Eszelon do Samarkandy - Guzel Jachina - ebook + książka

Eszelon do Samarkandy ebook

Guzel Jachina

4,8

Opis

"Śpij, mój chłopcze,

Śpij — i zbudź się mężczyzną.

Już koń osiodłany i napięta cięciwa,

Czasy cię wzywają. Narody czekają."

Jest rok 1923, Diejew, młody weteran wojny domowej w Rosji, dostaje rozkaz przewiezienia pięciuset dzieci w wieku od 2 do 12 lat z dotkniętego klęską głodu Powołża do Samarkandy. Przez lata służby w transporcie woził wszystko, co mogło poruszać się po torach: od zarekwirowanego ziarna i bydła po tłuszcz wielorybi w cysternach. Nigdy jednak dzieci. Mimo to z zapałem przystępuje do wykonania zadania. Nie zrażając się licznymi przeciwnościami i wykazując się nieoczekiwaną pomysłowością, kompletuje skład eszelonu oraz wyposażenie wagonów, zbiera załogę i pasażerów – sieroty z okolicznych domów dziecka. Wyruszając w tę podróż, Diejew nawet nie przypuszczał, jak wielu wyzwaniom będzie musiał sprostać i jak bardzo zmieni się jego życie.

Eszelon do Samarkandy to trzecia po powieściach Zulejka otwiera oczy i Dzieci Wołgi książka Guzel Jachiny, której akcja rozgrywa się we wczesnym okresie sowieckim. Tym razem autorka stworzyła na podstawie historycznych przekazów przejmującą opowieści o dramacie głodujących, bezdomnych dzieci skazanych przez los na życie na marginesie społeczeństwa. Inspiracje czerpane ze źródeł znalazły odzwierciedlenie nie tylko w fabule powieści, ale także w warstwie językowej, a szczególnie w przydomkach nadawanych sobie przez dziecięcych bohaterów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 622

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (8 ocen)
6
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Malwi68

Dobrze spędzony czas

"Eszelon do Samarkandy" autorstwa Guzela Jachina to poruszająca opowieść, która wnikliwie odtwarza trudne realia ZSRR lat 20. XX wieku. Autorka, wykorzystując wspomnienia partyjnych pracowników, prasy tamtego okresu, a także dokumentów archiwalnych, stworzyła głęboko emocjonalną powieść. Akcja książki skupia się na dramatycznej ewakuacji 500 sierot z dotkniętego klęską głodu Powołża do Uzbekistanu. Młody weteran wojny domowej, Diejew, stoi na czele tego eszelonu, wspomagany przez doświadczoną komisarz do spraw dzieci, Białą, oraz innych towarzyszy. Autentyczność opisu podróży, z utrudnieniami wynikającymi zarówno z pustynnych piasków, jak i problemów z zaopatrzeniem, dodaje powieści głębi. Jachina nie unika przedstawienia brutalnej rzeczywistości-dzieci chorują i umierają, co podkreśla bezwzględność tamtego okresu. Pytania o to, czy przetrwane mordercze wyzwania podróży przyczynią się do zapewnienia bezpiecznego schronienia w ośrodku opiekuńczym w Samarkandzie, czy też pozwolą odzysk...
00
Chilim26

Nie oderwiesz się od lektury

Ta książka to jeden z moich tegorocznych "diamentów". Autorka ma niezwykłą umiejętność pisania o sprawach trudnych, tragicznych w sposób prosty, ale wymowny, pozbawiony martyrologicznego patosu. W jej książkach nie ma ani jednego fragmentu, w którym słabnie nasze zainteresowanie opowiadaną historią, nie ma tu nic, co chciałoby się pominąć albo szybciej przebiec wzrokiem. Ta historia na pewno że mną zostanie. A "litania" Diejewa u kresu podróży to mistrzostwo świata.
00
grabarbar

Nie oderwiesz się od lektury

Nieodkladala. w tej nic nie jest zbędne. nic nie brakuje. mistrzostwo. brawo dla tlumacza
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Эшелон на Самарканд
Opieka re­dak­cyjna: MO­NIKA SZEW­CZYK
Opra­co­wa­nie re­dak­cyjne: LI­DIA KOŚKA
Ko­rekta: BE­ATA WY­RZY­KOW­SKA, EL­WIRA WY­SZYŃ­SKA
Pro­jekt okładki: WI­TOLD SIE­MASZ­KIE­WICZ
Fo­to­gra­fia na okładce: Child Fe­eding, Ale­xan­dro­vsk, Ukra­ine, Ame­ri­can Re­lief Ad­mi­ni­stra­tion Rus­sian ope­ra­tio­nal re­cords, Ho­over In­sti­tu­tion Li­brary & Ar­chi­ves
Co­py­ri­ght © Gu­zel Yakhina, 2021 Pu­bli­shed by ar­ran­ge­ment with EL­KOST In­ter­na­tio­nal Li­te­rary Agency For the Po­lish edi­tion Co­py­ri­ght © 2023, Noir sur Blanc, War­szawa
ISBN 978-83-7392-856-5
Ofi­cyna Li­te­racka Noir sur Blanc Sp. z o.o. ul. Fra­scati 18, 00-483 War­szawa
Za­mó­wie­nia pro­simy kie­ro­wać: – te­le­fo­nicz­nie: 800 42 10 40 (li­nia bez­płatna) – e-ma­ilem: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl – księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.noir.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Mo­jemu ta­cie

Sza­mi­lowi Za­grie­je­wi­czowi Ja­chi­nowi

PIĘĆ­SET

Ka­zań

.

Cztery ty­siące wiorst – tyle do­kład­nie miał do Tur­kie­stanu po­ciąg sa­ni­tarny Ko­lei Ka­zań­skiej. Po­ciągu jed­nak jesz­cze nie było – roz­kaz sfor­mo­wa­nia go pod­pi­sano wczo­raj, dzie­wią­tego paź­dzier­nika dwu­dzie­stego trze­ciego roku. Pa­sa­że­rów także nie było, na­le­żało ze­brać ich w do­mach dziecka i w sie­ro­ciń­cach, dziew­czynki i chłop­ców od lat dwóch do dwu­na­stu, tych naj­słab­szych i naj­bar­dziej wy­nisz­czo­nych. Je­dy­nym, co po­ciąg miał, był na­czel­nik – Die­jew, młody fron­to­wiec wojny do­mo­wej. Świeżo mia­no­wany.

– Dzieci – za­miast po­wi­ta­nia po­wie­dział do niego do­wódca wy­działu trans­por­to­wego Cza­ja­now. – Pięć­set głów. Do­star­czyć z Ka­za­nia do Sa­mar­kandy. Peł­no­moc­nic­two i in­struk­cje do­sta­niesz od se­kre­ta­rza.

Przez lata służby w trans­por­cie Die­jew wo­ził wszystko, co mo­gło po­ru­szać się po to­rach – od za­re­kwi­ro­wa­nego ziarna i by­dła po tłuszcz wie­lo­rybi w cy­ster­nach, przy­słany przez Nor­we­gię dla gło­du­ją­cego Po­wołża. Ni­gdy jed­nak dzieci.

– Kiedy wy­jazd?

– Choćby ju­tro. Ze­sta­wisz skład i leć, Die­jew, leć jak ptak! Dzieci dłu­giej po­dróży nie lu­bią, sam się wkrótce prze­ko­nasz.

Taka to i roz­mowa – kilka mi­nut, nie wię­cej. Nie wia­domo tylko, co zna­czyło to dziwne „sam się prze­ko­nasz”. Nie było kiedy się za­sta­na­wiać. Za­sta­na­wiać się mogą starcy, ci mają dużo czasu.

W pierw­szej ko­lej­no­ści udał się do dwor­co­wego kie­row­nic­twa. Obie­cali mu po­skro­bać po ką­tach i wy­skro­bali za­le­d­wie je­den wa­gon, ale za to daw­nej pierw­szej klasy, nie­gdyś w szla­chet­nie nie­bie­skim, a te­raz bla­do­sza­rym ko­lo­rze, z go­be­li­no­wymi obi­ciami, tylko gdzie­nie­gdzie po­dar­tymi, z nie­mal ca­łymi lu­strami i z ob­szer­nym ho­lem, gdzie można było na­wet tań­czyć walca. Kie­dyś mie­ściła się tam po­dróżna bi­blio­teka i stał for­te­pian, a te­raz kró­lo­wała wy­szczer­biona że­liwna wanna (pew­nie prze­tasz­czono ją z prze­działu ła­ziebno-pral­ni­czego, a po­tem o niej za­po­mniano). W oto­cze­niu pu­stych pó­łek na książki i po­czer­nia­łych kin­kie­tów wy­glą­dała głu­pio. Die­jew skrzy­wił się, ale wa­gon wziął. Obi­cia po­le­cił ze­drzeć w cho­lerę, a kin­kiety usu­nąć. W prze­dziale za­miast ele­ganc­kich sia­tek ba­ga­żo­wych nad­bu­do­wać dwu- i trzy­pię­trowe pry­cze. Wannę zo­sta­wić. Za­żą­dał także pie­cyka, żeby można było grzać wodę do my­cia dzieci, ale wy­zwano go od bur­żu­jów, po­mysł z go­rącą wodą odło­żył więc na póź­niej.

Na drugi wa­gon trzeba było cze­kać do na­stęp­nego dnia. Przy­to­czono go z Czer­wo­nej Górki, gdzie przez cztery lata stał na ty­łach pa­ro­wo­zowni. Die­jew po­pa­trzył na zdo­bycz i aż się wzdry­gnął, bo nie był to zwy­kły wa­gon, tylko po­dróżna cer­kiew. Pew­nie dla­tego tak długo po­kry­wał się ku­rzem na wra­ko­wi­sku, że nie da­wał się przy­spo­so­bić do ra­dziec­kich po­trzeb. Po­zie­le­niały brąz z ko­puły można było, dajmy na to, zdjąć, oł­tarz ro­ze­brać. Ale gdzie po­dziać zdo­bione łu­kowe okna? I ko­kosz­niki pod da­chem? Die­jew przy­jął i ten wa­gon. Je­dyna po­cie­cha, że pa­kowny. „Na ile pię­ter bę­dziemy sta­wiać pry­cze?” – za­py­tał bry­ga­dzi­sta ar­telu cie­śli, przy­glą­da­jąc się z po­dzi­wem wy­so­kiemu su­fi­towi. „Niech bę­dzie na trzy!” – mach­nął ręką Die­jew. Pew­nie zmie­ści­łyby się całe cztery, ale dzieci mo­głyby się bać wspi­naczki na samą górę.

Wa­gon ku­chenny przy­słano kilka dni póź­niej spod Sym­bir­ska. Było to nie­duże pu­dełko na ko­łach, zbite byle jak z he­blo­wa­nych de­sek, a póź­niej ła­tane nie­he­blo­wa­nymi i dyktą; z okna w su­fi­cie ster­czała rura pie­cyka. Mó­wiono, że na sym­bir­skich śle­pych to­rach od dzie­więt­na­stego roku stoi jesz­cze dużo ta­kich ru­pieci i że coś z tego mo­głoby się Die­je­wowi przy­dać, ale je­chać tam i spraw­dzać nie było kiedy.

Wresz­cie roz­for­mo­wano pa­sa­żer­ski, który przy­je­chał z Mo­skwy, i pięć wa­go­nów do­łą­czono do składu Die­jewa, a ko­le­ja­rze, z uwagi na pstro­ka­tość, zdą­żyli na­zwać go „gir­landą”. Wszyst­kie te wa­gony były trze­ciej klasy, prze­siąk­nięte pa­pie­ro­so­wym dy­mem i za­pa­sku­dzone do osta­tecz­no­ści – nie cie­śli po­trze­bo­wały, tylko grun­tow­nego sprzą­ta­nia. Die­jew tak już jed­nak za­drę­czył dwor­cową zwierzch­ność żą­da­niami (wszystko „nie­zwłocz­nie!”, „w tej chwili!” i „ko­niecz­nie!”), że sprzą­ta­czy mu od­mó­wiono. Splu­nął, na­brał kilka wia­der wody i sam wziął się do szo­ro­wa­nia.

Tu po­ja­wiła się ona. Die­jew roz­cią­gał się wła­śnie na mo­krej pod­ło­dze, pró­bu­jąc szmatą wy­gar­nąć spod ławki stos sło­necz­ni­ko­wych łu­sek, gdy tuż przy jego twa­rzy sta­nęły dwa woj­skowe ka­ma­sze. Pod­niósł wzrok wy­żej – szczu­płych ły­dek nie ozda­biały żoł­nier­skie onuce, tylko de­li­katna wełna poń­czoch.

– Za­bójca – za­częła roz­mowę. – Dla­czego się guz­dra­cie?

Stro­pił się Die­jew. Jesz­cze wy­żej pod­niósł wzrok – czarna spód­nica, wą­ska, pod nią ostre ko­lana.

– Kiedy wy tu­taj jeź­dzi­cie kał­du­nem po pod­ło­dze, umie­rają dzieci.

Usi­łu­jąc wy­do­stać się spod ławki i usiąść, grzmot­nął się głową o jej brzeg.

– Ktoś ty? – W obec­no­ści ko­biet Die­jew tra­cił pew­ność sie­bie, dla­tego za­wsze zwra­cał się do nich „ty” i za­cho­wy­wał wy­zy­wa­jąco.

– Ko­mi­sarz od dzieci. Po­jadę z wami do Sa­mar­kandy, je­śli ze­chce­cie wstać z ka­łuży i przy­stą­pić do wy­ko­ny­wa­nia roz­kazu.

– Na­zy­wasz się ja­koś, ko­mi­sa­rzu?

– Biała.

Die­jew nie zro­zu­miał, czy to imię, czy na­zwi­sko, ale nie zde­cy­do­wał się do­py­tać.

Była od niego star­sza, ale nie o tyle, żeby mo­gła być jego matką. Ra­czej star­szą sio­strą. Miała ładną, su­rową twarz, taką, że choćby od razu na pla­kat. Włosy ja­sne, krótko ostrzy­żone, ster­czące we wszyst­kie strony. Spoj­rze­nie zaś wład­cze jak u woj­sko­wego do­wódcy. Pod ta­kim spoj­rze­niem chciało się na­tych­miast ze­rwać i sta­nąć na bacz­ność, ale Die­jew się po­wstrzy­mał: bez po­śpie­chu nie­dbale przy­gła­dził włosy (przy oka­zji strą­cił z czoła kilka sło­necz­ni­ko­wych łu­sek) i wrzu­cił szmatę do wia­dra (woda bry­znęła pani ko­mi­sarz na buty), wciąż sie­dząc na pod­ło­dze.

– To chyba po­mo­żesz w sprzą­ta­niu, to­wa­rzyszko Biała? Czy też po­wie­ziemy dzieci w chle­wie?

– Po­mogę – od­po­wie­działa po­waż­nie. – Ale w nocy, kiedy dzieci będą spały.

– Wy­cho­dzi na to, że ja i ty nie bę­dziemy? – ode­zwał się pro­stacko Die­jew. Wcale nie chciał być ob­ce­sowy, ale głupi ję­zyk sam to chlap­nął.

Za­raz zro­biło mu się wstyd nie­sto­sow­nego żartu. Wstał, strzą­snął kurz z pod­wi­nię­tych spodni i go­łych ko­lan. Zo­rien­to­wał się, że pa­trzy na go­ścia do góry – ko­mi­sarz Biała była wyż­sza od niego o całe pół głowy.

– Oba­wiam się, Die­jew, że spać nam się nie uda – po­wie­działa, pa­trząc na niego uważ­nie, a on przyj­rzał się wresz­cie jej oczom, sza­rym i chłod­nym. – Nie uda do sa­mej Sa­mar­kandy.

Kilka chwil póź­niej szedł już obok Bia­łej. Nie tyle szedł, ile dro­bił po­śpiesz­nie po mo­krych od mżą­cego desz­czu to­rach, sta­ra­jąc się nie po­tknąć i nie pu­ścić bie­giem.

Biała stą­pała sze­roko po pod­kła­dach, mimo że nogi miała po dziew­czę­cemu smu­kłe, a fi­gurę szczu­płą, z tru­dem roz­po­zna­walną pod ob­szerną kurtką ści­śniętą w ta­lii pa­skiem. Die­jew ob­ser­wo­wał szyb­kie ru­chy jej kwa­dra­to­wych ka­ma­szy i my­ślał o tym, że na pewno kryją się w nich małe, wą­skie stopy. Po­tknął się, za­klął i ode­gnał nie­sto­sowną myśl.

– Będą pró­bo­wali zwięk­szyć kwotę – nie zga­dzaj­cie się! – Biała mó­wiła szybko, nie za­da­jąc so­bie trudu od­wró­ce­nia głowy ku roz­mówcy. Strze­lała zda­niami przed sie­bie, mu­siał więc przy­śpie­szyć kroku, żeby usły­szeć wska­zówki. – Będą pró­bo­wali wci­snąć cho­rych jako do­cho­dzą­cych do zdro­wia – nie zga­dzaj­cie się!

Die­jew ni­jak nie mógł wy­ro­zu­mieć, z kim nie po­wi­nien się zga­dzać. In­nymi słowy, do kogo tak bez­li­to­śnie strze­lała sło­wami ko­mi­sarz?

– Za­czną brać na li­tość – zwa­laj­cie wszystko na mnie. Tak wła­śnie mów­cie: Ta Biała jest taka za­sad­ni­cza i nie­czuła, że nie da się z nią do­ga­dać, to nie czło­wiek, tylko ka­mień...

– Ale na­czel­ni­kiem esze­lonu je­stem ja – przy­po­mniał na wszelki wy­pa­dek Die­jew.

– Na­czel­ni­kiem je­ste­ście wy – zgo­dziła się Biała – ale zwa­laj­cie wszystko na mnie. A jesz­cze le­piej milcz­cie, ja sama wszystko po­wiem.

Ty­łami dworca wy­szli do mia­sta i wkrótce zna­leźli się w sa­mym cen­trum, gdzie na głów­nym placu stał pa­łac z gra­nitu i mar­muru z po­tęż­nymi ko­lum­nami i oknami znacz­nie wyż­szymi niż wzrost czło­wieka – nie­gdyś sie­dziba Zgro­ma­dze­nia Zie­miań­skiego, a obec­nie ka­zań­ski punkt roz­dziel­czy nu­mer je­den. Tu­taj z bliż­szych i dal­szych za­kąt­ków Czer­wo­nej Ta­ta­rii zwo­żono dzieci, któ­rych nie mo­gli albo nie chcieli wy­kar­mić ro­dzice; stąd miała po­cho­dzić lwia część pa­sa­że­rów po­ciągu Die­jewa.

Z bli­ska jed­nak punkt nie wy­glą­dał na pa­łac, lecz na ob­lę­żoną twier­dzę. Jego piw­niczne okna za­bite były na głu­cho de­skami, w nie­któ­rych miej­scach dwiema ich war­stwami, a strze­li­ste okna par­teru za­sło­nięte ar­ku­szami bla­chy i dyktą. Ko­lumny z bia­łego mar­muru po­kry­wała siatka pęk­nięć. Ściany tak gę­sto upstrzone były dziu­rami, że wy­da­wało się, iż wznie­siono je z wy­jąt­kowo kru­chego i po­ro­wa­tego ka­mie­nia (Die­jew od razu roz­po­znał owe wy­rwy: małe od kul, więk­sze od po­ci­sków). Gmach wy­glą­dał su­rowo i nie­przy­stęp­nie, jakby wo­kół wciąż sza­lała wojna do­mowa. Przed kim bro­nili się ci we­wnątrz? Czyżby przed ob­le­ga­ją­cymi pla­cówkę dziećmi?

A dzieci za­le­gały wszę­dzie wo­kół – na gra­ni­to­wych scho­dach wej­ścio­wych i wzdłuż ścian na roz­ście­lo­nych ga­ze­tach – tu­zin albo pół­tora ma­łych brud­nych ciał oku­ta­nych w szmaty po same brwi i znie­ru­cho­mia­łych pod desz­czem. Die­jew nie raz wi­dział po­dobny ob­ra­zek, ale ni­gdy nie za­sta­na­wiał się, dla­czego dzieci leżą na ze­wnątrz, a nie w środku.

Po po­chy­łym pod­jeź­dzie dla po­jaz­dów kon­nych Biała po­de­szła do głów­nego wej­ścia i za­stu­kała. Brak od­po­wie­dzi. Za­stu­kała jesz­cze raz, moc­niej, szarp­nęła szczel­nie za­mknięte drzwi – znowu bez re­zul­tatu. Wspięła się na palce i kilka razy ude­rzyła dło­nią w dyktę za­sła­nia­jącą otwór okienny – omal się przy tym nie zra­niła w rękę o gwóźdź.

Twier­dza mil­czała. Le­żące u jej pod­nóża dzieci także.

Nikt na­wet nie drgnął. Kilka par oczu z ospa­łym za­cie­ka­wie­niem śle­dziło ru­chy ko­biety i tylko je­den chło­pa­czek – drobny, z opa­loną na brąz twa­rzą przy­po­mi­na­jącą brudny ziem­niak – usiadł wy­god­niej, żeby nie prze­ga­pić przed­sta­wie­nia. Do niego wła­śnie zwró­ciła się Biała.

– Dla­czego nie otwie­rają? – za­py­tała przy­jaź­nie.

Die­jew zdzi­wił się – ani wład­czego tonu, ani su­ro­wego spoj­rze­nia. Jed­nak to­wa­rzyszka ko­mi­sarz po­trafi roz­ma­wiać po ludzku!

Chłop­czyna mil­czał przez chwilę, pa­trząc gdzieś w górę, skąd spa­dały drobne kro­ple desz­czu.

– Zja­wi­li­ście się tro­chę późno – wy­ce­dził nie­chęt­nie. – Przyjdź­cie ju­tro, z rana są milsi.

– Po­trze­bu­jemy te­raz – wes­tchnęła Biała. – Może jest ja­kiś spo­sób... Po­móż.

Znowu nie od­po­wie­dział od razu, jakby słowa do­cie­rały do niego z da­leka.

– A co będę z tego miał?

– Po­wiem, jak do­stać się do przy­tułku. Żeby nie na­pra­szać się tu­taj pod drzwiami, nie wy­cie­rać spodniami ganku. I żeby opie­kunki same wzięły cię pod ło­kieć, wpro­wa­dziły do środka, umyły, na­kar­miły i za­pro­wian­to­wały.

– Za­le­wasz – chło­pak wy­szcze­rzył się, po­ka­zu­jąc czarne zęby.

– Dzi­siaj o pół­nocy na Uj­ściu[1] bę­dzie ob­ława: Ko­mi­sja do spraw Dzieci i mi­li­cja prze­cze­szą brzeg. Zła­pa­nych roz­wiozą po przy­tuł­kach. Wszy­scy, któ­rzy chcą pod dach, po­winni przed za­cho­dem być na Uj­ściu. A kto nie chce, niech wy­nosi się w dia­bły i nie plą­cze pod no­gami. Ła­piesz? Prze­każ swoim.

Ziem­nia­czana twarz skrzy­wiła się, po­ru­sza­jąc nie­do­wie­rza­jąco brwiami i po­cią­ga­jąc no­sem.

– Nóż mi w serce, gwoź­dzie w oko! – Biała ude­rzyła się za­ci­śniętą dło­nią w pierś, jakby wbi­jała szty­let mię­dzy że­bra, po czym jej twarz roz­pro­mie­niła się i po­ja­wił się na niej po­ro­zu­mie­waw­czy uśmiech. – A te­raz po­móż – po­pro­siła po­wtór­nie.

Chło­pak wstał po­woli, le­d­wie uno­sząc koń­czyny, jakby nie po­ru­szał się po lą­dzie, tylko po dnie rzeki, i pod­szedł do drzwi wej­ścio­wych. Od­wró­cił się do nich ple­cami i w jed­nej chwili utra­ciw­szy całą le­niwą płyn­ność ru­chów, za­cie­kle za­bęb­nił pię­tami i pię­ściami – wa­lił tak gwał­tow­nie, że cięż­kie, po­kryte la­kie­rem drewno za­drżało, a za­wiasy za­skrzy­piały.

– Trzeba było moc­niej ło­mo­tać – wy­ja­śnił, nie prze­ry­wa­jąc, lekko zdy­szany od swo­jej gło­śnej ro­boty. – Ich weź­miesz tylko prze­bo­jem!

– Po­wie­dziano, że nie ma miejsc! – po mi­nu­cie roz­le­gło się skąd­ciś z góry.

Chło­pak jed­nak wciąż wa­lił z równą siłą, wkrótce więc w drzwiach za­zgrzy­tał klucz. Wtedy na­tych­miast od­sko­czył w bok, a mio­tła, która wy­pa­dła ze szpary, mach­nęła w po­wie­trzu na próżno.

– Precz stąd, szelmy! – w drzwiach uka­zała się im­po­nu­jąca ko­bieca po­stać, która ma­chała mio­tłą ni­czym mie­czem. – Precz, do wszyst­kich dia­błów!

– A cóż to za cy­ta­delę tu­taj urzą­dzi­li­ście? – Biała mó­wiła bar­dzo ci­cho i z taką groźbą, że Die­jewa ści­snęło w brzu­chu. – Wojna dawno się skoń­czyła.

– Dla jed­nych się skoń­czyła, a dla in­nych wciąż trwa – nie tra­ciła re­zonu klucz­nica. – Prze­cież roz­niosą cały za­kład! Nie ja je­stem winna, że co­dzien­nie jest ich tu­taj cała ar­mia! I gdzie ich wszyst­kich?

Biała, nie mó­wiąc wię­cej ani słowa, po­stą­piła na­przód, a ogromna ko­bieta od­su­nęła się i opu­ściła mio­tłę. Die­jew smyr­gnął jej śla­dem w gę­stą ciem­ność gma­chu z na głu­cho za­bi­tymi oknami.

– To­wa­rzy­sze, wy do kogo? – klucz­nica wciąż jesz­cze gme­rała przy drzwiach – w ciem­no­ściach nie mo­gła tra­fić klu­czem w dziurkę ostat­niego z kilku zam­ków. – Do­kąd to, to­wa­rzy­sze? Hej!

Biała tym­cza­sem już ru­szyła sze­ro­kimi re­pre­zen­ta­cyj­nymi scho­dami do góry, tam gdzie z pię­tra są­czyło się świa­tło. Die­jew po­spie­szył za nią, ale po­tknął się o coś mięk­kiego – pra­wie upadł. Znowu się po­tknął i znowu pra­wie upadł. Ciem­ność krzyk­nęła cie­niutko, a po­tem za­pisz­czała prze­śmiew­czo:

– To­wa­rzy­sze!

W mroku nie spo­sób było cze­go­kol­wiek doj­rzeć. Die­jew za­trzy­mał się, ma­ca­jąc przed sobą rę­kami – na­tra­fił na kilka wy­go­lo­nych głó­wek.

– To­wa­rzy­sze! – chi­chot z dru­giej strony. – Do­kąd to?

– Na ku­dy­kiną górę![2] – od­po­wie­dziano. – Z krzy­wym ko­stu­rem!

– Po­pa­trzeć na chmurę!

– Albo wy­pić po­li­turę!

– Albo wtrząch­nąć kon­fi­turę!

Pół­mrok wy­peł­niły głosy, śmiech i wes­tchnie­nia.

– Wal­nąć su­te­nera!

– I jesz­cze – por­tiera!

– I jesz­cze – fro­tera!

– Bez lipy, cho­lera!

– Ci­sza! – wark­nęła klucz­nica gdzieś u pod­nóża scho­dów.

Die­jew wy­tę­żał wzrok i ba­da­jąc prze­strzeń przed sobą, po­śpie­szył za Białą przez tłum dzie­cia­ków, które roz­sia­dły się na stop­niach. Jego dło­nie ze­śli­zgi­wały się z ogo­lo­nych głów, a nogi na­tra­fiały na czy­jeś ra­miona i plecy. Naj­bar­dziej oba­wiał się na ko­goś na­stą­pić, ale dzieci były o wiele szyb­sze – od­su­wały się na boki, otwie­ra­jąc przej­ście, jak ła­wica ma­łych ry­bek, które roz­pra­szają się na wi­dok dra­pież­nika.

Im wy­żej Die­jew wcho­dził, tym ja­śniej ro­biło się wo­kół i tym więk­szy był tłum dzieci. Na po­de­ście schody roz­ga­łę­ziały się, za­krę­ca­jąc ostro w lewo i w prawo na pię­tro. Tu­taj można już było do­strzec oczy – brą­zowe, żółte, czarne, nie­bie­skie, zie­lone – które ły­pały ze­wsząd z za­cie­ka­wie­niem. Dzie­ciaki były drobne i jed­na­kowo wy­strzy­żone. Je­den chło­pak chyba nie miał ucha, ale może w pół­mroku tak się tylko wy­da­wało.

Na pię­trze w oby­dwie strony otwie­rał się sze­roki ko­ry­tarz. Duże drzwi – kie­dyś białe ze zło­tymi mo­no­gra­mami, a te­raz złusz­czone do ciem­nego drewna – pro­wa­dziły do we­wnętrz­nych po­miesz­czeń. Z głębi ko­ry­ta­rza śpie­szyła do go­ści drob­niutka dama w oku­la­rach, naj­wy­raź­niej pra­cow­nica przy­tułku. Biała nie za­cze­kała jed­nak na ko­bietę – lek­ce­wa­żąc jej po­śpiech, otwo­rzyła główne drzwi i zde­cy­do­wa­nym kro­kiem we­szła do środka. Die­jew, który czuł się nie­zręcz­nie, wszedł za nią. Miałby sam tłu­ma­czyć się z bez­ce­re­mo­nial­nego naj­ścia?

Wszedł i zdę­biał – zna­lazł się w sali ba­lo­wej. Przez ogromne okna – nie­mal wszyst­kie miały całe szyby, tylko nie­które za­tkano szma­tami – wle­wało się dzienne świa­tło. Su­fit był nie­zwy­kle wy­soki, trzeba było za­drzeć głowę, żeby zo­ba­czyć wie­lo­po­zio­mowy ży­ran­dol, gi­gan­tyczny ni­czym pa­ro­wóz (wszyst­kie jego ża­rówki były po­tłu­czone, ale reszta cała). Od ży­ran­dola bie­gły fa­lami po su­fi­cie gip­sowe kwiaty i czarne pęk­nię­cia. Tam też, wy­soko, uno­sił się bal­kon dla or­kie­stry, z białą ba­lu­stradą, pod­party pod­nisz­czo­nymi, ale wciąż jesz­cze peł­nymi wdzięku ko­lum­nami.

Cała ta ogromna prze­strzeń tak była na­bita dzie­ciar­nią, że przy­po­mi­nała dwor­cową po­cze­kal­nię. Pa­ra­pety za­słane były szma­tami i za­mie­nione w miej­sca do spa­nia, na każ­dym gnieź­dziło się po trzech, czte­rech mal­ców. Za le­żanki słu­żyły także skrzynki, wa­lizki, wy­peł­nione czymś worki i ze­sta­wione, ob­ło­żone sia­nem stosy ksią­żek, które cią­gnęły się po par­kie­cie dłu­ga­śnymi rzę­dami (książki były dro­gie, w skó­rza­nych albo tek­tu­ro­wych zdo­bio­nych okład­kach, naj­pew­niej ja­kieś dzieła ze­brane). Ci, dla któ­rych za­bra­kło miej­sca do spa­nia albo sie­dze­nia, le­żeli wprost na pod­ło­dze, po­kry­wa­jąc ją war­stwą brud­nych, bla­dych koń­czyn i wy­chu­dłych twa­rzy.

Na przy­by­łych nikt nie zwró­cił uwagi: miesz­kańcy przy­tułku ga­pili się przez okna, rżnęli w karty, ga­dali, drze­mali, iskali wszy, po­pa­try­wali bez­myśl­nie w su­fit. Die­jew ni­gdy jesz­cze nie wi­dział tylu dzieci w jed­nym miej­scu. Od tak wielu go­łych pięt i ostrzy­żo­nych na łyso głów za­częło mie­nić mu się w oczach. W uszy wdarł się zgiełk gło­sów:

– Nam nie pierw­szy­zna psinę wtra­jać! Ob­żar­li­śmy się jak bąki i nic, ży­jemy...

– Moja matka stała wten­czas nad gro­bem, zie­mia po­ka­zała jej już swoje czarne pa­zurki...

– Co ty, chło­pie, mi tu opo­wia­dasz?! Jak mi się za­chce, nie będę cię py­tał. My kuci na cztery nogi, jak na­ple­ciemy – pchła się nie zo­rien­tuje.

– O Prze­naj­święt­sza Pa­nienko, Matko Boża, Kró­lowo Nieba i Ziemi! Wej­rzyj na moje cier­pie­nie...

– Tu­taj też kar­mią par­szy­wie: jesz – woda, pi­jesz – woda, srać ni­gdy ci się nie uda...

– Twój Mo­zżu­chin przy moim Do­ugla­sie Fa­ir­bank­sie to jak mysz przy sło­niu!...

– Kiedy we­zmą mnie siłą, wspo­mnę matkę miłą...

– Ech, sio­strzyczko, mó­wię do niej, je­cie z okropną po­wagą, po pro­stu jak Le­nin...

– To­wa­rzy­sze! Wy z Nar­kom­prosu[3]?

Ko­bieta w oku­la­rach za­dy­szała się po krót­kim biegu (Die­jew z bli­ska zo­ba­czył, że jej upięte w kok rzad­kie włosy są cał­ko­wi­cie siwe, a szczu­pła po­stura nie jest oznaką mło­do­ści). Jed­nak Biała nie za­mie­rzała się za­trzy­mać – kro­czyła zde­cy­do­wa­nie mię­dzy roz­ło­żo­nymi na pod­ło­dze dzie­cię­cymi cia­łami, ob­ra­ca­jąc głowę we wszyst­kie strony.

– Moje na­zwi­sko Sza­piro. – Ko­bieta wy­prze­dziła Die­jewa, z tru­dem zrów­nała się z Białą i truch­tała obok, sta­ra­jąc się zaj­rzeć w twarz dziw­nemu go­ściowi. – Kie­row­niczka Sza­piro.

– Ogólna liczba dzieci w pla­cówce? – Biała mó­wiła wy­jąt­kowo su­ro­wym to­nem, jakby z góry po­tę­piała każdą od­po­wiedź.

– Czte­ry­sta pięć­dzie­siąt. – Kie­row­niczka zdjęła oku­lary i nie za­trzy­mu­jąc się, prze­tarła je brze­giem dzia­nego ka­fta­nika, chyba w na­dziei, że przez czy­ste szkła le­piej przyj­rzy się przy­by­łej. – Po obie­dzie bę­dzie jed­nak wię­cej, cze­kamy na trans­port z Je­ła­bugi.

– Ile z nich zdro­wych?

– Za­leży, kogo na­zwiemy zdro­wym. W la­za­re­cie i na kwa­ran­tan­nie czter­dzie­ścioro sied­mioro dzieci... – twarz kie­row­niczki wy­ra­żała co­raz więk­szy nie­po­kój, a od­dech sta­wał się krót­szy. – A może wy z Nar­komz­drawu[4]?

Zmu­sza­nie star­szego czło­wieka do ta­kiego po­śpie­chu nie było wła­ściwe. Czy Biała to ro­zu­miała? Wy­daje się, że nie, lub może prze­ciw­nie – ro­zu­miała do­sko­nale.

– Ile dzieci z ogól­nej liczby zdro­wych ma wię­cej niż pięć lat?

– Około dwóch trze­cich... Chcia­ła­bym jed­nak... do­wie­dzieć się... – Sza­piro od­dy­chała z co­raz więk­szym tru­dem. – To­wa­rzyszko?...

Die­je­wowi zro­biło się wstyd.

– Biała – przed­sta­wił to­wa­rzyszkę. – Ko­mi­sarz Biała z Ko­mi­sji do spraw Dzieci.

– Ko­mi­sja! – Sza­piro na­tych­miast się roz­pro­mie­niła, za­po­mi­na­jąc o za­dyszce. – W końcu so­bie o nas przy­po­mnie­li­ście. Bez was gi­niemy, gi­niemy... Dla­czego nie uprze­dzi­li­ście? Przy­go­to­wa­ła­bym wszyst­kie dane i ze­sta­wiła li­stę pro­ble­mów, żeby nie na chyb­cika...

– Nie śpiesz­cie się – Biała przy­glą­dała się oknom i ścia­nie mię­dzy nimi. Deszcz na ze­wnątrz pa­dał moc­niej i po odła­żą­cym tynku spa­dały już na par­kiet duże kro­ple.

Nie przy­glą­dała się zwy­czaj­nie, lecz da­wała do zro­zu­mie­nia, że wi­dzi i po­tę­pia. To jed­nak zdu­mie­wa­jąca ma­niera, żeby nie tylko słowa i ge­sty, ale na­wet spoj­rze­nia za­mie­niać w za­rzuty! Nie ko­bieta, tylko żmija.

– Po pierw­sze, oczy­wi­ście, po­miesz­cze­nia – za­częła Sza­piro. – Sami wi­dzi­cie, ja­kie tu mamy wa­runki! Ci z Nar­kom­prosu uwa­żają, że dali nam pa­łac i po spra­wie. Ale jak żyć w tym pa­łacu? Czy o tym po­my­śleli? Jak się uczyć? A spać? A cho­ro­wać? To nie są wa­runki dla dzieci.

– To prawda – przy­tak­nął Die­jew (bar­dzo chciał wes­przeć biedną kie­row­niczkę). – A gdzie łóżka?

– W Zgro­ma­dze­niu Zie­miań­skim nie spano, to­wa­rzy­szu. – Sza­piro z wyż­szo­ścią po­trzą­snęła głową. – Tu­taj tań­czono na ba­lach i uczto­wano. Oto na­sze naj­lep­sze łóżko.

Klep­nęła dło­nią uliczną ławkę, którą przy­nie­siono z ja­kie­goś parku. Kłę­biła się na niej grupa mal­ców, przy­kryta je­dwab­nym, wy­szmel­co­wa­nym do osta­tecz­no­ści ob­ru­sem z frędz­lami, który już dawno utra­cił ko­lor.

– Nie ma dnia bez ko­lej­nego trans­portu! Gdzie mam umie­ścić tych wszyst­kich ewa­ku­owa­nych? – Sza­piro dra­ma­tycz­nie roz­ło­żyła chu­dziut­kie star­cze rączki, co upodob­niło ją do wy­stra­szo­nego pa­jączka. – W do­datku każ­dego dnia pod­rzutki. Wy­wie­si­li­śmy na­wet in­for­ma­cję na drzwiach: „Wielka prośba, żeby nie­mow­lęta za­no­sić od razu do Domu Dziecka!”. Ad­res po­da­li­śmy, ale matki są albo nie­pi­śmienne, albo uparte – każ­dego ranka znaj­du­jemy na scho­dach jedną, dwie ku­ku­łeczki, cza­sami trzy...

Die­jew po­czuł na so­bie czy­jeś spoj­rze­nie. Od­wró­cił się – przez szyby drzwi bal­ko­no­wych pa­trzyło na niego kilka gip­so­wych po­są­gów; za­pewne wy­nie­siono je na bal­kon jako rze­czy zbędne. Nie­które miały ob­tłu­czone nosy. Po ich nie­ru­cho­mych twa­rzach spły­wał deszcz.

– ...a jesz­cze co­dzien­nie nie­zor­ga­ni­zo­wani, po dzie­się­cioro, pięt­na­ścioro. Idą i idą, wciąż idą. Idzie nie tylko Ta­ta­ria, przy­cho­dzą też Czu­wa­sze, Mor­dwini, Niemcy spod Sa­ra­towa, a na dniach przy­szła Kał­mu­cja. Pod­rostka, po­wiedzmy, nie wpusz­czę. Ale trzy­latka? Serce się kraje.

– Czy to z nad­mier­nej do­broci za­bi­li­ście okna bla­chą? – Po obej­ściu sali Biała za­wró­ciła i ener­gicz­nie ru­szyła do wyj­ścia, zu­peł­nie jakby to ona była tu­taj go­spo­dy­nią i opro­wa­dzała go­ści.

Die­je­wowi zro­biło się nie­przy­jem­nie od ostrego tonu i szorst­kiego za­cho­wa­nia to­wa­rzyszki – aż za­zgrzy­tał zę­bami. Nie ko­mi­sarz od dzieci, tylko feld­fe­bel na placu!

– Dla­czego wy tak? – Sza­piro le­d­wie na­dą­żała za Białą. – Par­ter i piw­nice do ni­czego się nie na­dają, nie można tam trzy­mać na­wet by­dła. Zimą na ścia­nach szron gruby na pa­lec, a wio­sną i je­sie­nią wody po ko­lana. Okna bez szyb od wojny. Ko­minki nie dzia­łają, ka­na­li­za­cja za­pchana. Gdyby Ko­mi­sja po­mo­gła...

Roz­mowę prze­rwał dziwny, prze­cią­gły dźwięk – do­bie­gał skądś z góry, spod su­fitu. W pierw­szej chwili Die­je­wowi wy­da­wało się, że to sy­rena. Jed­nak nie, to wyło dziecko. Nie pła­kało, lecz wła­śnie wyło roz­pacz­li­wie i długo, z rzadka tylko prze­ry­wa­jąc dla na­bra­nia od­de­chu. Na­wet Biała za­trzy­mała się i od­wró­ciła na dźwięk. Kie­row­niczka tylko mach­nęła ręką z re­zy­gna­cją:

– Nie zwra­caj­cie uwagi, to Czu­wasz Sie­nia. Wkrótce się uspo­koi.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

PRZY­PISY

[1] Da­le­kie Uj­ście – hi­sto­ryczna dziel­nica Ka­za­nia – przyp. tłum.
[2]Na ku­dy­kinu goru – fra­ze­olo­gizm od słowa kuda („do­kąd”); od­po­wiedź na py­ta­nie: „do­kąd idziesz?” – przyp. tłum.
[3] Nar­kom­pros – Na­rod­nyj Ko­mis­sa­riat Pro­swiesz­cze­nija, Lu­dowy Ko­mi­sa­riat Oświaty – przyp. tłum.
[4] Nar­komz­draw – Na­rod­nyj Ko­mis­sa­riat Zdra­wo­ochra­nie­nija, Lu­dowy Ko­mi­sa­riat Zdro­wia – przyp. tłum.