Epoka mieczy - Michael J. Sullivan - ebook

Epoka mieczy ebook

Michael J.Sullivan

4,5

16 osób interesuje się tą książką

Opis

W Epoce Mitu Michael J. Sullivan, mistrz fantasy, wyprawił czytelników w zapierającą dech podróż pełną czarów i przygód, heroizmu i zdrady, miłości i straty. W drugim tomie tej pasjonującej sagi rebeliantom zagrażają nie tylko potężni wrogowie z zewnątrz, ale i zaciekła rywalizacja wśród samych sojuszników.

Raithe, Zabójca Bogów, zapoczątkował rebelię zabijając Fhreja, lecz zadawnione konflikty pomiędzy Rhunami niemalże uniemożliwiają im zjednoczenie przeciwko wspólnemu wrogowi. A nawet jeśli klany połączą swe siły, jak mają pokonać przeciwników, którzy władają czarodziejską, prawie boską mocą?

Odpowiedź leży za morzem, w odległej krainie zamieszkanej przez tajemniczą rasę, która gardzi zarówno Fhrejami, jak i ludźmi. Ponieważ czasu jest coraz mniej, Persefona wyrusza tam wraz z młodą mistyczką Suri, fhrejską czarodziejką Arion i grupką wyrzutków, desperacko poszukując wsparcia. Ta wyprawa zaprowadzi ich w najmroczniejsze głębiny świata Elan, gdzie czai się starożytny, śmiertelnie groźny adwersarz.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 701

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (64 oceny)
36
21
7
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Karus133

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo dobra kontynuacja serii. nie mogę się doczekać kolejnego tomu
10
Paralyze

Dobrze spędzony czas

Słabsza od 1 części, losy bohaterów od zera do geniusza w kilka tygodni, brakuje w tym logiki.
10
forxiga

Nie oderwiesz się od lektury

Świetnie się czyta. Szkoda że seria nie została przetłumaczona w całości.
10
DiMateo

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
10
ligea1313

Dobrze spędzony czas

fajna
10

Popularność




Od Autora

Od Autora

Witaj­cie z powro­tem w świe­cie Legend Pierw­szego Impe­rium! Na wstę­pie chcę Wam podzię­ko­wać za cie­płe powi­ta­nie, jakie zgo­to­wa­li­ście temu nowemu cyklowi. Odło­że­nie na bok popu­lar­nej serii, żeby two­rzyć coś nowego, zawsze wiąże się z ryzy­kiem, przy­znaję więc, że byłem tro­chę nie­spo­kojny, kiedy wycho­dziła dru­kiem Epoka mitu. Uwiel­biam moich nowych boha­te­rów i mia­łem nadzieję, że Wy też ich poko­cha­cie, ale dopóki książka nie trafi w ręce czy­tel­ni­ków, ni­gdy nie jestem pewien ich reak­cji. W każ­dym razie książka jest już na rynku od sied­miu mie­sięcy i poja­wiły się roz­li­cze­nia. Epoka mitu zebrała ponad dzie­sięć tysięcy recen­zji oraz ocen w takich ser­wi­sach jak Goodre­ads, Audi­ble i Ama­zon. Co wię­cej, 90% oce­nia­ją­cych przy­znało jej ocenę 4 lub 5, a tylko 2% dało 1 lub 2. Myślę, że lep­szych wyni­ków nie mógł­bym sobie wyma­rzyć! Zatem dzię­kuję Wam za roz­wia­nie moich obaw, że nie potra­fię napi­sać niczego, w czym nie wystę­po­wa­liby Royce i Hadrian.

Skoro mowa o boha­te­rach, w Epoce mitu bar­dzo podoba mi się mię­dzy innymi to, że w tej książce wię­cej klu­czo­wych gra­czy dostaje czas ekra­nowy. Od samego początku chcia­łem, żeby w Legen­dach Pierw­szego Impe­rium wystę­po­wała stała obsada, ale gdy­bym w pełni scha­rak­te­ry­zo­wał wszyst­kie posta­cie w pierw­szym tomie, zna­cząco spo­wol­ni­łoby to tempo akcji. Epoka mitu już i tak miała dużo do zro­bie­nia: przed­sta­wić dwie główne rasy (Rhu­nów i Fhre­jów), zary­so­wać róż­nice kul­tu­rowe mię­dzy nimi (pry­mi­tywni i dys­po­nu­jący zaawan­so­waną tech­no­lo­gią) oraz opo­wie­dzieć zamkniętą histo­rię, zapo­cząt­ko­wu­jąc przy tym wątki, które będą się prze­wi­jały przez cały cykl, jak na przy­kład rela­cja Mal­colma i Nyph­rona albo pyta­nie, kim jest Tri­los i jaką rolę ode­gra.

W Epoce mitu prze­lot­nie spo­tka­li­ście Gif­forda, Roan, Brin i Moyę, ale dzięki Epoce mie­czy zacznie­cie rozu­mieć, czemu tak ich uwiel­biam i jakie uni­ka­towe aspekty zyska dzięki nim reszta histo­rii. Oczy­wi­ście powrócą też wszy­scy Wasi dotych­cza­sowi ulu­bieńcy, w tym Per­se­fona, Raithe, Mal­colm, Arion, no i nie mogłem pomi­nąć Suri ani Minny. Będzie­cie też mieli oka­zję poznać Dher­gów, rasę, z którą mie­li­śmy nie­wiele do czy­nie­nia w Odkry­ciach Riy­rii. Podróż do ich ojczy­zny będzie waż­nym epi­zo­dem w tym tomie i cie­szę się, że mogę Wam przed­sta­wić ostat­nią z trzech wiel­kich ras zamiesz­ku­ją­cych świat Elan.

Zanim poślę Was dalej, ku opo­wie­ści, pozwolę sobie wspo­mnieć o jesz­cze jed­nej spra­wie. W przed­mo­wie do Epoki mitu wspo­mnia­łem, że cały cykl został napi­sany, zanim wysła­łem wydawcy pierw­szy tom, i była to – jest – prawda. Oba­wiam się jed­nak, że mogłem nie­chcący wytwo­rzyć fał­szywe wyobra­że­nie, chciał­bym więc wyja­śnić to i owo. Cho­dzi mi kon­kret­nie o róż­nicę mię­dzy książką napi­saną a ukoń­czoną, bo mię­dzy jed­nym a dru­gim zieje dość sze­roka prze­paść. Stwier­dze­nie, że wszyst­kie książki mia­łem napi­sane, ozna­cza, że ukoń­czy­łem pierw­szą, robo­czą wer­sję manu­skryptu i uzna­łem, że jest zado­wa­la­jąca. Jed­nakże ukoń­cze­nie książki to znacz­nie wię­cej pracy. Wymaga wygła­dze­nia tek­stu po otrzy­ma­niu infor­ma­cji zwrot­nych od ludzi, do któ­rych mam zaufa­nie, w tym mojej alfa readerki, moich beta reade­rów (zazwy­czaj pięt­na­ście do dwu­dzie­stu osób), mojego agenta i kilku innych pra­cow­ni­ków jego agen­cji, redak­tora pro­wa­dzą­cego i wydawcy. Następ­nie redak­to­rzy języ­kowi i korek­to­rzy rów­nież potrze­bują czasu, żeby wpro­wa­dzić w tek­ście dal­sze poprawki i zamie­nić go w coś, czego nie był­bym w sta­nie stwo­rzyć samo­dziel­nie. Całe to szli­fo­wa­nie wymaga czasu i jest waż­nym czyn­ni­kiem, który trzeba wziąć pod uwagę, usta­la­jąc daty pre­mier.

Mogę Was zapew­nić, że posta­ramy się skró­cić odstępy cza­sowe mię­dzy pre­mie­rami kolej­nych tomów serii. Ow­szem, mię­dzy pierw­szym tomem a obec­nym był rok prze­rwy, ale głów­nie dla­tego, że książka wyma­gała zna­czą­cych prze­ró­bek. Widzi­cie, kiedy Robin (moja żona i alfa readerka) skoń­czyła czy­tać cykl, oce­niła trzy pierw­sze tomy jako naprawdę dobre, stwier­dziła jed­nak, że widzi kilka pro­ble­mów z koń­cówką. Parę roz­wią­zań fabu­lar­nych uznała za nie­ja­sne, wytknęła pewne nie­do­cią­gnię­cia, gdy cho­dzi o logikę wyda­rzeń, a co naj­waż­niej­sze – uznała, że zakoń­cze­nie jest zbyt pośpieszne. Jak zwy­kle miała rację.

Żeby roz­wią­zać te pro­blemy, poświę­ci­łem pra­wie rok na pracę nad koń­cówką, a w efek­cie cykl roz­rósł się z pię­ciu tomów do sze­ściu. Pró­bo­wa­łem mia­no­wi­cie upchnąć (to wysoce fachowy ter­min lite­racki) dwa tomy w jed­nym, pod­czas gdy fabuła w natu­ralny spo­sób wyzna­czała w pew­nym miej­scu linię podziału. Kiedy byłem zajęty popra­wia­niem ostat­nich tomów, Epoka mie­czy leżała i cze­kała na swoją kolej. Dopóki nie skoń­czy­łem prze­ra­biać koń­cówki, nie wie­dzia­łem, jakie zmiany będzie trzeba wpro­wa­dzić w Epoce mie­czy, a final­nie trzeba było tam zmo­dy­fi­ko­wać to i owo. Był­bym nie­po­cie­szony, gdyby książka zdą­żyła się już uka­zać dru­kiem, co unie­moż­li­wi­łoby wpro­wa­dze­nie tych koniecz­nych zmian.

W każ­dym razie odda­łem Robin popra­wioną książkę w maju 2016 i przez resztę roku zbie­ra­li­śmy dodat­kowe opi­nie, wpro­wa­dza­li­śmy zmiany oraz pod­da­li­śmy tekst redak­cji i korek­cie. Te prace dobie­gły końca z począt­kiem lutego 2017. Fascy­nu­jące jest obser­wo­wa­nie, jak manu­skrypt ulega prze­kształ­ce­niu w ukoń­czoną książkę. Jeśli inte­re­suje Was ten pro­ces, Robin wła­śnie przy­go­to­wuje dar­mo­wego e-booka The Making of Age of Swords, który pozwala cie­kaw­skim rzu­cić okiem za kulisy. Zro­bi­li­śmy coś podob­nego przy trze­cim tomie Kro­nik Riy­rii (Śmierć Dul­gath) i może­cie dostać oba te e-booki, wystar­czy wysłać e-mail na adres michael@micha­el­sul­li­van-author.com. Koniecz­nie wpisz­cie w tema­cie wia­do­mo­ści Making of… i tytuł lub tytuły, które Was inte­re­sują, a my Wam przy­ślemy pliki.

No dobrze, obie­cuję, że to już ostat­nia sprawa. Jeśli prze­czy­ta­li­ście podzię­ko­wa­nia na końcu Epoki mitu, może zauwa­ży­li­ście, że zna­la­zła się tam prośba do czy­tel­ni­ków, by dzie­lili się ze mną opi­niami. Dosta­łem setki listów, któ­rych auto­rzy prze­waż­nie prze­pra­szają za zabie­ra­nie mi czasu. Zawsze się uśmie­cham, czy­ta­jąc to – tak jakby dowia­dy­wa­nie się, że ludziom podo­bały się moje książki, można było kie­dy­kol­wiek uznać za zmar­no­wany czas! Te listy spra­wiły mi tyle rado­ści, że posta­no­wi­łem powtó­rzyć zapro­sze­nie. Zatem jeśli podo­bała Wam się niniej­sza książka (a nawet jeśli się nie podo­bała), nie krę­puj­cie się i napisz­cie do mnie kilka słów na adres michael@micha­el­sul­li­van-author.com. Zawsze inte­re­suje mnie to, co macie do powie­dze­nia.

To już koniec mojej przed­mowy. Teraz usiądź­cie wygod­nie, wyre­gu­luj­cie gło­śność, jeśli słu­cha­cie audio­bo­oka, albo ustaw­cie odpo­wied­nie roz­miary czcionki i tło e-booka, albo prze­suń­cie pal­cami po kart­kach i wcią­gnij­cie zapach farby dru­kar­skiej, jeśli trzy­ma­cie papie­rowy egzem­plarz. Pora zabrać się do lek­tury. Epoka mie­czy to mój ulu­biony tom tego cyklu i mam nadzieję, że będzie­cie go czy­tać z taką samą przy­jem­no­ścią, z jaką go pisa­łem.

Rozdział pierwszy

Roz­dział pierw­szy

Nawał­nica

Więk­szość ludzi uważa, że pierw­sza bitwa wojny fhrej­sko-ludz­kiej roze­grała się wcze­sną wio­sną przy Wiel­kim Moście, ale tak naprawdę do pierw­szego ataku doszło w letni dzień w dahlu Rhen.

Księga Brin

– Czy jeste­śmy bez­pieczni?! – zawo­łała Per­se­fona do dębu.

Megda była naj­star­szym drze­wem w całej pusz­czy, masyw­nym i maje­sta­tycz­nym. Sta­nie przed nią przy­po­mi­nało spo­glą­da­nie na ocean albo na górę. Każda z tych rze­czy spra­wiała, że Per­se­fona czuła się malutka. Uświa­do­miw­szy sobie, że jej zło­żone z trzech słów pyta­nie może być zbyt pro­ste, zbyt ogól­ni­kowe, dodała:

– Czy trzeba zro­bić coś wię­cej, żeby ochro­nić mój lud przed Fhre­jami?

Cze­kała na odpo­wiedź.

Powiał wiatr. Drzewo zady­go­tało i z góry spadł potężny konar.

Per­se­fona pod­sko­czyła, kiedy ude­rzył o zie­mię. Spa­da­jąc z takiej wyso­ko­ści, zabiłby ją, gdyby wylą­do­wał kilka cali bli­żej. Mówiono, że zła­mane gałę­zie spo­czy­wa­jące w koro­nach drzew tylko czy­hają, by uczy­nić jakąś kobietę wdową. Ponie­waż Per­se­fona już stra­ciła męża, mar­twy konar leżący tuż przy niej ewi­dent­nie wyka­zał się nad­gor­li­wo­ścią.

– Co to miało być? – zapy­tała, zwra­ca­jąc się do Suri.

Młoda mistyczka z białą wil­czycą przy boku zer­k­nęła na leżącą gałąź i wzru­szyła ramio­nami.

– Chyba po pro­stu wiatr. Mam wra­że­nie, że nad­cho­dzi burza.

Kiedy Per­se­fona poprzed­nio zasię­gnęła rady wiel­kiego drzewa, wska­zówki dębu oca­liły jej lud. Teraz wró­ciła, by ponow­nie poszu­kać odpo­wie­dzi. Od jej ostat­niej wizyty upły­nęły mie­siące, a życie w dahlu Rhen powró­ciło do zwy­kłego, dają­cego otu­chę rytmu. Posprzą­tano znisz­cze­nia będące skut­kiem bitwy mię­dzy dwoj­giem Mira­ly­ithów, ale Per­se­fona wie­działa, że to nie zakoń­czyło kon­fliktu. Pozo­sta­wały pyta­nia – pyta­nia, na które nie mógł odpo­wie­dzieć żaden czło­wiek ani Fhrej. A jed­nak…

Per­se­fona zapa­trzyła się na zła­many konar. To zły znak, pomy­ślała, kiedy Megda roz­po­czyna roz­mowę od próby zmiaż­dże­nia mnie.

– Coś nie tak? – spy­tała Arion.

Fhrejka wciąż jesz­cze uczyła się ich języka. Stała obok Suri i Minny, obser­wu­jąc wszystko z wiel­kim zain­te­re­so­wa­niem. Miała na gło­wie zie­loną czapkę, którą wydzier­gała dla niej Padera. Lekko cudaczny cha­rak­ter tego nakry­cia głowy spra­wiał, że wyda­wała się bar­dziej przy­stępna, mniej boska, bar­dziej ludzka. Arion przy­szła tu, żeby zoba­czyć wyrocz­nię w akcji, acz­kol­wiek Per­se­fona spo­dzie­wała się, że będzie wię­cej mówie­nia, a mniej akcji.

Suri popa­trzyła w górę, na drzewo.

– Nie wiem.

– Co mówi Megda?! – zawo­łała Per­se­fona do mistyczki, prze­krzy­ku­jąc nara­sta­jące wycie wichru.

Tak powinno to wyglą­dać. W nor­mal­nych warun­kach Per­se­fona zada­wała drzewu pyta­nia, mistyczka zaś udzie­lała odpo­wie­dzi po wsłu­cha­niu się w szum liści i gałęzi. Jed­nakże Arion miała rację – coś było nie tak. Na twa­rzy Suri wid­niał wyraz kon­ster­na­cji. Wyda­wała się nie tylko zdu­miona, ale i zanie­po­ko­jona.

– Nie jestem pewna – odrze­kła.

Per­se­fona gwał­tow­nym ruchem odgar­nęła pasmo wło­sów, które przy­lgnęło jej do ust.

– Dla­czego? Mówi zagad­kami czy po pro­stu cię igno­ruje?

Suri skrzy­wiła się sfru­stro­wana.

– Och, mówi, jak naj­bar­dziej, ale tak szybko, że nie potra­fię jej zro­zu­mieć. To jakaś bez­sen­sowna papla­nina. Ni­gdy nie widzia­łam, żeby Megda się tak zacho­wy­wała. Cią­gle tylko powta­rza: „Ucie­kaj­cie… bie­gnij­cie… szybko… daleko. Oni chcą was dopaść”.

– Oni? Kto? Czy mówi do nas? Czy to jest odpo­wiedź na moje pyta­nia?

Suri pokrę­ciła głową. Wiatr tar­gał jej krót­kie włosy nad wyta­tu­owa­nym czo­łem.

– Nie. Krzy­czała, zanim cokol­wiek powie­dzia­łaś. Mam wra­że­nie, że w ogóle cię nie usły­szała. Nie wiem nawet, jakim cudem Megda wie, co zna­czy słowo „biec”. Poważ­nie, skąd drzewo może wie­dzieć, o co cho­dzi?

– Chcesz powie­dzieć, że Megda pani­kuje?

Suri ski­nęła głową.

– Jest śmier­tel­nie prze­ra­żona. Znam myszy, któ­rych wypo­wie­dzi miały wię­cej sensu. Teraz już nawet nie używa słów, wydaje tylko dźwięki.

Brwi mistyczki unio­sły się gwał­tow­nie, na jej twa­rzy odma­lo­wało się napię­cie. Zmru­żyła oczy, zaci­snęła usta.

– Co? – spy­tała Per­se­fona.

– To zły znak, kiedy drzewo krzy­czy.

Wysoka trawa sma­gała nogi Per­se­fony, jej suk­nia wydy­mała się i łopo­tała na wie­trze. Ode­rwane z gałęzi liście dębu fru­wały w powie­trzu tak jak śnieg pod­czas zamieci. Pod roz­ło­ży­stymi koro­nami drzew nie było widać nieba, ale wiatr wciąż się wzma­gał. Gdy Per­se­fona wyszła z cie­nia dębu, zoba­czyła, że tam, gdzie zale­d­wie przed chwilą roz­cią­gał się czy­sty błę­kit, kotłuje się zło­wróżbna sza­rość. Ciemne chmury prze­le­wały się war­stwami, zamie­nia­jąc połu­dnie w zmierzch. Dziwne zie­lon­kawe świa­tło nada­wało wszyst­kiemu nie­na­tu­ralny, upiorny odcień.

– Co się dzieje? – zapy­tała Arion.

– Drzewo pani­kuje – odparła Suri.

– Może powin­ny­śmy wró­cić do dahlu – stwier­dziła Arion, sto­jąc z zadartą głową. – Tak?

Minna zaskom­lała i przy­su­nęła się do mistyczki, omal nie zwa­la­jąc jej z nóg. Suri uklę­kła, żeby uspo­koić wil­czycę.

– Coś tu nie gra, prawda, Minno?

Arion miała coraz bar­dziej zanie­po­ko­joną minę. Dała sobie spo­kój z rhuń­skim i prze­szła na swój ojczy­sty język.

– Musimy… – Prze­rwał jej ośle­pia­jący błysk i strasz­liwy trzask.

Minna zasko­wy­czała i rzu­ciła się do ucieczki w dół zbo­cza.

Per­se­fona się zato­czyła. Ośle­piona powi­do­kiem, który drgał w jej polu widze­nia smugą jaskra­wych plam, bez­sku­tecz­nie sta­rała się go odpę­dzić mru­ga­niem. Jej noz­drza wypeł­nił zapach dymu i poczuła gorąc ognia.

Megda pło­nie!

Arion leżała na ziemi u pod­nóża drzewa, osła­nia­jąc się unie­sio­nymi dłońmi. Fhrejka wykrzy­czała poje­dyn­cze słowo – Per­se­fona go nie roz­po­znała, ale brzmiało jak roz­kaz. Coś trza­snęło i pło­mie­nie tra­wiące stary dąb znik­nęły. Zostały jedy­nie budzący grozę syk oraz dym roz­wie­wany przez zło­wróżbną wichurę. Megda została roz­sz­cze­piona na dwoje, roz­łu­pana na pół. W jej pniu ziała strasz­liwa poczer­niała wyrwa, któ­rej brzegi roz­ja­rzały się czer­wono z każ­dym podmu­chem wia­tru. Sta­ro­żytna, cudowna matka drzew otrzy­mała z rąk bogów śmier­telny cios.

Per­se­fona pomo­gła Arion wstać.

– Musimy ucie­kać – powie­działa Fhrejka.

– Co? Dla­czego?

Arion chwy­ciła ją za nad­gar­stek i szarp­nęła.

– Teraz!

Per­se­fona poczuła, że włosy stają jej dęba, gdy Arion pocią­gnęła ją w dół po zbo­czu wzgó­rza, dalej od polany, w mroczny cień Księ­ży­co­wej Pusz­czy. Suri i Minna były już daleko przed nimi, gnały pędem.

Trzask!

Pio­run wal­nął w zie­mię gdzieś za nimi.

Trzask! Trzask!

Dwie kolejne bły­ska­wice roz­darły powie­trze tak bli­sko, że Per­se­fona poczuła gorąc. Bie­gnąc ramię w ramię, ona i Arion podą­żyły za Suri oraz Minną, gdy te wpa­dły do lasu, prze­dzie­ra­jąc się przez gęste krzewy, jeżyny i cier­ni­ste zaro­śla. Z tru­dem łapiąc powie­trze, Per­se­fona obej­rzała się przez ramię. Seria wypa­lo­nych plam zna­czyła pro­stą linię od dębu do miej­sca, gdzie teraz stały.

Trzask!

Wszyst­kie pod­sko­czyły, gdy dźwięk eks­plo­do­wał bez­po­śred­nio nad nimi. Podob­nie jak stary dąb, drzewa w górze zajęły się ogniem. Jeden olbrzymi konar spadł niczym wielka pochod­nia – kolejny, który koniecz­nie chciał powięk­szyć liczbę wdów na świe­cie.

– Potrze­bu­jemy schro­nie­nia – rzu­ciła Arion, znów cią­gnąc Per­se­fonę za rękę.

– Rol jest bli­sko! – krzyk­nęła Suri. – Tędy!

Pognała głę­biej w las. Minna sadziła dłu­gie susy przy jej boku.

Per­se­fona wpraw­dzie nie poj­mo­wała mowy drzew, ale rozu­miała udrękę. Las krzy­czał. Gałę­zie łamały się z trza­skiem, pnie jęczały, cała pusz­cza wrzesz­czała, gdy wiatr odzie­rał ją z zie­lo­nych let­nich szat. Potem do zgiełku dołą­czyła nowa nuta: wszech­ogar­nia­jący ryk ze wszyst­kich stron. Per­se­fona w pierw­szej chwili pomy­ślała, że to ulewa, ale hałas był o wiele za gło­śny, zbyt gwał­towny. Kule lodu zaczęły prze­bi­jać bal­da­chim liści i gałęzi. Poci­ski wiel­ko­ści pię­ści sypały się na las, ryko­sze­tu­jąc od kona­rów i pni. Per­se­fona osło­niła ramio­nami głowę i wrza­snęła, gdy dwa olbrzy­mie odłamki lodu tra­fiły ją w plecy. Oba się odbiły, ale ciosy zapie­kły jak sma­gnię­cia batem, a były rów­nie silne, jak ude­rze­nia pię­ścią.

Suri przy­sta­nęła u stóp pio­no­wego ska­li­stego urwi­ska i ude­rzyła otwartą dło­nią o kamień. Ku olbrzy­miej uldze Per­se­fony frag­ment ściany się roz­warł, uka­zu­jąc małe pomiesz­cze­nie zgrab­nie wykute w skale. Mistyczka wsko­czyła do środka, a wil­czyca zaraz za nią. Suri odwró­ciła się za pro­giem i zama­chała rękami, zata­cza­jąc nimi kręgi, żeby wska­zać towa­rzysz­kom drogę do bez­piecz­nego miej­sca. Przy­wód­czyni dahlu Rhen i Fhrejka razem prze­bie­gły przez próg, schy­la­jąc głowy, żeby się nie ude­rzyć. Gdy już były w środku, Per­se­fona odwró­ciła się i popa­trzyła na nisz­czy­ciel­ski żywioł.

Trzask!

Kolejna bły­ska­wica roz­darła powie­trze i liście na sekundę zaja­śniały stoma odcie­niami zie­leni, roz­świe­tlone bla­skiem jaskraw­szym niż słońce.

Trzask!

Pobli­ska topola sta­nęła w ogniu. Roz­sz­cze­piona na pół zwa­liła się w desz­czu iskier i pło­mieni. Wiatr pod­sy­cił pło­mienie wznie­cone przez pio­runy, two­rząc inferno: lód i ogień, wichura i spa­da­jące gałę­zie. Per­se­fona gapiła się na to wszystko, zagu­biona gdzieś pomię­dzy grozą a podzi­wem.

Suri ude­rzyła dło­nią w kamień, który uru­cho­mił mecha­nizm zamy­ka­jący, i drzwi się zasu­nęły.

Na zewnątrz na­dal waliły pio­runy i tłukł grad, ale już w bez­piecz­nej odle­gło­ści, a dźwięki były stłu­mione. Widząc, że nie odnio­sły poważ­niej­szych obra­żeń, trzy zady­szane ucie­ki­nierki wymie­niły oszo­ło­mione spoj­rze­nia oca­lo­nych. Per­se­fonę zalała fala ulgi… a potem kobieta uświa­do­miła sobie, że nie są same.

***

Było oczy­wi­ste, że Gif­ford ni­gdy nie wygra żad­nego wyścigu. Cho­ciaż uzmy­sło­wił sobie ten fakt dopiero po osią­gnię­ciu doro­sło­ści, wszy­scy inni wie­dzieli o tym już w dniu jego naro­dzin. W lewej nodze bra­ko­wało mu czu­cia, nie była w sta­nie udźwi­gnąć wagi garn­ca­rza i powłó­czył stopą. Jego plecy były w nie­wiele lep­szym sta­nie – paskud­nie skrę­cone, tak że bio­dra wysta­wały w jedną stronę, a ramiona w drugą. Więk­szość ludzi żało­wała Gif­forda, a nie­któ­rzy nim pogar­dzali. Ni­gdy nie rozu­miał ani jed­nych, ani dru­gich.

Roan sta­no­wiła wyją­tek. To, co innym wyda­wało się bez­na­dziejną sprawą, ona trak­to­wała jak wyzwa­nie.

Teraz oboje znaj­do­wali się przed chatą Gif­forda, a Roan przy­wią­zy­wała do jego lewej nogi dzi­waczną kon­struk­cję z drewna i cyny, zaci­ska­jąc skó­rzane paski. Klę­czała przed nim na tra­wie, prze­pa­sana swoim robo­czym far­tu­chem, ze smugą węglo­wego pyłu z lewej strony nosa. Kasz­ta­nowe włosy dziew­czyny były zacze­sane do tyłu w kitkę zwią­zaną tak wysoko na czubku głowy, że przy­po­mi­nała koguci grze­bień.

Wsku­tek pracy z ostrymi kawał­kami metalu jej drobne, zręczne dło­nie były pokryte dzie­siąt­kami ska­le­czeń. Gif­ford marzył o tym, by je ująć i cało­wać, kojąc ból. Raz spró­bo­wał wziąć Roan za rękę i nie skoń­czyło się to dobrze. Dziew­czyna wyrwała się, jej oczy roz­sze­rzył strach, a na twa­rzy odma­lo­wała się zgroza. Roan miała awer­sję do bycia doty­kaną – Gif­ford dobrze o tym wie­dział, po pro­stu się zapo­mniał. Nie reago­wała w ten spo­sób tylko na niego. Nie była w sta­nie znieść niczy­jego dotyku.

Roan mocno szarp­nęła pasek na wyso­ko­ści kostki i ski­nęła głową ze sta­now­czą, zde­ter­mi­no­waną miną.

– Tak powinno być dobrze. – Wstała i sym­bo­licz­nie otrze­pała ręce. W jej gło­sie oprócz entu­zja­zmu pobrzmie­wała też powaga. – Gotów?

Gif­ford w odpo­wie­dzi wsparł się o swój stół garn­car­ski i dźwi­gnął do pozy­cji sto­ją­cej. Skle­cone z desz­czu­łek i meta­lo­wych zawia­sów ustroj­stwo na jego nodze zaskrzy­piało. Brzmiało to jak otwie­ra­nie maleń­kich drzwi.

– Opie­rasz się na niej całym cię­ża­rem? Spró­buj. Zobacz, czy wytrzyma.

Dla Gif­forda każda próba wspar­cia się na lewej nodze przy­po­mi­nała cho­dze­nie po wodzie. Jed­nakże dla Roan mógł z chę­cią upaść na twarz. Może uda mu się prze­tur­lać i spra­wić, by się uśmiech­nęła. Gdyby uro­dził się z dwiema sil­nymi nogami, krzepki i zwinny, tań­czyłby i wiro­wał jak pajac, żeby ją roz­ba­wić. Może nawet potra­fiłby dopro­wa­dzić ją do śmie­chu. Roan rzadko się śmiała. We wła­snym poję­ciu na­dal była nie­wol­nicą, kimś gor­szym. Gif­ford pra­gnął, by zaczęła widzieć sie­bie tak, jak on ją postrze­gał, ale ponie­waż sam był kaleką, sta­no­wił krzywe zwier­cia­dło, które odbi­jało znie­kształ­cony obraz.

Gif­ford prze­krzy­wił bio­dra, prze­no­sząc część wagi na chorą nogę. Nie upadł. Paski oka­la­jące jego udo i łydkę napięły się, ale noga wytrzy­mała. Roz­dzia­wił usta, otwo­rzył sze­rzej oczy, a Roan się uśmiech­nęła.

Na Mari, co za wspa­niały widok.

Nie mógł się powstrzy­mać i odwza­jem­nił uśmiech. Stał pro­sto – w każ­dym razie tak pro­sto, jak mu pozwa­lały wykrzy­wione plecy. Dzięki magicz­nej zbroi spo­rzą­dzo­nej przez Roan Gif­ford wygry­wał nie­moż­liwą walkę.

– Zrób krok – zachę­ciła go, zaci­ska­jąc pię­ści z eks­cy­ta­cji.

Gif­ford prze­niósł cię­żar ciała z powro­tem na prawą nogę, uniósł lewą i zro­bił wymach w przód. Zawiasy ponow­nie zaskrzy­piały. Postą­pił krok do przodu – tak, jak ludzie czy­nią to miliony razy – i wła­śnie wtedy roz­le­ciało się rusz­to­wa­nie pod­trzy­mu­jące jego nogę.

– O nie! – jęk­nęła Roan, gdy Gif­ford pole­ciał do przodu, omal nie wywra­ca­jąc świeżo pokry­tych polewą kub­ków, które schły w poran­nym słońcu.

Ude­rzył policz­kiem i uchem o twardą zie­mię, aż zabo­lała go głowa. Jed­nakże jego łokieć, dłoń i bio­dro w dużym stop­niu zamor­ty­zo­wały upa­dek. Dla Roan musiało to wyglą­dać dra­ma­tycz­nie, ale Gif­ford potra­fił się prze­wra­cać. Robił to przez całe życie.

– Tak mi strasz­nie, strasz­nie przy­kro. – Roan padła z powro­tem na kolana, nachy­liła się nad nim, gdy prze­krę­cał się na bok. Jej uśmiech znik­nął. Świat stał się mniej rado­sny.

– W porządku, nic się nie stało. Nie upa­dłem na kubki.

– Metal nie wytrzy­mał. – Prze­su­nęła poka­le­czo­nymi dłońmi po pozo­sta­ło­ściach swo­jego wyna­lazku, z tru­dem powstrzy­mu­jąc łzy. – Cyna po pro­stu nie jest wystar­cza­jąco solidna. Tak mi przy­kro.

– Trzy­mało się przez chwilę – powie­dział, chcąc ją pocie­szyć. – Płó­buj dalej. Spła­wisz, że w końcu zadziała. Wiem, że ci się uda.

– Kiedy robisz krok, obcią­że­nie jest więk­sze. Powin­nam była wziąć poprawkę na dodat­kowy cię­żar, kiedy pod­no­sisz drugą nogę. – Kil­ka­krot­nie pal­nęła się ręką w bok głowy, wzdry­ga­jąc się przy każ­dym ude­rze­niu. – Powin­nam była o tym pomy­śleć. Powin­nam była. Jak mogłam nie…

Instynk­tow­nie zła­pał ją za nad­gar­stek, żeby prze­stała zada­wać sobie ciosy.

– Nie łób…

Roan wrza­snęła i wyrwała rękę, odsu­wa­jąc się z prze­ra­że­niem. Kiedy odzy­skała spo­kój, wymie­nili iden­tyczne zawsty­dzone spoj­rze­nia. Mil­cze­nie prze­cią­gało się nie­przy­jem­nie aż do chwili, gdy Gif­ford zmu­sił się do uśmie­chu. Nie był to naj­szczer­szy uśmiech, ale naj­lep­szy, na jaki było go stać.

Żeby deli­kat­nie zakoń­czyć nie­kom­for­tową pauzę, wró­cił do prze­rwa­nej roz­mowy, uda­jąc, że nic się nie stało.

– Łoan, nie ma moż­li­wo­ści, żebyś wie­działa wszystko, łobiąc coś nowego. Następ­nym łazem będzie lepiej.

Zamru­gała dwu­krot­nie, patrząc na niego, po czym odwró­ciła wzrok. Nie patrzyła na nic kon­kret­nego, zato­nęła w myślach. Cza­sem Roan myślała tak inten­syw­nie, że Gif­ford nie­mal to sły­szał. Zamru­gała ponow­nie, po czym otrzą­snęła się ze stu­poru. Pode­szła do Gif­fordowego stołu garn­car­skiego i pod­nio­sła jeden z jego kub­ków. Nie­zręczna chwila dobie­gła końca, jakby ni­gdy jej nie było.

– Ten wzór jest nowy, prawda? – zapy­tała Roan. – Myślisz, że dałoby się nadać ten kształt znacz­nie więk­szemu naczy­niu? Jeśli zna­leź­li­by­śmy spo­sób, żeby…

Uśmiech Gif­forda stał się zupeł­nie szczery.

– Jesteś genialna, Łoan. Czy ktoś już ci to mówił?

Kiw­nęła głową, a jej kogu­cia kitka pod­sko­czyła.

– Ty mówi­łeś.

– Bo to pławda – odparł.

Znów wyglą­dała na zawsty­dzoną, jak zawsze, kiedy pra­wił jej kom­ple­menty. Reago­wała tak, ile­kroć kto­kol­wiek powie­dział jej coś miłego. Ten nie­po­kój był zna­jomy. Popa­trzyła na nowy wyna­la­zek i wes­tchnęła.

– Potrze­buję cze­goś moc­niej­szego. Nie da się tego zro­bić z kamie­nia ani z drewna.

– Lepiej nie płó­bo­wać z gliną – odparł Gif­ford, ryzy­ku­jąc żart. – Cho­ciaż zło­bił­bym ci z niej piękne zawiasy.

– Wiem, że byś zro­bił – odparła z abso­lutną powagą.

Roan nie bar­dzo rozu­miała ideę żar­tów. Humor czę­sto wią­zał się z tym, co nie­ocze­ki­wane lub nie­do­rzeczne, jak zawiasy zro­bione z gliny. Jed­nak jej umysł nie dzia­łał w ten spo­sób. Dla Roan nic nie było zbyt absur­dalne, żaden pomysł nie wyda­wał jej się zbyt sza­lony.

– Po pro­stu będę musiała coś wymy­ślić – powie­działa, roz­pi­na­jąc sprzączki pasków. – Wyna­leźć jakiś spo­sób, żeby wzmoc­nić metal. Zawsze ist­nieje lep­szy spo­sób. Tak mówi Padera, a ona zawsze ma rację.

Roan nie bez przy­czyny tak wysoko ceniła opi­nię Padery. Naj­star­sza miesz­kanka dahlu Rhen widziała już wszystko. Nie miała też opo­rów przed wyra­ża­niem swo­ich myśli na głos, bez względu na to, czy ludzie chcieli znać jej zda­nie, czy też nie. Z nie­po­ję­tych powo­dów Padera zawsze trak­to­wała Gif­forda wyjąt­kowo szorstko.

Pod­czas gdy Roan zma­gała się ze sprzączką, pory­wi­sty wiatr zdmuch­nął płachtę ze stołu garn­car­skiego. Dwa kubki prze­wró­ciły się z cichym brzę­kiem. Napły­wały gęste, kłę­bia­ste chmury, prze­sła­nia­jąc błę­kit i zakry­wa­jąc słońce. W całym dahlu ludzie ruszali truch­tem w stronę swo­ich domostw.

– Zdej­muj pra­nie! Zdej­muj pra­nie! – krzyk­nęła do swo­jej córki pie­ka­rzowa Viv.

Chłopcy Kil­lia­nów pobie­gli zago­nić kury, a Ber­gin pognał scho­wać pod dach kadź ze świeżo naszy­ko­wa­nym zacie­rem.

– Dosłow­nie przed chwilą była piękna pogoda – zamru­czał gniew­nie, spo­glą­da­jąc na niebo spod zmarsz­czo­nych brwi, zupeł­nie jakby mogło go usły­szeć.

Kolejny podmuch wia­tru wpra­wił w ruch wszyst­kie kubki Gif­forda, które pobrzę­ki­wały, ude­rza­jąc o sie­bie. Dwa kolejne prze­wró­ciły się i poto­czyły, zata­cza­jąc koła na bla­cie. Pra­co­wał inten­syw­nie, zanim zja­wiła się Roan, lecz zawsze z rado­ścią pozwa­lał, by go ode­rwała od obo­wiąz­ków.

– Musimy pocho­wać twoje wyroby. – Roan ze zdwo­joną ener­gią wró­ciła do prób zdję­cia swo­jego wyna­lazku z nogi garn­ca­rza, ale nie mogła roz­piąć jed­nej ze sprzą­czek. – Zapię­łam ją za cia­sno.

Wiatr się wzma­gał. Flagi na dachu straż­nicy łopo­tały gło­śno. Pło­nące drwa w dwóch misach sto­ją­cych przed posą­giem Mari usi­ło­wały nie zga­snąć, ale szybko prze­grały tę walkę, pęd powie­trza zdła­wił ogień.

– Nie­do­brze – powie­dział Gif­ford. – Jak dotąd tylko łaz się zda­rzyło, żeby zga­sły, i to było wtedy, kiedy wichuła zełwała dach stłaż­nicy.

Strze­cha jego chaty sze­le­ściła. Źdźbła trawy oraz grudki ziemi sypały się na jego twarz i ręce.

Sprzączka na­dal sta­wiała opór. Sfru­stro­wana Roan się­gnęła do kie­szeni i wycią­gnęła jesz­cze jeden ze swo­ich wyna­laz­ków: dwa noże, tak opra­wione w skórę, żeby można było ciąć oboma jed­no­cze­śnie. Prze­cięła nimi paski, uwal­nia­jąc Gif­forda.

– Już. Teraz możemy…

Pio­run rąb­nął w straż­nicę. Naj­pierw były drza­zgi, iskry i smuga bia­łego dymu, a potem huk – tak gło­śny, że Gif­ford poczuł go w całym ciele. Masywne bale eks­plo­do­wały, a strze­cha zajęła się ogniem.

– Widzia­łaś… – zaczął mówić garn­carz i wtedy kolejny pio­run rąb­nął w straż­nicę z dru­giej strony budynku. – Ooo!

On i Roan patrzyli w szoku, jak w drew­nianą budowlę tra­fia trzeci, a potem czwarty pio­run. Cobb, świ­nio­pas, który cza­sem peł­nił obo­wiązki war­tow­nika przy bra­mie, zare­ago­wał jako pierw­szy. On i Ber­gin pobie­gli w stronę studni, łapiąc po dro­dze tykwy. Wtedy kolejny pio­run rąb­nął w żuraw studni, który eks­plo­do­wał w chmurę drzazg. Obaj męż­czyźni padli na zie­mię.

Z nieba posy­pało się wię­cej bły­ska­wic, zarówno wewnątrz dahlu, jak i poza jego obrę­bem. Po każ­dym tra­fie­niu roz­brzmie­wały wrza­ski, poja­wiały się pło­mie­nie i dym. Wokół Roan i Gif­forda ludzie pędzili do swo­ich domostw. Galan­tia­nie – wygnani fhrej­scy wojow­nicy, któ­rzy zna­leźli schro­nie­nie w dahlu – wybie­gli ze swo­ich namio­tów i gapili się na niebo. Wyglą­dali na rów­nie prze­ra­żo­nych jak reszta miesz­kań­ców, co było nie mniej nie­po­ko­jące niż sam kata­klizm. Do nie­dawna ludzie z dahlu Rhen uwa­żali Fhre­jów za bogów.

Pasterz Gel­ston prze­biegł obok. Bły­ska­wica rąb­nęła, gdy znaj­do­wał się mię­dzy sto­sem drewna opa­ło­wego a grządką doj­rze­wa­ją­cej fasoli w ogródku Kil­lia­nów. Gif­ford nie­wiele zoba­czył – tylko zyg­zak ośle­pia­ją­cej jasno­ści. Kiedy odzy­skał wzrok, Gel­ston leżał na ziemi, a jego włosy pło­nęły. Ber­gin pod­biegł do paste­rza i oblał mu głowę wodą.

Gif­ford krzyk­nął do Roan:

– Musimy się scho­wać w jamie na zapasy! Szybko!

Chwy­cił swój kostur i dźwi­gnął się na nogi.

– Roan! Gif­for­dzie! – wrza­snął Raithe, śpie­sząc ku nim wraz z Mal­col­mem. Raithe na­dal nosił dwa mie­cze: zła­many mie­dziany na ple­cach, a u pasa mister­nie deko­ro­waną fhrej­ską broń bez pochwy. Mal­colm obu­rącz trzy­mał włócz­nię. – Czy wie­cie, gdzie jest Per­se­fona?

Gif­ford pokrę­cił głową.

– Nie, ale musimy się dostać do jamy!

Raithe ski­nął głową.

– Zwo­łam tam ludzi. Mal­colm, pomóż im.

Były nie­wol­nik pod­szedł do Gif­forda, prze­rzu­cił sobie jego rękę przez ramię i prak­tycz­nie zaniósł garn­ca­rza do wiel­kiej jamy, gdzie miesz­kańcy dahlu prze­cho­wy­wali zapasy, Roan zaś podą­żyła za nimi. Od pierw­szych żniw dzie­lił ich jesz­cze ponad mie­siąc, więc jama była nie­mal pusta. Wyło­żono ją cegłami ule­pio­nymi z błota i wciąż jesz­cze pach­niało w niej oble­pio­nymi zie­mią warzy­wami, ziar­nem oraz słomą. Już zdą­żyli się tam ukryć inni miesz­kańcy dahlu. Pie­karz i jego żona kulili się pod tylną ścianą razem z córką i dwoma synami. Mieli prze­ra­żony wzrok. Engle­ton i rol­nik Wedon ostroż­nie wyglą­dali przez otwarte drzwi, obser­wu­jąc furię burzy.

Brin, nowo mia­no­wana Straż­niczka Praw, też tam była.

– Widzie­li­ście moich rodzi­ców? Nie ma ich tu – powie­działa drżą­cym gło­sem.

– Nie – odrze­kła Roan.

Na zewnątrz bez ustanku huczały i prze­ta­czały się grzmoty. Gif­ford mógł sobie tylko wyobra­zić towa­rzy­szące im ude­rze­nia bły­ska­wic. Sie­dząc na dnie jamy, nie widział placu osady, tylko mały kwa­drat nieba.

– Muszę ich odna­leźć! – Brin sko­czyła ku wyj­ściu ze zwin­no­ścią mło­dej sarny.

W odróż­nie­niu od kale­kiego garn­ca­rza Brin potra­fiła wygry­wać wyścigi. Była bez wąt­pie­nia naj­szyb­szą bie­gaczką w całym dahlu. Ta pięt­na­sto­latka regu­lar­nie wygry­wała wszyst­kie zawody w bie­gach pod­czas Let­niego Święta. Jed­nakże Gif­ford prze­wi­dział, co dziew­czyna zrobi, i w porę zła­pał ją za nad­gar­stek.

– Puść mnie! – Zaczęła się szar­pać i wyry­wać.

– To zbyt nie­bez­pieczne.

– Nie obcho­dzi mnie to! – Brin szarp­nęła z całej siły, tak mocno, że upa­dła, ale Gif­ford na­dal ją trzy­mał. – Puść mnie!

Nogi Gif­forda, nawet ta zdrowa, były nie­mal bez­u­ży­teczne, a jego wargi zwi­sały krzywo, bo nie miał mię­śni, które by je pod­trzy­my­wały. Ponie­waż jed­nak musiał stale pole­gać na swo­ich ramio­nach i rękach, stały się silne niczym ima­dła. Gavin i Krier, któ­rzy zawsze mu doku­czali, raz popeł­nili błąd i wyzwali Gif­forda na zawody w ści­ska­niu dłoni. Upo­ko­rzył Kriera, zmu­sza­jąc go do pła­czu. Gavin za wszelką cenę chciał unik­nąć podob­nego losu, więc wbrew umó­wio­nym zasa­dom użył obu rąk. Gif­ford potrak­to­wał pierw­szego chłopca jesz­cze w miarę łagod­nie, ale nie uznał za sto­sowne tego, by hamo­wać się w star­ciu z oszu­stem. Zła­mał mały palec Gavina oraz cienką kość bie­gnącą od stawu palca wska­zu­ją­cego do nad­garstka.

Brin nie miała moż­li­wo­ści się wyrwać.

Jesień, Fig, Kil­lia­no­wie i Tressa, poty­ka­jąc się, wbie­gli do jamy. Wszy­scy byli zady­szani i z tru­dem łapali oddech. Zaraz za nimi nad­bie­gli Heath Coswall i Ber­gin. Wle­kli ze sobą Gel­stona, który na­dal był nie­przy­tomny. Stra­cił więk­szość wło­sów, a skóra na jego gło­wie była czer­wono-czarna. Pokryty zie­mią i źdźbłami trawy Ber­gin zamel­do­wał, że straż­nica pło­nie niczym ogni­ska zapa­lane pod­czas doży­nek.

– Czy ktoś widział moich rodzi­ców? – zapy­tała nowo przy­by­łych Brin.

Nikt nie odpo­wie­dział.

Jakby wichura i pio­runy nie wystar­czyły, zaczął padać grad. Bryłki lodu wiel­ko­ści jabłek spa­dały ze stu­ko­tem na zie­mię, wybi­ja­jąc dziury w darni.

Do jamy przy­bie­gło wię­cej ludzi. Osła­niali głowy rękami i koszy­kami. Kolejno prze­cho­dzili pod tylną ścianę, pła­cząc i ści­ska­jąc się nawza­jem. Brin obser­wo­wała wszyst­kich wcho­dzą­cych, wypa­tru­jąc, ale nie widząc tych, któ­rych szu­kała. W końcu do środka wpadł Nyph­ron, a za nim jego Galan­tia­nie, zakry­wa­jąc głowy tar­czami. Towa­rzy­szyli im Moya, Cobb i Habet.

– Puść mnie! – bła­gała Brin, sza­mo­cząc się w uści­sku Gif­forda, ale garn­carz był nie­ubła­gany.

– Nie możesz wyjść – zapro­te­sto­wała Moya, któ­rej włosy były w dzi­kim nie­ła­dzie. – Twój dom pło­nie. Nic nie…

Na zewnątrz roz­legł się ryk przy­wo­dzący na myśl kolo­salną, wście­kłą bestię. Wszy­scy zaga­pili się na drzwi, za któ­rymi niebo pociem­niało jesz­cze bar­dziej, a wiatr zadął z więk­szą furią. Chata pie­ka­rza roz­pa­dła się na kawałki. Wichura naj­pierw zerwała strze­chę, potem roz­pa­dły się belki więźby dacho­wej. Na koniec pod­dały się rów­nież ściany z bali i znik­nęły wessane przez pęd powie­trza. Potem wiru­jąca chmura ziemi oraz szcząt­ków prze­sło­niła wszystko, co znaj­do­wało się poza jamą.

– Zamknij­cie drzwi – roz­ka­zał Nyph­ron.

Olbrzym imie­niem Gry­gor zaczął je zamy­kać, ale wła­śnie wtedy poja­wił się Raithe.

– Czy ktoś widział Per­se­fonę? – zapy­tał, prze­pa­tru­jąc ciżbę.

– Nie ma jej tu. Poszła do lasu – odparła Moya.

Raithe sta­nął przy niej.

– Jesteś pewna?

Ski­nęła głową.

– Suri, Arion i Sefa poszły roz­mó­wić się z Megdą.

– Ten stary dąb rośnie na szczy­cie wzgó­rza na otwar­tej prze­strzeni – rzu­cił Raithe, nie zwra­ca­jąc się do nikogo kon­kret­nie.

Wyglą­dał, jakby miał zaraz zwy­mio­to­wać. Krą­żyły słu­chy, że Durey­anin jest zako­chany w przy­wód­czyni dahlu Rhen, ale różne nie­dawne plotki w więk­szo­ści oka­zały się nie­praw­dziwe. Jeden rzut oka na twarz Raithe’a wystar­czył, by roz­wiać wąt­pli­wo­ści. Gdyby Roan na­dal prze­by­wała na zewnątrz, Gif­ford wyglą­dałby tak samo.

Wszy­scy sie­dzieli lub klę­czeli w ciszy prze­ry­wa­nej tylko popła­ki­wa­niem, pod­czas gdy ryk na zewnątrz nara­stał. Teraz, gdy drzwi jamy były zamknięte i pil­no­wał ich olbrzym, Gif­ford puścił Brin, która padła na zie­mię i zaczęła szlo­chać. Naokoło ludzie dygo­tali, poję­ki­wali i wpa­try­wali się w sufit jamy, bez wąt­pie­nia zasta­na­wia­jąc się, czy jej skle­pie­nie też zosta­nie roz­darte przez wichurę albo się zapad­nie.

Gif­ford stał obok Roan, a tłum spy­chał ich ku sobie. Garn­carz jesz­cze ni­gdy nie spę­dził tyle czasu tuż obok niej. Czuł jej cie­pło oraz woń węgla drzew­nego, oleju i dymu – zapa­chy, które nauczył się koja­rzyć z Roan i ze wszyst­kim, co dobre. Gdyby dach jamy się zawa­lił i go zabił, Gif­ford podzię­ko­wałby Mari za ten ostatni akt łaski.

Jama była zasad­ni­czo dołem wyko­pa­nym w ziemi, ale ponie­waż chro­niła zapasy żyw­no­ści całego dahlu, została solid­nie zbu­do­wana. Wyko­rzy­stano w tym celu naj­lep­sze mate­riały. Jej ściany były z ubi­tej ziemi i kamie­nia, sufit wspie­rał się na balach wko­pa­nych w grunt. Więk­szość naczyń wyko­na­nych przez Gif­forda tra­fiała wła­śnie tutaj. W olbrzy­mich gli­nia­nych garn­cach prze­cho­wy­wano wymłó­cone zboże: jęcz­mień, psze­nicę i żyto. Wyloty naczyń zale­piano woskiem, żeby chro­nić zawar­tość przed myszami i wil­go­cią. W jamie prze­cho­wy­wano też wino, miód, olej, warzywa oraz zapas wędzo­nych mięs. O tej porze roku więk­szość garn­ców była już opróż­niona i jama ziała pustką. Mimo solid­nej kon­struk­cji sufit drżał, a drzwi stu­ko­tały.

Odro­bina świa­tła wpa­dała tylko przez wąskie szpary w miej­scach, gdzie drzwi nie cał­kiem paso­wały do oścież­nicy. Te paseczki bieli migo­tały inten­syw­nie.

– Wszystko będzie dobrze – powie­dział Gif­ford do Roan. Szep­tem, jakby to był sekret prze­zna­czony tylko dla jej uszu.

Wokół nich roz­brzmie­wało zawo­dze­nie. Szlo­chały nie tylko kobiety i dzieci. Gif­ford sły­szał, jak Cobb, Heath Coswall, Habet oraz wytwórca lamp Fil­son też pła­czą, nie kry­jąc się z tym. Jed­nakże Roan nie wydała żad­nego dźwięku. Nie była taka jak oni; nie przy­po­mi­nała nikogo. Świa­tło wpa­da­jące przez szpary wokół drzwi uka­zy­wało kon­tur jej twa­rzy. Roan nie wyglą­dała na prze­stra­szoną. Zamiast tego jej oczy błysz­czały, zdra­dza­jąc, że inten­syw­nie myśli. Garn­carz nie wąt­pił, że gdyby nie tłum dzie­lący ją od wej­ścia, otwo­rzy­łaby drzwi. Chciała zoba­czyć, co się dzieje na zewnątrz. Roan zawsze chciała wszystko widzieć.

Zda­wało się, że upły­nęły całe godziny, nim przy­cichł stu­kot gradu. Ulewa trwała na­dal – raz się wzma­gała, raz sła­bła tylko po to, żeby po chwili znów łomo­tać z pełną siłą. Wycie wia­tru przy­cichło. Nawet pio­runy prze­stały tłuc. W końcu świa­tło wpa­da­jące przez szpary stało się jasne i już nie drgało.

Nyph­ron otwo­rzył drzwi i ostroż­nie wysu­nął się na zewnątrz. Po chwili mach­nął ręką, żeby pozo­stali poszli w jego ślady.

Wszy­scy zmru­żyli oczy, pró­bu­jąc coś zoba­czyć w ośle­pia­ją­cym bla­sku słońca. Jedna z flag ze straż­nicy leżała na ziemi, brzegi miała postrzę­pione. Wszę­dzie walały się roz­rzu­cone bale oraz słoma ze strzech. Ani jedna chata nie prze­trwała. Plac zaście­lały gałę­zie, liście i powy­krę­cane ciała, z któ­rych żadne się nie poru­szało. Chmury się roz­pra­szały, odsła­nia­jąc błę­kitne niebo.

– Czy już po wszyst­kim? – zapy­tał sto­jący z tyłu ciżby Heath Coswall.

Jakby w odpo­wie­dzi zabrzmiał gło­śny huk i brama dahlu zady­go­tała.

– A to co? – zapy­tała Moya w imie­niu wszyst­kich.

Roz­legł się kolejny potężny huk i brama zaczęła się prze­krzy­wiać w zawia­sach.

***

Rol, w któ­rym się schro­niły, był podobny do tego pod wodo­spa­dem, który Suri poka­zała Per­se­fo­nie przed kil­koma mie­sią­cami, kiedy ukryły się tam przed watahą wil­ków oraz mor­der­czą niedź­wie­dzicą imie­niem Gryna. Kom­nata wyrzeź­biona w litej skale dorów­ny­wała roz­mia­rami cha­tom w dahlu, a pod jej sufi­tem wid­niały dziwne znaki. Pod­czas gdy rol za wodo­spa­dem był nieco więk­szy i kwa­dra­towy, ten miał ide­al­nie okrą­gły kształt i zawie­rał sześć solid­nych kolumn, które ota­czały klej­not wiel­ko­ści garnca do prze­cho­wy­wa­nia zboża. Osa­dzony w posadzce krysz­tał ema­no­wał nie­na­tu­ralną zie­loną poświatą. Oka­lało go sześć cięż­kich ławek, zupeł­nie jakby klej­not był ogni­skiem, a kom­nata słu­żyła do snu­cia opo­wie­ści o duchach. Przed ławką umiesz­czoną naj­da­lej od drzwi stały trzy posta­cie, które Per­se­fona w pierw­szej chwili wzięła za wyjąt­kowo niskich męż­czyzn. Każdy liczył sobie mniej niż cztery stopy wzro­stu. Nie­sa­mo­wity szma­rag­dowy blask oświe­tlał ich twa­rze. Może krzyk­nę­łaby, a na pewno by się cof­nęła, gdyby ich miny tak ewi­dent­nie nie wyra­żały szoku i prze­ra­że­nia.

– Wi… witaj­cie – wyją­kała, zady­szana i nieco zawsty­dzona. – Prze­pra­szamy za to naj­ście. Na zewnątrz jest tro­chę strasz­nie.

Żaden nie odpo­wie­dział.

Tak krępi, że ich syl­wetki wyda­wały się kwa­dra­towe, o wiel­kich dło­niach, pła­skich nosach, głę­boko osa­dzo­nych oczach i krza­cza­stych brwiach, stali bez ruchu jak posągi. Nosili tuniki z meta­lo­wych kółek, a na pobli­skiej ławce leżał rząd meta­lo­wych cza­pek. Ponie­waż w ich rynsz­tunku odbi­jał się zie­lony blask, wyda­wało się, że świecą w ciem­no­ściach.

Dher­go­wie.

Per­se­fona spo­ty­kała już przed­sta­wi­cieli tej rasy. Kilka razy odbyła podróż z kara­waną kupiecką do dahlu Tirre i pobli­skiego mia­steczka por­to­wego Ver­nes, gdzie Dher­go­wie mieli swoje sklepy. Ona i jej mąż Reglan han­dlo­wali z nimi w imie­niu dahlu Rhen, wymie­nia­jąc jele­nie rogi, skóry i wyroby garn­car­skie na kawałki cyny. Dher­go­wie byli znacz­nie mniej onie­śmie­la­jący niż Fhre­jo­wie, ale jesz­cze bar­dziej nie­ufni.

Dherg sto­jący po lewej miał długą białą brodę i miecz przy boku. Ten po pra­wej rów­nież nosił miecz, ale jego broda była szara. Sto­jący pośrodku nie miał mie­cza i mógł się pochwa­lić tylko mizer­nym zaro­stem. Nad jego ramie­niem ster­czał potężny kilof, a szyję ota­czał złoty tor­kwes.

– Czy to wasz rol? – spy­tała Per­se­fona.

Dher­go­wie nie odpo­wie­dzieli. Nawet na nią nie spoj­rzeli. Zamiast tego wszy­scy trzej gapili się na Arion z mie­szanką nie­na­wi­ści i zgrozy.

– Nie będzie wam prze­szka­dzało, jeśli posie­dzimy tu z wami, póki burza się nie skoń­czy? – pod­jęła nie­stro­piona Per­se­fona.

Na­dal żad­nej odpo­wie­dzi.

Per­se­fona zasta­na­wiała się, czy w ogóle rozu­mieją rhuń­ski. Nie wszy­scy Dher­go­wie znali język ludzi. Ist­niały wśród nich orto­dok­syjne frak­cje, które uni­kały kon­taktu z obcymi i ich zwy­cza­jami, w tym z obcą mową.

– Muszę usiąść – oznaj­miła Arion i zata­cza­jąc się, ruszyła w stronę ławek.

Na ten widok dwaj Dher­go­wie – ci bro­daci – rzu­cili się bie­giem do wyj­ścia. Jeden wal­nął dło­nią w kamień uru­cha­mia­jący mecha­nizm i drzwi zaczęły się roz­su­wać. Dobie­ga­jący z zewnątrz hałas stał się ogłu­sza­jący.

Nie był to ani łomot gradu, ani trzask ognia. Ten dźwięk był gło­śniej­szy, bar­dziej basowy. Grzmiący ryk trąby powietrz­nej. Per­se­fona widziała już kie­dyś coś takiego. Kiedy była dziew­czynką, ojciec wziął ją na ręce wysoko na wałach dahlu, żeby mogła zoba­czyć, jak wędru­jący palec boga dra­pie plecy Elan. Wiru­jący czarny lej powy­ry­wał drzewa z korze­niami na odcinku dłu­go­ści mili. Per­se­fona zasta­na­wiała się wów­czas, jakie to uczu­cie być kró­li­kiem albo kre­tem w samym środku tego kata­kli­zmu. Teraz już wie­działa. Na zewnątrz fru­wały liście, trawa, zie­mia, kamie­nie, grad, gałę­zie i pnie drzew, zde­rza­jąc się ze sobą. Gdzieś wśród tego cha­osu roz­legł się gło­śny, roz­dzie­ra­jący trzask – zła­mało się kolejne drzewo. Per­se­fona poczuła szarp­nię­cie, jakby tar­gnął nią prąd potęż­nej rzeki – z rolu ucie­kało powie­trze.

Bia­ło­brody Dherg też to poczuł i zaparł się nogami w progu. Popa­trzył na sza­le­jącą burzę, potem zer­k­nął do tyłu, na Arion, pró­bu­jąc pod­jąć decy­zję. Z tar­ganą wia­trem brodą krzyk­nął:

– Zamknij je! Zamknij!

Jego sza­ro­brody towa­rzysz klep­nął dło­nią w kamień i drzwi się zasu­nęły. Kiedy skalna płyta powró­ciła na swoje miej­sce, dola­tu­jący z dworu ryk ucichł.

– Ty to robisz! – zawo­łał oskar­ży­ciel­sko bia­ło­brody Dherg w języku Fhre­jów, wska­zu­jąc drzwi i pio­ru­nu­jąc wzro­kiem Arion.

Sie­dząca na kamien­nej ławce Fhrejka pokrę­ciła ze znu­że­niem głową.

– To nie moje dzieło, wierz­cie mi.

– Nie wie­rzę ci!

Arion roz­po­starła palce. Zaszo­ko­wana i zlęk­niona zmarsz­czyła brwi. Pod­nio­sła dłoń, żeby dotknąć poty­licy.

– Wszystko w porządku. To wróci. – Suri wska­zała pas run wyry­tych wzdłuż gór­nej kra­wę­dzi ścian. – Znaki. – Takie same runy umie­ściła swego czasu na ban­da­żach, które unie­moż­li­wiły Arion posłu­gi­wa­nie się magią.

Arion powoli ski­nęła głową. Brwi miała na­dal zmarsz­czone, ale spra­wiała wra­że­nie peł­nej ulgi. Widząc, że Dher­go­wie na­dal pio­ru­nują ją wzro­kiem, wska­zała runy i powie­działa:

– Te znaki są wasze, więc wie­cie, że nie ja odpo­wia­dam za to, co się dzieje na zewnątrz.

Per­se­fona jesz­cze ni­gdy nie widziała Dher­gów wyglą­da­ją­cych tak jak oni. Ci, któ­rych spo­ty­kała wcze­śniej, ni­gdy nie ubie­rali się w metal. Han­dla­rze z Ver­nes nosili wiel­kie weł­niane kape­lu­sze ogni­stej lub jaskra­wo­czer­wo­nej barwy oraz dłu­gie tuniki, zazwy­czaj ufar­bo­wane na żółto bądź nie­bie­sko. Metale nie wystę­po­wały powszech­nie w połu­dnio­wych kra­inach, a Dher­go­wie czcili je niczym święte reli­kwie. To była ich odmiana magii. Tar­go­wali się z upo­rem nawet o małe kawa­łeczki cyny. Jed­nak to ich inne metale były naprawdę zdu­mie­wa­jące: cudowny brąz, z któ­rego można było wyku­wać nie­po­ko­naną broń, a także złoto i sre­bro, które lśniły boską świa­tło­ścią. Per­se­fo­nie przy­szło do głowy, że może trzej obcy są wład­cami albo pia­stują inne ważne funk­cje w spo­łe­czeń­stwie Dher­gów. Bez względu na to, kim byli, nale­żało wywrzeć na nich dobre wra­że­nie. A w każ­dym razie naj­lep­sze, jakie się da po nie­for­tun­nym wpad­nię­ciu do ich kry­jówki.

– Jestem Per­se­fona, przy­wód­czyni dahlu Rhen – oznaj­miła, doszedł­szy do wnio­sku, że nade­szła pora, by ktoś wyka­zał się grzecz­no­ścią. – To jest Arion z ludu Fhre­jów. A to… – wska­zała mistyczkę – jest Suri. Ach, i jej wil­czyca Minna, która jest bar­dzo miła i nie zrobi wam krzywdy.

Do trzech Dher­gów być może dotarło, że Arion nie jest w sta­nie uży­wać magii, bo wyglą­dało na to, że wresz­cie dostrze­gli ist­nie­nie Per­se­fony, może dla­tego, że ode­zwała się do nich pierw­sza. Popa­trzyli na nią rów­nie podejrz­li­wie jak na Fhrejkę, ale ze znacz­nie mniej­szą obawą.

– No dobrze – powie­działa, obda­rza­jąc ich naj­przy­jaź­niej­szym uśmie­chem, na jaki było ją stać. – Kim jeste­ście?

Wszy­scy raz jesz­cze spio­ru­no­wali wzro­kiem Arion, po czym prze­mó­wił ten bia­ło­brody.

– Jestem Mróz z Nye. To jest Powódź – oznaj­mił, klep­nąw­szy w ramię tego, który stał obok. Sza­ro­brody Dherg zare­ago­wał wzdry­gnię­ciem. – A on… – Mróz wska­zał Dherga uzbro­jo­nego w kilof, tego, który nie pobiegł do wyj­ścia – nazywa się Deszcz. Moi towa­rzy­sze oczy­wi­ście nie pil­no­wali nale­ży­cie drzwi.

– My? A co ty robi­łeś? – zwró­cił się Powódź do Mroza. – Dla­czego pil­no­wa­nie drzwi mia­łoby być naszym obo­wiąz­kiem?

– Ja wła­śnie wyj­mo­wa­łem kamyk z buta.

– Ostroż­nie, może to twój mózg. Jeśli go wyrzu­cisz, to… no cóż… po zasta­no­wie­niu stwier­dzam, że chyba nie zauwa­żymy róż­nicy, więc wyrzu­caj śmiało.

Mróz zmarsz­czył brwi.

– Jeste­śmy zaszczy­cone, mogąc was poznać. – Per­se­fona wyko­nała for­malny ukłon, co wyraź­nie zasko­czyło Dher­gów.

– A skąd wie­dzia­ły­ście o naszym rolu? – zapy­tał Mróz, nie zwra­ca­jąc się do nikogo w szcze­gól­no­ści. – To są tajemne miej­sca, bez­pieczne kry­jówki znane tylko naszemu ludowi.

– Suri jest mistyczką i mieszka w Księ­ży­co­wej Pusz­czy od uro­dze­nia. – Per­se­fona spoj­rzała na dziew­czynę. – To ona nas tu przy­pro­wa­dziła.

Dherg uśmiech­nął się zło­śli­wie.

– Od uro­dze­nia? Czyli jak długo?

– Suri jest… no cóż… wyjąt­kowa. Odna­la­zła wiele rolów. Prawda, Suri?

Dziew­czyna gła­skała wil­czycę, igno­ru­jąc kon­wer­sa­cję.

– Suri? – Per­se­fona szturch­nęła mistyczkę łok­ciem.

– Co?

– Powie­dzia­łam im, że masz talent do odnaj­dy­wa­nia rolów. Czy możesz wyja­śnić, jak to robisz?

Suri wzru­szyła ramio­nami.

– Puste miej­sca można wyczuć. Róż­nią się od wypeł­nio­nych zie­mią i kamie­niami. Cie­ka­wie się szuka punktu, który otwiera drzwi. Tyle że Minna cza­sem się nudzi, kiedy zaj­muje mi to zbyt dużo czasu. Prawda, Minna?

– Przy­szły­śmy tu tylko po to, żeby się schro­nić przed nawał­nicą – pod­jęła Per­se­fona. – Nie mia­ły­śmy poję­cia, że ktoś jest w środku. Mam nadzieję, że nie macie nam tego za złe. Jak sami widzi­cie, ta burza jest… ta burza jest… – W jej gło­wie zaświ­tała myśl, a potem kolejne. Kawałki ukła­danki utwo­rzyły całość: nagłe nadej­ście burzy, Arion krzy­cząca, żeby ucie­kały, i sze­reg wypa­lo­nych przez bły­ska­wice plam na tra­wie.

Per­se­fona odwró­ciła się do Artystki i prze­mó­wiła w języku Fhre­jów:

– Arion, skąd wie­dzia­łaś?

Łysa Fhrejka sie­działa na ławce, pod­pie­ra­jąc głowę rękami.

– Co wie­dzia­łam?

– Kaza­łaś nam ucie­kać. A te bły­ska­wice, one… one nie ude­rzały losowo. Nie wiem, jakim spo­so­bem, ale sta­rały się tra­fić w nas. Prawda?

– Tak – odrze­kła Fhrejka, pod­no­sząc wzrok.

Ulga, która odma­lo­wała się na jej twa­rzy po wyja­śnie­niu przed­sta­wio­nym przez Suri, już znik­nęła zastą­piona wyra­zem bólu. Arion potarła swoją weł­nianą czapkę.

– Tak wła­śnie było w cza­sie wojny. – Zda­wało się, że Mróz zwraca się do swo­ich towa­rzy­szy, ale prze­mó­wił po fhrej­sku. – Kiedy Fhre­jo­wie ata­ko­wali, kry­li­śmy się w rolach.

– Nie wiesz nic o woj­nie – powie­działa Arion. – Ja byłam młoda, ale pamię­tam. Ty nie. Znasz tylko opo­wie­ści. Dher­go­wie nie żyją tak długo.

– Nie nazy­waj mnie Dher­giem, ty… ty… elfie! – Dłoń Mroza powę­dro­wała ku ręko­je­ści mie­cza.

Arion unio­sła brwi na dźwięk słowa „elf”.

– Cze­kaj­cie, cze­kaj­cie – powie­działa Per­se­fona. – Może wszy­scy powin­ni­śmy się uspo­koić. Jestem pewna, że Arion nie chciała nikogo obra­zić. Nawał­nica jest zbyt groźna, żeby kto­kol­wiek mógł opu­ścić to miej­sce, więc nie utrud­niajmy sobie nawza­jem życia. Nie wiemy, jak długo będziemy wszy­scy musieli tu tkwić.

Na zewnątrz zahu­czał grzmot, a wycie wichru nie cichło.

Per­se­fona poszła zająć miej­sce na ławce obok Arion. Gdy sia­dała, zabo­lały ją plecy, przy­po­mi­na­jąc, że została tra­fiona bry­łami gradu. Dopiero teraz spo­strze­gła liczne ska­le­cze­nia na rękach i nogach, efekt prze­dzie­ra­nia się przez kol­cza­ste zaro­śla. Bolało ją też lewe ucho, acz­kol­wiek nie wie­działa dla­czego.

– Może­cie rów­nie dobrze usiąść – rzekł do trzech Dher­gów.

Mróz i Powódź popa­trzyli na sie­bie, po czym wró­cili na ławkę usta­wioną za świe­cą­cym zie­lono klej­no­tem. Deszcz, który nie prze­sta­wał się przy­glą­dać runom od momentu, gdy kobiety zwró­ciły uwagę na ich obec­ność, zawę­dro­wał tym­cza­sem w cień. Stał w pobliżu tyl­nej ściany rolu i z zadartą głową stu­dio­wał pła­sko­rzeźby.

– Prze­pra­szam, że pytam, ale jeśli Dher… ee… to słowo, któ­rym okre­śliła was Arion, nie jest pra­wi­dło­wym okre­śle­niem, to jak należy o was mówić? To jedyna nazwa waszego ludu, jaką kie­dy­kol­wiek sły­sza­łam.

– „Dherg” to fhrej­skie słowo, które zna­czy „wstrętny kret”. Jak by się wam podo­bało, gdy­by­śmy was nazy­wali „Rhu­nami”? – zapy­tał Mróz. – To też fhrej­skie słowo. Wie­cie, co ono zna­czy, prawda? „Bar­ba­rzyńca”, „pry­mi­tywny”, „nie­okrze­sany”? Podoba wam się, kiedy tak o was mówią?

Per­se­fona nie zasta­na­wiała się nad tym wcze­śniej. Dla niej, jak i dla pozo­sta­łych człon­ków Dzie­się­ciu Kla­nów, z któ­rych nie­wielu znało fhrej­ski, słowo „Rhun” było zwy­kłym, pospo­li­tym okre­śle­niem. Nazwą. Teraz, gdy Mróz zwró­cił na to uwagę, uświa­do­miła sobie, że sta­no­wiło obe­lgę.

– W takim razie jak sami mówi­cie o sobie?

– Bel­gri­klun­gre­ja­nie – odrzekł Mróz.

Per­se­fona zaczerp­nęła tchu.

– Naprawdę? To… tro­chę trudne do wymó­wie­nia. Zgo­dzi­cie się chyba? A co was spro­wa­dza do Księ­ży­co­wej Pusz­czy? Nie przy­po­mi­nam sobie, żeby przed­sta­wi­ciele waszego ludu kie­dy­kol­wiek zapusz­czali się tak daleko na pół­noc.

Wszy­scy trzej wymie­nili zakło­po­tane spoj­rze­nia, a póź­niej Mróz wark­nął:

– To chyba nie wasza sprawa, nie­praw­daż?

Wysi­łek, któ­rego wyma­gało pod­trzy­ma­nie tej roz­mowy, zaczy­nał Per­se­fonę iry­to­wać. Wyglą­dało na to, że nawet błaha poga­wędka wpra­wia Dher­gów w złość.

Hałasy na zewnątrz przy­ci­chły. Burza zelżała, teraz sły­szeli już tylko deszcz. Jego stu­kot nie zwia­sto­wał zagro­że­nia, brzmiał przy­jem­nie i kojąco. Czy to zna­czy, że jest po wszyst­kim? – pomy­ślała Per­se­fona, uzmy­sła­wia­jąc sobie, że nie jest pewna, czym było „wszystko”.

Ten ranek zaczął się tak dobrze. Czy­ste niebo i nie­śpieszny spa­cer przez las sta­no­wiły miłą odmianę od nara­sta­ją­cego napię­cia w związku z poten­cjalną wojną. Jesz­cze przed kil­koma mie­sią­cami jej lud uwa­żał Fhre­jów za bogów – ucho­dzili za nie­śmier­tel­nych. A potem Raithe z Dureyi zabił jed­nego z nich, poda­jąc dotych­cza­sową wie­dzę w wąt­pli­wość. Kilka tygo­dni póź­niej zabił Gryn­dala, pozor­nie wszech­moc­nego fhrej­skiego Mira­ly­itha, i wszelki scep­ty­cyzm znik­nął. Fhre­jo­wie nie byli bogami. Jed­nakże dys­po­no­wali potężną mocą. Ich odwet był tylko kwe­stią czasu. Nie­mniej Per­se­fona spo­dzie­wała się przy­by­cia armii, a nie bły­ska­wic.

– Głowa boli? – spy­tała Suri, spo­strze­gł­szy, że Fhrejka masuje skro­nie.

Arion ski­nęła głową i wstała. Ten ruch przy­pra­wił obu bro­da­tych Dher­gów o dreszcz stra­chu. Na moment zerwali się na równe nogi, ale kiedy Arion poło­żyła się na pod­ło­dze i zasło­niła ręką oczy, odprę­żyli się.

– Co jest temu elfowi? – zapy­tał Powódź.

– Nie odzy­waj się do nich – wark­nął Mróz.

– Dla­czego nazy­wa­cie ją elfem? – zapy­tała Per­se­fona.

– Bo tym wła­śnie są dla nas – odrzekł Mróz. – Kosz­ma­rami.

Zafra­po­wana Per­se­fona stwier­dziła:

– Ale elf to fhrej­skie słowo.

– Nie ma sensu obrzu­cać ich wyzwi­skami w naszym języku. Po co kogoś obra­żać, jeśli ten ktoś nie wie, że to robisz?

– Źle to wyma­wia­cie – powie­działa Arion. – Pra­wi­dłowa wymowa to „ylfe”, nie „elf”.

Per­se­fona pode­szła do leżą­cej Fhrejki i uklę­kła obok niej. Arion prze­tarła oczy.

– Bar­dzo boli? – spy­tała Per­se­fona.

– Tak.

– Czy coś… – Per­se­fona zamil­kła, gdy zaczęła się trząść zie­mia.

Wszy­scy popa­trzyli na sie­bie. Miny mieli jed­na­kowo zanie­po­ko­jone.

Zie­mia znów zady­go­tała. Towa­rzy­szył temu stłu­miony huk.

– Co to? – spy­tała Per­se­fona.

Nikt nie odpo­wie­dział.

Dher­go­wie znów się pode­rwali i wszy­scy trzej spo­glą­dali w górę.

Kolejny huk, tym razem gło­śniej­szy, wstrzą­snął rolem. Z sufitu posy­pały się kamyczki, pył i odłamki skały, odbi­ja­jąc się od klej­notu. Per­se­fona dźwi­gnęła się na nogi i pode­szła do Mroza, który wraz z Powo­dzią znów wyco­fy­wał się w stronę drzwi.

– Czy w cza­sie wojny Fhre­jom kie­dy­kol­wiek uda­wało się dostać do wnę­trza waszych rolów?

Dwaj Dher­go­wie popa­trzyli na sie­bie z taką obawą, że Per­se­fona nie potrze­bo­wała dodat­ko­wej odpo­wie­dzi.

– Jak? – spy­tała, a rów­no­cze­śnie pomiesz­cze­nie zady­go­tało od kolej­nego wstrząsu.

Kamienne skle­pie­nie pękło i odpadł od niego wielki kawał skały, za któ­rym posy­pała się kaskada ziemi. Przez dziurę zaj­rzało ogromne oko.

Rozdział drugi

Roz­dział drugi

Olbrzy­mie pro­blemy

Pierw­szy olbrzym, jakiego kie­dy­kol­wiek zoba­czy­łam, był przy­ja­zny i lubił goto­wać. Być może drugi też. Nie wiem; ni­gdy go nie spy­ta­łam. Trudno jest for­mu­ło­wać pyta­nia, kiedy wrzesz­czysz.

Księga Brin

Ogromne oko się wyco­fało i rów­nie wielka pięść roz­wa­liła część tego, co pozo­stało ze skle­pie­nia rolu. Śniada łapa była dzie­sięć razy więk­sza od ręki zwy­kłego męż­czy­zny, kostki pal­ców miała zgru­białe i oble­pione bru­dem. Per­se­fona i pozo­stali roz­bie­gli się, gdy z góry posy­pały się kamie­nie i zie­mia, lądu­jąc na posadzce. Kolejny cios i wielka pięść ponow­nie prze­biła sufit, tym razem wybi­ja­jąc dziurę takiej wiel­ko­ści, że zmie­ściłby się w niej tur.

Mróz i Powódź pierwsi dopa­dli do drzwi.

– Arion! – krzyk­nęła Per­se­fona.

Fhrejka na­dal tkwiła na pod­ło­dze. Dźwi­gnęła się do pozy­cji sie­dzą­cej, ale nie zdo­łała zro­bić nic wię­cej.

Dwie potężne łapy wsu­nęły się przez otwór. Chwy­ciły jego kra­wę­dzie i zdarły całe skle­pie­nie rolu. Jaskrawy blask słońca zalał wnę­trze, a w tym bla­sku zama­ja­czyła zło­wroga syl­wetka olbrzyma. Ogromny jak góra stwór klę­czał i kopał gołymi rękami, wysta­wia­jąc w sku­pie­niu czu­bek języka. Odrzu­cił na bok garść prze­ro­śnię­tej korze­niami leśnej ściółki i wsa­dził w otwór grubo cio­saną twarz, ponow­nie prze­sła­nia­jąc świa­tło. Zaj­rzał do środka, jakby oglą­dał zawar­tość worka. Zie­lona poświata klej­notu jesz­cze pogor­szyła wygląd obli­cza, które i tak budziło prze­ra­że­nie. Wąskie śle­pia osa­dzone pod pochy­łym czo­łem wytrzesz­czały się z sza­leń­czą ucie­chą. Po obu stro­nach wysta­ją­cego nosa bie­gły mroczne kaniony, pod któ­rymi roz­wie­rały się prze­pastne usta pełne nie­rów­nych, prze­dzie­lo­nych szczer­bami zębów, przy­po­mi­na­ją­cych kształ­tem płyty nagrobne.

– Hag-la! – zary­czał gigant. Jego gorący oddech cuch­nął zgni­łym mię­sem i poziom­kami.

Głowa znik­nęła, a w jej miej­sce wsu­nęła się łapa.

– Ucie­kaj­cie! – wrza­snęła Per­se­fona.

Mróz i Powódź zdą­żyli już uciec, a Suri i Minna umknęły tuż za nimi, ale Arion nie miała żad­nych szans. Olbrzym schwy­cił ją, gdy usi­ło­wała dźwi­gnąć się na nogi. Gdy zaci­skał masywną pięść, Deszcz zamach­nął się i wbił w nią ostry koniec kilofa. Kolos puścił Fhrejkę i gwał­tow­nie cof­nął łap­sko. Przy­ci­snął krwa­wiącą obfi­cie ranę drugą ręką, spo­glą­da­jąc w dół i war­cząc z furią. Per­se­fona i Deszcz wyko­rzy­stali tę chwilę, żeby pomóc Arion. Wszy­scy troje dali nura przez otwarte drzwi, tuż zanim olbrzym wstał i z roz­ma­chem zbu­rzył stopą rol. Zie­mia zady­go­tała, a z wnę­trza kry­jówki dobyły się kłęby pyłu.

Drzewa rosnące na zewnątrz znik­nęły. Nie­które zostały wyrwane z korze­niami, inne zła­mane, tak że zostały tylko roz­łu­pane pnie. Oka­le­czone konary, kłody, gałę­zie i liście zaście­lały pustą prze­strzeń pośrodku lasu.

Mróz i Powódź prze­ska­ki­wali zwa­lone pnie, bie­gnąc w stronę gęstwiny. Suri i Minna przy­sta­nęły przy zła­ma­nej hiko­rze, żeby się obej­rzeć, pod­czas gdy Per­se­fona usi­ło­wała dźwi­gnąć się na nogi w plą­ta­ni­nie gałęzi. W odróż­nie­niu od pozo­sta­łych Arion nie ucie­kała. Sie­działa nie­ru­chomo z wycią­gnię­tymi ramio­nami i gniew­nym wzro­kiem.

Olbrzym zawył, szar­piąc się, by uwol­nić stopę, która utknęła w pozo­sta­ło­ściach zbu­rzo­nego rolu. Ogar­nęła go fru­stra­cja, bo mimo wysił­ków noga zapa­dała się coraz głę­biej: naj­pierw po kostkę, potem do połowy łydki. W końcu zie­mia pochło­nęła ją aż po kolano. Z drugą nogą olbrzyma działo się to samo, zupeł­nie jakby zryta leśna ściółka zamie­niła się w bagno pełne smoły.

– Arg rog! – krzyk­nął z mie­sza­niną gniewu i stra­chu.

Dwie ogromne łapy wsparły się o zie­mię, by pomóc mu się dźwi­gnąć, ale wokół nie było ani kawałka sta­łego gruntu, więc one też ule­gły wessa­niu przez zdra­dziec­kie grzę­za­wi­sko. Powoli, nie­ubła­ga­nie, z oka­zjo­nal­nym trza­śnię­ciem gałęzi czy sze­le­stem liści, leśna ściółka wsy­sała olbrzyma. Zapadł się po pas, potem po ramiona, a gdy zmie­szana z liśćmi żyzna zie­mia zaczęła pochła­niać jego szyję, Arion opu­ściła ręce i olbrzym znie­ru­cho­miał.

Powódź klep­nął Mroza w ramię i wska­zał Fhrejkę. Per­se­fona po raz pierw­szy zoba­czyła, że obaj się uśmie­chają.

– Widzia­łeś to? – zapy­tał Mróz.

Powódź ski­nął głową.

– Może rze­czy­wi­ście da się wró­cić.

Wtedy olbrzym zaczął wrzesz­czeć. Wykrzy­czał kil­ka­na­ście słów, któ­rych Per­se­fona nie roz­po­znała, a potem zawo­łał po fhrej­sku:

– Pomocy!

– Mówisz w moim języku? – zapy­tała Arion, która tym­cza­sem zdą­żyła usiąść na zwa­lo­nym pniu klonu.

– Tak! Tak! – krzyk­nął olbrzym.

– Szczę­ściarz z cie­bie. – Arion wstała i ostroż­nie prze­stą­piła poła­mane gałę­zie. Wypa­trzyw­szy czapkę, którą zro­biła dla niej Padera, schy­liła się i pod­nio­sła ją, wzdy­cha­jąc na widok liści i gru­dek ziemi, które przy­lgnęły do dzia­niny.

– Pozwól mi żyć – bła­gał olbrzym. – Pod­daję się. Wygra­łaś. Rezy­gnuję.

– Z czego kon­kret­nie? – zapy­tała Arion.

Olbrzym się zawa­hał.

Arion pod­nio­sła wzrok znad czapki, marsz­cząc z iry­ta­cją brwi, a olbrzym zaczął się zapa­dać jesz­cze głę­biej. Zie­mia się­gnęła jego pod­bródka.

– Z prób zabi­cia cię! Z prób zabi­cia cię. Wysłano nas, żeby­śmy cię zabili!

Arion ski­nęła głową, otrze­pu­jąc czapkę z ziemi i liści. Potem opu­ściła rękę, zafra­po­wana pod­nio­sła wzrok i ponow­nie spio­ru­no­wała olbrzyma wzro­kiem.

– Co masz na myśli mówiąc: my?

***

Gruba belka ryglu­jąca bramę zła­mała się i wrota dahlu Rhen roz­warły się gwał­tow­nie. Na prze­strzeni kilku ostat­nich mie­sięcy Gif­ford widział, jak ta brama wita różne dziwne wyda­rze­nia. Wnie­siono tędy zwłoki wodza, a wcze­śniej jego syna; trzy­krot­nie wkro­czyli przez nią Fhre­jo­wie, z któ­rych dwoje starło się w magicz­nej bitwie przed wej­ściem do straż­nicy; tędy przy­był też Raithe, słynny Zabójca Bogów. Dotąd Gif­ford sądził, że widział już wszystko, ale sto­jąc przed jamą na zapasy, wśród ruin, które pozo­sta­wiła nawał­nica, uświa­do­mił sobie, że był w błę­dzie. To, co weszło przez bramę tego popo­łu­dnia, sta­no­wiło widok wykra­cza­jący poza jego wyobraź­nię. Ści­ślej rzecz ujmu­jąc, był to widok, który powi­nien ist­nieć wyłącz­nie w niej.

Olbrzymy. Mnó­stwo olbrzy­mów.

Wszy­scy wie­dzieli o ich ist­nie­niu, tak samo jak wszy­scy wie­dzieli o ist­nie­niu bogów, cza­row­nic, gobli­nów i krim­bali. Dahl Rhen już nawet gościł jed­nego olbrzyma, ale Gry­gor, który towa­rzy­szył pierw­szej przy­by­łej gru­pie Fhre­jów, oka­zał się cał­kiem sym­pa­tyczny. Lubił goto­wać i przez więk­szość czasu trzy­mał się na ubo­czu. Ci tutaj byli inni: roz­wście­czeni i zaja­dli. Byli też więksi, znacz­nie więksi. Nosili kilty oraz kami­zele pozszy­wane byle jak ze skór licz­nych gatun­ków zwie­rząt.

Byli wyżsi niż brama, więc musieli się schy­lić, żeby przez nią przejść. Stopy mieli tej wiel­ko­ści, co łóżko Gif­forda, i nie­śli drew­niane młoty, które spo­rzą­dzono, wty­ka­jąc grube konary w dziury zro­bione w pniu drzew. Olbrzy­mów było dwa­na­ście i wpa­dli do dahlu z wyszcze­rzo­nymi zębami oraz dzi­kim wzro­kiem. Nad­bie­gli, wywi­ja­jąc mło­tami, dep­cząc sterty słomy ze znisz­czo­nych strzech i potrza­skane bale. Walili w poroz­rzu­cane przez wichurę szczątki chat i zmiaż­dżyli kozę, która prze­trwała burzę, ale popeł­niła błąd, nie ucie­ka­jąc. Kilku poświę­ciło czas, żeby pod­nieść słomę i spraw­dzić, czy nikt się pod nią nie ukrywa, a potem jeden spoj­rzał w stronę Gif­forda.

Więk­szość oca­la­łych miesz­kań­ców dahlu Rhen na­dal prze­by­wała w jamie. Ci, któ­rzy wyszli na zewnątrz, jak Gif­ford i Roan, zoba­czyli, jak jeden z olbrzy­mów zawył pod­eks­cy­to­wany, wska­zu­jąc ich pal­cem. Pozo­sta­łych jede­na­stu się odwró­ciło i cała grupa rzu­ciła się bie­giem naprzód, wpra­wia­jąc zie­mię w drże­nie. Po tym, jaki los spo­tkał kozę, pra­wie wszy­scy miesz­kańcy dahlu zaczęli krzy­czeć i roz­bie­gli się w panice.

Roan nie. Stała bez ruchu, obser­wu­jąc wszystko ze zgrozą.

Za nią z jamy wypa­dli fhrej­scy wojow­nicy z bro­nią w rękach, zbyt nie­cier­pliwi, żeby pocze­kać kilka sekund, aż olbrzymy nad­bie­gną. Pierw­szym, który zadał celny cios, był Eres, cisnąw­szy dwoma oszcze­pami. Pierw­szy prze­bił gar­dło naj­bliż­szego olbrzyma – Gif­ford przy­pusz­czał, że była to Gren­mo­rianka, bo miała piersi oraz krót­szą brodę.

Drugi oszczep tra­fił jed­nego z roślej­szych napast­ni­ków w oczo­dół, wbi­ja­jąc się tak głę­boko, że wysta­wała tylko tylna część drzewca. Olbrzym zato­czył się, po czym runął twa­rzą w pozo­sta­ło­ści straż­nicy, tak że jeden z bali wyfru­nął w powie­trze, a zie­mia zady­go­tała tak sil­nie, że Gif­ford z tru­dem utrzy­mał rów­no­wagę.

Sebek, Fhrej o krót­kich jasnych wło­sach uzbro­jony w dwa mie­cze, wbiegł pro­sto w grupę napast­ni­ków. Minął dwóch pierw­szych sprin­tem. Gif­ford nie rozu­miał czemu, póki nie dotarło do niego, że Galan­tia­nin posta­no­wił zaata­ko­wać naj­więk­szego. Sebek dopadł swo­jej ofiary, wbiegł mię­dzy nogi olbrzyma i wbił po jed­nym mie­czu w każdą z jego stóp. Gigant zawył prze­cią­gle i głu­cho z wście­kło­ści oraz bólu. Jego wycie przy­brało na sile, gdy pochy­lił się, usi­łu­jąc ode­rwać stopy od ziemi. Ostrza wysu­nęły się z ran, ale wcze­śniej zdą­żył stra­cić rów­no­wagę. Gif­ford znów się zato­czył i omal nie upadł, gdy gigant zwa­lił się na zie­mię. Sebek ze zwin­no­ścią zająca chwy­cił swoją broń i wbiegł na brzuch olbrzyma. Prze­sko­czył jego pierś i wbił obie klingi w szyję.

Anwir jako następny sku­tecz­nie włą­czył się do walki. Wycią­gnął procę, zakrę­cił nią wokół głowy i uwol­nił kamień, tra­fia­jąc nieco mniej­szego olbrzyma, który zato­czył się aku­rat w chwili, gdy dopadł go Tek­chin ze swoją bro­nią o dłu­giej, wąskiej głowni. Odciął trzy palce łapy dzier­żą­cej młot, po czym wbił klingę w pierś giganta, wyci­na­jąc w niej pół­kole, nim wycią­gnął broń.

Roan dała krok naprzód. W jej oczach malo­wały się cie­ka­wość i mak­sy­malne sku­pie­nie, coś w rodzaju śle­pej fascy­na­cji, któ­rej Gif­ford nie potra­fił zro­zu­mieć. Kie­dyś zła­mała sobie kostkę, wpa­da­jąc do Księ­ży­co­wego Potoku, bo zaga­piła się na motyla. Gif­ford nie wie­dział, co tym razem przy­kuło jej wzrok, ale pod­czas bitwy Fhre­jów z olbrzy­mami nie miało to więk­szego zna­cze­nia. Gdyby zawę­dro­wała za daleko, gdyby spró­bo­wała minąć Nyph­rona, który zajął pozy­cję mię­dzy olbrzy­mami a ludźmi z dahlu Rhen, żeby sta­no­wić ostat­nią linię obrony, Gif­ford zła­pałby ją za nad­gar­stek, tak jak to zro­bił z Brin. Ow­szem, Roan spa­ni­ko­wa­łaby i zaczęła się bro­nić, ale chęt­nie zniósłby ból wywo­łany jej reak­cją, gdyby to był jedyny spo­sób, żeby zapew­nić jej bez­pie­czeń­stwo.

Wycią­gnął rękę, ale powstrzy­mał się, bo ku jego uldze przy­sta­nęła. To nie olbrzymy wzbu­dziły zain­te­re­so­wa­nie Roan – wędro­wała spoj­rze­niem od Anwira do Eresa, obser­wu­jąc bacz­nie, jak Anwir ładuje do procy kolejny kamień, a Eres ciska następny oszczep. Wymam­ro­tała cicho:

– Zawsze ist­nieje lep­szy spo­sób.

Ku zasko­cze­niu Gif­forda Gry­gor dołą­czył do pozo­sta­łych Galan­tian w walce prze­ciwko swoim współ­ple­mień­com. Nie mar­twiąc się wię­zami pokre­wień­stwa, uniósł swój ogromny miecz i jed­nym cio­sem powa­lił nieco wyż­szego olbrzyma.

Vorath, jedyny Fhrej, który nosił brodę – zapu­ścił ją, wzo­ru­jąc się na Rhu­nach – ruszył naprzód, dzier­żąc w jed­nej ręce łań­cuch zakoń­czony meta­lową kulą z trzema kol­cami, a w dru­giej buz­dy­gan z gło­wicą w kształ­cie gwiazdy. Wkro­czył w sam śro­dek zamętu niczym wiru­jący cyklon śmi­ga­ją­cego metalu. Olbrzymy wyglą­dały na skon­ster­no­wane wido­kiem jego broni do momentu, gdy Vorath roz­wią­zał zagadkę, miaż­dżąc ich kolana, a potem czaszki.

Z okrzy­kiem (mogła to być komenda, któ­rej Gif­ford nie zro­zu­miał) Gren­mo­ria­nie zaczęli się wyco­fy­wać, wlo­kąc pole­głych towa­rzy­szy. Fhre­jo­wie ich nie ści­gali ani nie pró­bo­wali powstrzy­mać, nawet kiedy jeden z olbrzy­mów ruszył ku studni, żeby zabrać zwłoki kom­pana spo­czy­wa­jące zale­d­wie kilka sążni od miej­sca, gdzie stał Sebek.

Pod­czas gdy olbrzymy ucie­kały, Gif­ford spo­strzegł innych miesz­kań­ców dahlu, któ­rzy nie zdo­łali się schro­nić w jamie na zapasy, ale mimo to prze­trwali nawał­nicę. Stary Mathias Hag­ger stał w pobliżu dołów klo­acz­nych za pozo­sta­ło­ściami straż­nicy, cały uba­brany gno­jem. Arlina i Gil­roy, ich trzej syno­wie oraz córka Mau­reen tło­czyli się wokół młyń­skiego koła, tam, gdzie do nie­dawna stał młyn. Arlina miała całą twarz we krwi, ale wyglą­dało na to, że nie odnio­sła poważ­niej­szych obra­żeń. Wielu innych nie miało tyle szczę­ścia. Wszę­dzie leżały ciała. Spo­mię­dzy szcząt­ków chat wysta­wały stopy i ręce. Bitwa dobie­gła końca, ale pole­głych nale­żało dopiero zli­czyć.

Rozdział trzeci

Roz­dział trzeci

Ogni­sty krąg

Ni­gdy nie zapo­mnę dnia, kiedy zgi­nęli moi rodzice. Byłam dziec­kiem, mia­łam pięt­na­ście lat i mój świat został znisz­czony. Potem Per­se­fona powio­dła nas daleko od miej­sca, które sta­no­wiło nasz dom, a moje dzie­ciń­stwo dobie­gło końca.

Księga Brin

Arion leżała na wznak z zamknię­tymi oczami na oczysz­czo­nej z gru­zów nie­wiel­kiej prze­strzeni wewnątrz wałów dahlu Rhen. Kiedy cień padł na jej twarz, nie­chęt­nie roz­chy­liła powieki. W jej gło­wie na­dal pul­so­wał nie­zno­śny ból.

– Spró­buj tego – powie­działa Suri.

Gdyby to był kto­kol­wiek inny, Arion uda­wa­łaby, że śpi, ale Suri nie spo­sób było oszu­kać.

Arion otwarła jedno oko. Rhuń­ska mistyczka stała nad nią, trzy­ma­jąc paru­jącą czarkę. Tuż za nią cze­kała sta­ruszka imie­niem Padera. Ostat­nimi czasy dzia­łały w duecie, warząc różne pry­mi­tywne dekokty w nadziei, że któ­ryś zła­go­dzi drę­czący Fhrejkę ból. Żadna z tych recep­tur nie podzia­łała. Wie­dząc, że obie Rhunki będą ją nękać tak długo, aż wypije, posma­ruje się albo wypłu­cze gar­dło tym, co przy­go­to­wały, Arion usia­dła i wzięła czarkę. Jakimś cudem to kru­che naczy­nie, zwane przez miesz­kań­ców dahlu Gif­for­do­wym wyro­bem, prze­trwało atak. Mister­nie zdo­biony kubek wyda­wał się rów­nie nie na miej­scu wśród błota i kłód jak sama Arion.

Suri gestem dała do zro­zu­mie­nia, że płyn należy wypić. Arion pową­chała zawar­tość czarki i wzdry­gnęła się z obrzy­dze­niem.

– Jesteś pewna? – zapy­tała.

– Raczej tak – odrze­kła Suri z krze­pią­cym uśmie­chem.

Gorący odwar był gorzki, ale znacz­nie mniej ohydny niż jego zapach. Pozo­sta­wiał w ustach drzewny posmak.

– Co to jest?

– Kora bia­łej wierzby.

– Pomaga na ból głowy?

Suri ski­nęła głową.

– Nie ma nic lep­szego.

Arion wie­działa, że młoda mistyczka nagina prawdę. Gdyby fak­tycz­nie nie ist­niał lep­szy lek, Suri z Paderą wypró­bo­wa­łyby go w pierw­szej kolej­no­ści, a miały już za sobą pra­wie pół tuzina prób. Upiła drugi łyk. Ból głowy nie zelżał, ale przy­naj­mniej para uno­sząca się z czarki przy­jem­nie grzała. Stara kobieta nie mówiła po fhrej­sku, więc Arion zmu­siła się do uśmie­chu i ski­nęła głową w jej stronę. Padera zamam­ro­tała nie­zro­zu­miale, a jej kwa­śna mina stała się jesz­cze bar­dziej skwa­szona. Suri zdą­żyła nauczyć Arion tro­chę rhuń­skiego, pod­czas gdy Arion sta­rała się popra­wić jej zna­jo­mość fhrej­skiego. Jed­nakże słow­nic­two Fhrejki ogra­ni­czało się do kil­ku­set słów, a Padera użyła głów­nie takich, któ­rych Arion nie znała.

– Co ona powie­działa?

– Że nie rozu­mie, czemu nie zdro­wie­jesz.

– To zna­czy, że jest nas dwie.

Rozej­rzaw­szy się, Arion zoba­czyła, że nie­wiele się zmie­niło od czasu, gdy legła na ziemi, pomi­ja­jąc fakt, że schludne rzędy zawi­nię­tych w płótno ciał zostały sta­ran­nie uło­żone w maso­wym gro­bie. Wszyst­kie budynki na­dal były obró­cone w perzynę. Wszę­dzie ponie­wie­rały się roz­rzu­cone bale, słoma oraz kamie­nie z fun­da­men­tów. Arion roz­wa­żała napra­wie­nie znisz­czeń, choć nie była pewna, jak poskła­dać to wszystko z powro­tem w całość. Jed­nakże osta­tecz­nie nie zde­cy­do­wała się zary­zy­ko­wać.

Wcze­śniej tego ranka, zanim wyru­szyła do pusz­czy, Fhrejka sądziła, że wresz­cie wró­ciła do zdro­wia. Ból głowy nie nawie­dzał jej już od paru dni, ale teraz pul­so­wa­nie pod czaszką sygna­li­zo­wało dobit­nie, że przed­wcze­śnie uwie­rzyła w swoje wyzdro­wie­nie.

Kilka mie­sięcy wcze­śniej, kiedy przy­była do dahlu, żeby posta­wić Nyph­rona przed sądem, Arion została ude­rzona kamie­niem w głowę przez jed­nego z osad­ni­ków. Dotąd nie udało jej się odkryć toż­sa­mo­ści win­nego, ale nie miało to zna­cze­nia. To, co było istotne, to jej cał­ko­wite odcię­cie od Sztuki. Po odnie­sie­niu rany nie była w sta­nie utkać naj­prost­szego splotu. Dopiero po zdję­ciu ban­daży spo­wi­ja­ją­cych jej głowę Arion odzy­skała zdol­ność posłu­gi­wa­nia się Sztuką. Jak się oka­zało, Suri bała się, że Fhrejka zemści się na dahlu za atak, więc młoda mistyczka wyma­lo­wała na ban­da­żach dher­gij­skie runy, które unie­moż­li­wiły Arion uży­wa­nie magii.

Kiedy Fhrejka odzy­skała dostęp do Sztuki, sto­czyła walkę z Gryn­da­lem, ale pod koniec poje­dynku ból ją ośle­piał. Nie była w sta­nie cho­dzić i trzeba było ją zanieść do łóżka. Nie usnęła po tej bitwie, tylko stra­ciła przy­tom­ność. Kiedy ock­nęła się całą dobę póź­niej, Arion była fizycz­nie chora oraz roz­bita emo­cjo­nal­nie, ale przy­naj­mniej znów dys­po­no­wała Sztuką, a w każ­dym razie tak sądziła.

Uży­cie Sztuki, żeby zga­sić pło­mie­nie tra­wiące Megdę, a póź­niej uwię­zić olbrzyma, spo­wo­do­wało nawrót bólu. Tak więc, choć nic już nie powstrzy­my­wało Arion od się­ga­nia po magię, korzy­sta­nie z niej było cał­kiem inną kwe­stią.

– Nie śpisz. To dobrze. – Nyph­ron pod­szedł do niej, bro­dząc w zwa­łach słomy, która do nie­dawna była czy­imś dachem. Przy­wódca Galan­tian po raz pierw­szy od tygo­dni miał na sobie zbroję. Wypo­le­ro­wany brąz błysz­czał jaskrawo w pro­mie­niach popo­łu­dnio­wego słońca. Rosły wojow­nik góro­wał nad Arion. – Na­dal sądzisz, że da się zna­leźć dyplo­ma­tyczne roz­wią­za­nie? – zapy­tał agre­syw­nym tonem.

Chciał wal­czyć – przy­naj­mniej wer­bal­nie. Żadne zasko­cze­nie. Insta­rya byli szcze­pem wojow­ni­ków.

Suri i Padera odda­liły się śpiesz­nie, ale Arion nie mogła rów­nie łatwo unik­nąć roz­mowy z Nyph­ro­nem.

Ból napły­wał bru­tal­nymi falami, zama­zu­jąc jej pole widze­nia, jakby tra­fiały ją ciosy. Potarła czoło ze zbo­lałą miną, mając nadzieję, że Nyph­ron to zauważy i zostawi ją w spo­koju.

Nie zosta­wił.

Wska­zał roz­cią­ga­jące się wokół znisz­cze­nia.

– Myślisz, że to był losowy wypa­dek? Zbó­jecka banda Gren­mo­rian, któ­rzy zawę­dro­wali jakieś trzy­sta mil od swo­jej ojczy­zny? Wyjąt­kowo duża grupa, któ­rej udało się unik­nąć patroli Insta­rya i któ­rzy przede­fi­lo­wali sobie obok Alon Rhist, żeby zmiaż­dżyć ten dahl dla czy­stej roz­rywki? A burza? Czy to był zwy­kły wybryk natury?

– Nie, wcale tak nie myślę. – Wymó­wiła te słowa powoli, ze znu­że­niem, jej głos się rwał. Nyph­ron z pew­no­ścią widział, jak źle się czuła. Zwy­kła przy­zwo­itość powinna kazać mu…

– W takim razie co myślisz?

Nic nie myślała. W tym sęk. Myśle­nie bolało. Oczy­wi­ście, że atak prze­pro­wa­dzono z pre­me­dy­ta­cją, ale kto w zasa­dzie był celem? Rhuń­ska osada w odwe­cie za śmierć Gryn­dala? Nyph­ron za swój bunt? Nie można też było zaprze­czyć, że pio­runy ude­rzały w spo­sób celowy. Czy książę Mawyndulë prze­ko­nał swo­jego ojca, że Arion stała się zagro­że­niem w związku z rolą, którą ode­grała?

– Myślę, że to nie jest odpo­wiedni moment na tę roz­mowę. Jestem zmę­czona, boli mnie głowa i chcę tylko odpo­cząć.

– Twoje waha­nie już kosz­to­wało nas cenny czas. Całymi mie­sią­cami ocią­ga­li­śmy się i nie podej­mo­wa­li­śmy żad­nych dzia­łań. – Wska­zał ota­cza­jące ich znisz­cze­nia. – Oto efekt. Musimy zabrać tę wojnę do samego fane’a Lothiana.

– Wojnę? – Teraz to w gło­sie Arion zabrzmiało nie­do­wie­rza­nie. – Jaką wojnę? Ow­szem, dahl Rhen został zaata­ko­wany, ale naprawdę nie mogę winić za to Lothiana. Ten dahl dał schro­nie­nie tobie i twoim Galan­tia­nom, a jeden z jego miesz­kań­ców zabił Pierw­szego Mini­stra Gryn­dala. To był odwet, bez dwóch zdań. Ale wojna? Powin­nam teraz roz­ła­do­wać sytu­ację, a nie dole­wać oliwy do ognia.

– Naprawdę jesteś aż tak naiwna? Tu nie cho­dzi o poje­dyn­czy dahl. Czy oni ci w ogóle powie­dzieli, czemu cię wysy­łają, żebyś mnie spro­wa­dziła z powro­tem? Jakiego prze­wi­nie­nia się dopu­ści­łem?

– Tak. Zaata­ko­wa­łeś Petra­gara, nowego komen­danta Alon Rhist.

– Posta­no­wi­łem unik­nąć uwię­zie­nia, które gro­ziło mi za odmowę wyko­na­nia roz­kazu. Pole­cono mi znisz­czyć wio­ski Rhu­nów. Wszyst­kie. Lothian chce, żeby Rhu­no­wie znik­nęli. Fane już wypo­wie­dział wojnę.

Arion przy­po­mniała sobie, że w cza­sie podróży fak­tycz­nie minęła spa­lone ruiny, ale dopiero teraz uświa­do­miła sobie, w jaki spo­sób tamta osada ule­gła znisz­cze­niu i dla­czego.

– Ale nie możesz pro­wa­dzić wojny z Estram­na­do­nem. Będziesz zabi­jał swo­ich roda­ków? Zła­miesz Prawo Fer­rola? Prze­cież chyba nie chcesz utra­cić prawa wstępu do Phyre. Prze­żyć resztę życia jako banita to jedno, ale zostać wyklu­czo­nym z zaświa­tów? To nie do pomy­śle­nia.

– Nie muszę nikogo zabi­jać wła­sno­ręcz­nie. Nauczę Rhu­nów wal­czyć. Oni mogą się zająć zabi­ja­niem. Raithe już udo­wod­nił, że to moż­liwe. Potrze­bują tylko prze­szko­le­nia.

– I sądzisz, że kilka lek­cji wystar­czy, żeby mogli sta­wić czoła całej potę­dze fane’a?

Nyph­ron uśmiech­nął się jado­wi­cie, umy­ka­jąc spoj­rze­niem, tak jakby powie­działa coś komicz­nego i zara­zem budzą­cego nie­smak.

– Fane’a? A co Lothian wie o woj­nie? Co wie o woj­nie kto­kol­wiek z tych, któ­rzy miesz­kają za rzeką Nidwal­den? To my, Insta­rya, chro­ni­li­śmy ich przez stu­le­cia. Jeśli moja armia Rhu­nów będzie spra­wiać odpo­wied­nio groźne wra­że­nie, Insta­rya przejdą na moją stronę.

– Naprawdę uwa­żasz, że to takie pro­ste?

– W każ­dym wypadku moi towa­rzy­sze broni odmó­wią mie­sza­nia się w ten kon­flikt. A bez nich fane nie będzie miał żad­nych stra­te­gów, żad­nych zdol­nych dowód­ców, żad­nych wojow­ni­ków, żad­nej armii i żad­nego poję­cia o tym, jak wal­czyć.

– A Mira­ly­itho­wie? Fene­liusa w poje­dynkę poko­nała całą armię Dher­gów w bitwie pod górą Mador. Twoim potęż­nym Insta­rya przy­pa­dła jedy­nie rola obser­wa­to­rów.

– Wyko­rzy­stamy dher­gij­skie runy. Umie­ścimy je na każ­dej tar­czy, na każ­dym heł­mie.

Jego słowa zasko­czyły Arion. Prze­my­ślał wszystko dokład­niej, niż przy­pusz­czała. Oce­niła jego plan jako sprytny, ale pełen luk – igno­ran­cja lub głu­pota kazały mu zigno­ro­wać różne kwe­stie. Przy­po­mniała sobie słowa Fene­liusy: „Łatwiej uwie­rzyć w dzi­waczne kłam­stwo, które potwier­dza twoje podej­rze­nia, niż w naj­bar­dziej oczy­wi­stą prawdę, która im zaprze­cza”. Naj­wy­raź­niej nie tylko Arty­ści mieli skłon­ność do okła­my­wa­nia samych sie­bie.

– Runy Dher­gów nie wygrają dla was wojny – oznaj­miła, mru­ga­jąc, bo ból wyci­skał jej teraz łzy z oczu. – Myślisz w spo­sób ogra­ni­czony, sku­pia­jąc się na tym, czego chcesz, w co potrze­bu­jesz wie­rzyć. Runy jedy­nie unie­moż­li­wią Sztuce wpły­wa­nie na noszą­cego. Gdy­bym chciała cię zabić teraz, w tej chwili, pierw­sze, o czym pomy­śla­ła­bym, to spra­wie­nie, żebyś sta­nął w ogniu. Ogień jest łatwy i wymaga nie­wiele wysiłku. To jedna z pierw­szych rze­czy, jakich uczą się aspi­ru­jący Mira­ly­itho­wie, ale domy­ślam się, że nie zadzia­ła­łoby, prawda? Pło­mie­nie byłyby wycza­ro­wane, a ty już pokry­łeś wnę­trze swo­jej zbroi ochron­nymi zna­kami.