolno zapytać? I o co właściwie panu chodzi?

— Chyba pana uraziłem — odpowiedział strapionym głosem nieznajomy. Tretter nie miał jednak wątpliwości: mężczyzna nawet nie próbował udawać zakłopotania. Z premedytacją stroił miny jak kiepski aktor.

— Często zrażam do siebie innych, taka jest smutna prawda — westchnął. — Lecz nie tracę nadziei, że to się kiedyś zmieni. I właśnie z tej przyczyny wykorzystuję każdą okazję do nawiązywania nowych znajomości, licząc na to, że spotkam wreszcie kogoś, kto mnie zrozumie. Mam wrażenie , że właśnie pan jest taką osobą.

— Przykro mi, ale chyba się pan pomylił — uciął Klaus, chcąc wreszcie uwolnić się od dziwacznego natręta. Jednak tym razem nie sposób było zlekceważyć jego słów:

— Zapewniam, że wbrew pozorom mamy ze sobą wiele wspólnego. Na początek chciałbym z panem omówić kwestię założenia konta w Banku Spółdzielczym. Oczywiście nie chodzi mi o zwyczajny rachunek bankowy, bo taki już mam. Zresztą nie zawracałbym panu dyrektorowi głowy takimi drobiazgami.

Zaniepokojony Tretter spojrzał prosto w jego oczy, jak gdyby chciał z nich wyczytać intencje.

— Zależy mi na takim specjalnym rachunku, z których słynie… No może przesadziłem, że pański bank z tego słynie, bo przecież te specjalne operacje… — po tych słowach zawiesił na chwilę głos i mrugnął porozumiewawczo — …te specjalne operacje są dostępne tylko dla wtajemniczonych. Czy wciąż pan twierdzi, że się pomyliłem? I że nie zostaniemy przyjaciółmi?

— Mylisz się pan, i to grubo! — odparł gniewnym tonem. — Pan nie potrzebujesz rachunku bankowego, lecz ratunku psychiatrycznego. Daj mi pan wreszcie spokój, bo jak nie, to każę panu Mlodemu, dzierżawcy tej restauracji, żeby wezwał po pana karetkę szpitalną.

— Jak pan sobie życzy — nieznajomy wzruszył ramionami. — Proszę jednak szepnąć panu Mlodemu, żeby przy okazji wezwał karetkę więzienną lub przynajmniej wóz policyjny. Po pana, dyrektorze. Bo muszę przyznać, że jak na wariata mam całkiem jasne rozeznanie w sytuacji. W pańskiej dość nieciekawej sytuacji. Co więcej, dysponuję niepodważalnymi dowodami. A zatem może pan od razu zatelefonować do prokuratury. Tyle tylko, że dziś niedziela, więc prokuratora złapiemy najwcześniej jutro rano. I właśnie dlatego dam panu ostatnią szansę. Chcę z panem poważnie porozmawiać. Ale musi mi pan obiecać, że będzie się zachowywał adekwatnie do powagi sytuacji. Czy wyrażam się jasno?

Tretter stał osłupiały. Nie był w stanie wydusić z siebie ani słowa. I tylko jedna myśl kołatała mu w głowie: On wszystko wie — wszystko.

— Nie stójmy wciąż tak przed tym wejściem, bo zaczniemy zwracać na siebie uwagę — powiedział. — Proponuję spacerek w stronę tamtego drewnianego mostka. Wiem, że wolałby pan tam pójść z panną Arminą, ale dziś musi panu wystarczyć moje towarzystwo.

Dyrektor machinalnie kiwnął głową. Po chwili chwiejnym krokiem ruszył za tajemniczym mężczyzną. Gdy znaleźli się u celu, ten oparł się o barierkę i powiedział:

— Wróćmy do łaski, od której wszystko się zaczęło. A zatem, panie dyrektorze, czy Bóg uzna pana ostatecznie za sprawiedliwego, tego oczywiście nie wiemy, ani ja, ani pan. Za to obydwaj wiemy doskonale, za kogo uzna pana sąd po zapoznaniu się z dowodami pańskiej winy. Sola gratia, czyli „tylko łaska”. I właśnie dlatego chcę panu zaoferować to, czego w tej chwili potrzebuje pan najbardziej: łaskę. Tyle tylko, że ja, w przeciwieństwie do Stwórcy, nie rozdaję łaski za darmo.

Tretter patrzył na niego z nienawiścią. Najchętniej chwyciłby gada za kark, a potem roztrzaskał jego łeb o zdobnie rzeźbioną, metalową barierkę mostka.

— Co pan może o mnie wiedzieć? — zapytał. — Coś pan sobie ubzdurał…

— Mówiłem przecież, że mam niepodważalne świadectwa pańskich uchybień, że się tak eufemistycznie wyrażę. Oczywiście nie wszystkie zabrałem na nasze dzisiejsze spotkanie. Właściwie mam przy sobie tylko to — powiedział, po czym z bocznej kieszeni surduta wyciągnął złożony we czworo arkusz. — Proszę, oto powiększona odbitka z mikrofilmu. Poznaje pan? Oryginał spoczywa w bezpiecznym miejscu.

Wziął arkusz z rąk mężczyzny i uważnie mu się przyjrzał. Po chwili gwałtownie zbladł. Nieznajomego wcale nie zaskoczyła ta reakcja. Obydwaj zdawali sobie sprawę z faktu, że zaprezentowany dokument w oczywisty sposób dowodził winy dyrektora.

— Sam pan widzi. Najłagodniejszy zarzut związany z ujawnieniem tej karteczki dotyczyłby poświadczenia nieprawdy. Dalej mamy sprawę fałszowania dokumentów specjalnego znaczenia oraz pogwałcenia wielu przepisów prawa bankowego. Nieudokumentowane operacje finansowe, fikcyjne transfery pieniężne i mnóstwo innych drobiazgów. A ponieważ suma figurująca u dołu dokumentu jest niemała, raczej nie mógłby pan liczyć na łagodność sądu. Gdybym przedstawił inne, podobne dokumenty — a zaręczam, że leży to w mojej mocy — zarzutów byłoby znacznie więcej. Dajmy na to uporczywe działania na szkodę instytucji finansowej, czyli mówiąc mniej elegancko: okradanie banku, którego jest pan dyrektorem. Ale nie muszę chyba tego wszystkiego tłumaczyć, prawda? Jak wspomniałem, przy najbliższej okazji pokażę panu kolejne dokumenty. Ze wszystkimi starannie się zapoznałem. I muszę przyznać, że niektóre spośród zastosowanych przez pana zabiegów należy bezwzględnie uznać za wybitne, żeby nie powiedzieć genialne. A sposób, w jaki rozwiązał pan sprawę umorzenia zobowiązań Adama Genslera, to po prostu majstersztyk. Arcydzieło wśród przekrętów finansowych. No, no…

— Czego ode mnie chcesz? — zapytał cicho Tretter.

— To my przeszliśmy na „ty”? — nieznajomy zrobił zdziwioną minę, a następnie oznajmił: — Jeśli łaska, wolałbym pozostać przy formach grzecznościowych. W naszych relacjach wskazane będzie zachowanie pewnego dystansu. Choć nie ukrywam, że bardzo liczę na szczerość pańskich zwierzeń.

— A więc czego pan ode mnie chce?

— Zważywszy na korzyści, jakie jestem gotów panu zaoferować, moje oczekiwania są nader skromne. Niczego przecież panu nie brakuje. Ma pan pieniądze i wysokie stanowisko, prześliczne córki, żonę i kochankę, a już niebawem przeprowadzi się pan do przestronnej willi w tej dzielnicy, o tam, niedaleko, nieprawdaż? — nieznajomy wskazał ręką w stronę Sachsenstrasse. — Dlaczegóż miałby pan to wszystko utracić? Zamienić wytworny gabinet dyrektorski na obskurną celę w twierdzy? Mnie na tym wcale nie zależy. A panu?

Tretter rzucił mężczyźnie nienawistne spojrzenie. Ten jednak, zachowując stoicki spokój, przeszedł do formułowania swych żądań:

— Panie dyrektorze, na początek proszę sporządzić dla mnie kompletną listę osób czerpiących korzyści z uczestnictwa w tym arcypomysłowym przedsięwzięciu, któremu od wielu miesięcy pan patronuje. Wprawdzie niektórych spośród pańskich sekretnych interesantów już poznałem, ale zdaje się, że moja wiedza w tym zakresie wciąż wymaga uzupełnienia. Interesują mnie nie tylko personalia, lecz również stanowiska piastowane przez te osoby. A także, jak by to zgrabnie ująć, ich stopień zaangażowania w całą tę zabawę oraz kluczowe koneksje i powiązania. Rozumie pan: kto z kim, komu i kiedy, ile, skąd, dokąd, jaką drogą, i tak dalej, i tak dalej. Aha, proszę pamiętać, że jestem w stanie sprawdzić wiarygodność informacji, które od pana otrzymam. A zatem w pańskim interesie jest mówić prawdę i tylko prawdę.

— To wszystko?

— Ależ pan niecierpliwy, panie dyrektorze. Ale cóż, skoro pan nalega, to od razu powiem, że na naszym najbliższym spotkaniu, czyli za dwa dni, chciałbym otrzymać dziesięć tysięcy marek w gotówce.

— Dziesięć tysięcy? Skąd ja panu wezmę dziesięć tysięcy do wtorku?

— Pan raczy żartować. A tu nie pora na żarty. Dziesięć tysięcy. Pieniądze może pan umieścić w zwykłej urzędniczej aktówce. Wcale mi nie zależy na jakichś eleganckich walizkach.

— I co dalej?

— Kiedy dostarczy mi pan listę, dokładnie się z nią zapoznam, a potem utniemy sobie pogawędkę na temat interesujących mnie osób.

Tretter zdał sobie sprawę z faktu, że został podstępnie wrzucony w bagno. Zastanawiał się, czy będzie w stanie wydobyć się z niego o własnych siłach.

[poniedziałek, 9 lutego 1914]

Heinrich Windelband spojrzał na kalendarz: mijało dziesięć dni, odkąd zrezygnował ze służby w Wydziale Kryminalnym poznańskiego Nadprezydium Policji. Niespodziewane zakończenie kariery komisarza nastąpiło w nader dramatycznych okolicznościach. Wciąż dźwięczały mu w uszach wypowiedziane gniewnym tonem słowa nadprezydenta Köllera: „Z natychmiastowym skutkiem pozbawiam pana nadzoru nad śledztwem w sprawie zabójstwa Janiny Pokrywki! Udzielam panu nagany za rażące zaniedbania, jakich się pan dopuścił!”.

Trudno było zapomnieć o tamtej rozmowie, bo właśnie podczas tych kilkunastu minut spędzonych w gabinecie szefa poznańskiej policji odmieniło się życie Windelbanda, choć właściwie należałoby powiedzieć, że sam odmienił swój los. Nikt przecież nie zmuszał go do odejścia. Mógł przyjąć decyzję zwierzchnika, zapomnieć o sprawie Janiny Pokrywki i zająć się kolejnym dochodzeniem. Mógł również znieść upokorzenie, jakim byłaby nagana udzielona zamiast nagrody. Czy jednak naprawdę mógł? Nie mógł. Tego był pewien.

Do zakończenia śledztwa brakowało niewiele. Dzięki współpracy z doktorem Sigmundem Jeremiasem i medykiem sądowym Anzelmem Schoenem udało się przełamać długo trwający impas w śledztwie dotyczącym bestialskiego morderstwa, którego ofiarą padła trzynastoletnia praktykantka krawiecka. Dochodzenie, które jeszcze na początku trzeciej dekady stycznia tkwiło w martwym punkcie, nagle nabrało imponującego tempa. Tydzień później Windelband wiedział, kim są zbrodniarze.

Byli na wyciągnięcie ręki — po raz kolejny powtórzył w myśli. Niestety, przekonanie, że wystarczy tylko wyciągnąć rękę, by ująć winnych, okazało się mrzonką. Nie dlatego, że mordercy byli sprytniejsi. Oni nawet nie zdawali sobie sprawy, iż ktoś podąża ich śladem! Wcale zresztą nie musieli się tym przejmować. I choć mordercy Janiny Pokrywki rzeczywiście byli wówczas na wyciągnięcie ręki, Windelband popełnił błąd: nie uwzględnił faktu, że nie sposób sięgnąć po coś, co znajduje się za szybą. Na tyle grubą, że nie można jej rozbić ani ręką, ani żadnym innym narzędziem.

Gdy nadprezydent policji Köller usłyszał nazwiska podejrzanych, najpierw się wściekł, a potem oznajmił: „Pozbawiam pana nadzoru nad śledztwem w sprawie zabójstwa Janiny Pokrywki!”. Wtedy jeszcze Windelband nie wiedział, że od tej chwili słowa te będą go prześladować, dźwięcząc w głowie po kilkanaście razy dziennie. Reakcja Köllera była w gruncie rzeczy łatwa do przewidzenia. Każdy normalny człowiek zareagowałby podobnie, słysząc, że winnymi śmierci praktykantki krawieckiej są: pewien polski hrabia, znany katolicki ksiądz oraz niemiecki przemysłowiec żydowskiego pochodzenia. Każdy uznałby podobne rewelacje za przejaw szaleństwa, zwłaszcza zaś nadprezydent policji. Całe szczęście, że w przebłysku zdrowego rozsądku Windelband nie wymienił nazwiska czwartego podejrzanego: pułkownika von Bulowa. Gdyby ośmielił się oskarżyć prominentnego wojskowego, Köller z pewnością uznałby komisarza za zdrajcę.

Decyzję o odejściu ze służby podjął jeszcze przed opuszczeniem gabinetu zwierzchnika. Uświadomił sobie, że jeśli zostanie, nic już nie będzie takie jak wcześniej. Podjął decyzję o odejściu i cieszył się, że tak właśnie postąpił. Niestety, był to jedyny powód do satysfakcji. Cała reszta legła w gruzach, a wokół niego zaczęło narastać coś, czego nigdy wcześniej nie zaznał, lecz z łatwością potrafił to nazwać: pustka.

Tego dnia zaczął podejrzewać, że popada w obłęd. Mimo iż nie miał zwyczaju dzielić się z innymi własnymi niepokojami, tym razem uznał, że sam sobie nie poradzi. Postanowił poprosić o pomoc Sigmunda Jeremiasa. I chociaż wcale nie byli dobrymi znajomymi — bo przecież spotkali się zaledwie kilka razy — Windelband czuł, że doktorowi można zaufać, że tylko on jest w stanie zaradzić niepokojom kłębiącym się w głowie byłego komisarza. Gdy wreszcie zdołał zebrać się w sobie, ruszył prosto na Jeżyce, gdzie mieszkał Jeremias.

Windelband pragnął pocieszenia, a zarazem chciał przeprosić doktora za zrujnowanie prywatnego śledztwa, które Jeremias i Schoen prowadzili z tak wielkim powodzeniem, i pewnie doprowadziliby do końca, gdyby nie wszedł im w drogę pewien głupiec z miejscowej policji. Niestety, energia napędzająca poczucie winy szybko się w nim wypaliła, toteż dzwoniąc do drzwi mieszkania Jeremiasów, komisarz był już znacznie spokojniejszy. Z tego powodu rozmowa przebiegła inaczej, niż pierwotnie zaplanował. Zamiast podzielić się z Jeremiasem swym bólem, ukrył się za maską chłodnej rezygnacji.

Nazajutrz obudził się z myślą, że pustka wokół niego jest już tak gęsta, że można jej dotknąć. Potem leżał w łóżku, rozmyślając o jej materialności. W ten sposób upłynęły kolejne trzy dni. Czwartego postanowił przełamać narastający marazm. Pierwszym etapem powrotu do normalności miał być krótki spacer. Wyszedł na zewnątrz, licząc na to, że chłodne powietrze zimowego poranka dobrze mu zrobi. Nie uszedł nawet stu metrów, gdy z daleka dobiegły go głośne nawoływania gazeciarza, który zachęcał przechodniów do kupowania najnowszego numeru „Posener Tageblatt”: „Sensacja! Rozwiązanie zagadki bestialskiej zbrodni z listopada! Wielka sensacja!”.

Po chwili miał przed sobą pachnącą jeszcze farbą drukarską gazetę. Przebiegając wzrokiem tekst, szybko natknął się na znajome nazwiska: Friedrich Köller, Stanisław Grzela, Jan Wójcik. Ten pierwszy chwalił się sukcesem, dwóch pozostałych wskazywano jako morderców trzynastoletniej praktykantki. Sprawcy uniknęli sądu, gdyż karę wymierzyli sobie sami, popełniając samobójstwo. W każdym razie sprawa Janiny Pokrywki została wreszcie zamknięta. Były komisarz ze złością cisnął gazetę na zabłocony chodnik i chwiejnym krokiem ruszył w stronę najbliższego sklepu z alkoholem, gdzie zakupił cztery butelki wódki. W odróżnieniu od całej opinii publicznej wiedział, że mężczyźni, których okrzyknięto mordercami, w rzeczywistości byli niewinni. Próba powrotu do normalności spełzła na niczym.

Ocknął się z dotkliwym bólem głowy i nieświeżym oddechem w ustach. Nie pamiętał wiele z ostatnich dwóch dni, ale walające się po podłodze opróżnione butelki i wszechobecny bałagan mówiły same za siebie. Gdy następnego dnia poczuł się wreszcie nieco lepiej, postanowił kontynuować walkę o przetrwanie.

Na początek umył się i ogolił kilkudniowy zarost. Chciał naprawić swój błąd i jak najprędzej spotkać się z Jeremiasem, by błagać go o ratunek. Jutro może już być za późno — pomyślał i to paradoksalnie dodało mu otuchy. 5 lutego około południa znalazł się w kamienicy przy Wilhelmsplatz, gdzie mieścił się gabinet doktora. Niestety, kolejna próba powrotu do normalności również skończyła się fiaskiem. Zrozpaczona sekretarka poinformowała go, że 2 lutego Jeremias został aresztowany pod zarzutem szpiegostwa na rzecz obcego mocarstwa. Windelband wrócił do mieszkania, gdzie pił bez przerwy przez kolejne trzy dni, po cichu licząc na to, że tym razem zapije się na śmierć. Gdy odzyskał przytomność, z niesmakiem stwierdził, że wciąż pozostaje wśród żywych. Nie miał już jednak sił na kolejną próbę zmierzenia się z rzeczywistością. I wtedy właśnie zdarzył się cud.

W sobotę 7 lutego, około szesnastej trzydzieści, pogrążony w letargu Windelband usłyszał pukanie do drzwi. W pierwszej chwili nie miał zamiaru otwierać, więc zignorował pierwszą, drugą, a potem trzecią serię pukania. Osobnik po drugiej stronie był jednak nadzwyczaj uparty, jak gdyby miał pewność, że lokator przebywa w mieszkaniu.

Kiedy w końcu otworzył drzwi, ujrzał mężczyznę w pocztowym uniformie. Jak się okazało, od kilku dni usiłowano dostarczyć mu telegram zawiadamiający o śmierci stryja Karla. Windelband słabo go znał, bo w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku stryj przeprowadził się do Bremy. Prawdę mówiąc, nie pamiętał nawet rysów jego twarzy. Wiadomość o śmierci stryja przyjął więc tak jak wieść o śmierci obcej osoby.

Treść telegramu obejmowała jednak jeszcze jedno, tajemniczo brzmiące zdanie: „Uprasza się o pilny kontakt z kancelarią Kesselmeyer i wspóln. w Bremie w celu dopełnienia formalności spadkowych”. Zdawał sobie sprawę, że stryj imał się różnych interesów, zawsze z nadzieją, że w końcu dorobi się fortuny. Ale wiedział również, że wśród licznych talentów Karla szczególnie rozwinięty był dar do popadania w kłopoty, a głównym rezultatem podejmowanych przez niego przedsięwzięć były rosnące długi. Okazało się jednak, że pod koniec życia stryj Karl przezwyciężył ciążące nad nim fatum notorycznego bankruta. Heinrich Windelband, jako jeden z pięciorga spadkobierców wymienionych w testamencie, odziedziczył prawie czterdzieści pięć tysięcy marek w gotówce i obligacjach.

Depresyjny nastrój nie pozwalał byłemu komisarzowi odczuwać zwyczajnej radości z odziedziczonego majątku. To niespodziewane wydarzenie miało jednak okazać się punktem zwrotnym w bolesnych zmaganiach, które prowadził z samym sobą. Oto bowiem Windelband doszedł do wniosku, że spadek po stryju Karlu należy odczytać jako znak od losu. Jego treść zawierała się w jednym zdaniu: „Twoje stare życie umarło, lecz właśnie zaczynasz nowe”.

Brzmiało to dość mistycznie, zwłaszcza z perspektywy samego Windelbanda, który zawsze uważał się za chłodnego racjonalistę i jeszcze miesiąc wcześniej wykpiłby każdego, kto śmiałby utrzymywać, że pozostaje w kontakcie z Losem bądź inną abstrakcyjną ideą. Nie przejmował się tym jednak. Najważniejsze było to, że z każdym kolejnym dniem wyzwalał się z okowów pustki.

[wtorek, 10 lutego 1914]

Mimo dość wczesnej pory w piwiarni „Pod Bażantem” przy Wronkerstrasse nie brakowało gości. Większą część bywalców tego niezbyt szykownego lokalu stanowili polscy robotnicy, licznie zatrudnieni na kilku okolicznych budowach. Fiszkowicz dobrze o tym wiedział i nieprzypadkowo zaplanował wtorkowe spotkanie z Tretterem właśnie w „Bażancie”. Spodziewał się, że plebejska atmosfera tego miejsca nieco zdeprymuje bankiera, z całą pewnością nienawykłego do przebywania wśród polskiego gminu.

Sprawdził czas. Dochodziła osiemnasta trzydzieści, co oznaczało, że Tretter czekał już prawie pół godziny. Mimo to nie spieszył się z wejściem do głównej sali piwiarni. Spóźnienie również było elementem planu. Przed spotkaniem zamierzał zamienić parę słów ze swoim współpracownikiem Hadyniakiem, który już od godziny przebywał w „Bażancie”, dyskretnie obserwując otoczenie. Z wyrazu jego twarzy można było wywnioskować, że wszystko przebiega zgodnie z planem.

— O której przyszedł? — zapytał Fiszkowicz.

— Punktualnie o szóstej. Wyglądał na speszonego. W głównej sali nie było wolnych miejsc, więc usiadł w niewielkiej wnęce na prawo od baru.

— Dobrze. Jak się zachowuje?

— Zwyczajnie. Zamówił piwo. Ale chyba mu nie smakuje, bo ledwie umoczył usta.

— Nie okazywał zniecierpliwienia? Nie rozglądał się nerwowo wokół siebie? Rozmawiał z kimś?

— Nie. Jak usiadł, tak siedzi. Jest trochę przestraszony, więc stara się nie zwracać na siebie uwagi.

— A reszta towarzystwa? Patrzyli w jego stronę? Komentowali?

— Kiedy wchodził na salę, to może ten i ów spojrzał. Nie dziwota, bo końcu nikt go tutaj nie zna. Ale jak usiadł, to nikt już mu się specjalnie nie przyglądał.

— Zauważyłeś kogoś podejrzanego?

— Nie. Sami murarze. Piją, śmieją się i głośno gadają.

— Dobrze. Wracaj na swoje miejsce i rób, co do ciebie należy.

Kiedy zniknął za drzwiami, Fiszkowicz odczekał jeszcze chwilę, po czym wszedł na salę. Tretter siedział przy swoim stoliku i tępo wpatrywał się w kufel.

— Nie smakuje panu piwo? — zapytał Fiszkowicz, uważnie przypatrując się bankierowi. Jego oblicze wyrażało niepokój i rezygnację. — Przyniósł pan to, o co prosiłem?

Tretter sięgnął po czarną teczkę, którą wcześniej trzymał na kolanach. Położył ją na stoliku i powiedział:

— Tu są pieniądze oraz lista, na której panu zależało.

Fiszkowicz dyskretnie zajrzał do środka. Oprócz plików banknotów o dużych nominałach w teczce znajdowało się kilka luźnych kartek. Pieniędzy nie ruszał; wyjął tylko kartki. Położył je przed sobą na stoliku, po czym oznajmił:

— Pozwoli pan, że przestudiuję to dokładnie w domowym zaciszu, a teraz tylko pobieżnie przejrzę.

Rzucił okiem na pierwszą kartkę, a po chwili rzekł:

— Erwin Lachs, przedsiębiorca budowlany. Cóż za przypadek! Czy pan wie, że wielu spośród naszych współbiesiadników pracuje dla pana Lachsa? Nie dalej niż dwieście metrów stąd znajduje się plac, przy którym firma Lachs i spółka realizuje duży kontrakt na zlecenie władz miasta. Ale do rzeczy. Więc twierdzi pan, że pomógł Lachsowi zalegalizować sto dwadzieścia tysięcy marek. Ale nie wspomina pan o źródle tych nielegalnych dochodów. Może pan to uznać za naiwność, lecz zawsze sądziłem, że przedsiębiorcy budowlani słyną z uczciwości. A tu proszę, myliłem się. No więc?

— Nie wiem — odparł Tretter. — Nie interesowało mnie to. Poza tym Lachs jest człowiekiem bardzo skrytym.

— W to ostatnie nie wątpię. Ma całkiem sporo do ukrycia. Ale zostawmy pana Lachsa w spokoju, bo w kolejce czeka pan Helmut Goerke, wysoki urzędnik magistratu. O nim również słyszałem wiele dobrego. Co my tu mamy… Goerke powierzył panu czterdzieści tysięcy marek, które umieszczono na rachunku bankowym zarejestrowanym na nieistniejącą osobę. Następnie ów fikcyjny posiadacz przeniósł pieniądze na kilka innych lewych rachunków, po czym pierwotne konto zostało zlikwidowane… Strasznie skomplikowane. Domyślam się, że celem tych machinacji było zatajenie źródła pieniędzy.

— Tak to mniej więcej można ująć — bez entuzjazmu zgodził się Tretter.

— A więc co z tym źródłem? Skąd Goerke wziął tę forsę?

— Nie wiem.

— Ale na pewno pan się domyśla. Ja zresztą też. Idę o zakład, że te czterdzieści tysięcy pochodziło z łapówek, które nasz urzędnik przyjął od przedsiębiorców.

Tretter nie skomentował. Tymczasem Fiszkowicz czytał dalej.

— Horst Wichura, radca kryminalny. I nic poza tym. Dlaczego potraktował pan przypadek radcy w sposób tak lakoniczny? Czyżby ze względu na jego stanowisko?

— Niebezpiecznie jest o tym mówić — powiedział ściszonym głosem Tretter.

— Obawiam się, że milczenie narazi pana na znacznie większe niebezpieczeństwo. A ja naprawdę nie chciałbym pana skrzywdzić. Proszę mi opowiedzieć o panu radcy Wichurze.

— On mnie zabije — odpowiedział drżącym głosem dyrektor.

— Nic panu nie zrobi. Wszystko, co pan powie, zostanie między nami.

Po tych słowach Fiszkowicz otworzył teczkę i dyskretnym gestem wyjął z niej dwa pliki banknotów. Położył pieniądze obok teczki i zapytał:

— Ile tu jest?

— Dwa tysiące.

— Znakomicie. Oferuję panu dwa tysiące marek w zamian za opowieść o Wichurze.

Tretter wybałuszył oczy. Nie mógł wydusić z siebie słowa. Tymczasem Fiszkowicz uniósł dłonie w uspokajającym geście i oznajmił:

— Proszę mi wierzyć, że doskonale rozumiem pańską konfuzję. Na dobrą sprawę powinien pan teraz uderzyć pięścią w stół i krzyknąć: „Ty podły szantażysto, chcesz płacić mi pieniędzmi, które przed chwilą ode mnie wyłudziłeś? Idź do diabła!”.

Zdezorientowany dyrektor milczał, nieruchomym wzrokiem wpatrując się w swego rozmówcę. Ten zaś kontynuował:

— Oczywiście przyznałbym panu rację. Bo przecież takie są fakty: jestem szantażystą, a pan jest szantażowany. Co więcej: oferując panu te dwa tysiące, wykazałem wielką bezczelność. Pańskie oburzenie jest zatem w pełni zasadne.

— O co właściwie panu chodzi? — wymamrotał Tretter.

— O to, że znajduje się pan w trudnej sytuacji. Jeśli nie chce pan uczynić jej jeszcze trudniejszą, proponuję przyjąć moją ofertę. Jest korzystna, bo zamiast dziesięciu tysięcy traci pan tylko osiem. I proszę wziąć pod uwagę, że równie dobrze mógłbym zatrzymać całą zawartość teczki, a potem zażądać kolejnej. A pan i tak opowiedziałby mi w końcu o Wichurze. Nie traćmy zatem czasu. Zamieniam się w słuch.

[środa, 11 lutego 1914]

W dni powszednie doktor Jeremias budził się między szóstą a szóstą trzydzieści i tylko w niedziele pozwalał sobie na nieco dłuższy sen, co zresztą nie zawsze się udawało, gdyż jego wewnętrzny zegar z trudem akceptował istnienie dni wolnych od pracy. Ku utrapieniu Sigmunda w ostatnich miesiącach zdarzały się noce, podczas których dwie lub trzy godziny snu trzeba było okupić kilkoma godzinami oczekiwania, wypełnionego nieustannym przewracaniem się z boku na bok. Innym razem sen przychodził natychmiast po przytknięciu głowy do poduszki, lecz w podobnych przypadkach należało się spodziewać rychłego przebudzenia, po którym ciało i umysł zrazu ulegały zwodniczemu poczuciu wypoczęcia, by wkrótce pogrążyć się w niespokojnym, wielogodzinnym letargu. Ten osobliwy stan pomiędzy rozmytą jawą a płytkim snem Sigmund postrzegał jako coś na kształt onirycznej fabryki obrazów i znaczeń, zbyt silnie zakorzenionych w rzeczywistości, by można było je uznać za zwykłe senne marzenia, a zarazem nie dość spójnych wewnętrznie i nadto chaotycznych, by zasługiwały na miano wytworów świadomej aktywności myślowej.

Tak było i tym razem. Po twardym, lecz — jak wkrótce się okazało — zaledwie dwugodzinnym śnie Jeremias obudził się z przeświadczeniem, że poranek jest już blisko. Niestety, konfrontacja z tarczą budzika rozwiała te złudzenia — było dopiero wpół do pierwszej. Zrezygnowany zwlókł się z łóżka, zapalił lampkę stojącą na nocnym stoliku i zaczął się zastanawiać, w jaki sposób zagospodarować najbliższą godzinę, a może nawet dwie.

Nie ma rady. Po prostu trzeba przeczekać. Całe szczęście, że Charlotta sypia w innym pokoju.

Zdawał sobie sprawę, że współczesna medycyna oferuje wiele leków zwalczających bezsenność. Mało tego, doktor niejednokrotnie przepisywał swoim pacjentom odpowiednie farmaceutyki. Osobiście był jednak niechętny lekom nasennym i nie zamierzał po nie sięgać.

Z braku lepszego zajęcia usiadł za biurkiem, by rzucić okiem na szkic artykułu, nad którym bez większych sukcesów pracował od kilku tygodni. Był to opis przypadku pewnej bogatej wdowy po przedsiębiorcy budowlanym, Gertrudy Schnittke, osoby głęboko nieszczęśliwej i od lat zmagającej się z myślami samobójczymi. Podczas analizy doszedł do wniosku, że pani Schnittke nie tyle pragnie odebrać sobie życie, lecz po prostu jest uzależniona od fantazjowania na temat własnej śmierci.

Przemawiały za tym liczne przesłanki, a zwłaszcza prowadzony przez pacjentkę od trzech lat dziennik. Dość wspomnieć, że to niezwykłe dzieło prawie w całości było poświęcone rozmaitym scenariuszom samobójczym. Z pasją, znawstwem i w sposób wielce obrazowy Schnittke rozważała blaski i cienie samobójstwa przez powieszenie, zastrzelenie, utopienie, zażycie trucizny, zaczadzenie, zagłodzenie, wyziębienie, rzucenie się z wysokości, rzucenie się pod pociąg oraz dziesiątki innych sposobów odebrania sobie życia, w tym wielu bardzo oryginalnych.

Przejrzał pobieżnie tekst artykułu, po czym stwierdził, że nie czuje się na siłach, by dalej nad nim pracować. A ponieważ powoli zaczęło ogarniać go znużenie, postanowił wrócić do łóżka, licząc na to, że wkrótce ogarnie go, jeśli nie prawdziwy sen, to przynajmniej jego namiastka w postaci letargu.

Niestety, za żadne skarby nie potrafił wyrzucić z głowy przypadku pani Schnittke. Minęła godzina, potem następna, a on wciąż nie mógł się wydostać z krainy zaludnionej przez fantasmagorycznych samobójców. Dopiero o wpół do czwartej nad ranem jego świadomość rozmyła się w onirycznej przestrzeni.

* * *

Jeremias dopił kawę, odłożył gazetę i sięgnął po podręczny terminarz. Pierwsza pacjentka powinna pojawić się w gabinecie o jedenastej. Tymczasem była dopiero dziewiąta. Dwie godziny, które trzeba jakoś wypełnić. Gazetę już przeczytał, na poważniejszą lekturę czy pracę nad artykułem nie miał ochoty. Cóż więc robić? Kolejna filiżanka kawy? To całkiem niezła propozycja dla niewyspanego człowieka. Ale z drugiej strony, wypicie aromatycznego napoju zajmuje nie więcej niż dziesięć minut. Co z pozostałymi stu dziesięcioma?

Z braku pomysłu poszedł do salonu i stanął przy oknie. Na placu targowym, zwanym przez niektórych Rynkiem Jeżyckim, jak zwykle o tej porze toczyło się intensywne życie handlowe i towarzyskie. Między straganami kłębił się tłum kupujących. Przez chwilę Sigmund usiłował wypatrzyć swą żonę, która wraz ze służącą Gretą udała się na codzienne zakupy. Niestety, nigdzie nie mógł ich dostrzec. Pewnie są teraz z drugiej strony placu. A może poszły do piekarni?

Wyobraził sobie, że jest właścicielem straganu, który głośnym krzykiem zachęca klientów do kupna ziemniaków, a następnie wdaje się w gorącą polemikę na temat świeżości marchwi. Ostatecznie stwierdził jednak, że bardziej odpowiadałaby mu kariera woźnicy i jeżdżenie po całym mieście. Spektakl rozgrywający się na placu targowym szybko go znudził. Wrócił do gabinetu i pogrążył się w rozmyślaniach. Zdawał sobie sprawę, że dopóki nie upora się z samym sobą, dopóty będzie skazany na trwanie w męczącym zawieszeniu.

W moje życie wkradła się pustka. Jeśli pozwolę jej rosnąć, wkrótce mnie pochłonie.

* * *

Sigmund postanowił skorzystać z rady Charlotty i mimo nie najlepszej pogody poszedł do pracy piechotą. Jak się okazało, był to wyśmienity pomysł. Ruch i świeże powietrze przyniosły mu ukojenie, którego bardzo potrzebował. Już o wpół do jedenastej stanął przed bramą wejściową kamienicy przy Wilhelmsplatz, gdzie mieścił się jego gabinet. Miał jeszcze czas, więc przez chwilę zastanawiał się, czy nie odwiedzić pobliskiego sklepu galanteryjnego, by rozejrzeć się za prezentem dla żony. Szybko jednak stwierdził, że to zadanie go przerasta, więc jak zwykle poprosi o pomoc sekretarkę, pannę Sophie. Szybkim krokiem wszedł na pierwsze piętro i skierował się w stronę drzwi opatrzonych mosiężną tabliczką z wygrawerowanym napisem:

Dr Sigmund Jeremias

Prywatna praktyka medyczna

— Dzień dobry, panno Sophie — powiedział Sigmund, lecz nie doczekał się odpowiedzi. Zdjął płaszcz i kapelusz, po czym zajrzał do niewielkiego pokoiku, w którym urzędowała sekretarka. Pusto. W gabinecie również nikogo nie było. Nieco zdezorientowany wycofał się do przedpokoju, szukając śladów obecności sekretarki. Nie zawiódł się — w garderobie wisiał damski płaszcz oraz parasolka.

— Bawi się pani ze mną w chowanego? — zawołał.

W tej samej chwili usłyszał za plecami charakterystyczne skrzypienie drzwi prowadzących do toalety. Odwrócił się i ujrzał zapłakaną twarz panny Sophie.

— Co się stało? Dlaczego pani płacze?

— Przed chwilą telefonowali z koszar… — odpowiedziała stłumionym głosem sekretarka. — Nieszczęście! Wielkie nieszczęście! — łkała.

— Na Boga, proszę powiedzieć, o co chodzi!

— Gottlob… Chodzi o Gottloba. Wczoraj wieczorem odebrał sobie życie — z trudem wykrztusiła Sophie i zaniosła się płaczem.

— Gottlob? Mówi pani o Steinbergu?

Sophie nie potwierdziła. Nie ulegało jednak wątpliwości, że chodzi o lekarza wojskowego doktora Gottloba Steinberga, starego przyjaciela Jeremiasa, a zarazem kuzyna Sophie. Wkrótce wyszło na jaw, że stary lekarz odebrał sobie życie. Sophie nie znała żadnych szczegółów okoliczności jego samobójczej śmierci. Dowództwo garnizonu ograniczyło się do poinformowania jej o samym fakcie, bez jakichkolwiek bliższych wyjaśnień. Jeremias, dla którego hiobowa wieść była nie mniejszym szokiem niż dla Sophie, z początku nie potrafił nawet zebrać myśli. Widząc rozpacz sekretarki, uznał, że nie powinien zostawiać jej samej w tej sytuacji, zwłaszcza że Gottlob Steinberg był jej jedynym krewnym. Prosto z gabinetu pojechali więc do mieszkania Jeremiasów na Grosse Berlinerstrasse, gdzie czekała już na nich Charlotta.

Wieczorem, kiedy opadła już pierwsza fala emocji, powierzył pannę Sophie troskliwej opiece żony i zamknął się w swoim gabinecie, pragnąc uporządkować skołatane myśli. Śmierć Steinberga wywołała w nim istną erupcję wyrzutów sumienia. Jak to się stało, że on, tytułujący się przyjacielem zmarłego, nic nie wiedział o powodach, które mogły go skłonić do takiego kroku.

[czwartek, 12 lutego 1914]

Nadprezydent poznańskiej Policji, doktor Friedrich Köller, nerwowo zastukał palcami o blat masywnego biurka. Po raz kolejny zerknął na zegarek: spodziewany gość spóźniał się już dobre pół godziny. Köller rozejrzał się po obszernym gabinecie, lustrując uważnie najpierw meble, potem wystrój ścian. Rzuciwszy okiem na obraz wypełniający przestrzeń między regałem a dębową komodą, z niesmakiem stwierdził, że szef policji w stolicy prowincji zasługuje na lepsze dekoracje. Wypada przy tym zaznaczyć, że określenie „lepsze” nie odnosiło się w tym przypadku do wyższych walorów artystycznych. Köller nigdy nie był koneserem sztuki, a po prawdzie trochę nią pogardzał, uważając za domenę zniewieściałych pięknoduchów. „Lepsze” znaczyło dlań tyle, co bardziej dostojne, lub — jak sam lubił się wyrażać — reprezentacyjne, czyli poświadczające wysoką pozycję właściciela. Czy obraz przedstawiający scenę polowania na lisa można uznać za adekwatny do powagi stanowiska nadprezydenta poznańskiej policji? Z rosnącą irytacją przyglądał się scenie wyobrażonej na płótnie.

Ten lis wygląda jak wściekły brytan. Jest stanowczo za duży, a poza tym — jakiś taki… nieproporcjonalny. I czemu właściwie jest szary, przecież każdy wie, że lisy są rude! A ci myśliwi w tych swoich, pożal się Boże, kapelusikach z piórkiem, wcale nie są od niego lepsi. Ten gruby z wąsami robi w dodatku wyjątkowo głupkowatą minę. Któż u licha namalował tę szmirę?

Köller odziedziczył ten obraz po swoim poprzedniku, podobnie jak większość wyposażenia. Zainspirowany krytyczną oceną „reprezentacyjności” własnego gabinetu, zaczął rozmyślać o tym, jak może wyglądać gabinet von Bulowa. Podobno wysocy oficerowie zajmują całkiem przestronne i bogato urządzone pokoje. Tak przynajmniej twierdził radca kryminalny Horst Wichura, który z racji piastowanego stanowiska utrzymywał bliższe relacje z wojskowymi i często gościł w budynkach garnizonowych. Jednak nawet Wichura nie odwiedził nigdy biura pułkownika von Bulowa.

Gabinet Bulowa to dopiero musi być reprezentacyjny — pomyślał z zazdrością. — Budżet armii a budżet policji to jak niebo i ziemia!