Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Książka dostępna w zasobach:
Biblioteka Miejsko-Powiatowa w Kwidzynie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 161
Rok wydania: 1976
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Robert
Escarpit
FABRYKANT
OBŁOKÓW
Tytuł oryginału
Le fabricant de nuages
© Flammarion, 1969
Obwoluta, strona tytułowa, ilustracje
BEATA BARSZCZEWSKA-WOJDA
Redaktor
IRENEUSZ KANIA
Redaktor techniczny
BOŻENA KORBUT
Printed in Poland
Wydawnictwo Literackie, Kraków 1976. Wyd. I. Nakład 10 000 + 283 egz. Ark. wyd. 8. Ark. druk. 8,75. Papier druk. mat. kl. III, 65 g, 82X104 cm. Oddano do składania 12 II 1976. Podpisano do druku 26 V 1976. Druk ukończono w czerwcu 1976. Zam. nr 147/76 P-5-55 Cena zł 23.— Drukarnia Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków, Manifestu Lipcowego 13
Pan pyta, czy go znałem? Ja myślę. Przyjechał tu zaraz po wojnie, w lipcu 1945. Od razu zainteresowała, go fabryka chmur. To nie była duża fabryka, jak teraz, choć w ostatnich czasach pracowaliśmy dla wojska i nie brakowało roboty. Same zamówienia meteorologiczne zatrudniały dwudziestu ludzi.
Potem, po kapitulacji, wszystko się urwało. Ojciec Bouhut, pan Franciszek, był już stary, a. nie miał syna, który przejąłby sukcesję. Młodsi pracownicy odeszli do fabryki celulozy, którą uruchomiono na drugim brzegu rzeki Leyre. Niebawem zostało nas tylko czterech ze starej gwardii, za głupich, by nauczyć się czegoś nowego.
Niech pan pomyśli, co to był dla mnie za cios! Pracowałem w tej fabryce od trzydziestu dwóch lat. Zaczynałem jako uczeń u Leona Bouhut, dziadka pana Franciszka. Miał osiemdziesiąt lat i na dymie fajki nauczył mnie nazw obłoków. Panie, dwoma pociągnięciami fajki robił takiego cumulonimbusa, że niemal słyszało się grzmoty.
Powiedzieć było łatwo, ale gdzie znaleźć nabywcę? Chmury to powołanie, rzadkie powołanie. Oczywiście chmury, jakie wyrabiano dawniej, ręcznie i z prawdziwych oparów wrzosowisk. Teraz jest wspólny rynek. Hurtowo importują chmury z Holandii czy Anglii i wycinają je maszynowo. O proszę, nie dalej jak w zeszłym tygodniu wysłali nad Bordeaux mgłę na otwarcie targów. Była całkiem żółta i lepka, cuchnęła mazutem, herbatą, damskimi papierosami i Bóg wie czym jeszcze.
Słowem, byłem w kłopocie. I tego właśnie wieczora przyjechali oni. Zsiedli z motocykla przed Hotelem Pocztowym, gdzie piłem aperitif, i zapytali o pokój. Byli jednakowo ubrani, w spodnie podobne do roboczych kombinezonów i swetry z golfem. Jej sweter był kanarkowo-żółty i taka w tym była ładna, proszę pana, że wyglądała jak modelka z tygodnika „Marie-Claire”.
Zresztą była modelką, wyjaśniła nam to później. On był projektantem mody. To podobno straszny zawód. Ludzie o tym nie wiedzą. Pracuje się nie tylko rękami, ale i sercem, głową, oczyma, jak my, chmurnicy. Niech mi pan wierzy, to wyczerpuje.
Zajęli pokój z widokiem na sad, bo tam spokojniej. Nigdy nie dowiedzieliśmy się, czy byli małżeństwem, ale na pewno byli bardzo zakochani.
Daniela — ona nazywała się Daniela, on Jan Marek, Jan Marek Leblier — a więc Daniela niepokoiła się bardzo zdrowiem Jana Marka.
Znajomość z nim zawarłem w następną niedzielę na rybach. W stawie jest trochę płotek, ale tego dnia nie brały. Kiedy po raz dwunasty wyciągnął wędkę i nic, położył ją obok siebie, nabił fajkę i żeby coś powiedzieć, wskazał małego nimbusa, który sunął po niebie:
Kiedy dowiedział się, że robię w chmurach, zainteresował się żywo. Nie wiedział nawet, że chmury się produkuje. Myślał, że to naturalne. Oczywiście, naturalne istnieją, ale zaraz je można poznać. Są barbarzyńskie. Gdyby wszyscy zamawiali swoje chmury u wyspecjalizowanego producenta, byłoby mniej deszczu latem i mniej kataklizmów. Ale ludzie o tym nie wiedzą.
Wyciągnąłem fajkę i wyjaśniłem mu zasadę. To żadne czarodziejstwo, ale trzeba talentu. Tego to mu nie brakowało. Po godzinie robił prześliczne cumulusy, może niezbyt udane meteorologicznie, ale z polotem artysty. Ja jestem tylko rzemieślnikiem. Moje chmury są solidne, prawdziwe. Patrzysz na nie i sięgasz po parasol. Jego chmury to była poezja.
Siedziała pod krzakiem robiąc na drutach i czytając.
Nazajutrz przyszli do fabryki. Właśnie kończyliśmy ostatnie zamówienie: obłoki a la Canaletto dla zarządu miejskiego w Hossegor, gdzie urządzano weneckie święto.
Ojciec Bouhut roześmiał się z całego serca.
Ja doskonale to sobie wyobrażam. Prezentacja wiosennych chmur w Megeve. Zimowa kolekcja w Sologne... Właściwie jest wszystko, co trzeba: cumulus w kształcie kalafiora, podłużny, kłębiasty, typu bita śmietana. A kolory! Można zrewolucjonizować gamę tkanin, jeśli poszuka się harmonii na niebie. Domowa suknia „Spokojny ranek” udrapowana swobodnie, z jedwabiu koloru gołąbkowego i popielatej lamy z altostratusem jutrzenki i egretą z białego cirrusa...
Jan Marek kupił fabrykę drożej, niż ojciec Bouhut zamierzał ją sprzedać. Początki nie były łatwe. My czterej, starzy, nie byliśmy przyzwyczajeni do tego rodzaju pracy, a Jan Marek niczego nie przepuścił. Był niewiarygodnie wymagający. Próżno mu tłumaczyłem, że obłoków nie obrabia się jak tkaniny, kazał nam zaczynać dwanaście, dwadzieścia razy ten sam cirrostratus, bo miał o pół stopnia za duże wygięcie.
Jakoś się żyło, bo Daniela dzięki swoim stosunkom znajdowała to tu, to tam jakieś zamówienie, głównie u Amerykanów, którzy chcieli zabrać do Teksasu czy Newady kawałek francuskiego nieba. Zrobiliśmy nawet pełną burzę na dziewięć i pół tysiąca metrów, z cumulonimbusami dla potentata z Arabii, którego poddani nigdy nie widzieli deszczu!
Prawdziwe powodzenie przyszło po roku 1950, kiedy ludzie zaczęli podróżować. Zaczęliśmy od Hiszpanii. Mieliśmy dwa modele: niebo El Greca, które Jan Marek i Daniela przywieźli z Toledo, i zestaw małych chmurek pogodnego dnia w stylu Costa Brava. Potem przyszła sławna seria włoska, ta sama, którą Jan Marek opisał podczas pierwszej bytności, potem chmury greckie, mgły Bosforu, obłoki chamsinu i sirocco, niskie nimbusy Morza Północnego i Bałtyku. Każdy chciał przywieźć sobie wakacyjną chmurę do domu.
W tym okresie paryskie Galerie Lafayette otworzyły dział chmur na tarasie siódmego piętra. Prezentowano tam kolekcję i zapewniam, że mieli piękną klientelę.
Fabryka rozwijała się regularnie. Większość dawnych pracowników wróciła z fabryki celulozy. Mieliśmy także modelistów, kolorystów, meteorologów, inżynierów. Ale gdy chodziło o wykończenie, zawsze zwracano się do starej gwardii.
Miała, rację. Jan Marek przepracowywał się. Nie opuszczał biura dniem i nocą, chyba że bawił na polanie Boudigue albo w Paryżu, gdzie omawiał nowy kontrakt Daniela często płakała w skrytości. Robiłem, co mogłem, żeby ją pocieszyć.
Oczywiście, że zauważyłem, ale nie mogłem tego powiedzieć. Jan Marek zatruwał się powoli. Chmury to gorsze niż alkohol. Chmurnik, który się w tym rozsmakuje, jest jak właściciel baru pijący z klientami.
Nie wyobraża pan sobie, jak to dobrze, gdy jest się zmęczonym lub ma się kłopoty, nosić głowę w chmurach. Człowiek czuje się lekki, radosny, odprężony. Wrócić potem na ziemię to zupełnie inna sprawa. Chmura czepia się człowieka, rośnie, mrozi, przytłacza. Jeszcze dobrze, jeśli burza przyniesie chwilową ulgę. Ale gdy tylko wróci spokój, zaczyna pan na nowo produkować obłoki.
Często zastawałem Jana Marka w biurze, z twarzą okrytą strzępami mgły i wzrokiem przysłoniętym oparami. Widząc mnie szybko włączał wentylator, ale i tak nie mógł tego ukryć.
Była to zwykła butla, ale kłębiące się w niej lekkie opary nie przypominały niczego, co dotąd widziałem. Miały zarazem przezroczystość i konsystencję. Trudno powiedzieć, że miały kolor, ale rzeczy widziane poprzez nie nabierały innych odcieni, prawdziwszych, a zarazem nieuchwytnych, dwoistych. Zmieniały się także kształty. Rozpoznać można było najbliższe przedmioty po drugiej stronie butli, ale dalej już tylko odgadywało się zarysy, uciekające gdzieś w głąb, daleko poza ściany.
Następna niedziela była pięknym dniem jesiennym. Niebo iskrzyło się złotym blaskiem tak pięknie, że w nas, chmurnikach, wywoływało wręcz pragnienie bezrobocia.
Przygotowałem fabrycznego jeepa, załadowałem wyposażenie, zabrałem miechy. Mówią wprawdzie, że chmury są bezpieczne, ale nigdy nie wiadomo, jakie świństwo dostawcy dodają do surowców.
Kiedy zajechałem do Leblierów — kończyli właśnie śniadanie w ogrodzie — od razu zrozumiałem, że coś jest nie tak. Nie uwierzy pan, w ten cudowny ranek mieli nad głową ogromną kłębiącą się chmurę, przybierającą kształt kowadła. Ledwie zatrzymałem samochód wybuchła burza, tuż nad ich kątem ogrodu, rozumie pan? Daniela z płaczem pobiegła do domu.
Wyruszyliśmy. Dwa i pół litra mgły to niewiele. Mieliśmy działać w półhektarowym sosnowym lasku. Odgrodziłem go dobrze dmuchawami, nie sądziłem jednak nigdy, że coś takiego się zdarzy.
Przyjeżdżamy więc, Jan Marek wchodzi między sosny, drzewa mniej więcej dwudziestoletnie. Poszycie było rzadkie: trochę paproci i kilka kęp kwitnących wrzosów. Jan Marek rozejrzał się wokół z uśmiechem, dał znak, by włączyć dmuchawy, odgradzając teren doświadczalny i... odbezpieczył butlę.
Och, drogi panie, wszystko trwało zaledwie dziesięć sekund! Od razu mgła ogarnęła i zakryła lasek... Ja patrzę i usiłuję zrozumieć. Widzę przed sobą pierwszy rząd sosen, wyraźniejszych jeszcze niż przedtem, ale dalej nie widać już nic. Nie umiem tego powiedzieć, wszystko jest przezroczyste, jak w słoju, ale widać tylko zacierające się kształty i zmieniające kolory... Trochę przerażony podchodzę bliżej. Zdaje mi się, że widzę paprocie, ale olbrzymie niczym czterdziestoletnie sosny. Tam gdzie były wrzosy, ale daleko, bardzo daleko, dostrzegam wielkie fioletowe płomienie. A cały lasek, proszę pana, ma nie więcej niż sto metrów! Przestraszyło mnie, że nie widzę Jana Marka, który stał tuż przede mną. Wołam więc:
Pan może nie wie, co to cisza lasu, zwłaszcza jesienią, kiedy słychać każdy spadający żołędź, każdą szyszkę.
W pewnej chwili wydało mi się, że słyszę dalekie wołanie, gdzieś z góry, z wierzchołków sosen. Ale nagle zrywa się wiatr i szum drzew rozdziera ciszę. Widziałem, jak we mgle przesuwa się coś białego, coś jak polująca sowa, z szerokimi, rozpostartymi skrzydłami.
Przeraziłem się i podbiegłem do jeepa wyłączyć dmuchawy. W tej chwili na polanę zajechała swoim małym wozem pani Daniela. Podbiegła do mnie zdyszana.
Naciskam wyłącznik i dmuchawy stają. Natychmiast wiatr opada w poszycie, a uwolniona mgła rozwiewa się, rozciąga i już nas oplata. Daniela rzuca się w stronę drzew. Ledwie jednak robi parę kroków, chwieje się i pada. Ja sam czuję, że wszystko zaczyna wyglądać inaczej...
Na szczęście, proszę pana, miałem przy sobie wziewnik. Założyłem go Danieli siłą i przytrzymuję, aż do chwili, gdy wydaje mi się, że niebezpieczeństwo minęło. Ona wyrywa się, płacze, drapie, ale stary Piotruś trzyma mocno.
Pół godziny trwało, zanim wiatr oczyścił atmosferę. Lasek znów przybrał normalny wygląd. Odnaleźliśmy butlę, ale nie odnaleźliśmy Jana Marka.
Potem zaczęły się poszukiwania. Przez tydzień pracowała policja z helikopterami, wozy strażackie, robotnicy drogowi z koparkami. Wysuszono wszystkie błota, przeszukano każdą dziurę.
Niektórzy mówią o stawie Biganon, ale on jest dwadzieścia kilometrów dalej i nie utopiłby się w nim nawet kundel. Nie, proszę pana, tak naprawdę to Jana Marka zjadła chmura, którą sam zrobił. To zdarza się nie po raz pierwszy — potwierdzi to panu każdy stary chmurnik — ale chyba ostatni, bo takich fabrykantów chmur jak Jan Marek już nigdy nie będzie.
Pani Daniela sprzedała fabrykę zagranicznej spółce. Oni robią pieniądze. I pewnie kiedyś zjedzą ich właśnie pieniądze.
Przełożyła Wanda Błońska
Markowi Saporcie
Błogosławieni niech będą nudziarze, jeśli imię ich brzmi Marc Saporta. Na załamanie nerwowe z przemęczenia whisky to też lekarstwo, ale jego granice wyznaczają test alkoholowy i marskość wątroby. Nic nie zastąpi dobrego, przyjaznego nudziarza, któremu nie sposób się oprzeć.
Zasadą jest zasada homeopatii. Masz n rzeczy do zrobienia i twój próg odporności znajduje się na, granicy n mniej jeden. Nie masz już nawet siły pomyśleć, kiedy zaczniesz zastanawiać się, od czego zacząć. W tym momencie nudziarz dzwoni do twoich drzwi i stawia ci przed nosem pilną, pociągającą, zaborczą n plus jedną rzecz do zrobienia, która stanie się usprawiedliwieniem, aby zapomnieć o całej reszcie. Jesteś uratowany.
Do moich drzwi zadzwonił listonosz. Wśród listów, które mi wręczył, był list od Marka Saporty. Otworzyłem go w pierwszej kolejności, rozłożyłem na biurku. Aby mu zrobić miejsce odsunąłem niewidzialną i wykrzywioną, milczącą i plotkującą sforę codziennych kłopotów, które oblegały mnie od dwóch tygodni, gotowe rzucić się na łup: książka nie skończona, inna nie zaczęta, zepsuty samochód, przygotowanie programu badań, komputer do zaprogramowania, matura syna, komentarze do „Le Monde”, maszynka ogrodowa do naprawy, zatkany zlew, dług u rzeźnika, służbowe noty, pożyczka na nowy dom, autorzy cyklu, płytki do przyszłej kuchni, harmonogram prac dyplomowych, bilet kolejowy, rozprawy, protezy, misjo, szczepienia, podatki, wykazy, UNESCO, kalendarz, budżet, telefon, i listy, listy, listy.
Żeby spotkać się z żoną, którą o piętro wyżej oblegała podobna sfora, musiałbym podjąć decyzję postawienia nogi na pierwszym stopniu schodów, a taki wysiłek woli był ponad moje siły.
Pozostawało mi sam na sam z Markiem Saportą. Prosił o napisanie noweli na temat „dziewczyna na przeciwległym chodniku”.
Dziewczyna na przeciwległym chodniku.
Zdołałem odwrócić głowę ku oknu, aby spojrzeć na przeciwległy chodnik. Zalany był wrześniowym światłem Bordeaux, które udawało sierpień Tuluzy. Prawdziwa pogoda środka tygodnia, z niebem, które opancerzone było błękitem przeciwko zakazanym ucieczkom.
Widziałem sześć metrów chodnika i biały mur numeru 169 — także sześć metrów. Nie było dziewczyny. Nie było nikogo, absolutnie nikogo.
Lekarstwo już działało, bezwiednie wstałem i podchodząc do okna odsunąłem firankę. Teraz mój wzrok obejmował co najmniej trzydzieści metrów chodnika. Od prawej do lewej widziałem wejście numeru 169 z zakazem parkowania, odczyszczone zgodnie z zaleceniami Malraux kamienne mury numeru 171, rezydencję wysokiego urzędnika radia, podwójną kratę numeru 173, za którą w oddali majaczy zieleń — jej tajemnicy od siedemnastu lat nie zdołałem przeniknąć — i zamknięte okiennice numeru 175, gdzie mieszka dawna znachorka podobna do czarownicy z Królewny Śnieżki. Ale żadnej dziewczyny.
A przecież — jak to wyrazić? — choć nie było nikogo, nie czułem, by ulica była pusta. Światło nie miało matowego i jednostajnego blasku, który jest kolorem nieobecności. Trudno to wyjaśnić, ale na pewno nie ja jeden to odczułem. Żeby wiedzieć, że dom jest nie zamieszkany, niekoniecznie trzeba zbadać jego zakamarki. Każdy centymetr kwadratowy muru, każdy centymetr sześcienny powietrza potwierdza swoją pustkę, swoją samotność. Pustynia jest podzielna w nieskończoność i najdrobniejsza nawet obecność krystalizuje się w tysiącach płaszczyzn, które oko dostrzega, gdziekolwiek spocznie.
Na ulicy ktoś był. Byłem tego pewien. Zamrugałem, próbując zatrzymać tylko istotę światła.
Tak, to zdawało się promieniować z całkiem określonego miejsca na przeciwległym chodniku, na samym skraju po prawej, tam gdzie śmieciarz codziennie stawia pojemnik spod numeru 169, zabrawszy go piętnaście metrów wcześniej. Przez ułamek sekundy widziałem tam jakby ulotne migotanie, nieuchwytne wirowanie cząsteczek, które niemal natychmiast zniknęło.
Od mrugania bolały mnie oczy i bez okularów słonecznych zaczynałem postrzegać mur w kolorze niebieskim, a chodnik na żółto, lecz nie mogłem oderwać wzroku od miejsca po pojemniku.
Wyzwolił mnie dzwonek telefonu. Powróciłem do biurka. Sfora podrygiwała wokół aparatu. Słuchawka ważyła całą tonę. To jeden z moich kolegów z Wydziału pragnął wiedzieć, czy nie mógłbym wygłosić odczytu w trzeci piątek przyszłego miesiąca albo drugi wtorek lub czwarty czwartek...
Z mego miejsca znowu widziałem sześć metrów chodnika, płaskie i oślepiające jak poprzednio. Sklepikarz z rogu przeszedł z butelką wody Evian w ręce, po czym mój sąsiad szewc z gazetą pod pachą. Pozostawili chodnik pusty, coraz bardziej pustoszejący...
Mój automatyczny pilot odpowiadał na telefon, otwierał notes, szukał wielokolorowego długopisu, wybrał kolor i na ciemnozielono zanotował termin spotkania. Znowu przejąłem stery.
Odłożywszy słuchawkę sięgnąłem po kartkę i u góry napisałem „dziewczyna chodnik naprzeciw”, a pod nazwiskiem mojego kolegi „dziwka, blondynka (?), jasnozielone oczy”. Sfora przyglądała się ujarzmiona i nareszcie milcząca.
To był początek.
Kilka chwil później zadzwonił inkasent z gazowni. Znałem go i zdarzało mi się dyskutować z nim o malarstwie. „Prostytutka” powiedział bez chwili wahania, gdy zadałem mu pytanie. Nie wiedział, czy oczy zielone, ale na pewno jasne. Włosy chyba jasne, ale wtedy wpadające w rudy. Cera, tego był pewien, jasna, bardzo jasna, uwydatniająca sińce pod oczami, sińce niebieskoliliowe z odrobiną zielonego. Inkasent, malarz niedzielny, mówił o sińcach jak kolorysta.
Dorzuciłem to do świadectwa mego kolegi.
Mając już trochę więcej odwagi poszedłem do kuchni napić się wody. Sprzątaczka nie okazała się zdziwiona moim pytaniem, ale nie miała opinii na temat fizycznego wyglądu dziewczyny. Natomiast mogła powiedzieć, co tamta robi na trotuarze.
— No właśnie, jest za daleko.
Argument wprawił mnie w zakłopotanie, ale teraz odzyskałem już na tyle siły, że mogłem wejść na piętro, zobaczyć się z żoną. Waliła wściekle w maszynę do pisania, próżno starając się utrzymać swoją sforę na odległość. Gdy postawiłem moje pytanie, w jej wzroku zapaliło się podejrzenie.
