Epoka mitu - Michael J. Sullivan - ebook

Epoka mitu ebook

Michael J.Sullivan

4,5

29 osób interesuje się tą książką

Opis

Od niepamiętnych czasów ludzie czcili bogów, których zwali Fhrejami, prawdziwie odmienną rasę: niepokonanych w boju, mistrzów magii, z pozoru nieśmiertelnych. Gdy jednak jeden z bogów pada martwy pod ciosem ludzkiej broni, równowaga sił pomiędzy ludźmi a tymi, którym przypisywano boską naturę, nieodwołalnie się zmienia. Kto teraz ocali ludzkość przed unicestwieniem? Odważnych jest tylko garstka. Raithe, który waha się, czy przyjąć przeznaczoną mu rolę Zabójcy Bogów. Suri, młoda wieszczka dręczona wizjami nadchodzącej zagłady. I Persefona, która musi otrząsnąć się z żałoby, aby objąć przywództwo nad swoim ludem. Epoka mitu dobiegła końca; nadszedł czas rebelii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 587

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (107 ocen)
64
34
6
1
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
zabie-udko

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacja
10
forxiga

Nie oderwiesz się od lektury

Świetnie się czyta. Ciekawe postacie ,fajna tematyka.
10
Bestyia

Nie oderwiesz się od lektury

Z Michaelem Sullivanem niezależnie od której serii zaczniemy, nie można się zawieść. Epoka Mitu sprawiła, że pochłonęłam wszystkie jego książki w ciągu miesiąca. Żywo napisani bohaterowie, widać ich przemianę, która ma swoje uzasadnienie i odpowiedni czas. Polecam ;)
10
ligea1313

Dobrze spędzony czas

fajna
10
Karus133

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo fajna fantastyka, która jest wstępem do całej serii,. mamy magię i magiczne istoty które wyglądają i zachowują się jak elfy ale to nie są elfy. szybko się czyta. polecam
10

Popularność




Od Autora

Od Autora

Witaj­cie w świe­cie „Legend Pierw­szego Impe­rium”, mojego nowego cyklu fan­tasy. Jeśli nie czy­ta­li­ście żad­nej z moich wcze­śniej­szych ksią­żek, nie oba­wiaj­cie się. Ten cykl jest zupeł­nie nowy i nie trzeba znać ani „Kro­nik Riy­rii”, ani „Odkryć Riy­rii”, aby w pełni cie­szyć się lek­turą. Prze­czy­ta­nie tej książki nie spo­wo­duje też, że natknie­cie się na spoj­lery, więc nie musi­cie się mar­twić taką moż­li­wo­ścią. Niniej­szy cykl ma w zało­że­niu być odrębną bramą do świata Elan, a jeśli chce­cie prze­czy­tać wię­cej – cóż, czeka na Was dzie­więć innych powie­ści (wyda­nych w sze­ściu tomach).

Na uży­tek tych, któ­rzy czy­tali wcze­śniej­sze książki o Riy­rii, powi­nie­nem wspo­mnieć, że akcja obec­nego cyklu dzieje się trzy tysiące lat przed wyda­rze­niami opi­sa­nymi w tam­tych powie­ściach. Może sądzi­cie, że już wie­cie, w jaki spo­sób ukształ­to­wało się Pierw­sze Impe­rium, a w każ­dym razie macie ogólne poję­cie na temat tam­tych wyda­rzeń. Jeśli jed­nak czy­taliście moje książki, praw­do­po­dob­nie zda­je­cie sobie sprawę, że pozory nie­kiedy mylą. Rela­cje, które ujaw­ni­łem poprzez Riy­rię, nie były w pełni wia­ry­godne. Osta­tecz­nie histo­rię piszą zwy­cięzcy. W niniej­szym cyklu mogę wyja­śnić nie­po­ro­zu­mie­nia. Teraz dowie­cie się, ile jest prawdy w mitach i ile kłamstw kryją legendy.

Infor­ma­cja dla tych, któ­rzy nie znają mojego pro­cesu twór­czego: w nie­ty­powy spo­sób pod­cho­dzę do pisa­nia sag. Koń­czę cały cykl jesz­cze przed publi­ka­cją pierw­szego tomu i niniej­sze książki nie sta­no­wią wyjątku od tej reguły. Dla­czego to takie ważne? No cóż, powo­dów jest kilka. Po pierw­sze, pozwala mi to prze­pla­tać wątki przez osnowę wszyst­kich tomów. Szcze­gó­liki, które w momen­cie czy­ta­nia spra­wiają wra­że­nie nie­istot­nych, przy ponow­nym czy­ta­niu zazwy­czaj ujaw­niają inte­re­su­jące dru­gie dno. Jest to moż­liwe dzięki temu, że mogę roz­miesz­czać detale na prze­strzeni całej fabuły.

Po dru­gie, pisa­nie w ten spo­sób daje mi (oraz moim czy­tel­ni­kom) gwa­ran­cję, że kolejne tomy budują fabułę dążącą do pew­nego osta­tecz­nego roz­wią­za­nia. Zbyt czę­sto zda­rza się, że cykle zba­czają z kursu, i jest wąt­pliwe, czy autor zdoła na koniec sen­sow­nie domknąć wszyst­kie wątki. Czuję się zaszczy­cony pochwa­łami, jakie zebrała koń­cówka „Odkryć Riy­rii”. Satys­fak­cjo­nu­jące zakoń­cze­nie tego cyklu zawdzię­cza­cie głów­nie temu, że mogłem wpro­wa­dzać drobne zmiany, doda­wać boha­te­rów lub prze­my­cać ważne infor­ma­cje we wcze­śniej­szych tomach, ile­kroć wpa­da­łem na cie­kawy pomysł, pisząc te póź­niej­sze. Poza tym nie ma obawy, że zostanę potrą­cony przez auto­bus albo spo­tka mnie inny nie­przy­jemny koniec, a wy zosta­nie­cie z nie­do­koń­czo­nym cyklem, zasta­na­wia­jąc się, co miało się wyda­rzyć w koń­cówce.

Po trze­cie, napi­sa­nie z wyprze­dze­niem wszyst­kich ksią­żek pozwala mi snuć opo­wieść bez ogra­ni­czeń narzu­ca­nych przez umowy wydaw­ni­cze czy pre­sję rynku. Prawdę mówiąc, kiedy roz­po­czy­na­łem niniej­szy cykl, pla­no­wa­łem, że będzie to try­lo­gia. Jed­nakże w miarę roz­woju fabuły roz­ro­sła się ona w cztery, a potem pięć ksią­żek. Gdy­bym pod­pi­sał umowę, mając ukoń­czony tylko jeden tom, być może musiał­bym pod­jąć trudne decy­zje, żeby dopa­so­wać opo­wieść do ram narzu­co­nych przez kon­trakt z wydawcą. Bez tych ogra­ni­czeń mogłem opo­wie­dzieć całą histo­rię w taki spo­sób, jaki pozwa­lał naj­peł­niej wyko­rzy­stać jej poten­cjał.

Po czwarte, napi­sa­nie całego cyklu w jed­nym rzu­cie uwal­nia mnie od pre­sji ter­mi­nów. Nie ukry­wam, że nie­na­wi­dzę pisać według har­mo­no­gramu. Muza nie zawsze współ­pra­cuje na zawo­ła­nie, zatem bar­dzo lubię pisać książki bez towa­rzy­stwa tyka­ją­cej bomby zega­ro­wej. Bez takich ogra­ni­czeń two­rzę swoje dzieła naj­le­piej, jak to moż­liwe, bo książka jest ukoń­czona wtedy, kiedy ja mówię, że jest ukoń­czona, a nie wtedy, kiedy czas prze­wi­dziany na jej napi­sa­nie dobie­gnie końca.

I ostat­nia, ale nie naj­mniej ważna kwe­stia: moje podej­ście gwa­ran­tuje, że książki tra­fiają do Was bez opóź­nień. Czy­tel­nicy aż nazbyt czę­sto doznają fru­stra­cji, zasta­na­wia­jąc się, kiedy (i czy) ukaże się następny tom danego cyklu. Jeśli wszyst­kie tomy są napi­sane, ta obawa znika. Oczy­wi­ście ter­miny pre­mier zależą od wydawcy, ale ja już wyko­na­łem swoją pracę i mogę przejść do kolej­nego pro­jektu.

Muszę jesz­cze zazna­czyć na sam koniec, na uży­tek aspi­ru­ją­cych auto­rów, któ­rzy być może czy­tają te słowa – nie pole­cam Wam pod­cho­dzić w ten spo­sób do Waszej wła­snej twór­czo­ści. Ist­nieje wiele waż­nych powo­dów uza­sad­nia­ją­cych, dla­czego więk­szość cykli nie powstaje w taki spo­sób. Moja tech­nika pracy czyni mnie wyjąt­kiem od reguły i jak­kol­wiek w ten spo­sób osią­gam naj­lep­sze wyniki moż­liwe w moim przy­padku, inni mogliby w ten spo­sób zmar­no­wać całe lata wysiłku.

Wystar­czy już tego przy­dłu­giego wstępu. Chcia­łem tylko wpro­wa­dzić Was na chwilkę za kulisy mojej pracy, by pomóc okre­ślić ocze­ki­wa­nia. A teraz odwróć­cie kartkę, dotknij­cie ekranu czyt­nika lub wyre­gu­luj­cie gło­śność – czeka Was nowa przy­goda.

Rozdział pierwszy. Bogowie i ludzie

Roz­dział pierw­szy

Bogo­wie i ludzie

W mrocz­nych cza­sach przed wojną ludzi zwano Rhu­nami. Żyli­śmy w Rhun­lan­dzie, który nazy­wano też Rhu­ly­nem. Tra­piły nas nie­do­sta­tek żyw­no­ści i nad­miar nie­bez­pie­czeństw. Naj­bar­dziej lęka­li­śmy się bogów zza rzeki Bern, gdzie nie wolno nam było się zapusz­czać. Więk­szość ludzi sądzi, że nasz kon­flikt z Fhre­jami roz­po­czął się od bitwy przy Wiel­kim Moście, ale w rze­czy­wi­sto­ści został zapo­cząt­ko­wany pew­nego dnia, wcze­sną wio­sną, kiedy dwóch męż­czyzn prze­pra­wiło się przez rzekę.

Księga Brin

W pierw­szym odru­chu Raithe chciał się modlić. Prze­kleń­stwa, płacz, krzyki, modli­twa – ludzie robią takie rze­czy w ostat­nich minu­tach życia. Doszedł jed­nak do wnio­sku, że modle­nie się to absur­dalny pomysł, zwa­żyw­szy, że pro­ble­mem był zagnie­wany bóg w odle­gło­ści dwu­dzie­stu stóp. Bogo­wie nie sły­nęli z tole­ran­cji, a ten wyglą­dał, jakby miał lada chwila zabić ich obu. Ani Raithe, ani jego ojciec nie zauwa­żyli, jak się zbli­żał. Szum rzek, które łączyły swe wody nie­opo­dal, był wystar­cza­jąco gło­śny, żeby zagłu­szyć prze­jazd całej armii. Raithe wolałby armię.

Odziany w migo­tliwe szaty bóg sie­dział na koniu i towa­rzy­szyli mu dwaj piesi słu­dzy. Byli ludźmi, ale mieli na sobie takie same nie­zwy­kłe stroje. Wszy­scy patrzyli w mil­cze­niu.

– Hej?! – zawo­łał Raithe do swo­jego ojca.

Her­ki­mer klę­czał obok jele­nia, roz­ci­na­jąc mu nożem brzuch. Wcze­śniej Raithe powa­lił zwie­rzę włócz­nią po tym, jak obaj z ojcem ści­gali je przez więk­szość poranka. Her­ki­mer ścią­gnął swój weł­niany leigh mor oraz koszulę, bo przy patro­sze­niu jele­nia łatwo uba­brać się krwią.

– Co? – Pod­niósł wzrok.

Raithe wska­zał głową boga, a spoj­rze­nie ojca powę­dro­wało w kie­runku trzech syl­we­tek. Stary roz­warł sze­rzej oczy, a jego twarz pobla­dła.

Wie­dzia­łem, że to zły pomysł, pomy­ślał Raithe.

Jego ojciec spra­wiał wra­że­nie tak pew­nego sie­bie, tak prze­ko­na­nego, że prze­pra­wie­nie się przez zaka­zaną rzekę roz­wiąże ich pro­blemy. Jed­nakże pod­kre­ślał tę pew­ność tyle razy, że Raithe nabrał wąt­pli­wo­ści. Teraz stary wyglą­dał tak, jakby zapo­mniał, jak się oddy­cha. Her­ki­mer wytarł nóż o sierść jele­nia, po czym wsu­nął go za pas i wstał.

– Ach… – powie­dział. Popa­trzył na czę­ściowo wypa­tro­szo­nego jele­nia, po czym z powro­tem pod­niósł wzrok na boga. – Nic się… nie stało.

To była cała mądrość ojca, wszystko, co miał na ich obronę po tym, jak popeł­nili zbrod­nię, zakra­da­jąc się w obręb świę­tej kra­iny. Raithe nie był pewien, czy zabi­cie jele­nia z boskich stad to rów­nież prze­stęp­stwo, ale uznał, że w każ­dym razie nie popra­wili w ten spo­sób swo­jej sytu­acji. I cho­ciaż Her­ki­mer stwier­dził, że nic się nie stało, jego twarz mówiła co innego. Serce Raithe’a zamarło. Nie miał poję­cia, jakiej wypo­wie­dzi ocze­ki­wał od ojca, ale spo­dzie­wał się, że będzie to coś wię­cej.

Jak łatwo się domy­ślić, te słowa nie udo­bru­chały boga. Cała trójka na­dal wpa­try­wała się w intru­zów z nara­sta­jącą iry­ta­cją.

Stali na maleń­kiej łączce obok miej­sca, gdzie łączyły się rzeki Bern i Pół­nocna Gałąź. Kawa­łek wyżej na zbo­czu zaczy­nał się gęsty, bujny sosnowy bór. Niżej, tam, gdzie nurty obu rzek zle­wały się w jeden, wid­niała kamie­ni­sta plaża. Pod sza­rym prze­stwo­rem nieba, zwia­stu­ją­cym opad śniegu, jedy­nym dźwię­kiem był ryk wody. Zale­d­wie przed kil­koma minu­tami łączka wyda­wała się Raithe’owi rajem. Ta chwila bez­pow­rot­nie minęła.

Raithe powoli zaczerp­nął tchu i spró­bo­wał się uspo­koić, mówiąc sobie, że w końcu nie zna się na bogach i nie potrafi odczy­ty­wać ich min. Ni­gdy dotąd nie oglą­dał żad­nego boga z bli­ska, nie widział uszu w kształ­cie buko­wych list­ków, oczu błę­kit­nych jak niebo ani wło­sów, które lśniły niczym płynne złoto. Tak gładka skóra i białe zęby wyda­wały się nie­moż­li­wo­ścią. Ta istota nie zro­dziła się z ziemi, ale z powie­trza i świa­tła. Szaty boga powie­wały na wie­trze i migo­tały w słońcu, pod­kre­śla­jąc jego nie­ziem­ską chwałę. Twarde, surowe spoj­rze­nie było dokład­nie tym, czego Raithe spo­dzie­wał się po nie­śmier­tel­nej isto­cie.

Koń sta­no­wił jesz­cze więk­sze zasko­cze­nie. Ojciec Raithe’a opo­wia­dał mu o tych stwo­rze­niach, ale do tej pory Raithe mu nie wie­rzył. Jego stary miał skłon­ność do ubar­wia­nia, a Raithe wysłu­chi­wał tych opo­wie­ści od ponad dwu­dzie­stu lat. Po kilku głęb­szych ojciec zwykł opo­wia­dać wszyst­kim, jak to zabił pię­ciu męż­czyzn jed­nym cio­sem albo wal­czył z Pół­noc­nym Wia­trem i zmu­sił go do posłu­chu. Im star­szy sta­wał się Her­ki­mer, tym bar­dziej nie­praw­do­po­dobne rze­czy wyga­dy­wał. Ale teraz czwo­ro­nożna bajęda spo­glą­dała na Raithe’a wiel­kimi, lśnią­cymi oczami, a kiedy koń potrzą­snął łbem, mło­dzie­niec zaczął się zasta­na­wiać, czy wierz­chowce bogów rozu­mieją ludzką mowę.

– Nie, naprawdę nic się nie stało – powtó­rzył ojciec Raithe’a, może sądząc, że tamci nie usły­szeli jego pierw­szej genial­nej wypo­wie­dzi. – Wolno mi tu prze­by­wać.

Dał krok naprzód i wska­zał zawie­szony na rze­myku meda­lion, który poły­ski­wał wśród dro­bi­nek ziemi i sosno­wych igieł oble­pia­ją­cych jego spo­coną klatkę pier­siową. Pół­nagi, ogo­rzały, z rękoma uwa­la­nymi krwią po łok­cie, jego ojciec wyglą­dał jak ucie­le­śnie­nie sza­lo­nego bar­ba­rzyńcy. Raithe też nie uwie­rzyłby jego sło­wom.

– Widzi­cie to? – cią­gnął ojciec. Sękate, czer­wo­nawe palu­chy uchwy­ciły pole­ro­wany metal, który zabłysł w połu­dnio­wym słońcu. – Wal­czy­łem wraz z waszym ludem prze­ciwko Gula-Rhu­nom w Doli­nie Wznie­sio­nej Włóczni. Dobrze się spi­sa­łem. Jeden z dowód­ców armii Fhre­jów dał mi to. Stwier­dził, że zasłu­ży­łem na nagrodę.

– Klan Dureya – powie­dział wyż­szy sługa, zwra­ca­jąc się do boga tonem, w któ­rym roz­cza­ro­wa­nie mie­szało się z obrzy­dze­niem. Jego szyję ota­czał srebrny tor­kwes o kosz­tow­nym wyglą­dzie. Drugi sługa nosił taki sam. Te ozdoby musiały sta­no­wić oznakę ich sta­tusu.

Wysoki chu­dzie­lec nie nosił brody, miał za to długi nos, zapad­nięte policzki i chy­tre oczka. Koja­rzył się Raithe’owi z łasicą albo lisem. Raithe nie lubił żad­nego z tych zwie­rząt. Brzy­dziła go też poza, w któ­rej męż­czy­zna stał: schy­lony, ze spusz­czo­nym wzro­kiem i sple­cio­nymi dłońmi. Nawet zbity pies miałby wię­cej sza­cunku dla sie­bie.

Jakiego rodzaju ludzie podró­żują w towa­rzy­stwie boga?

– Zga­dza się. Jestem Her­ki­mer, syn Hiem­dala, a to mój syn Raithe.

– Zła­ma­li­ście prawo – oznaj­mił sługa.

Nawet jego nosowy głos brzmiał tak, jak mogłaby mówić łasica.

– Nie, nie. To nie tak. Zupeł­nie nie tak.

Zmarszczki na twa­rzy ojca pogłę­biły się, a usta zaci­snęły jesz­cze moc­niej. Przy­sta­nął, ale na­dal trzy­mał meda­lion przed sobą niczym tali­zman. Oczy miał pełne nadziei.

– To dowo­dzi, że mówię prawdę, że zasłu­ży­łem na nagrodę. Widzi­cie, tak sobie pomy­śla­łem, że mój syn – wska­zał Raithe’a – i ja mogli­by­śmy zamiesz­kać na tym kawa­łeczku ziemi. – Mach­nął ręką w stronę łączki. – Nie­wiele nam trzeba. Wła­ści­wie tyle co nic. Widzi­cie, po naszej stro­nie rzeki, w Dureyi, zie­mia jest do niczego. Nic tam nie rośnie i nie ma na co polo­wać.

Bła­galny ton w gło­sie ojca był dla Raithe’a nowo­ścią i mu się nie spodo­bał.

– Nie wolno wam tu prze­by­wać. – Tym razem ode­zwał się drugi sługa, ten łysie­jący. Podob­nie jak chu­dzie­lec o łasi­czej twa­rzy, on rów­nież nie miał porząd­nej brody, tak jakby jej zapusz­cze­nie było czymś, czego trzeba się nauczyć. Brak zaro­stu uka­zy­wał w całej kra­sie nad wyraz kwa­śną minę.

– Ależ nie rozu­mie­cie. Wal­czy­łem dla waszego ludu. Krwa­wi­łem dla waszego ludu. Stra­ci­łem trzech synów, wal­cząc dla waszego ple­mie­nia. I obie­cano mi nagrodę.

Her­ki­mer ponow­nie wycią­gnął przed sie­bie meda­lion, ale bóg nie spoj­rzał na niego. Skie­ro­wał spoj­rze­nie w dal, wpa­tru­jąc się w jakiś odle­gły, nie­istotny punkt.

Her­ki­mer puścił meda­lion.

– Jeśli ten teren sta­nowi pro­blem, prze­nie­siemy się gdzie indziej. Prawdę mówiąc, mojemu synowi spodo­bało się inne miej­sce, bar­dziej na zachód. Wtedy miesz­ka­li­by­śmy dalej od was. Czy tak byłoby lepiej?

Cho­ciaż bóg na­dal nie patrzył na nich, spra­wiał wra­że­nie jesz­cze bar­dziej ziry­to­wa­nego. W końcu stwier­dził:

– Zro­bi­cie, co wam każę.

Zwy­czajny głos. Raithe poczuł roz­cza­ro­wa­nie. Spo­dzie­wał się usły­szeć grzmot.

Następ­nie bóg zwró­cił się do swo­ich sług w świę­tym języku. Ojciec Raithe’a nauczył go pod­staw tej mowy. Mło­dzie­niec nie znał jej bie­gle, ale rozu­miał wystar­cza­jąco dużo, żeby pojąć, że bóg nie chce, by po tej stro­nie rzeki mieli w swoim posia­da­niu broń. Chwilę póź­niej wysoki sługa prze­ka­zał tę samą infor­ma­cję po rhuń­sku.

– Na zachód od rzeki Bern tylko Fhre­jo­wie mogą nosić broń. Wyrzuć­cie swoją do wody.

Her­ki­mer spoj­rzał na ich ekwi­pu­nek pię­trzący się opo­dal, obok pniaka, i z rezy­gna­cją zwró­cił się do Raithe’a:

– Weź swoją włócz­nię i zrób, jak powie­dział.

– I ten miecz, który masz na ple­cach – powie­dział wysoki sługa.

Her­ki­mer spra­wiał wra­że­nie zaszo­ko­wa­nego. Zer­k­nął przez ramię tak, jakby zapo­mniał o znaj­du­ją­cej się tam broni. Potem zwró­cił się do boga i prze­mó­wił bez­po­śred­nio do niego w języku Fhre­jów.

– Ten oręż należy do mojego rodu. Nie mogę go wyrzu­cić.

Bóg wyszcze­rzył zęby w drwią­cym gry­ma­sie.

– To miecz – naci­skał dalej sługa.

Her­ki­mer wahał się tylko przez sekundę.

– Dobrze, dobrze, w porządku. Wró­cimy na drugą stronę rzeki. Teraz, w tej chwili. Chodź, Raithe.

Bóg wydał odgłos nie­za­do­wo­le­nia.

– Po tym, jak oddasz swój miecz – oznaj­mił sługa.

Her­ki­mer spio­ru­no­wał go wzro­kiem.

– Ta miedź należy do mojej rodziny od poko­leń.

– To broń. Wyrzuć ją.

Her­ki­mer zer­k­nął w bok, na swego syna.

Choć może trudno byłoby go nazwać dobrym ojcem – zda­niem Raithe’a nie był nim – Her­ki­mer wpoił wszyst­kim swoim synom jedno: dumę. Sza­cu­nek do samego sie­bie wynika z umie­jęt­no­ści obro­nie­nia się przed nie­bez­pie­czeń­stwem. Takie rze­czy budują god­ność męż­czy­zny. W całej Dureyi, w ich całym kla­nie, ojciec Raithe’a jako jedyny nosił miecz – meta­lową klingę. Była wykuta z mie­dzi, zary­so­wana, jej słaby połysk przy­wo­dził na myśl let­nie zachody słońca, a legenda gło­siła, że ten wie­kowy krótki brzesz­czot to dzieło rąk praw­dzi­wego dher­gij­skiego kowala. W porów­na­niu z mie­czem boga, o ręko­je­ści mister­nie ozdo­bio­nej rytami i klej­no­tami, mie­dziane ostrze pre­zen­to­wało się żało­śnie. Pomimo to Her­ki­mera defi­nio­wała wła­śnie jego broń. Wro­gie klany zwały go Mie­dzia­nym Mie­czem – przy­do­mek ten budził obawę i sza­cu­nek. Raithe wie­dział, że ojciec ni­gdy nie odda swo­jej broni.

W ryk rzeki wdarł się okrzyk krą­żą­cego w górze jastrzę­bia. Powszech­nie wie­dziano, że poja­wie­nie się ptaka sta­nowi omen, i Raithe nie uznał jękli­wego zawo­dze­nia za dobrą wróżbę. Nim uci­chło nie­po­ko­jące echo tego dźwięku, jego ojciec sta­nął naprze­ciwko boga.

– Nie mogę wam oddać tego mie­cza.

Raithe nie zdo­łał powstrzy­mać uśmie­chu. Her­ki­mer, syn Hiem­dala z klanu Dureya, nie uznał za sto­sowne ugiąć się tak nisko. Nawet przed bogiem.

Niż­szy sługa przy­trzy­mał wodze konia, gdy bóg zsia­dał.

Raithe patrzył – nie potra­fił odwró­cić wzroku. Ruchy boga nie­mal hip­no­ty­zo­wały, zwinne, kocie i pełne gra­cji. Jed­nakże mimo pio­ru­nu­ją­cego wra­że­nia, jakie wywie­rały, pod wzglę­dem fizycz­nym bóg nie pre­zen­to­wał się impo­nu­jąco. Nie był ani wysoki, ani bar­czy­sty, ani mocno umię­śniony. Raithe i jego ojciec doro­bili się sil­nych ramion i rąk, woju­jąc włócz­nią i tar­czą od pacho­lę­cia. Bóg nato­miast spra­wiał wra­że­nie wątłego, tak jakby spę­dził całe życie w łóżku, kar­miony łyżką. Gdyby Fhrej był czło­wie­kiem, Raithe nie bałby się go. Tak rady­kal­nie róż­nili się wzro­stem i wagą, że nawet wyzwany na poje­dy­nek odmó­wiłby walki. Zmie­rze­nie się z tak sła­bym prze­ciw­ni­kiem byłoby okru­cień­stwem, a on nie był okrutny. To bra­cia Raithe’a otrzy­mali jego przy­dział tej cechy.

– Nie rozu­mie­cie. – Her­ki­mer ponow­nie spró­bo­wał wytłu­ma­czyć. – Ten miecz prze­cho­dził z ojca na syna…

Bóg rzu­cił się naprzód i ude­rzył ojca Raithe’a pię­ścią w żołą­dek. Her­ki­mer zgiął się wpół, a wtedy Fhrej porwał mie­dziany miecz. Zabrzmiał stłu­miony zgrzyt, kiedy brzesz­czot wysu­nął się z pochwy. Pod­czas gdy Her­ki­mer z tru­dem łapał oddech, bóg z obrzy­dze­niem oglą­dał łup. Krę­cąc głową, odwró­cił się ple­cami do sta­rego, żeby poka­zać wyż­szemu słu­dze żało­śnie wyglą­da­jącą klingę. Zamiast pospołu ze swoim panem wyśmiać tę broń, sługa cof­nął się lękli­wie. Wyraz jego łasi­co­wa­tej twa­rzy powie­dział Raithe’owi, co wyda­rzy się za moment, bo to ten męż­czy­zna pierw­szy dostrzegł reak­cję Her­ki­mera.

Ojciec Raithe’a wycią­gnął zza pasa myśliw­ski nóż i zaata­ko­wał.

Tym razem bóg zacho­wał się tak, jak nale­żało ocze­ki­wać. Ze zdu­mie­wa­jącą szyb­ko­ścią okrę­cił się na pię­cie i wbił mie­dzianą klingę w pierś sta­rego. Her­ki­mer sam z impe­tem nadział się na ostrze. Walka dobie­gła końca w tej samej chwili, w któ­rej się zaczęła. Ojciec Raithe’a sap­nął i upadł z mie­czem tkwią­cym w piersi.

Raithe zare­ago­wał, nie myśląc. Gdyby pocze­kał choć chwilę, może zmie­niłby zda­nie, ale miał w sobie wię­cej ze swo­jego ojca niż sam chciałby przy­znać. Ponie­waż miecz był jedyną bro­nią w zasięgu ręki, mło­dzie­niec wyszarp­nął mie­dzianą klingę z ciała Her­ki­mera. Zamach­nął się z całej siły, celu­jąc w szyję boga. Był pewien, że ostrze przej­dzie przez nią na wylot, ale miedź prze­cięła tylko powie­trze, gdy nad­przy­ro­dzona istota wyko­nała unik. Bóg dobył wła­snej broni, gdy Raithe zamach­nął się raz jesz­cze. Dwa mie­cze się zde­rzyły. Zabrzmiało stłu­mione ping i cię­żar w rękach Raithe’a znik­nął, gdy więk­sza część klingi się odła­mała. Gdy mło­dzie­niec zakoń­czył zamach, z rodzin­nego skarbu oca­lała tylko ręko­jeść; pozo­stała część mie­cza pofru­nęła w powie­trze i wylą­do­wała w kępie mło­dych sose­nek.

Bóg patrzył na niego ze zde­gu­sto­wa­nym uśmiesz­kiem. Potem prze­mó­wił w świę­tej mowie:

– Nie było warto za to ginąć, nie­praw­daż?

Ponow­nie uniósł swoją broń, a Raithe zaczął się cofać.

Zbyt wolno! Zbyt wolno!

Darem­nie pró­bo­wał uciec. Był już mar­twy. Tak mówiły mu lata zaprawy w walce. W owej chwili, nim jesz­cze zro­zu­mie­nie stało się rze­czy­wi­sto­ścią, zdą­żył poża­ło­wać całego dotych­cza­so­wego życia.

Niczego nie doko­na­łem, pomy­ślał, gdy jego mię­śnie się spięły w ocze­ki­wa­niu na eks­plo­zję bólu.

Ta jed­nak nie nastą­piła.

Raithe prze­stał obser­wo­wać przy­bocz­nych boga – podob­nie jak jego opo­nent. Żaden z wal­czą­cych nie spo­dzie­wał się tego, co nastą­piło. Żaden nie zoba­czył, jak łasi­co­waty chu­dzie­lec rąb­nął swo­jego pana w poty­licę rzecz­nym kamie­niem, który przy­po­mi­nał roz­mia­rami i kształ­tem boche­nek chleba. Dopiero kiedy bóg upadł, odsła­nia­jąc sługę i kamień, Raithe pojął, co się stało.

– Ucie­kaj – powie­dział chu­dzie­lec. – Przy odro­bi­nie szczę­ścia ock­nie się z takim bólem głowy, że nie będzie w sta­nie nas ści­gać.

– Coś ty zro­bił?! – wykrzyk­nął drugi sługa, wytrzesz­cza­jąc oczy. Cof­nął się, odcią­ga­jąc konia.

– Uspo­kój się – roz­ka­zał towa­rzy­szowi ten, który trzy­mał kamień.

Raithe popa­trzył na ojca, który leżał roz­cią­gnięty na wznak. Oczy Her­ki­mera pozo­stały otwarte, jakby wpa­try­wał się w chmury. Przez lata Raithe nie­raz prze­kli­nał swo­jego rodzica. Ten czło­wiek zanie­dby­wał rodzinę, nakła­niał synów, by rywa­li­zo­wali ze sobą, i był daleko od domu, kiedy matka oraz sio­stra Raithe’a umie­rały. Ist­niały rze­czy – wiele rze­czy – za które Raithe nie­na­wi­dził swo­jego ojca, ale tu i teraz widział przede wszyst­kim męż­czy­znę, który nauczył swo­ich synów wal­czyć i się nie pod­da­wać. Her­ki­mer postę­po­wał naj­le­piej, jak potra­fił, z tym, co miał do dys­po­zy­cji, a w udziale przy­pa­dło mu życie na jało­wej ziemi, ponie­waż bogo­wie wysu­wali kapry­śne żąda­nia. Ojciec Raithe’a ni­gdy nie kradł, nie oszu­ki­wał ani nie trzy­mał języka za zębami, gdy coś trzeba było powie­dzieć na głos. Był twar­dym czło­wiekiem, zim­nym czło­wiekiem, ale miał odwagę bro­nić sie­bie i tego, co słuszne. Na ziemi przed sobą Raithe widział ostat­niego członka swo­jej mar­twej rodziny.

W rękach dzier­żył zła­many miecz.

– Nie! – krzyk­nął sługa trzy­ma­jący konia, gdy Raithe wbił pozo­sta­łość mie­dzia­nego brzesz­czotu w gar­dło boga.

***

Obaj słu­dzy ucie­kli, niż­szy konno, a wyż­szy pie­szo za nim. Teraz ten, który rąb­nął boga kamie­niem, powró­cił. Cały mokry od potu, krę­cąc głową, przy­truch­tał z powro­tem na łączkę.

– Meryl zbiegł – oznaj­mił. – Nie jest zbyt dobrym jeźdź­cem, ale pora­dzi sobie. Koń zna drogę z powro­tem do Alon Rhist. – Zamilkł, gdy zoba­czył Raithe’a. – Co ty robisz?

Raithe stał nad cia­łem boga. Wcze­śniej pod­niósł miecz Fhreja i teraz doty­kał jego czub­kiem boskiego gar­dła.

– Cze­kam. Jak długo to zwy­kle trwa?

– Jak długo co trwa?

– Zanim on wsta­nie.

– Jest mar­twy. Trupy zazwy­czaj nie wstają – odrzekł sługa.

Ponie­waż Raithe nie chciał spusz­czać boga z oka, poku­sił się tylko o prze­lotne spoj­rze­nie w kie­runku sługi, który stał zgięty wpół i z tru­dem łapał oddech.

– O czym ty mówisz?

– A o czym ty mówisz?

– Chcę wie­dzieć, ile mamy czasu, zanim on wsta­nie. Czy jeśli utnę mu głowę, będzie leżał dłu­żej?

Sługa prze­wró­cił oczami.

– On nie wsta­nie! Zabi­łeś go.

– Łżesz jak Tetlin! To bóg. Bogo­wie nie umie­rają. Są nie­śmier­telni.

– Prawdę mówiąc, nie cał­kiem – odparł sługa, po czym ku zdu­mie­niu Raithe’a kop­nął ciało boga, które pra­wie nie drgnęło. Kop­nął je ponow­nie, a głowa prze­to­czyła się na bok. Poli­czek oble­piały ziarnka pia­sku. – Widzisz? Mar­twy. Rozu­miesz? Nie są nie­śmier­telni. To nie bóg, tylko Fhrej. Oni umie­rają. Ist­nieje róż­nica mię­dzy dłu­go­wiecz­no­ścią a nie­śmier­tel­no­ścią. Nie­śmier­tel­ność ozna­cza, że nie możesz umrzeć… nawet jeśli chcesz. Prawdę mówiąc, Fhre­jo­wie przy­po­mi­nają Rhu­nów znacz­nie bar­dziej, niż jeste­śmy gotowi przy­znać.

– W ogóle nie jeste­śmy podobni. Przy­patrz mu się tylko. – Raithe wska­zał powa­lo­nego Fhreja.

– Och, jasne – odrzekł sługa. – Jest cał­kiem inny niż my. Ma tylko jedną głowę, cho­dzi na dwóch nogach, ma dwie ręce i dzie­sięć pal­ców. Masz rację. Nie przy­po­mina nas w naj­mniej­szym stop­niu.

Sługa spu­ścił wzrok, wpa­tru­jąc się w zwłoki, i wes­tchnął.

– Miał na imię She­gon. Był nie­wia­ry­god­nie uta­len­to­wa­nym har­fi­stą, szu­le­rem oraz bri­de­eth eyn mer, to zna­czy… – Zamilkł na moment. – Nie, nie da się tego ująć w innych sło­wach. Nie był szcze­gól­nie lubiany, a teraz jest mar­twy.

Raithe posłał męż­czyź­nie podejrz­liwe spoj­rze­nie.

Kła­mie? Pró­buje uśpić moją czuj­ność?

– Mylisz się – odrzekł z prze­ko­na­niem. – Widzia­łeś kie­dyś mar­twego Fhreja? Ja nie. Mój ojciec też nie. Nikt, kogo kie­dy­kol­wiek zna­łem, nie widział. Poza tym oni się nie sta­rzeją.

– Sta­rzeją się, tylko bar­dzo powoli.

Raithe pokrę­cił głową.

– Nie, nie­prawda. Ojciec opo­wie­dział mi kie­dyś, jak, będąc chłop­cem, spo­tkał Fhreja imie­niem Neason. Czter­dzie­ści pięć lat póź­niej spo­tkali się ponow­nie, a Neason wyglą­dał dokład­nie tak samo.

– Oczy­wi­ście że tak. Prze­cież ci powie­dzia­łem, że oni sta­rzeją się powoli. Fhre­jo­wie mogą żyć tysiące lat. Trzmiel żyje tylko kilka mie­sięcy. Z per­spek­tywy trzmiela wyda­jesz się nie­śmier­telny.

Raithe nie był prze­ko­nany, ale to fak­tycz­nie tłu­ma­czy­łoby obec­ność krwi. Nie spo­dzie­wał się jej. Prawdę mówiąc, nie powi­nien był ata­ko­wać Fhreja. Ojciec zawsze uczył go, żeby nie rwać się do bitki, jeśli nie ma szans na wygraną, a walka z nie­śmier­tel­nym bogiem nie­wąt­pli­wie nale­żała do tej kate­go­rii. Ale z dru­giej strony to wła­śnie ojciec wszystko zaczął.

Szlag, strasz­nie dużo tej krwi.

Pod cia­łem boga zebrała się brzydka kałuża, pla­miąc trawę oraz lśniące szaty. W jego szyi na­dal ziała rana, paskudna poszar­pana dziura przy­wo­dząca na myśl dru­gie usta. Raithe począt­kowo ocze­ki­wał, że cię­cie w cudowny spo­sób się zasklepi albo po pro­stu znik­nie. Gdyby bóg powstał z mar­twych, Raithe miałby nad nim prze­wagę. Był silny i mógł poko­nać więk­szość męż­czyzn w Dureyi, a to ozna­czało, że mógł poko­nać więk­szość ludzi na świe­cie. Nawet jego ojciec pil­no­wał się, żeby zanadto nie roz­gnie­wać syna.

Raithe znów zaga­pił się na Fhreja, któ­rego oczy były otwarte i wywró­cone biał­kami na wierzch. Rana w jego gar­dle stała się szer­sza. Bóg – praw­dziwy bóg – ni­gdy by nie pozwo­lił, żeby sługa wymie­rzał mu kop­niaki.

– W porządku, może fak­tycz­nie nie są nie­śmier­telni.

Odprę­żył się i dał krok do tyłu.

– Nazy­wam się Mal­colm – powie­dział sługa. – Ty jesteś Raithe?

– Mhm – potwier­dził Raithe. Po raz ostatni popa­trzył wrogo na zwłoki Fhreja, po czym wsu­nął za pas jego zdo­bioną klej­no­tami broń, a następ­nie dźwi­gnął z ziemi ciało swo­jego ojca.

– A teraz co robisz? – spy­tał Mal­colm.

– Nie mogę go tu pocho­wać. Ten teren jest pła­ski, pod­czas powo­dzi na pewno stoi tu woda.

– Pocho­wać go? Kiedy w Alon Rhist dowie­dzą się, co tu zaszło, Fhre­jo­wie… – Sługa wyglą­dał, jakby było mu nie­do­brze. – Musimy ucie­kać.

– To ucie­kaj.

Raithe zaniósł ciało ojca na niski pagó­rek pośrodku łąki i ostroż­nie zło­żył je na ziemi. Nie było to zbyt dobre miej­sce na pochó­wek, ale musiało wystar­czyć. Odwró­cił się i odkrył, że nie­gdy­siej­szy sługa bogów na­dal gapi się na niego z nie­do­wie­rza­niem.

– Co?

Mal­colm zaczął się śmiać, po czym zamilkł zdez­o­rien­to­wany.

– Nie rozu­miesz. Glyn to szybki koń i może biec rów­nie długo jak wilki. Meryl dotrze do Alon Rhist, nim zapad­nie noc. Opo­wie wszystko Fhre­jom, żeby rato­wać wła­sne życie. Wyślą za nami pościg. Musimy czym prę­dzej ruszyć w drogę.

– Ruszaj więc – odparł Raithe.

Wziął meda­lion Her­ki­mera i zawie­sił go na wła­snej szyi. Potem zamknął ojcu oczy. Nie mógł sobie przy­po­mnieć, czy kie­dy­kol­wiek wcze­śniej doty­kał twa­rzy sta­rego.

– Ty też musisz ruszać.

– Jak już pocho­wam mojego ojca.

– Ten Rhun jest mar­twy.

Raithe wzdry­gnął się na dźwięk tego słowa.

– Był czło­wie­kiem.

– Rhun, czło­wiek… to jedno i to samo.

– Nie dla mnie. I nie dla niego.

Raithe zszedł pośpiesz­nie na brzeg rzeki, gdzie leżały tysiące oto­cza­ków róż­nej wiel­ko­ści. Pro­ble­mem było nie zna­le­zie­nie jakichś, tylko wybra­nie odpo­wied­nich.

Mal­colm wsparł ręce na bio­drach, pio­ru­nu­jąc go wzro­kiem z miną oscy­lu­jącą mię­dzy zasko­cze­niem a gnie­wem.

– To zaj­mie całe godziny! Mar­nu­jesz czas.

Raithe przy­kuc­nął i pod­niósł kamień. Od góry nagrzało go słońce; dół był wil­gotny, chłodny i oble­piony mokrym pia­skiem.

– Zasłu­guje na porządny pochó­wek i zro­biłby to samo dla mnie.

Kryła się w tym nie­jaka iro­nia, zwa­żyw­szy na to, że ojciec rzadko oka­zy­wał Raithe’owi jakie­kol­wiek cie­płe uczu­cia. Jed­nakże była to prawda: Her­ki­mer zary­zy­ko­wałby śmierć, żeby pocho­wać swego syna, jak należy.

– Poza tym, czy masz jakieś poję­cie o tym, co dzieje się z duchem, jeśli ciało nie zosta­nie pogrze­bane?

Męż­czy­zna gapił się na niego z ogłu­piałą miną.

– Takie duchy powra­cają jako many, żeby cię drę­czyć za to, żeś im nie oka­zał nale­ży­tego sza­cunku. A many bywają okrutne. – Raithe dźwi­gnął kolejny spory kamień barwy pia­sku i zaczął się wspi­nać na pagó­rek. – Za życia mój ojciec potra­fił być praw­dzi­wym culem. Jesz­cze tego bra­ko­wało, żeby łaził za mną i po śmierci.

– Ale…

– Ale co?

Raithe poło­żył oba kamie­nie obok ramion ojca. Zamie­rzał naj­pierw oto­czyć nimi ciało, a potem uło­żyć nad nim mogiłę.

– To nie twój ojciec. Nie ocze­kuję, że tu zosta­niesz.

– Nie o to cho­dzi.

– A o co?

Sługa się zawa­hał, a Raithe sko­rzy­stał z oka­zji, żeby zejść nad rzekę i poszu­kać kolej­nych kamieni.

– Potrze­buję two­jej pomocy – oznaj­mił w końcu męż­czy­zna.

Raithe pod­niósł duży kamień i wspiął się z nim z powro­tem po zbo­czu, dźwi­ga­jąc cię­żar obu­rącz.

– Przy czym?

– Potra­fisz… no wiesz… żyć… tu w dzi­czy. – Sługa popa­trzył na mar­twego jele­nia, nad któ­rym bzy­czała chmara much. – Umiesz polo­wać, goto­wać i wyszu­ki­wać schro­nie­nie, prawda? Wiesz, które jagody można jeść, które zwie­rzęta można gła­skać, a przed któ­rymi trzeba ucie­kać.

– Nie głasz­cze się żad­nych zwie­rząt.

– No wła­śnie! To dobry przy­kład, jak mało wiem o takich spra­wach. Jeśli zostanę sam, za dzień czy dwa będę mar­twy. Zamar­z­nięty na kość, pogrze­bany pod osu­wi­skiem albo prze­szyty rogami jakie­goś dzi­kiego zwie­rza.

Raithe poło­żył kamień i ponow­nie zszedł po zbo­czu, otrze­pu­jąc ręce z pia­sku.

– Ma to sens.

– Oczy­wi­ście, że to ma sens. Jestem roz­sąd­nym gościem. A gdy­byś ty był rów­nie roz­sądny, wyru­szy­li­by­śmy w drogę. Teraz.

Raithe pod­niósł kolejny kamień.

– Skoro już się upar­łeś, że chcesz mi towa­rzy­szyć, a tak strasz­nie ci się śpie­szy, mógł­byś mi pomóc.

Męż­czy­zna popa­trzył na oto­czaki zaście­la­jące brzeg rzeki i wes­tchnął.

– Musimy uży­wać takich dużych?

– Duże kła­dzie się na spód mogiły, mniej­sze na górę.

– Zdaje się, że to dla cie­bie nie pierw­szy­zna.

– Tam, skąd pocho­dzę, ludzie czę­sto umie­rają, mamy też mnó­stwo kamieni.

Raithe otarł przed­ra­mie­niem czoło, odgar­nia­jąc skoł­tu­nione ciemne włosy. Już wcze­śniej pod­wi­nął rękawy weł­nia­nej spodniej tuniki. Wio­senne dni wciąż jesz­cze były chłodne, ale praca nad mogiłą spra­wiła, że się spo­cił. Roz­wa­żał ścią­gnię­cie swo­jego leigh mor i skó­rza­nego kaftana, ale zmie­nił zda­nie. Grze­ba­nie wła­snego ojca powinno być nie­przy­jem­nym zada­niem i przy­stoi, by dobry syn czuł coś pod­czas tej pracy. Raithe uznał, że jeśli stać go jedy­nie na dys­kom­fort, zado­woli się wła­śnie tym.

Mal­colm przy­niósł dwa kamie­nie i zło­żył je na ziemi, pozwa­la­jąc, żeby Raithe zde­cy­do­wał, gdzie je poło­żyć. Przy­sta­nął, żeby otrze­pać ręce.

– Dobra, Mal­colm – zwró­cił się do niego Raithe – musisz wybie­rać więk­sze kamie­nie, ina­czej spę­dzimy tu całe wieki.

Mal­colm nachmu­rzył się, ale wró­cił nad rzekę i dźwi­gnął dwa spore oto­czaki, nio­sąc po jed­nym pod każdą pachą niczym melony. Stą­pał nie­pew­nie w swo­ich san­da­łach. Cien­kie, z poje­dyn­czym pro­stym paskiem, kiep­sko się nada­wały do cho­dze­nia w takim tere­nie. Odzież Raithe’a była licha – byle jak pozszy­wane weł­niane łachy ze skó­rza­nymi ele­men­tami, które wygar­bo­wał wła­sno­ręcz­nie – ale przy­naj­mniej trwała.

Raithe rozej­rzał się i wyszu­kał mały, gładki kamień.

– Myśla­łem, że chcesz, żeby przy­no­sić więk­sze – stwier­dził Mal­colm.

– Ten nie jest na mogiłę. – Raithe roz­chy­lił prawą dłoń ojca i w miej­sce myśliw­skiego noża wło­żył do niej kamyk. – Będzie go potrze­bo­wał, żeby się dostać do Relu albo Aly­sinu, jeśli jest tego godzien. Lub do Nifrelu, jeśli nie.

– Ach, prawda.

Gdy już obło­żyli ciało oto­cza­kami ze wszyst­kich stron, Raithe zaczął je przy­kry­wać war­stwą kamieni, zaczy­na­jąc od stóp. Potem poszedł po leigh mor swo­jego ojca, na­dal spo­czy­wa­jący obok mar­twego jele­nia, i nakrył nim twarz Her­ki­mera. Po krót­kich poszu­ki­wa­niach odna­lazł w kępie sose­nek odła­maną część mie­dzia­nego brzesz­czotu. Raithe roz­wa­żał pozo­sta­wie­nie mie­cza w mogile, ale bał się, że rabu­sie gro­bów mogą ukraść broń. Jego ojciec zgi­nął za tę zła­maną klingę. Zasłu­gi­wała, by się nią zaopie­ko­wać.

Raithe ponow­nie spoj­rzał na mar­twego Fhreja.

– Jesteś pewien, że on nie wsta­nie?

Mal­colm, który wła­śnie pod­no­sił kamień, obej­rzał się przez ramię.

– Daję głowę, że nie. She­gon naprawdę nie żyje.

Wspól­nymi siłami przy­dźwi­gali jesz­cze tuzin kamieni na mogiłę, po czym Raithe spy­tał:

– Czemu mu towa­rzy­szy­łeś?

Mal­colm wska­zał tor­kwes ota­cza­jący jego szyję, tak jakby ta ozdoba wszystko wyja­śniała. Raithe począt­kowo nie zro­zu­miał. Potem spo­strzegł, że naszyj­nik ma postać zamknię­tego okręgu. Ten meta­lowy pier­ścień nie był tor­kwesem, w ogóle nie miał słu­żyć jako ozdoba. To była obroża.

Nie sługa. Nie­wol­nik.

Słońce wisiało nisko nad hory­zon­tem, kiedy poło­żyli na mogile ostat­nie kamie­nie. Mal­colm obmył się w rzece, pod­czas gdy Raithe odśpie­wał pogrze­bową pieśń. Następ­nie prze­wie­sił sobie przez ramię zła­many miecz ojca, popra­wił za pasem broń Fhreja i pozbie­rał wła­sne rze­czy oraz rze­czy Her­ki­mera. Nie było tego wiele: drew­niana tar­cza, porządny tłuk kamienny w woreczku, zaję­cza skórka, z któ­rej Raithe pla­no­wał po wypra­wie­niu uszyć sakiewkę, resztka sera, poje­dyn­czy koc, pod któ­rym sypiali razem, kamienny pię­ściak, nóż ojca i włócz­nia Raithe’a.

– Dokąd pój­dziemy? – zapy­tał Mal­colm.

Jego twarz i włosy były mokre od potu i nie miał przy sobie żad­nej broni, nawet kija.

– Masz, prze­wieś sobie ten koc przez ramię. Zwiąż go mocno i weź moją włócz­nię.

– Nie umiem się posłu­gi­wać włócz­nią.

– To nie jest skom­pli­ko­wane. Wystar­czy wyce­lo­wać i dźgać.

Raithe powiódł wokół wzro­kiem. Powrót do domu nie miał sensu. Musie­liby podą­żyć na wschód, w kie­runku Alon Rhist. Poza tym jego rodzina już nie ist­niała. Klan mimo wszystko powi­tałby go z otwar­tymi ramio­nami, ale życie w Dureyi nie wcho­dziło w grę. Drugą moż­li­wo­ścią było podą­że­nie dalej na zachód, w głąb dzie­wi­czych puszcz Ave­lynu. Żeby tam dotrzeć, musie­liby minąć sze­reg twierdz, które Fhre­jo­wie wznie­śli wzdłuż zachod­nich rzek. Podob­nie jak Alon Rhist zostały zbu­do­wane dla obrony przed ludźmi. Her­ki­mer ostrze­gał Raithe’a przed for­ty­fi­ka­cjami Mer­re­dyddu i Seonu, ale ni­gdy mu nie wytłu­ma­czył, gdzie dokład­nie one się znaj­dują. Zdany tylko na sie­bie Raithe naj­praw­do­po­dob­niej potra­fiłby nie napa­to­czyć się przy­pad­kiem na żadną for­tecę Fhre­jów, ale samotne życie w dzi­czy nie byłoby wiele warte. A towa­rzy­stwo Mal­colma nie­wiele by pomo­gło. Sądząc z wyglądu i z tego, co mówił, były nie­wol­nik nie prze­trwałby roku na pust­ko­wiach.

– Prze­pra­wimy się z powro­tem do Rhu­lynu, ale podą­żymy na połu­dnie. – Raithe wycią­gnął rękę, wska­zu­jąc strome wzgó­rze po dru­giej stro­nie rzeki poro­śnięte drze­wami igla­stymi. – To Księ­ży­cowa Pusz­cza. Cią­gnie się całymi milami. Nie jest naj­bez­piecz­niej­szym miej­scem, ale zapewni nam osłonę. Ukryje nas. – Spoj­rzał w górę, na niebo. – To dopiero począ­tek sezonu, ale powin­ni­śmy już zna­leźć jakieś jadalne rośliny oraz zwie­rzynę łowną.

– Co masz na myśli mówiąc, że nie jest naj­bez­piecz­niej­szym miej­scem?

– No cóż, sam się tam dotąd nie zapusz­cza­łem, ale sły­sza­łem różne rze­czy.

– Jakiego rodzaju?

Raithe zawią­zał cia­śniej pas oraz rze­mień przy­trzy­mu­jący na jego ple­cach pozo­sta­ło­ści mie­dzia­nego mie­cza, po czym wzru­szył ramio­nami.

– Och, no wiesz, taborry, raow, lesze. I takie tam.

Mal­colm na­dal gapił się na niego.

– Dra­pieżne zwie­rzęta?

– A tak, pew­nie też. Tak sądzę.

– Pew­nie… też?

– Jasne. W tak roz­le­głej pusz­czy zawsze jakieś się tra­fią.

– Ach – odrzekł Mal­colm z nie­wy­raźną miną, pod­czas gdy jego oczy śle­dziły gałąź, która prze­pły­nęła obok nie­siona wart­kim nur­tem. – Jak się prze­pra­wimy na drugą stronę?

– Potra­fisz pły­wać, prawda?

Mal­colm spra­wiał wra­że­nie oszo­ło­mio­nego.

– Odle­głość z jed­nego brzegu na drugi to jakieś tysiąc stóp.

– A prąd jest silny jak dia­bli. Zależ­nie od tego, jak dobrze pły­wasz, na drugi brzeg dotrzemy pew­nie kilka mil na połu­dnie stąd. Ale to dobrze. Trud­niej będzie nas wytro­pić.

– Podej­rze­wam, że będzie to nie­moż­liwe – odrzekł Mal­colm, krzy­wiąc się. Nie odry­wał wzroku od rzeki.

Były nie­wol­nik Fhre­jów spra­wiał wra­że­nie prze­ra­żo­nego, a Raithe dosko­nale go rozu­miał. Czuł się tak samo, kiedy Her­ki­mer zmu­sił go do prze­pły­nię­cia na drugą stronę.

– Gotów? – zapy­tał Raithe.

Mal­colm zaci­snął wargi. Skóra na jego dło­niach zbie­lała, gdy zaci­snął palce na włóczni.

– Zda­jesz sobie sprawę, jaka ta woda jest zimna? Spływa z top­nie­ją­cych śnie­gów na górze Mador.

– To nie wszystko – odparł Raithe. – Ponie­waż ruszy za nami pościg, nie będziemy mogli roz­pa­lić ognia, kiedy wyj­dziemy na brzeg.

Chu­dzie­lec o ostrym nosie i wąskich oczach zmu­sił się do uśmie­chu.

– Cudow­nie. Dzięki, żeś mi o tym przy­po­mniał.

– Zary­zy­ku­jesz? – zapy­tał Raithe, wcho­dząc jako pierw­szy do lodo­wa­tej wody.

– Przy­znaję, że nie jest to mój typowy dzień. – Ton głosu Mal­colma wzniósł się o wię­cej niż oktawę, gdy ten zaczął bro­dzić w rzece, zanu­rza­jąc się coraz głę­biej.

– A jak wyglą­dał twój typowy dzień? – Raithe zaci­snął zęby, gdy woda się­gnęła mu powy­żej kolan. Prąd kotło­wał się wokół jego nóg i popy­chał, zmu­sza­jąc go do zary­cia się sto­pami w dnie.

– Głów­nie nale­wa­łem wino.

Raithe zaśmiał się cicho.

– Tak… Teraz będzie ina­czej.

Chwilę póź­niej nurt rzeki zwa­lił ich obu z nóg.

Rozdział drugi. Mistyczka

Roz­dział drugi

Mistyczka

Dahl Rhen był tra­wia­stym wznie­sie­niem poło­żo­nym na skraju Księ­ży­co­wej Pusz­czy. Wał ziemny i pali­sada ota­czały straż­nicę zbu­do­waną z bali i kil­ka­set okrą­głych lepia­nek kry­tych strze­chą. Teraz, patrząc wstecz, zdaję sobie sprawę, że była to pry­mi­tywna, maleńka osada, po któ­rej swo­bod­nie łaziły kury i świ­nie, ale było to też miej­sce, gdzie miesz­kał i rzą­dził wódz klanu Rhen. I był to mój dom.

Księga Brin

Per­se­fona znała wszyst­kich miesz­kań­ców dahlu, więc obcy natych­miast rzu­cali się jej w oczy, a dziew­czyna przy bra­mie wyglą­dała jesz­cze bar­dziej obco niż więk­szość przy­by­szy. Drobna, mło­dziutka i szczu­pła, przy­po­mi­nała chłopca z powodu krót­kich, nie­równo obcię­tych wło­sów. Per­se­fona nie potra­fiła okre­ślić, czy jej buzia jest ogo­rzała od słońca, czy po pro­stu brudna, ale zdo­biły ją wymyślne tatu­aże: deli­katne, łuko­wato powy­gi­nane kol­cza­ste łodygi, które two­rzyły zawi­jasy na policz­kach, ota­czały usta i oczy. Wzory te nada­wały jej tajem­ni­czy wygląd. Spra­wiały, że wyraz twa­rzy wyda­wał się zara­zem pyta­jący i nad­zwy­czaj poważny. Dziew­czyna miała na sobie brudną pele­rynę z czer­wo­na­wej wełny, futrzany ser­dak, spód­nicę z wypra­wio­nej skóry oraz dziwny pasek. Per­se­fona nie miała pew­no­ści, ale odnio­sła wra­że­nie, że jest on zro­biony ze zwie­rzę­cych zębów. Obok dziew­czyny leżał zwi­nięty w kłę­bek biały wilk. Jego bystre błę­kitne śle­pia śle­dziły ruchy wszyst­kich, któ­rzy pod­cho­dzili do dziw­nej pary. Nie było ich wielu.

Nowo przy­była stała przed bramą dahlu obok Cobba, który zszedł ze swo­jego poste­runku na szczy­cie wału i dzier­żył włócz­nię tak groź­nie, jak tylko potra­fił, to zna­czy ani tro­chę. Ten czło­wiek na co dzień kar­mił świ­nie i pil­no­wał, żeby nie wła­ziły do wspól­nego ogrodu miesz­kań­ców osady. Wcze­śniej jed­nym i dru­gim zaj­mo­wała się ośmio­let­nia Thea Wedon. Cobb czę­sto nie radził sobie z tymi obo­wiąz­kami. Więk­szość męż­czyzn na zmianę trzy­mała wartę na wale ponad bramą. Tego ranka czu­wał tam Cobb i – podob­nie jak w przy­padku świń – zada­nie spra­wiało mu trud­no­ści.

– Pani, mamy gościa – oznaj­mił Cobb Per­se­fo­nie, celu­jąc włócz­nią w dziew­czynę. Ski­nie­niem głowy wska­zał barani róg, który miał zawie­szony na szyi, i uśmiech­nął się tak, jakby zadę­cie w ten róg sta­no­wiło osią­gnię­cie warte pochwały. Per­se­fona musiała przy­znać, że z pil­no­wa­niem bramy pora­dził sobie lepiej niż ze świ­niami. – Twier­dzi, że jest mistyczką, i chce roz­ma­wiać z wodzem.

Dziew­czyna miała nie­wiele ponad dwa­na­ście lat, a cho­ciaż fak­tycz­nie wyglą­dała tak, jakby spę­dziła więk­szość życia w dzi­czy, była o wiele za młoda na mistyczkę.

– Jestem Per­se­fona, Pani Straż­nicy. – Kobieta zro­biła pauzę, wypa­tru­jąc oznak zro­zu­mie­nia. Gdy żad­nych nie zoba­czyła, dodała: – Jestem mał­żonką wodza Reglana. Mój mąż poje­chał na polo­wa­nie, ale możesz roz­ma­wiać ze mną.

Nowo przy­była ski­nęła głową, lecz nic nie powie­działa. Stała tam, przy­gry­za­jąc dolną wargę i odwra­ca­jąc wzrok za każ­dym razem, gdy do jej uszu dole­ciał odgłos upusz­czo­nej motyki, okrzyk albo stu­kot młotka.

Przyj­rzaw­szy się jej uważ­niej, Per­se­fona doszła do wnio­sku, że dziew­czyna jest nie tyle chuda z natury, ile nie­do­ży­wiona, a okre­śle­nie „brudna” sta­no­wiło dra­styczne nie­do­po­wie­dze­nie. We wło­sach miała pełno igli­wia i liści, a nogi uma­zane zie­mią. Na jej ramio­nach wid­niały sińce, na kola­nach strupy, a rze­koma opa­le­ni­zna na twa­rzy oka­zała się jed­nak bru­dem.

– W czym mogę ci pomóc?

– Na co on poluje? – zapy­tała dziew­czyna.

– Słu­cham?

– Wódz.

Per­se­fona się zawa­hała. Tego dnia funk­cjo­no­wała w miarę dobrze, nie pozwa­la­jąc sobie za wiele roz­my­ślać, wypy­cha­jąc okropne zda­rze­nie do ciem­nego zaka­marka umy­słu, gdzie odważy się ponow­nie zaj­rzeć dopiero wtedy, kiedy powróci jej mąż. Ale pyta­nia dziew­czyny zapa­liły jasne świa­tło i teraz Per­se­fona z tru­dem zacho­wy­wała spo­kój.

– To nie twoja sprawa. – Cobb ożył i postą­pił naprzód z auten­tycz­nie groźną miną. Groźba nie kryła się we włóczni, która zwi­sała zapo­mniana u jego boku, tylko w gło­sie, w któ­rym dźwię­czał szczery gniew.

– Na niedź­wie­dzicę – rze­kła Per­se­fona. Zaczerp­nęła tchu i wypro­sto­wała plecy. – Na strasz­liwą niedź­wie­dzicę znaną jako Bru­natna.

Dziew­czyna ski­nęła głową, marsz­cząc brwi.

– Wiesz, o jakim zwie­rzę­ciu mowa? – spy­tała Per­se­fona.

– Och, tak. Gryna Bru­natna jest sze­roko znana w lasach, pani. I nie cie­szy się sym­pa­tią.

– Gryna Bru­natna?

– Tak ją nazy­wamy. Szcze­rzy kły na wszyst­kich i wszystko. Widzia­łam nawet, jak szcze­rzyła je na słońce, a kto nie lubi słońca?

– Ta niedź­wie­dzica zabiła mojego syna – oznaj­miła Per­se­fona. Wymó­wie­nie tych słów przy­szło jej znacz­nie łatwiej, niż się spo­dzie­wała. Po raz pierw­szy wyrze­kła je na głos, a wcze­śniej sądziła, że odmó­wią wydo­sta­nia się z jej krtani.

– Zabiła też rodzinę Minny – odparła dziew­czyna, spo­glą­da­jąc na wilka. – Zna­la­złam ją w Księ­ży­co­wej Pusz­czy, tak jak Tura zna­la­zła mnie. Przy­gar­nę­łam Minnę, bo naj­wy­raź­niej jeste­śmy sio­strami, a rodzi­nie się nie odma­wia. Tura też tak sądziła.

– Znasz Turę?

– Wycho­wała mnie.

Pasek z zębów, wyta­tu­owana twarz, nawet jesio­nowa laska – nagle wszystko stało się jasne. Per­se­fo­nie sta­nęły przed oczami kości­ste ręce Tury zaci­śnięte na iden­tycz­nej lasce.

– Czyli to Tura przy­słała cię do nas?

Dziew­czyna pokrę­ciła głową.

– Tura nie żyje. Sama pod­pa­li­łam jej stos.

– Co zro­bi­łaś?

– Tak sobie życzyła, pani. Nie chciała, żeby zja­dły ją robaki. Myślę, że pra­gnęła pofru­nąć. Kto by nie chciał?

Per­se­fona gapiła się na dziew­czynę przez moment, po czym stwier­dziła:

– Rozu­miem. – A jed­nak nie rozu­miała. Nie miała zie­lo­nego poję­cia, co zna­czy ta cała gada­nina, a potem pojęła, że to bez zna­cze­nia.

– Jak masz na imię?

– Suri – odparła dziew­czyna.

– W porządku, Suri. – Per­se­fona popa­trzyła na wilka. – Chcia­ła­bym cię zapro­sić do grodu, ale mamy tam kury i świ­nie, więc… Minna, tak się nazywa?… Nie może tam wejść.

– Minna nie zrobi im krzywdy – odparła Suri z urazą i tro­chę gniew­nie. Wyta­tu­owane łodyżki wokół jej oczu zwi­nęły się cia­sno.

– Wilki zja­dają kury i świ­nie.

Dziew­czyna uśmiech­nęła się zło­śli­wie, po czym aro­gancko splo­tła ręce na piersi.

– Zja­dają też ludzi, ale nie wgry­zła się jesz­cze w twoją nogę, prawda?

Per­se­fona popa­trzyła na wil­czycę, która leżała zwi­nięta w kłę­bek, wyglą­da­jąc nie­win­nie niczym pies paster­ski.

– Rze­czy­wi­ście spra­wia wra­że­nie oswo­jo­nej. Co o tym sądzisz, Cobb?

Nie­wy­da­rzony świ­nio­pas prze­mie­niony w nie­po­rad­nego war­tow­nika wzru­szył ramio­nami.

– W porządku, ale miej na nią oko. Jeśli zaata­kuje, jest duża szansa, że ktoś ją potrak­tuje włócz­nią.

Per­se­fona prze­szła przez bramę jako pierw­sza.

Nim Suri ruszyła za nią, szep­nęła:

– To nie­zbyt przy­ja­zne miej­sce, prawda, Minna? Cie­kawe, jak by im się podo­bało, gdy­by­śmy ich trak­to­wały włócz­nią za każ­dym razem, kiedy przy­cho­dzą do lasu i polują na nasze zwie­rzęta.

Wio­sna spóź­niała się z nadej­ściem, więc świat był pozba­wiony kolo­rów – zwię­dła trawa, bez­listne drzewa, szare niebo – ale ludzie z dahlu Rhen nie zamie­rzali cze­kać. Wszy­scy mieli już ser­decz­nie dość dłu­giej zimy, więc miesz­kańcy grodu wyko­rzy­stali pierw­szy cie­plej­szy dzień tego roku, żeby zająć się pracą na zewnątrz. Chłopcy Kil­liana, któ­rzy try­skali ener­gią nawet w środku lata, wspięli się na zapad­nięty stoż­ko­waty dach rodzin­nego domu. Napra­wiali strze­chę, mocu­jąc nowe snopki słomy w miej­sce tych, które zdarła zima. Piwo­war Ber­gin rąbał drwa i pod­sy­cał ogień pod kadziami, w któ­rych bul­go­tał zebrany wcze­śniej sok drzewny. Inni porząd­ko­wali wspólny ogród, o tej porze roku będący jedy­nie żało­sną poła­cią błota, z któ­rego ster­czały resztki zeszło­rocz­nych łodyg, podobne do wybla­kłych na słońcu kości.

Cobb powró­cił na swój poste­ru­nek na wałach, a Per­se­fona popro­wa­dziła Suri wysy­paną żwi­rem ścieżką do dużej straż­nicy pośrodku dahlu. Nie­mal zapo­mniane pta­sie trele znów roz­brzmie­wały wokół, a po oświe­tlo­nej słoń­cem stro­nie studni Per­se­fona spo­strze­gła żółte i nie­bie­skie kwiatki. Gwiazdy, ptaki i kwit­nące rośliny mówiły, że zima dobie­gła końca, ale w zacie­nio­nych miej­scach na­dal leżał śnieg. Per­se­fona cia­śniej owi­nęła się żałobną chu­stą. Tego roku wio­sna była kapry­śna. Nie przy­szła do wszyst­kich.

Per­se­fona przy­sta­nęła na pla­cyku przed scho­dami wio­dą­cymi do straż­nicy i skło­niła się przed kamien­nym posą­giem bogini Mari. Suri patrzyła na nią z zacie­ka­wie­niem, po czym zro­biła to samo. Wiel­kie drzwi straż­nicy stały otwo­rem, wpusz­cza­jąc słońce do Sali Reglana, która od jesieni była zady­mioną drew­nianą jaski­nią. Kiedy w mroku zimy oświe­tlał je ogień, dwa­na­ście fila­rów pod­trzy­mu­ją­cych skle­pie­nie miało zło­ci­stą barwę, ale ostry blask słońca ujaw­niał, że są stare i znisz­czone. Jaskrawe świa­tło uka­zy­wało wię­cej pro­za­icz­nych szcze­gó­łów: porzu­cone buty, płaszcz zawie­szony na jed­nym z jele­nich poroży zdo­bią­cych ścianę, barani róg do picia na­dal leżący w kącie po tym, jak Oswald cisnął nim w Sac­ketta parę mie­sięcy wcze­śniej. Pod­wyż­szoną drew­nianą pod­łogę wokół dymią­cego pale­ni­ska pokry­wała war­stwa brudu i popiołu. Pro­mie­nie słońca eks­po­no­wały rze­czy­wi­stość, którą ogień lito­ści­wie skry­wał za zasłoną cieni.

W pale­ni­sku, któ­rego ni­gdy nie wyga­szano, pło­mie­nie tliły się słabo, a Habet, mający za zada­nie pod­sy­ca­nie ognia, gdzieś znik­nął. Per­se­fona doło­żyła szczapę i w pomiesz­cze­niu nieco poja­śniało. Pode­szła do dwóch krze­seł usta­wio­nych przed ścianą prze­ciw­le­głą do wej­ścia – jedy­nych w całej sali – i usia­dła na tym po pra­wej.

Suri przy­sta­nęła w progu. Mru­żąc oczy, wpa­try­wała się w kro­kwie pod­trzy­mu­jące spi­cza­sty dach, z któ­rych zwie­szały się tar­cze zmar­łych wodzów oraz tro­fea myśliw­skie: łby jeleni, wil­ków i niedź­wie­dzi. Skrzy­wiła się, po czym popa­trzyła w stronę Per­se­fony, zer­ka­jąc na pod­łogę tak, jakby to było głę­bo­kie jezioro, a ona nie potra­fiła pły­wać. Potem – prze­ła­maw­szy się – dziew­czyna i wil­czyca weszły do środka.

– Ile masz lat, Suri? – spy­tała Per­se­fona, gdy dziew­czyna szła ku niej przez salę.

– Nie wiem. Chyba czter­na­ście. – Suri powie­działa to z roz­tar­gnie­niem, na­dal wpa­trzona w kro­kwie.

– Chyba?

– Tak mi się wydaje. Może wię­cej. Może mniej.

– Nie wiesz?

– To zależy, ile czasu spę­dzi­łam wśród krim­bali. Tura była pra­wie pewna, że jestem mal­ki­nem.

– Cz… czym? Mal­ki­nem?

Suri ski­nęła głową.

– Kiedy krim­bal porywa… Wiesz, pani, czym są krim­bale?

Per­se­fona pokrę­ciła głową.

Suri gwał­tow­nie zaczerp­nęła tchu, zer­ka­jąc na sie­dzącą obok wil­czycę tak, jakby miały wspólny sekret, po czym wyja­śniła.

– No cóż, krim­bal to takie stwo­rze­nie z lasu. One tak naprawdę nie miesz­kają w kniei, tylko przy­cho­dzą i odcho­dzą, poj­mu­jesz, pani? Pełno ich w Księ­ży­co­wej Pusz­czy, bo tam jest tyle drzew, że poro­biły sobie mnó­stwo wrót. Miesz­kają w Nog, głę­boko pod zie­mią, gdzie mają olbrzy­mie sale i urzą­dzają uczty. Tań­czą i świę­tują tak, że ciężko nam to sobie wyobra­zić. W każ­dym razie ile­kroć krim­bal porwie nie­mowlę, te…

– One pory­wają nie­mow­lęta?

– Och, Wielka Matko Wszech­rze­czy, tak. Bez prze­rwy. Nikt nie wie czemu. Przy­pusz­czam, że po pro­stu mają taki zwy­czaj. W każ­dym razie kiedy porwą czy­jeś dziecko, zabie­rają je do Nog i nikt nie wie, co dokład­nie tam się dzieje. Bar­dzo rzadko zda­rza się, że któ­reś z tych porwa­nych dzieci zdoła odna­leźć drogę powrotną na powierzch­nię. Nazywa się je mal­ki­nami i mają tro­chę nie po kolei w gło­wach, bo każdy, kto jakiś czas prze­bywa w Nog, wycho­dzi stam­tąd odmie­niony. Prze­waż­nie mal­kiny są star­sze, mają gdzieś tak dzie­sięć, dwa­na­ście lat, ale ja jakimś cudem wydo­sta­łam się, mając mniej niż roczek. I wtedy zna­la­zła mnie Tura.

– Jak zdo­ła­łaś się wydo­stać, nie umie­jąc cho­dzić?

Suri, która zdo­łała już poko­nać pra­wie całą dłu­gość sali, popa­trzyła na Per­se­fonę tak, jakby ta powie­działa coś naj­głup­szego na świe­cie.

– Skąd mogę wie­dzieć, pani? Byłam led­wie nie­mow­lę­ciem.

Per­se­fona unio­sła brwi i ski­nęła głową.

– Rozu­miem – odrze­kła, ale tak naprawdę zro­zu­miała jedy­nie, że nawet tak nie­winne pyta­nie jak „Ile masz lat?” nie było pro­stą kwe­stią w przy­padku dziew­czyny posia­da­ją­cej pasek z zębów i oswo­joną wil­czycę. Naj­le­piej zostać przy pod­sta­wo­wych spra­wach. – W porządku, Suri. Czego potrze­bu­jesz?

– Czego potrze­buję, pani? – powtó­rzyła dziew­czyna.

– Czemu tu jesteś?

– Och… Przy­szłam powie­dzieć wodzowi, że umrzemy. – Dziew­czyna powie­działa to szybko i z taką samą bez­tro­ską obo­jęt­no­ścią, jakby oznaj­miała, że słońce zacho­dzi wie­czo­rem.

Per­se­fona zmru­żyła oczy.

– Słu­cham? Co powie­dzia­łaś? Kto umrze?

– My wszy­scy.

– Jacy wszy­scy?

– My. – Dziew­czyna spra­wiała wra­że­nie zdez­o­rien­to­wa­nej, ale tym razem Per­se­fona nie umiała poznać, czy to przez tatu­aże, czy nie.

– Ty i ja?

Suri wes­tchnęła.

– Tak. Ty, ja, ten śmieszny czło­wiek z rogiem przy bra­mie, wszy­scy.

– Wszy­scy w dahlu Rhen?

Dziew­czyna znów wes­tchnęła.

– Nie tylko w dahlu Rhen. Wszę­dzie.

Per­se­fona par­sk­nęła śmie­chem.

– Chcesz powie­dzieć, że wszyst­kie żywe stwo­rze­nia umrą? To żadna nowina.

Suri popa­trzyła bła­gal­nie na Minnę, jakby ocze­ku­jąc, że wil­czyca pomoże jej wyja­śnić.

– Nie wszyst­kie żywe stwo­rze­nia, tylko ludzie. Ludzie tacy jak ty i ja.

– Masz na myśli Rhu­nów? Wszy­scy Rhu­no­wie umrą?

Suri wzru­szyła ramio­nami.

– Pew­nie tak.

– Myślę, że może warto, żebyś się cof­nęła i zaczęła od początku. Powiedz mi, kiedy i w jaki spo­sób do tego doj­dzie.

– Nie wiem jak… Ale to się sta­nie nie­długo. Podej­rze­wam, że zacznie się przed połową lata. A na pewno przed zimą. – Suri zamil­kła na chwilę zato­piona w myślach, po czym ski­nęła głową. – Tak, na pewno, zanim spadną śniegi, a w przy­szłym roku o tej samej porze, co teraz, będzie naj­go­rzej. To będzie ostrze noża, szczyt burzy.

– Czyli to burza nad­cho­dzi?

Dziew­czyna zamru­gała, zmarsz­czyła brwi, nachmu­rzyła się, po czym pokrę­ciła głową.

– Nie taka praw­dziwa burza, po pro­stu coś złego, cho­ciaż… – Wzru­szyła ramio­nami. – Przy­pusz­czam, że można to nazwać burzą.

– I nie masz poję­cia, co będzie przy­czyną ani dla­czego wyda­rzy się coś tak okrop­nego?

– Nie. Naj­mniej­szego – odparła mistyczka, jakby takie kwe­stie były zupeł­nie nie­istotne.

Per­se­fona odchy­liła się do tyłu na krze­śle i bacz­nie przyj­rzała się dziew­czy­nie. Samotna, prze­stra­szona sie­rota to zawsze smutny przy­pa­dek.

– Czemu tak naprawdę tu przy­szłaś, Suri? Jesteś głodna? Czu­jesz się osa­mot­niona po śmierci Tury?

Suri spra­wiała wra­że­nie zbi­tej z tropu.

– W porządku. Popro­szę kogoś, żeby wyszu­kał ci miej­sce do spa­nia. I przy­niósł ci chleba. Chcesz chleba?

Mistyczka się zasta­no­wiła.

– Chleb. Tak, to by było miłe.

– I czy chcia­ła­byś tu zamiesz­kać? Tutaj, w gro­dzie?

Suri sze­roko otwarła oczy i cof­nęła się lękli­wie, znów zer­ka­jąc w górę, na kro­kwie. Gwał­tow­nie pokrę­ciła głową.

– Nie, pani. Ni­gdy nie mogła­bym tu zamiesz­kać. Przy­szłam tylko dla­tego, że Tura kazała mi to zro­bić, gdy­bym kie­dy­kol­wiek odkryła to, o czym powie­dzia­łam. „Idź na wzgó­rze pośrodku wiel­kiego pola na skraju pusz­czy i powiedz, że chcesz mówić z wodzem”. Tak rze­kła. Ale teraz i tak nie da się z tym nic zro­bić. Potrze­buję poroz­ma­wiać z drze­wami. Mogłyby nam powie­dzieć wię­cej, ale wciąż jesz­cze śpią.

Per­se­fona wes­tchnęła. Ten dia­log nie przy­po­mi­nał roz­mów z Turą, która miała swoje wła­sne dzi­wac­twa.

Mogę pozo­sta­wić to Regla­nowi, pomy­ślała. Może jemu uda się wycią­gnąć z niej coś sen­sow­nego.

– No cóż, dzię­kuję ci. – Per­se­fona wstała i posłała dziew­czy­nie uśmiech. – Dopil­nuję, żebyś dostała ten chleb, o któ­rym wspo­mnia­łam, i możesz roz­mó­wić się z moim mężem, kiedy wróci. Jeśli chcesz, możesz zacze­kać tutaj. – Ponie­waż mistyczka zro­biła kolejny krok w tył, Per­se­fona dodała: – Albo na zewnątrz, na scho­dach, jeśli wolisz.

Suri ski­nęła głową, okrę­ciła się na pię­cie i ode­szła, a wil­czyca za nią.

Taka chuda, pomy­ślała Per­se­fona.

Była pewna, że pro­roc­two to tylko for­tel. Sprytny, ale dziew­czyna prze­sa­dziła. Powinna była ogra­ni­czyć się do cze­goś pro­stego, prze­po­wie­dzieć marne zbiory, epi­de­mię gorączki albo suszę. Była po pro­stu młoda i nie prze­my­ślała tego, co robi. Teraz, po śmierci Tury, nie miała moż­li­wo­ści prze­trwać samot­nie w pusz­czy.

– Suri? – Per­se­fona zatrzy­mała mistyczkę. – Na twoim miej­scu nie mówi­ła­bym nikomu wię­cej o tym, co mi powie­dzia­łaś. Wiesz, o tym, że czeka nas śmierć.

Dziew­czyna odwró­ciła się, opie­ra­jąc dłoń o naj­bliż­szy z trzech zimo­wych fila­rów.

– Dla­czego?

– Bo nie zro­zu­mieją. Pomy­ślą, że kła­miesz.

– Nie kła­mię.

Per­se­fona wes­tchnęła. W dodatku jest uparta, pomy­ślała.

Suri uczy­niła jesz­cze kilka kro­ków w stronę drzwi, po czym przy­sta­nęła i odwró­ciła się raz jesz­cze.

– Nie jestem Turą, ale wiem, że nad­cho­dzi coś strasz­nego. Naszą jedyną nadzieją jest wysłu­cha­nie rad, któ­rych udzielą nam drzewa. Wypa­truj­cie liści, pani, wypa­truj­cie liści.

Wła­śnie wtedy ponow­nie roz­legł się dźwięk rogu Cobba.

***

Gdy tylko Per­se­fona wyszła ze straż­nicy, odga­dła, że doszło do jakiejś kata­strofy. W ogro­dzie leżały porzu­cone grace i motyki. Bra­cia Kil­lia­no­wie zeszli ze swo­jego dachu. Wszy­scy miesz­kańcy osady albo bie­gli w stronę bramy, albo zawo­dzili na klęcz­kach. Ci, któ­rym z oczu pły­nęły łzy, tłu­ma­czyli pozo­sta­łym, onie­mia­łym ze zdu­mie­nia, co się wyda­rzyło. Po wyszep­ta­nych sło­wach nastę­po­wały szok i krę­ce­nie gło­wami, a potem kolejne osoby wybu­chały pła­czem.

Czu­jąc się tak, jakby patrzyła na nad­cho­dzącą ścianę ulewy, Per­se­fona zebrała się w sobie w ocze­ki­wa­niu na burzę. Prze­trwała ich już wiele. Od dwu­dzie­stu lat poma­gała mężowi spra­wo­wać wła­dzę nad kla­nem. Sta­wiła czoła Dłu­giej Zimie oraz Wiel­kiemu Gło­dowi, który nastą­pił po niej. Stra­ciła pierw­szego syna tuż po naro­dzi­nach, dru­giego wsku­tek cho­roby, a nie­dawno trze­ciego – jedy­nego, któ­remu udało się dożyć doro­sło­ści. Mahn był dziel­nym mło­dzień­cem, któ­rego bogo­wie z jakiejś przy­czyny nie uchro­nili przed śmier­cią. Cokol­wiek stało teraz u wrót osady, zamie­rzała to znieść rów­nie sto­icko, jak wszyst­kie tamte wyda­rze­nia. Musiała. Jeśli nie ze względu na sie­bie, to ze względu na swój lud.

Oba drew­niane skrzy­dła bramy zostały sze­roko otwarte, ale ludzie tło­czący się w uliczce zasła­niali widok. Kilka osób wspięło się po dra­bi­nach na szczyt wału obron­nego i poka­zy­wali coś pal­cami, wyglą­da­jąc ponad przed­pier­siem. Per­se­fona dotarła do scho­dów straż­nicy aku­rat w momen­cie, kiedy tłum wresz­cie się roz­stą­pił, odsła­nia­jąc tajem­nicę.

Myśliwi powró­cili.

Na łowy wyru­szyło ich ośmiu. Powró­ciło sze­ściu. W tym jeden na tar­czy.

Wnie­śli Reglana przez bramę – po dwóch męż­czyzn z każ­dej strony. Kon­ni­ger szedł na prze­dzie. Głowę miał owi­niętą oddar­tym ręka­wem koszuli, po jed­nej stro­nie prze­siąk­nię­tym czer­wie­nią. Adler, który zawsze cecho­wał się bystrym wzro­kiem, wyru­szył do lasu z dwoj­giem oczu, ale powró­cił z jed­nym. Hegner miał w miej­scu pra­wej dłoni okrwa­wiony kikut.

Per­se­fona nie poru­szyła się. Ulewa dotarła do niej. Nie było potrzeby ni­gdzie iść.

Naj­sil­niej ugo­dził ją nie szok z powodu śmierci męża, ale to, że cała scena wyglą­dała tak zna­jomo. Per­se­fona zadała sobie pyta­nie, czy traci rozum, prze­ży­wa­jąc ponow­nie wyda­rze­nia sprzed trzech dni, kiedy z lasu przy­nie­siono jej syna. On także wybrał się na polo­wa­nie. Pamię­tała, że stała wtedy dokład­nie w tym samym miej­scu o dokład­nie tej samej porze.

Ale tym razem nie jest tak samo, pomy­ślała.

Kiedy zgi­nął Mahn, mąż stał obok niej. Trzy­mał ją za rękę, a jego siła pomo­gła jej utrzy­mać się na nogach. Bił od niego gniew, palce zaci­skały się zbyt mocno. Reglan wyru­szył naza­jutrz, żeby szu­kać zemsty.

Nio­sący wodza pode­szli do scho­dów. Ponuro wpa­try­wali się w zie­mię. Tylko jeden odwa­żył się spoj­rzeć Per­se­fo­nie w twarz. Tłum utwo­rzył pro­ce­sję za nimi.

– Przy­no­simy ci, pani, twego mał­żonka – oznaj­mił Kon­ni­ger. – Reglan z rodu Monta, wódz dahlu Rhen, padł dzi­siaj w bitwie.

Jego słowa spra­wiły, że wszy­scy zamil­kli. Nad głową Per­se­fony łopo­tały na wie­trze sztan­dary straż­nicy. Powinna przy­jąć tę wieść tak, jak jej mąż przy­jął wieść o śmierci Mahna, ich syna. Reglan uczy­nił to z god­no­ścią i zro­zu­mie­niem, w mil­cze­niu zaci­ska­jąc jej dłoń we wła­snej. Per­se­fona nie miała dłoni, którą mogła uści­snąć, i bra­ko­wało jej choćby odro­biny zro­zu­mie­nia. Zamiast tego zapy­tała:

– A co z niedź­wie­dzicą?

Zasko­czony Kon­ni­ger nie odpo­wie­dział od razu. Zawa­hał się, prze­cią­gnął zakrwa­wioną ręką po tej stro­nie twa­rzy, gdzie miał opa­tru­nek.

– To nie niedź­wie­dzica. Stwór, na któ­rego polo­wa­li­śmy, to demon. Nie jest w ludz­kiej mocy go zabić.

Rozdział trzeci. Zabójca Bogów

Roz­dział trzeci

Zabójca Bogów

Nazy­wano go Zabójcą Bogów i po raz pierw­szy usły­sze­li­śmy o nim od han­dla­rzy podró­żu­ją­cych pół­noc­nymi szla­kami. Legenda o nim rosła, ale wtedy, na początku, nikt w nią nie wie­rzył. Nikt oprócz mnie.

Księga Brin

Raithe lubił sie­dzieć przy porząd­nym ogni­sku. Było coś doda­ją­cego otu­chy w tań­czą­cych odbla­skach, zapa­chu dymu oraz w tym, że żar ogrze­wał jego twarz i pierś, pod­czas gdy sie­dze­nie mar­zło. Wyczu­wał głę­boki sens w tej dwo­isto­ści oraz w enig­mie tań­czą­cych pło­mieni. Duch ognia prze­ma­wiał, plu­jąc iskrami i wydmu­chu­jąc duszący dym, ale zna­cze­nie tych komu­ni­ka­tów pozo­sta­wało zagadką. Wszystko w przy­ro­dzie nią było. Wszystko prze­ma­wiało do Raithe’a – do wszyst­kich – języ­kiem, który nie­wielu potra­fiło zro­zu­mieć. Jakież tajem­nice, jakież mądro­ści i jakież okro­pień­stwa mógłby poznać, gdyby wie­dział, co to wszystko zna­czy.

– To jeden z nie­wielu duchów, z któ­rymi się dobrze doga­duję – oznaj­mił Raithe, dorzu­ca­jąc do ognia kolejną gałąź.

– To zna­czy? – spy­tał Mal­colm.

Były nie­wol­nik, a obec­nie towa­rzysz ucieczki sie­dział obok Raithe’a. Obaj usa­do­wili się po zawietrz­nej, żeby nie wędzić się w dymie. Chu­dzie­lec mozol­nie roz­plą­ty­wał koc zamo­tany wokół szyi. Tka­nina była wystar­cza­jąco cienka, żeby dało się ją zawią­zać w węzeł, a na czas wędrówki Mal­colm obwią­zy­wał się kocem jak szarfą.

– Ogień – odparł Raithe, bio­rąc kolejną gałąź ze sterty, którą zebrali. Prze­ła­mał ją na pół i cisnął oba kawałki w pło­mie­nie.

– Myślisz, że w ogniu żyją duchy?

Raithe uniósł brew.

– A co? Sądzisz, że to demon? – Sły­szał to już wcze­śniej, w szcze­gól­no­ści od sąsiada, który, szy­ku­jąc posi­łek, zosta­wił pale­ni­sko bez dozoru i poszedł wysi­kać się do rzeki. Kiedy wró­cił, jego chata pło­nęła. – Moż­liwe – pod­jął Raithe. – Pusz­czony wolno potrafi się okrut­nie wściec, ale nie wie­rzę, że demon by przy­cho­dził tak ocho­czo na wezwa­nie. Na pewno nie do takich pro­stych lud­ków jak ja.

Mal­colm gapił się na niego. Robił to czę­sto. Świa­tło ognia kryło jego oczy w cie­niu. Raithe nie nale­żał do roz­mow­nych, a puste spoj­rze­nie Mal­colma po takich stwier­dze­niach nie dostar­czało moty­wa­cji. Nie­wol­nik Fhre­jów naj­wi­docz­niej wiódł życie w izo­la­cji od świata. Wszystko, co Raithe mu opo­wia­dał, wywo­ły­wało zdu­mie­nie.

– Mój ojciec zawsze twier­dził, że ogień staje się nie­bez­pieczny tylko wtedy, gdy mu się nudzi – pod­jął Raithe. – Jeśli zostawi się go bez towa­rzy­stwa, staje się sfru­stro­wany i zaczyna broić. Żeby ogień był zado­wo­lony, naj­le­piej pozwo­lić mu lizać jedze­nie i słu­chać opo­wie­ści.

Mal­colm na­dal wpa­try­wał się w niego, tym razem mru­ga­jąc, z roz­chy­lo­nymi ustami.

Jest zmę­czony, uznał Raithe. Zzięb­nięty, nie­szczę­śliwy, a przede wszyst­kim wystra­szony. Wszystko to można było zro­zu­mieć, zwa­żyw­szy na ich sytu­ację. Nawet sam Raithe z tru­dem zacho­wy­wał opty­mizm. Ni­gdy bym nie przy­pusz­czał, pomy­ślał że knieja może być jesz­cze bar­dziej nie­przy­ja­zna niż kamie­ni­ste rów­niny Dureyi.

To była ich ósma noc spę­dzona w Księ­ży­co­wej Pusz­czy, a kró­le­stwo olbrzy­mich drzew na­dal nie oka­zy­wało im gościn­no­ści. Przez las bie­gło nie­wiele ście­żek, musieli prze­dzie­rać się przez kol­cza­ste zaro­śla i poprze­sta­wać na żało­śnie ską­pym wik­cie. Tego dnia obje­dli się sze­ścioma czar­nymi chrząsz­czami wiel­ko­ści paznok­cia na kciuku, sied­mioma lar­wami, które zna­leźli pod obła­żącą korą, sokiem z pnia liścia­stego drzewa oraz gar­ścią szy­szek sosno­wych, które musieli opiec nad ogniem, żeby wyłu­skać z nich jadalne nasiona. Raithe pró­bo­wał łowić ryby włócz­nią, a Mal­colm łapać je rękami, ale po kilku fru­stru­ją­cych godzi­nach dali za wygraną. Cze­kała ich kolejna noc gło­do­wa­nia.

W ciem­no­ściach, które pod gęstą kopułą drzew zapa­dły wcze­śniej niż na otwar­tej prze­strzeni, sie­dzieli obok sie­bie na maleń­kiej polance zaście­lo­nej zbrą­zo­wia­łymi igłami. Wpa­try­wali się w ogień i słu­chali, jak wiatr szumi, a konary skrzy­pią. Roz­ko­ły­sane wierz­chołki potęż­nych drzew igla­stych prze­sła­niały niebo, nie pozwa­la­jąc ujrzeć ani jed­nej gwiazdy. Raithe potra­fiłby okre­ślić, gdzie się znaj­dują, gdyby mógł zoba­czyć kon­ste­la­cje. Uwię­ziony pod skle­pie­niem lasu był ślepy i mógłby przy­siąc, że kręcą się w kółko.

– W Alon Rhist wła­śnie podają wie­cze­rzę – oznaj­mił tęsk­nie Mal­colm. Wytrze­pał koc i owi­nął się nim. – Pew­nie sar­ninę. Pieką ją powoli, żeby była soczy­sta. Byłyby też ser i ptac­two, takie jak kuro­pa­twa czy bażant. Na pewno świeży chleb, pud­dingi… och, i oczy­wi­ście wino. Ale w tej chwili jedzą. Wie­cze­rze były wspa­niałe. – Wyglą­dał jak ktoś, kto roz­pa­mię­tuje utra­coną miłość. – Znana jest ci kon­cep­cja wie­cze­rzy? To posi­łek jadany wie­czo­rem. – Wes­tchnął na­dal pogrą­żony we wspo­mnie­niach. – Jako nie­wol­nik uczest­ni­czy­łem w tym rytu­ale dzień w dzień, ale dzięki bogom teraz jestem wolny.

Tym razem to Raithe zaga­pił się na Mal­colma.

– Prze­pra­szam. Jestem po pro­stu głodny.

Raithe na­dal pio­ru­no­wał towa­rzy­sza wzro­kiem.

– Co?

– Czy on cię bił? – zapy­tał Raithe.

– Kto? She­gon?

Raithe ski­nął głową.

– Bo jeśli tak, rozu­miał­bym twoją postawę.

Mal­colm zmarsz­czył brwi.

– Nie, nie bił mnie. Fhre­jo­wie dobrze trak­tują swo­ich nie­wol­ni­ków. Na pewno lepiej niż ty.

– Nie jesteś moim nie­wol­ni­kiem.

– I dzię­kuję za to wszyst­kiemu, co święte. – Mal­colm mach­nię­ciem odgo­nił dwa maleń­kie czarne plu­skwiaki pró­bu­jące usiąść mu na twa­rzy. Cie­plej­sza pogoda spra­wiła, że owady wyła­ziły z kry­jó­wek, cho­ciaż do upa­łów było jesz­cze daleko.

– Jeśli Fhre­jo­wie byli tacy wspa­niali, czemu rąb­ną­łeś She­gona w łeb? – zapy­tał Raithe. Uświa­do­mił sobie, że już dawno powi­nien o to zapy­tać, ale śmierć ojca, obawa przed pości­giem oraz bez­u­stanne poszu­ki­wa­nie poży­wie­nia wyparły z jego głowy wszel­kie inne myśli.

Mal­colm pod­niósł brą­zową igłę sosnową, jedną z milio­nów podob­nych. Obra­ca­jąc ją w pal­cach wzru­szył ramio­nami.

– Nawet dobrze trak­to­wany nie­wol­nik woli mieć kon­trolę nad swoim prze­zna­cze­niem. Zoba­czy­łem oka­zję i sko­rzy­sta­łem z niej. Wszystko byłoby dobrze, gdy­byś nie postra­dał głowy. She­gon by się roz­gnie­wał, ale nie aż tak, żeby nas ści­gać, nie był tak ambitny. A teraz, kiedy nie żyje, zemsta będzie kwe­stią honoru. – Popa­trzył na Raithe’a i zapy­tał: – A ty? Czemu to zro­bi­łeś?

– Czemu go zabi­łem?

Mal­colm ski­nął głową.

– Nie wiem. Nie powi­nie­nem był tego robić. Kiedy zabił mojego ojca, nie myśla­łem. Po pro­stu zadzia­ła­łem. Postą­pi­łem tak, jak postą­piłby Her­ki­mer. Naj­śmiesz­niej­sze, że ni­gdy nie chcia­łem być taki jak on. Nie chcia­łem iść na wojnę i wal­czyć. Nie pra­gną­łem poszu­ki­wać sławy i chwały. To było jego marze­nie… Jego i moich braci. Ja był­bym szczę­śliwy, po pro­stu wio­dąc spo­kojne życie z żoną i kil­kor­giem dzieci. A mimo to w jed­nej chwili ode­zwały się te wszyst­kie lata, które ojciec poświę­cił na ucze­nie mnie walki. Wiesz, co mam na myśli? – Popa­trzył na Mal­colma i uświa­do­mił sobie, że tam­ten nie ma poję­cia. Tym razem odpo­wie­dzią nie było puste spoj­rze­nie, ale nie było też zro­zu­mie­nia. Durey­anin by zro­zu­miał, ale Mal­colm spę­dził zbyt dużo czasu wśród Fhre­jów i momen­tami zda­wało się, że pra­wie zatra­cił ludz­kie cechy.

– Nie mam nic na swoje uspra­wie­dli­wie­nie. Mogę tylko powie­dzieć, że zro­bi­łem to dla niego. Tak powi­nien postą­pić syn, prawda? Pomścić swego ojca. W każ­dym razie tak to wygląda w Dureyi.

– Zdaje się, że to nie­zbyt przy­jemne miej­sce, ta cała Dureya.

– Głów­nie nagie skały i jałowa zie­mia. I mnó­stwo cien­kiej, twar­dej trawy. Coś cudow­nego, jeśli jesteś kozą.

– A ludzie?

– Podli.

– Ty nie jesteś podły.

Raithe uniósł brew.

– Nie znasz mnie ani mojego ludu. Klan Dureya sły­nie z agre­syw­nych drani, któ­rzy wolą chlać niż pra­co­wać, bić się niż roz­ma­wiać, i są źró­dłem wszel­kiego zła na świe­cie.

– Gdy­byś był tak paskudny, jak suge­ru­jesz, to przy­pusz­czal­nie zabił­byś Meryla i mnie, zabrał­byś konia i nie zadał­byś sobie trudu pocho­wa­nia swego ojca.

Raithe wzniósł z rezy­gna­cją ręce.

– Jestem dzi­wa­kiem. Roz­cza­ro­wa­niem dla mojego klanu. Synem Mie­dzia­nego Mie­cza, który ni­gdy nie wyru­szył na wojnę. W Dureyi wszy­scy wal­czą. Ile­kroć Fhre­jo­wie ogła­szają, że potrzeba im wojow­ni­ków, nasi zgła­szają się tłum­nie. Tylko dzięki temu mamy co jeść, bo nie jeste­śmy kozami. A kiedy zazdro­ścisz kozom, to zna­czy, że coś poszło nie tak. – Raithe nachmu­rzył się, wrzu­cił patyk w ogień i wes­tchnął. – Mój ojciec chciał tylko osie­dlić się na kawałku porząd­nej ziemi. Prze­pra­wie­nie się przez rzekę było pierw­szą sen­sowną rze­czą, jaką kie­dy­kol­wiek zro­bił.

– Twój ojciec postą­pił nie­roz­sąd­nie. Zawlókł cię w miej­sce, gdzie nie wolno wam się zapusz­czać. Wszy­scy wodzo­wie Rhu­nów pod­pi­sali pakty, zgod­nie z któ­rymi mie­li­ście nie opusz­czać waszych ziem.

– She­gon też zacho­wał się nie­roz­sąd­nie. Pół biedy, że kazał nam się wyno­sić, ale nie można żądać, żeby męż­czy­zna wyrzu­cił swój miecz. Może w Alon Rhist mie­cze są czymś powszech­nie spo­ty­ka­nym, ale rzadko się je widuje po tej stro­nie rzeki.

– To nie było nie­roz­sądne. Zła­ma­nie paktu to jedno, ale zła­ma­nie go z bro­nią w ręku to jak wypo­wie­dze­nie wojny. Ty i twój ojciec zosta­li­by­ście zabici na miej­scu, gdyby zna­lazł was insta­riań­ski patrol. Jed­nak She­gon był człon­kiem szczepu Asen­dway­rów i dał wam szansę ucieczki. Ale mimo to pozo­sta­wie­nie wam mie­cza byłoby nie­od­po­wie­dzialne. Gdy­by­ście ocią­gali się z odej­ściem albo zawró­cili i zna­leź­liby was Insta­rya, potrak­to­wa­liby obec­ność uzbro­jo­nych Rhu­nów jak inwa­zję, mogliby uznać, że wypu­ści­li­ście się na zwiad. I Insta­rya ruszy­liby na Rhu­lyn. To, co zro­bił She­gon, nie było nie­roz­sądne. To był akt dobroci.

Raithe nie wie­dział o tym. Żało­wał, że pozy­skał tę wie­dzę.

– To nie wszystko twoja wina – dodał ciszej Mal­colm. – She­gon mógł lepiej wyja­śnić swoje sta­no­wi­sko, ale Fhre­jo­wie nie mają w zwy­czaju tłu­ma­czyć się tym, któ­rych uwa­żają za tylko tro­chę lep­szych od zwie­rząt.

– To nie mia­łoby zna­cze­nia. Ten miecz był dumą mojego ojca, jego hono­rem. Jego życiem. Gdyby ojciec go oddał, rów­nie dobrze mógłby dać sobie odrą­bać głowę. Gorzej, oddałby swoją duszę.

– A teraz jego wspa­niałe ostrze należy do cie­bie.

– Jest, jakie jest. – Raithe wycią­gnął z pochwy zła­maną klingę i popa­trzył na jej wyszczer­bioną kra­wędź. – Ostrze She­gona prze­cięło ten miecz tak, jak­bym trzy­mał w ręku patyk, a to była naj­lep­sza broń w naszym kla­nie. Od poko­leń prze­cho­dziła z ojca na syna. Legenda głosi, że pewien Dherg wykuł ją dla mojego pra­pra­dziadka w zamian za ura­to­wa­nie życia. – Raithe scho­wał roz­po­ło­wiony miecz z powro­tem i zaczerp­nął tchu. – Jesz­cze ci nie podzię­ko­wa­łem.

– Nie zada­waj sobie trudu. Nie wyświad­czy­łem ci przy­sługi – zapew­nił go Mal­colm.

– Zgi­nął­bym, gdyby nie ty.

Mal­colm uniósł głowę, żeby przyj­rzeć się Raithe’owi, mru­żąc oczy.

– I tak umrzesz. Wcze­śniej po pro­stu spę­dzisz tro­chę czasu, włó­cząc się z pustym żołąd­kiem i obo­la­łymi nogami. Ale patrząc na pozy­tywy, przy­naj­mniej zosta­niesz zapa­mię­tany. Nie ma moż­li­wo­ści, by zabi­cie boga prze­szło bez echa.

Łup!

W ciem­no­ści, poza krę­giem świa­tła rzu­ca­nego przez pło­mie­nie, zabrzmiał dono­śny łoskot drewna ude­rza­ją­cego o drewno. Nie był to trzask łama­nej gałęzi, choć i ten odgłos wytrą­ciłby ich z rów­no­wagi. Sły­szeli wcze­śniej takie trza­ski – zwie­rzęta nie­zna­nych roz­mia­rów prze­dzie­rały się nocą przez zaro­śla. Leśne hałasy utrud­niały zaśnię­cie. Ale to było coś innego. Nie trzaśnię­cie, tylko ude­rze­nie, dziwny głu­chy dźwięk. Wstali i wpa­try­wali się zmru­żo­nymi oczami w mrok. Raithe doło­żył do ognia.

– Co to było? – wyszep­tał Mal­colm.

– Nie wiem – odszep­nął Raithe. – To mogło być cokol­wiek.

– Podasz jakieś przy­kłady?

– Myślę, że naj­gor­szą z moż­li­wych rze­czy byłby raow.

– Naj­gor­szą? Dla­czego musia­łeś zacząć od naj­gor­szej? Czemu nie zało­żyć, że to po pro­stu uschnięte drzewo zwa­liło się na inne?

– Spo­koj­nie. Nie sądzę, żeby to był raow. Zoba­czy­li­by­śmy w oko­licy ludz­kie kości. I do tej pory sami też byli­by­śmy już mar­twi.

– Och, no cóż, dzięki za doda­nie otu­chy. Więc co to jesz­cze może być?

Raithe popa­trzył na towa­rzy­sza i posłał mu uśmiech.

– Walące się drzewo?

Mal­colm skrzy­wił się cierpko.

– Ale tak serio…

Raithe popa­trzył na ota­cza­jące ich omszałe głazy, a potem na drzewa.

– Lesze?

– A co to takiego lesze?

– Leśne duszki. Pew­nie zacie­rają za nami ścieżkę, żeby­śmy rano nie wie­dzieli, w którą stronę pójść. Lubią pła­tać figle, ale gene­ral­nie nie są nie­bez­pieczne dla doro­słych męż­czyzn.

Mal­colm cof­nął się od ognia, bo ten po doło­że­niu chru­stu pło­nął inten­syw­niej, dając wię­cej cie­pła. Popa­trzyli na sie­bie tro­chę scep­tycz­nie, a tro­chę z nadzieją.

Raithe kiw­nął głową.

– Widy­wa­łem je już wcze­śniej pod­czas zbie­ra­nia opału wio­sną. To te małe świa­tełka, które uno­szą się nad trawą.

– To są świe­tliki.

– Jasne, nie­które tak, ale te naj­ja­śniej­sze to lesze, któ­rych ulu­bioną zabawą jest zwa­bia­nie dzieci w gęstwinę. Cza­sem nad wartką rzekę albo nad jezioro, żeby tam wpa­dły i uto­nęły.

– Czy nie znasz żad­nych weso­łych opo­wie­ści? – Mal­colm zro­bił znie­sma­czoną minę. – Psu­jesz humor duchowi ognia.

Raithe wzru­szył ramio­nami i wrzu­cił w pło­mie­nie kolejny patyk.

– Jestem z Dureyi. Znam tylko takie.

Mru­żąc oczy, Mal­colm popa­trzył ponad ogni­skiem w ciem­ność spo­wi­ja­jącą las, po czym pokrę­cił głową.

– Moim zda­niem to nie lesze.

Jak na kogoś, kto wcze­śniej był prze­ko­nany, że bez Raithe’a zgi­nie, Mal­colm oka­zy­wał się zde­cy­do­wa­nie oporny na wie­dzę swo­jego prze­wod­nika.

– Nie był­bym tego taki pewien. Sądzę, że z roz­my­słem sta­rały się nas wypro­wa­dzić na manowce – powie­dział Raithe. – Ukry­wały przed nami ścieżki, żeby­śmy błą­dzili po tym prze­klę­tym lesie.

Mal­colm otwo­rzył usta, żeby prze­mó­wić, ale w tej samej chwili powie­trze roz­darł dźwięk kolej­nego ude­rze­nia. Tym razem naj­pierw coś zaskrzy­piało – roz­legł się prze­cią­gły pisk, a potem trzask. Co wię­cej, Raithe usły­szał też dola­tu­jące z oddali śmie­chy i śpiew.

Dwaj męż­czyźni zaga­pili się na sie­bie w zdu­mie­niu.

– Pach­nie jedze­niem – oznaj­mił Mal­colm.

Raithe ski­nął głową. On też czuł ape­tyczną woń. Wiatr zmie­nił kie­ru­nek, dmu­cha­jąc na nich dymem, ale przy­no­sząc przy oka­zji zapach goto­wa­nego mięsa.

– Możesz mieć rację, że to nie lesze. Nie­wy­klu­czone, że to krim­bale. Słyną z tego, że urzą­dzają wiel­kie uczty i przy­ję­cia.

– Przy­ję­cia? – Mal­colm zerwał się na równe nogi. – Może powin­ni­śmy…

– Nie, nie rób tego! – Raithe chwy­cił towa­rzy­sza za rękę.

– Ale… jedze­nie. Pamię­tasz o jedze­niu, prawda? To zna­czy o praw­dzi­wym jedze­niu?

– One wła­śnie w ten spo­sób zwa­biają ludzi. Wrota umiesz­czone w pniach drzew wiodą do ich ojczy­zny, cza­ro­dziej­skiej kra­iny Nog. Gdy już tam tra­fisz, położą cię w pucho­wej pościeli, zacznie grać muzyka i będą cię kar­miły pie­czoną dzi­czy­zną, mię­sem jele­nia, woło­winą oraz jagnię­ciną przy­rzą­dzoną w śmie­ta­nie posło­dzo­nej mio­dem. Ile tylko zdo­łasz zjeść.

Mal­colm zaczął się obli­zy­wać.

– Potem poda­dzą piwo, wino, miód pitny i różne spe­cjały zapie­kane w cie­ście.

– Naprawdę? Zapie­kane w cie­ście? A jakie?

– To bez zna­cze­nia jakie, bo nie można się stam­tąd wydo­stać. Kiedy raz tam wej­dziesz, kiedy spró­bu­jesz ich jedze­nia, już na zawsze pozo­sta­niesz w Nog.

Mal­colm zamru­gał.

– No to co?

– Jak to co?

– Czy ich jedze­nie jest smaczne?

– Podobno nie­wia­ry­god­nie pyszne.

– A posła­nia są mięk­kie i cie­płe?

Raithe ski­nął głową.

– Czyli chcesz powie­dzieć, że możemy zostać tutaj – Mal­colm wska­zał gestem ich oto­cze­nie – i umrzeć z głodu w tej strasz­li­wej pusz­czy, albo możemy spę­dzić resztę życia w cudow­nej kra­inie obfi­to­ści, muzyki i zabaw. Brzmi prze­ra­ża­jąco. Chodźmy.

Raithe usi­ło­wał wymy­ślić sto­sowną odpo­wiedź, ale trudno było ode­przeć takie argu­menty.

– Poza tym – Mal­colm uniósł palec – jakie jest praw­do­po­do­bień­stwo, że Fhre­jo­wie nas odnajdą w tej cza­ro­dziej­skiej kra­inie Nog?

Do Raithe’a dotarło, że teraz to on gapi się na towa­rzy­sza. Potem wbił wzrok w panu­jącą pod drze­wami ciem­ność, spo­glą­da­jąc w kie­runku, skąd dola­ty­wały śmie­chy i śpiew.

– Pomóż mi wyga­sić ogni­sko.