Wieża elfów. Cykl Odkrycia Riyrii. Tom 2 - Michael J. Sullivan - ebook

Wieża elfów. Cykl Odkrycia Riyrii. Tom 2 ebook

Michael J.Sullivan

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Pościgi, pojedynki, magia, spiski i zamachowcy – w tej książce znajdziecie wszystko, za co pokochaliście fantasy! Zamordowany został król. Władza przeszła w ręce spiskowców, którzy sądzili, że każdy element ich planu był doskonały. Poza jednym. Winą próbowali obarczyć Royce'a i Hadriana. Ci nie są jednak byle złodziejaszkami i nie pójdą dobrowolnie pod pręgierz. To okryty złą sławą duet Riyira, i nikt nie powstrzyma ich przed krwawą zemstą! Los królestwa spoczywa w rękach dwóch najemników.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 378

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dedykacja

Mojej żonie Robin – part­nerce w życiu i towa­rzyszce w przy­go­dzie two­rze­nia niniej­szego cyklu.

Steve’owi Gil­lic­kowi, za rady, i Pete’owi DeBrule, za roz­po­czę­cie tego wszyst­kiego.

I człon­kom Dra­gon­chow, mojemu pierw­szemu fan­klu­bowi.

Rozdział 1. Colnora

Roz­dział 1

Col­nora

Gdy z mroku wyło­nił się męż­czy­zna, Wyatt Demin­thal wie­dział, że to będzie naj­gor­szy, a być może ostatni dzień jego życia. Męż­czy­zna miał na sobie ubra­nie z suro­wej wełny i szorst­kiej skóry, a jego twarz wyglą­dała zna­jomo – Wyatt widział ją ponad dwa lata wcze­śniej przy świe­tle świecy i miał nadzieję już wię­cej nie zoba­czyć. Męż­czy­zna nosił trzy mie­cze, wszyst­kie sfa­ty­go­wane, zma­to­wiałe i z prze­po­co­nymi, postrzę­pio­nymi uchwy­tami. Prze­wyż­szał Wyatta wzro­stem pra­wie o trzy­dzie­ści cen­ty­me­trów, był szer­szy od niego w ramio­nach i miał silne ręce. Stał w lek­kim roz­kroku, opie­ra­jąc cię­żar ciała na przed­nich czę­ściach stóp. Wpa­try­wał się w Wyatta jak kot w mysz.

– Baron Del­lano DeWitt z Daga­stanu? – Zabrzmiało to nie jak pyta­nie, lecz oskar­że­nie.

Wyatt poczuł gwał­towny skurcz serca. Nawet po roz­po­zna­niu twa­rzy męż­czy­zny miał wciąż nadzieję – bo pomimo wielu trud­nych lat nie stra­cił do reszty opty­mi­zmu – że nie­zna­jo­memu cho­dzi tylko o pie­nią­dze. Jed­nakże po usły­sze­niu tych słów jego nadzieja zga­sła.

– Przy­kro mi, to pomyłka – odparł męż­czyź­nie, który zagra­dzał mu drogę. Usi­ło­wał mówić przy­ja­ciel­skim, bez­tro­skim, nie­win­nym tonem. Pró­bo­wał nawet ukryć swój caliań­ski akcent, aby wypaść wia­ry­god­nie.

– Wcale nie – upie­rał się nie­zna­jomy, prze­ci­na­jąc alejkę i pod­cho­dząc nie­bez­piecz­nie bli­sko. Miał luźno opusz­czone ręce, co nie­po­ko­iło bar­dziej, niż gdyby je trzy­mał na gło­wi­cach mie­czy. Męż­czy­zna nie bał się Wyatta, mimo że ten nosił przy boku kord.

– Tak się składa, że nazy­wam się Wyatt Demin­thal. Stąd mój wnio­sek, że to pomyłka.

Wyatt cie­szył się, że udało mu się to powie­dzieć bez jąka­nia. Z wiel­kim wysił­kiem sku­piał się na tym, by roz­luź­nić ciało, opu­ścić ramiona, oprzeć cię­żar ciała na jed­nej pię­cie. Zdo­był się nawet na przy­jemny uśmiech i rozej­rzał swo­bod­nie dokoła z nie­winną miną.

Stali naprze­ciwko sie­bie w wąskiej, zaśmie­co­nej alejce zale­d­wie kilka metrów od wynaj­mo­wa­nej przez Wyatta kwa­tery na stry­chu. Było ciemno. Metr za jego ple­cami wisiała latar­nia zamon­to­wana z boku sklepu z żyw­no­ścią. Widział, jak jej migo­cące świa­tło poły­skuje w pozo­sta­łych po desz­czu kału­żach na bru­ko­wa­nej uliczce. Wciąż sły­szał z tyłu przy­tłu­mione, bla­szane dźwięki muzyki w gospo­dzie Pod Szarą Myszą. W oddali było sły­chać głosy, śmiech, krzyki, odgłosy kłótni. Po brzęku upusz­czo­nego garnka roz­legł się koci pisk. Gdzieś prze­je­chał powóz i na mokrej, kamien­nej nawierzchni zakle­ko­tały drew­niane koła. Było późno. Na uli­cach wałę­sali się jedy­nie pijani, nie­rząd­nice i inte­re­sanci, któ­rych sprawy naj­le­piej było zała­twiać po zmroku.

Męż­czy­zna zbli­żył się o krok. Wyat­towi nie podo­bało się jego twarde, zde­ter­mi­no­wane spoj­rze­nie, ale naj­bar­dziej zanie­po­koił go wyraz żalu, który dostrzegł w oczach nie­zna­jo­mego.

– Wyna­ją­łeś mnie i mojego przy­ja­ciela, żeby­śmy ukra­dli miecz z zamku Essen­do­nów.

– Przy­kro mi, ale nie mam poję­cia, o czym mówisz. Nawet nie wiem, gdzie jest ten zamek. Musia­łeś mnie z kimś pomy­lić. Pew­nie przez to. – Zdjął kape­lusz z sze­ro­kim ron­dem i poka­zał go męż­czyź­nie. – Widzisz, to zwy­kły kape­lusz, bo każdy go może kupić, ale rów­no­cze­śnie niezwy­kły, bo obec­nie nie­wielu ludzi takie nosi. Naj­pew­niej widzia­łeś kogoś w podob­nym nakry­ciu głowy i uzna­łeś, że to ja. Rozu­miem twoją pomyłkę i nie żywię do cie­bie urazy.

Wyatt wło­żył z powro­tem kape­lusz, opusz­cza­jąc go tro­chę z przodu i prze­chy­la­jąc lekko na bok. Poza tym Demin­thal nosił kosz­towny, czarno-czer­wony kubrak z jedwa­biu i krótką, krzy­kliwą pele­rynę, ale brak aksa­mit­nych ozdób w połą­cze­niu ze zno­szo­nymi butami zdra­dzał jego sytu­ację mate­rialną. Jesz­cze wię­cej mówił o nim złoty, okrą­gły kol­czyk w lewym uchu – to była pamiątka po jego daw­nym życiu.

– Kiedy dotar­li­śmy do kaplicy, król leżał na pod­ło­dze. Mar­twy.

– Widzę, że to nie jest szczę­śliwa histo­ria – powie­dział Wyatt, szar­piąc palce wykwint­nych, czer­wo­nych ręka­wic, co zwykł czy­nić w chwi­lach nie­po­koju.

– Cze­kali na nas straż­nicy. Zawle­kli nas do lochów. Omal nas nie stra­cono.

– Przy­kro mi, że tak nie­cnie z wami postą­piono, ale już mówi­łem, nie nazy­wam się DeWitt. Ni­gdy o nim nie sły­sza­łem. Na pewno o was wspo­mnę, gdy­bym go kie­dyś spo­tkał. Kto go szuka?

– Riy­ria.

Świa­tło na ścia­nie sklepu za Wyat­tem zga­sło i ktoś szep­nął mu do ucha:

– Po elficku to zna­czy „dwóch”.

Serce zabiło Demin­tha­lowi dwa razy szyb­ciej i zanim zdą­żył się odwró­cić, poczuł na gar­dle ostrze szty­letu. Zamarł, sta­ra­jąc się oddy­chać jak naj­lżej.

– Wysta­wi­łeś nas na śmierć – cią­gnął męż­czy­zna za Wyat­tem. – Byłeś pośred­ni­kiem. Wysła­łeś nas do tam­tej kaplicy, by spa­dła na nas wina. Przy­sze­dłem ci odpła­cić pięk­nym za nadobne. Jeśli chcesz powie­dzieć ostat­nie słowo, zrób to teraz i po cichu.

Wyatt był dobrym poke­rzy­stą. Znał się na ble­fach i wie­dział, że czło­wiek za jego ple­cami nie ble­fuje. Nie przy­szedł po to, żeby go nastra­szyć, przy­ci­snąć lub zma­ni­pu­lo­wać. Nie szu­kał infor­ma­cji; wie­dział wszystko, co chciał wie­dzieć. Wyatt roz­po­znał to po tem­brze głosu, tonie, sło­wach, tem­pie odde­chu napast­nika – ten czło­wiek przy­szedł go zabić.

– Co się dzieje, Wyatt? – zapy­tał ktoś sła­bym gło­sem.

W dole alejki otwo­rzyły się drzwi i na tle świa­tła uka­zała się syl­wetka mło­dej dziew­czyny, któ­rej cień padał na bru­ko­waną uliczkę i ścianę po prze­ciw­nej stro­nie. Szczu­pła dziew­czyna z wło­sami do ramion miała na sobie koszulę nocną do kostek, spod któ­rej wysta­wały gołe stopy.

– Nic, Allie, wra­caj do środka! – krzyk­nął Wyatt, zdra­dza­jąc się ze swoim akcen­tem.

– Co to za ludzie, z któ­rymi roz­ma­wiasz? – Allie zro­biła krok w ich stronę, wcho­dząc w kałużę. – Wyglą­dają na roz­gnie­wa­nych.

– Nie zosta­wię świad­ków przy życiu – syk­nął nie­zna­jomy.

– Zostaw­cie ją, nie była w to zamie­szana – bła­gał Demin­thal. – Przy­się­gam. To była tylko moja sprawka.

– W co zamie­szana? – spy­tała Allie. – O co tu cho­dzi? – Zro­biła kolejny krok.

– Zostań na miej­scu, Allie! Nie pod­chodź. Pro­szę, rób, co mówię. – Dziew­czyna się zatrzy­mała. – Kie­dyś zro­bi­łem coś złego. Musisz zro­zu­mieć. Zro­bi­łem to dla nas, dla cie­bie, Eldena i sie­bie. Przy­po­mi­nasz sobie, jak przy­ją­łem tamtą pracę kilka zim temu? Jak poje­cha­łem na parę dni na pół­noc? Wła­śnie wtedy… to zro­bi­łem. Uda­wa­łem kogoś innego i przeze mnie omal nie zgi­nęli ludzie. W ten spo­sób zdo­by­łem pie­nią­dze na zimę. Nie czuj do mnie nie­na­wi­ści, Allie. Kocham cię, skar­bie. Pro­szę, wra­caj do środka.

– Nie! – sprze­ci­wiła się. – Widzę nóż. Skrzyw­dzą cię.

– Jeśli nie wej­dziesz do domu, zabiją nas oboje! – krzyk­nął Wyatt szorstko, zbyt szorstko. Nie chciał tego robić, ale musiał jej uświa­do­mić powagę sytu­acji.

Allie teraz pła­kała. Stała w świe­tle lampy i się trzę­sła.

– Wejdź do środka, kocha­nie. – Wyatt sta­rał się opa­no­wać i mówić spo­koj­nym gło­sem. – Wszystko będzie dobrze. Nie płacz. Elden się tobą zaopie­kuje. Powiedz mu, co się stało. Wszystko się ułoży.

Na­dal szlo­chała.

– Pro­szę, skar­bie, musisz już wejść do środka – pro­sił Wyatt. – To wszystko, co możesz zro­bić. Musisz to dla mnie zro­bić. Pro­szę.

– Ko-cham cię, ta-tu-siu!

– Wiem, słonko. Ja też cię kocham i bar­dzo prze­pra­szam.

Allie powoli weszła do środka i snop świa­tła zaczął się zwę­żać, aż po zamknię­ciu drzwi znik­nął i alejka znów pogrą­żyła się w ciem­no­ści. Tylko słabe, nie­bie­skie świa­tło prze­sło­nię­tego chmu­rami księ­życa padało na wąską uliczkę, na któ­rej stali trzej męż­czyźni.

– Ile ma lat? – zapy­tał głos za ple­cami Demin­thala.

– Nie mie­szaj­cie jej do tego. Zrób­cie to szybko. Może­cie mi wyświad­czyć choć tę jedną przy­sługę?

Wyatt zbie­rał siły na to, co miało nie­chyb­nie nadejść. Na widok dziecka się zała­mał. Gwał­tow­nie się trząsł, zaci­snął dło­nie w ręka­wi­cach w pię­ści. Tak go ści­skało w dołku, że miał trud­no­ści z prze­ły­ka­niem śliny i oddy­cha­niem. Czuł meta­lowe ostrze na gar­dle i cze­kał, aż napast­nik je prze­su­nie, prze­cią­gnie w poprzek jego szyi.

– Gdy przy­sze­dłeś nas wyna­jąć, wie­dzia­łeś, że to pułapka? – spy­tał męż­czy­zna z trzema mie­czami.

– Co? Ależ skąd!

– Zro­bił­byś to, gdy­byś wie­dział?

– Nie wiem… Chyba tak. Potrze­bo­wa­li­śmy pie­nię­dzy.

– A więc nie jesteś baro­nem?

– Nie.

– A kim?

– Byłem kapi­ta­nem statku.

– Byłeś? Co się stało?

– Kiedy mnie zabi­je­cie? Po co te wszyst­kie pyta­nia?

– Z każ­dym pyta­niem, na które odpo­wia­dasz, zysku­jesz kolejny oddech – odpo­wie­dział głos za jego ple­cami.

To był głos śmierci, bez­na­miętny i pusty. Gdy Wyatt go sły­szał, czuł ści­ska­nie w żołądku, jakby z kra­wę­dzi wyso­kiego klifu spo­glą­dał w prze­paść. Nie widząc twa­rzy napast­nika, wie­dząc, że trzyma ostrze, które go zabije, czuł się jak na egze­ku­cji. Pomy­ślał o Allie, miał nadzieję, że nic jej nie będzie, a potem uprzy­tom­nił sobie, że ona go zoba­czy. Ta myśl ude­rzyła go z zadzi­wia­jącą jasno­ścią. Gdy będzie już po wszyst­kim, dziew­czyna wybie­gnie i znaj­dzie go na ulicy. Będzie bro­dzić w jego krwi.

– Co się stało? – powtó­rzył pyta­nie kat, a dźwięk jego głosu od razu przy­wró­cił Wyatta do rze­czy­wi­sto­ści.

– Sprze­da­łem sta­tek.

– Dla­czego?

– Nie­ważne.

– Długi kar­ciane?

– Nie.

– To z jakiego powodu?

– Co za róż­nica? I tak mnie zabi­je­cie. Skończ­cie już to!

Sta­nął sta­bil­nie na nogach. Był przy­go­to­wany. Zaci­snął zęby, zamknął oczy. Zabójca jed­nak zwle­kał.

– Jest róż­nica, bo Allie to nie twoja córka – szep­nął kat.

Ostrze odda­liło się od jego szyi.

Powoli, z waha­niem, Wyatt się odwró­cił, żeby sta­nąć twa­rzą do męż­czy­zny ze szty­le­tem. Ni­gdy wcze­śniej go nie widział. Był niż­szy od wspól­nika, ubrany w czarny płaszcz z kap­tu­rem, który zacie­niał jego rysy, pozwa­la­jąc dostrzec jedy­nie nie­które ele­menty twa­rzy: czu­bek spi­cza­stego nosa, wydatne kości policz­kowe, koniec pod­bródka.

– Skąd wiesz?

– Doj­rzała nas w ciem­no­ści. Sta­li­śmy w mroku, a ona dostrze­gła z sze­ściu metrów mój nóż przy twoim gar­dle.

Wyatt nic nie odpo­wie­dział. Nie śmiał się ruszyć ani ode­zwać. Nie wie­dział, co myśleć. Jakimś cudem coś się zmie­niło. Nie­uchronna śmierć cof­nęła się o krok, ale jej cień maja­czył groź­nie. Demin­thal nie miał poję­cia, co się dzieje, i prze­ra­żała go moż­li­wość zro­bie­nia fał­szy­wego kroku.

– Sprze­da­łeś sta­tek, żeby ją wyku­pić, prawda? – domy­ślił się czło­wiek w kap­tu­rze. – Ale od kogo i dla­czego?

Wyatt doj­rzał pod kap­tu­rem jedy­nie posępną twarz i bez­li­to­sne oczy. W odle­gło­ści zale­d­wie odde­chu stała śmierć; wiecz­ność od wyba­wie­nia dzie­liły tylko słowa.

Męż­czy­zna z trzema mie­czami poło­żył rękę na ramie­niu Demin­thala.

– Wiele zależy od two­jej odpo­wie­dzi. Ale już się domy­śli­łeś, prawda? Teraz się zasta­na­wiasz, co powie­dzieć, i oczy­wi­ście usi­łu­jesz odgad­nąć, co chcemy usły­szeć. Po pro­stu powiedz prawdę. Jeśli popeł­nisz błąd, to przy­naj­mniej powo­dem two­jej śmierci nie będzie kłam­stwo.

Wyatt ski­nął głową. Znów przy­mknął oczy, wziął głę­boki wdech i powie­dział:

– Kupi­łem ją od czło­wieka o nazwi­sku Ambrose.

– Ambrose Moor? – spy­tał kat.

– Tak.

Wyatt cze­kał, ale nic się nie stało. Otwo­rzył oczy. Szty­let znik­nął, a męż­czy­zna z trzema mie­czami uśmie­chał się do niego.

– Nie wiem, ile kosz­to­wała ta dziew­czyna, ale nie mogłeś wydać pie­nię­dzy lepiej.

– Nie zabi­je­cie mnie?

– Nie dziś. Wciąż jesteś nam winien sto tenen­tów za tamto zle­ce­nie – powie­dział ozię­błym tonem czło­wiek w kap­tu­rze.

– Ja… ich nie mam.

– To zdo­bądź.

Na alejkę padł snop świa­tła, gdy drzwi do domu Wyatta otwo­rzyły się z hukiem i na zewnątrz wyszedł ener­gicz­nym kro­kiem Elden. Ruszył w ich stronę z pełną despe­ra­cji miną, trzy­ma­jąc wysoko nad głową olbrzymi topór o dwóch ostrzach.

Więk­szy z napast­ni­ków wyjął szybko dwa mie­cze.

– Elde­nie, NIE! – krzyk­nął Wyatt. – Oni mnie nie zabiją! Stój.

Elden przy­sta­nął, nie opusz­cza­jąc topora, i spo­glą­dał to na jed­nego, to na dru­giego.

– Zamie­rzają mnie puścić – uspo­koił go Wyatt, po czym zwró­cił się do obu męż­czyzn. – Nie mylę się, prawda?

Męż­czy­zna w kap­tu­rze przy­tak­nął.

– Ure­gu­luj dług – powie­dział.

Gdy męż­czyźni odcho­dzili, Elden sta­nął przy boku Wyatta, a Allie przy­bie­gła i go objęła. Razem wró­cili do domu. Elden rozej­rzał się po raz ostatni, po czym zamknął za nimi drzwi.

* * *

– Widzia­łeś, jaki był duży? – zapy­tał Royce’a Hadrian, wciąż zer­ka­jąc przez ramię, jak gdyby olbrzym mógł pró­bo­wać się do nich pod­kraść. – Jesz­cze ni­gdy nie widzia­łem kogoś takiego wiel­kiego. Musiał mieć ponad dwa metry, a ten kark, te bary i topór! Do jego pod­nie­sie­nia potrzeba by dwóch takich jak ja. Może nie jest czło­wie­kiem, może to olbrzym albo troll. Nie­któ­rzy się zarze­kają, że one ist­nieją. Znam kilku, któ­rzy twier­dzą, że oso­bi­ście je widzieli.

Royce spoj­rzał na przy­ja­ciela i się skrzy­wił.

– No dobrze, tak mówią prze­waż­nie pijacy w barach, co nie zna­czy, że to nie jest moż­liwe. Zapy­taj Myrona, on potwier­dzi moje słowa.

Kie­ro­wali się na pół­noc w stronę mostu Lang­dona. Wokół pano­wał spo­kój. W sza­cow­nej dziel­nicy wzgórz w Col­no­rze ludzie woleli w nocy spać niż hulać w gospo­dach. Tu miesz­kali magnaci han­dlowi, zamożni ludzie inte­re­sów, któ­rzy posia­dali domy wspa­nial­sze od wielu pała­co­wych rezy­den­cji wyż­szej szlachty.

Col­nora zaczy­nała jako skromne, przy­drożne miej­sce na odpo­czy­nek na skrzy­żo­wa­niu szla­ków han­dlo­wych z Wesba­den i Aqu­esty. Na początku gospo­darz o nazwi­sku Hol­len­beck zaopa­try­wał wraz z żoną kara­wany w wodę i udo­stęp­niał han­dla­rzom miej­sce w swo­jej sto­dole w zamian za wie­ści i towary. Hol­len­beck umiał się poznać na jako­ści i zawsze wybie­rał naj­lep­sze pro­dukty.

Nie­ba­wem gospo­dar­stwo prze­obra­ziło się w karczmę i Hol­len­beck dobu­do­wał sklep i maga­zyn, by uzy­ski­wane towary sprze­da­wać wędrow­com. Kupcy zaczęli kupo­wać działki obok niego i otwie­rać wła­sne sklepy, gospody i zajazdy. Powstała wio­ska, a następ­nie mia­sto, ale kara­wany wciąż wybie­rały w pierw­szej kolej­no­ści Hol­len­becka. Według legendy powo­dem tego była jego żona, która nie tylko odzna­czała się nie­po­spo­litą urodą, ale też potra­fiła śpie­wać i grać na man­do­li­nie. Powia­dano, że wypie­kała naj­smacz­niej­sze cob­blery z brzo­skwi­niami, borów­kami i jabł­kami. Kilka stu­leci póź­niej, kiedy już nikt nie znał dokład­nego poło­że­nia pier­wot­nego gospo­dar­stwa Hol­len­becka i nie­wielu pamię­tało, że kie­dyś żył taki gospo­darz, na­dal pamię­tano jego żonę – Col­norę.

Z bie­giem lat mia­sto się roz­wi­jało, aż stało się naj­więk­szym ośrod­kiem miej­skim w Avry­nie. Kupu­jący mogli tam zna­leźć naj­mod­niej­sze rze­czy, naj­pięk­niej­szą biżu­te­rię i naj­bo­gat­szy asor­ty­ment egzo­tycz­nych przy­praw z setek skle­pów i tar­go­wisk. Ponadto w Col­no­rze miesz­kało kilku naj­lep­szych rze­mieśl­ni­ków i mia­sto szczy­ciło się naj­wspa­nial­szymi, naj­po­pu­lar­niej­szymi karcz­mami i gospo­dami w kraju. Od dawna powięk­szało się tam grono arty­stów sce­nicz­nych, któ­rzy namó­wili Cosmosa DeLura, naj­bo­gat­szego miesz­kańca mia­sta i mece­nasa sztuki, do zbu­do­wa­nia Teatru DeLura.

Po dro­dze Royce i Hadrian zatrzy­mali się nagle przed dużą, białą tablicą z reper­tu­arem teatru. Na tablicy nama­lo­wano syl­wetki dwóch męż­czyzn wspi­na­ją­cych się na zewnętrzną ścianę zam­ko­wej wieży i umiesz­czono napis:

Spi­sek prze­ciw Koro­nie.

Jak młody książę i dwóch zło­dziei ura­to­wali kró­le­stwo.

Przed­sta­wie­nia codzien­nie wie­czo­rem.

Royce uniósł brew, nato­miast Hadrian prze­su­nął czub­kiem języka po przed­nich zębach. Spoj­rzeli na sie­bie, ale żaden się nie ode­zwał i ruszyli w dal­szą drogę.

Po opusz­cze­niu dziel­nicy wzgórz szli ulicą Mostową. Teren obni­żał się w stronę rzeki. Mijali rzędy maga­zy­nów – gigan­tycz­nych budyn­ków ozdo­bio­nych zna­kami spółek niczym kró­lew­skimi her­bami. Nie­które spółki były ozna­czone zwy­czaj­nie ini­cja­łami – doty­czyło to zwy­kle nowych inte­re­sów o nie­ugrun­to­wa­nej pozy­cji. Inne posia­dały łatwo roz­po­zna­walne znaki towa­rowe – na przy­kład w przy­padku spółki Bocant, poten­tata, który zaczy­nał od han­dlu wie­przo­winą, był to łeb dzika, a przed­się­bior­stwa DeLura sym­bo­li­zo­wał romb.

– Zda­jesz sobie sprawę, że nie zdoła nam ni­gdy zapła­cić tych stu tenen­tów? – spy­tał Hadrian.

– Po pro­stu nie chcia­łem, żeby myślał, że się wykrę­cił sia­nem.

– Nie chcia­łeś, żeby pomy­ślał, że Royce Mel­born zmiękł na widok łez małej dziew­czynki.

– To nie była pierw­sza lep­sza dziew­czyna, a poza tym ura­to­wał ją przed Ambrose’em Moorem. Już samo to wystar­czało, żeby daro­wać mu życie.

– Nie mogę się nadzi­wić, jakim cudem Ambrose wciąż żyje?

– Chyba ktoś mnie namó­wił do zmiany pla­nów – odparł Royce swoim tonem „nie mówmy o tym” i Hadrian prze­stał drą­żyć temat.

Z trzech głów­nych mostów mia­sta Lang­don był naj­bar­dziej ozdobny. Wyko­nano go z cię­tego kamie­nia, po obu stro­nach usta­wiono co kilka metrów duże latar­nie w kształ­cie łabę­dzi, które po zapa­le­niu nada­wały mostowi odświętny wygląd. Teraz jed­nak się nie paliły, a nawierzch­nia z kamie­nia była wil­gotna i wyda­wała się śli­ska i nie­bez­pieczna.

– Przy­naj­mniej nie szu­ka­li­śmy DeWitta przez ostatni mie­siąc na darmo – powie­dział sar­ka­stycz­nie Hadrian, kiedy prze­cho­dzili przez most. – Pomy­ślał­bym…

Royce zatrzy­mał się i nagle uniósł rękę. Obaj rozej­rzeli się, bez słowa wycią­gnęli broń i usta­wili się ple­cami do sie­bie. Wyda­wało się, że wszystko jest w porządku. Sły­chać było jedy­nie huk wzbu­rzo­nej wody, która pędziła i pie­niła się pod nimi.

– Impo­nu­jesz mi, Zmia­tacz – zwró­cił się do Royce’a męż­czy­zna, wycho­dząc zza latarni na moście. Skórę miał bladą, a ciało tak chude i kości­ste, że dosłow­nie tonął w swo­ich luź­nych bry­cze­sach i koszuli. Wyglą­dał jak zwłoki, które ktoś zapo­mniał pogrze­bać.

Hadrian dostrzegł za nim jesz­cze trzech męż­czyzn, któ­rzy wdra­py­wali się na przę­sło. Wszy­scy wyglą­dali podob­nie: byli chu­dzi, musku­larni i ubrani w ciemne rze­czy. Zata­czali koło jak wilki.

– Po czym się zorien­to­wa­li­ście, że tu jeste­śmy? – spy­tał chu­dzie­lec.

– Chyba po twoim odde­chu, ale wła­ści­wie nie można wyklu­czyć, że po odo­rze ciała – odpo­wie­dział z sze­ro­kim uśmie­chem Hadrian, oce­nia­jąc ich postawę, ruchy i kie­ru­nek, w któ­rym patrzyli.

– Nie pyskuj, kolego – zagro­ził naj­wyż­szy z czwórki napast­ni­ków.

– Czemu zawdzię­czamy tę wizytę, Koszt?

– Zabawne, wła­śnie mia­łem cię zapy­tać o to samo – odparł chu­dzie­lec. – W końcu to nasze mia­sto, a nie twoje. Już nie.

– Czarny Dia­ment? – spy­tał Hadrian.

Royce ski­nął głową.

– A ty to pew­nie Hadrian Blac­kwa­ter – domy­ślił się Koszt. – Zawsze myśla­łem, że jesteś więk­szy.

– A ja zawsze myśla­łem, że jest was wię­cej.

Koszt się uśmiech­nął, patrząc wyzy­wa­jąco na Hadriana, po czym skie­ro­wał uwagę z powro­tem na Royce’a.

– A więc co tu pora­biasz, Zmia­tacz?

– Jestem prze­jaz­dem.

– Poważ­nie? Nie masz nic do zała­twie­nia?

– Nic, co mogłoby cię inte­re­so­wać.

– I tu się mylisz. – Koszt odszedł od latarni i zaczął krą­żyć wolno wokół nich. Wiatr tar­gał jego luźną koszulą jak flagą na masz­cie. – Czarny Dia­ment inte­re­suje wszystko, co się dzieje w Col­no­rze, zwłasz­cza jeśli ma to zwią­zek z tobą, Zmia­tacz.

Hadrian pochy­lił się i spy­tał:

– Czemu mówi do cie­bie „Zmia­tacz”?

– Taki mia­łem pseu­do­nim w gil­dii – odparł Royce.

– On był Czar­nym Dia­men­tem? – spy­tał napast­nik, który wyglą­dał naj­mło­dziej. Miał zaokrą­glone, pulchne policzki, zaczer­wie­nione i pokryte kro­stami wąskie usta, rzadki wąsik i kozią bródkę.

– No tak, Rytow­nik, ni­gdy nie sły­sza­łeś o Zmia­ta­czu, prawda? Rytow­nik to nowi­cjusz, jest w naszej gil­dii dopiero pół roku. Zmia­tacz był nie tylko Czar­nym Dia­men­tem, ale też ofi­ce­rem, sprzą­ta­czem i jed­nym z naj­bar­dziej osła­wio­nych człon­ków w histo­rii gil­dii.

– Sprzą­ta­czem? – spy­tał Hadrian.

– Zabójcą – wyja­śnił Royce.

– Jest już legendą – cią­gnął Koszt, cho­dząc po kamien­nym moście i sta­ran­nie omi­ja­jąc kałuże. – Jako cudowne dziecko swo­jej epoki awan­so­wał tak szybko, że ludzie poczuli się nie­swojo.

– Zabawne, ale pamię­tam tylko jed­nego – powie­dział Royce.

– Cóż, kiedy Pierw­szy Ofi­cer gil­dii jest pode­ner­wo­wany, to wszy­scy pozo­stali też się dener­wują. W tam­tym cza­sie Klej­no­tem kie­ro­wał czło­wiek o nazwi­sku Hoyte. Więk­szość z nas uwa­żała go za osła. Dobry zło­dziej i zarządca, ale i tak osioł. Zmia­tacz miał duże popar­cie w niż­szych sze­re­gach i Hoyte się nie­po­koił, że może zająć jego miej­sce. Zaczął zle­cać Zmia­taczowi naj­nie­bez­piecz­niej­sze zada­nia – roboty, które prze­bie­gały podej­rza­nie źle. Mimo to Zmia­tacz zawsze wycho­dził z nich bez szwanku, co czy­niło z niego jesz­cze więk­szego boha­tera. Zaczęły krą­żyć pogło­ski, że w naszej gil­dii może być zdrajca. Hoyte wcale się nie zmar­twił. Dostrzegł w tym oka­zję.

Koszt-mówca prze­rwał swój spa­cer po moście i zatrzy­mał się przed Royce’em.

– W tam­tym cza­sie było trzech sprzą­ta­czy w gil­dii i wszy­scy oni się przy­jaź­nili. Nefryt, jedyna zabój­czyni w gil­dii, była pięk­no­ścią, która…

– W czym rzecz, Koszt? – wark­nął Royce.

– Podaję Rytow­ni­kowi parę fak­tów z histo­rii, Zmia­tacz. Chyba mi nie żału­jesz oka­zji do pod­szko­le­nia moich chło­pa­ków, co? – Koszt uśmiech­nął się i znów zaczął się prze­cha­dzać, zaty­ka­jąc kciuki za pas luź­nych spodni. – Na czym to ja skoń­czy­łem? Ach tak, Nefryt. To się stało w tam­tym miej­scu. – Wska­zał pal­cem ponad mostem. – W tam­tym pustym maga­zy­nie z sym­bo­lem koni­czyny na bocz­nej ścia­nie. To wła­śnie tam Hoyte ich wysta­wił do poje­dynku prze­ciwko sobie. Wtedy, tak jak i teraz, sprzą­ta­cze nosili maski, żeby nie ujaw­niać swo­jej toż­sa­mo­ści. – Koszt prze­rwał i spoj­rzał na Royce’a z uda­wa­nym współ­czu­ciem. – Nie mia­łeś poję­cia, że to ona, dopóki nie było po wszyst­kim, prawda, Zmia­tacz? A może wie­dzia­łeś i mimo to ją zabi­łeś?

Royce nie odpo­wie­dział, ale wbił w Koszta groźne spoj­rze­nie.

– Ostat­nim z trojga sprzą­ta­czy był Prze­ci­nacz, któ­rego przy­gnę­biła infor­ma­cja, że Zmia­tacz zamor­do­wał Nefryt. I nic dziw­nego, bo Prze­ci­nacz i Nefryt byli kochan­kami. W związku z tym, że za śmierć Nefryt odpo­wia­dał przy­ja­ciel Prze­ci­nacza, sprawa zro­biła się oso­bi­sta i Hoyte z rado­ścią pozwo­lił mu wyrów­nać rachunki. Ale Prze­ci­nacz nie chciał, żeby Zmia­tacz zgi­nął, tylko żeby cier­piał. Dla­tego upie­rał się przy bar­dziej wyra­fi­no­wa­nej, bar­dziej bole­snej karze. Ten czło­wiek to genialny stra­teg – nasz mistrz w pla­no­wa­niu akcji. Zaaran­żo­wał aresz­to­wa­nie Zmia­tacza przez straż mia­sta. Sprze­dał kilka przy­sług i za uzbie­rane pie­nią­dze kupił wer­dykt. Zmia­tacz wylą­do­wał w wię­zie­niu Man­zant, z któ­rego już się nie wycho­dzi. Uwa­żano, że nie można stam­tąd uciec, tyle że Zmia­taczowi jakoś to się udało. Wciąż nie wiemy, jak się wydo­sta­łeś… – Zawie­sił głos, dając Royce’owi szansę na odpo­wiedź.

Royce na­dal mil­czał.

Koszt wzru­szył ramio­nami.

– Po ucieczce Zmia­tacz wró­cił do Col­nory – kon­ty­nu­ował. – Naj­pierw sędzia, który prze­wod­ni­czył jego pro­ce­sowi, został zna­le­ziony mar­twy w łóżku. Potem zgi­nęli fał­szywi świad­ko­wie – wszy­scy trzej tej samej nocy – a na koniec oskar­ży­ciel. Wkrótce zaczęli zni­kać po kolei człon­ko­wie Czar­nego Dia­mentu. Znaj­do­wano ich w naj­dziw­niej­szych miej­scach: w rzece, na miej­skim placu, nawet w wieży kościoła. Po stra­cie kil­ku­na­stu człon­ków Klej­not zawarł układ. Gil­dia oddała Hoyte’a Zmia­taczowi, który go zmu­sił do publicz­nego przy­zna­nia się. Potem Zmia­tacz zabił Hoyte’a i porzu­cił jego zwłoki w fon­tan­nie na Placu na Wzgó­rzu. To było czy­ste mistrzo­stwo. Wojna się skoń­czyła, ale prze­ba­cze­nie nie wcho­dziło w rachubę, bo rany były zbyt głę­bo­kie. Zmia­tacz wyje­chał i dopiero po latach znów się poja­wił, robiąc wypady z tery­to­rium gil­dii Czer­wo­nej Ręki na pół­nocy. Ale nie jesteś jej człon­kiem, prawda?

– Gil­die już mi nie są potrzebne – odparł ozię­błym tonem Royce.

– A to kto? – spy­tał Rytow­nik, wska­zu­jąc Hadriana. – Słu­żący Zmia­ta­cza? Nosi tyle broni, że wystar­czy dla nich obu.

Koszt uśmiech­nął się do Rytow­nika.

– To Hadrian Blac­kwa­ter. I nie wycią­gał­bym ręki w jego kie­runku, bo możesz ją stra­cić.

Rytow­nik spoj­rzał z nie­do­wie­rza­niem na Hadriana.

– Co? To jakiś mistrz szer­mierki? O to cho­dzi?

Koszt zachi­cho­tał.

– Umie się posłu­gi­wać mie­czem, dzidą, łukiem, kamie­niem, wszyst­kim, co jest pod ręką. – Zwró­cił się do Hadriana. – Dia­ment nie wie o tobie zbyt wiele, ale sły­sze­li­śmy wiele pogło­sek. Według jed­nej byłeś gla­dia­to­rem. Według innej gene­ra­łem w caliań­skiej armii – i odno­si­łeś suk­cesy, jeśli te opo­wie­ści są wia­ry­godne. Krąży nawet plotka, że byłeś dwo­rza­ni­nem w nie­woli u egzo­tycz­nej wschod­niej kró­lo­wej.

Nie­któ­rzy pozo­stali człon­ko­wie Dia­mentu, w tym Rytow­nik, zachi­cho­tali.

– Choć ta podróż ścieżką wspo­mnień jest fascy­nu­jąca, Koszt, powiedz, czy zatrzy­ma­łeś nas z jakie­goś kon­kret­nego powodu?

– Oprócz frajdy? Oprócz nęka­nia? Oprócz przy­po­mnie­nia ci, że to mia­sto jest kon­tro­lo­wane przez Czarny Dia­ment? Oprócz poin­for­mo­wa­nia cię, że nie­zrze­szo­nym zło­dzie­jom, takim jak wy, nie wolno dzia­łać na tym tere­nie, i że jesteś tutaj nie­mile widziany?

– Tak, wła­śnie o to mi cho­dzi.

– Wła­ści­wie jest jesz­cze jedno. Szuka was jakaś dziew­czyna.

Royce i Hadrian spoj­rzeli na sie­bie zacie­ka­wieni.

– Włó­czy się po mie­ście i roz­py­tuje o dwóch zło­dziei: Hadriana i Royce’a. Choć zabaw­nie było usły­szeć reklamę publiczną waszych imion, dla Czar­nego Dia­mentu to krę­pu­jące, by w Col­no­rze ktoś szu­kał zło­dziei, któ­rzy nie należą do naszej gil­dii. Ludzie mogą mieć mylne wyobra­że­nie co do tego mia­sta.

– Co to za jedna? – spy­tał Royce.

– Nie mam poję­cia.

– Gdzie jest?

– Śpi pod Łukiem Skle­pi­ka­rzy na Bul­wa­rze Sto­łecz­nym, więc raczej nie jest szlach­cianką debiu­tu­jącą w towa­rzy­stwie ani córką boga­tego kupca. Podró­żuje sama, więc pew­nie nie przy­je­chała tu po to, żeby was zabić albo dopro­wa­dzić do waszego aresz­to­wa­nia. Gdy­bym miał zga­dy­wać, powie­dział­bym, że chce was wyna­jąć. Jeżeli należy do typo­wych zle­ce­nio­daw­ców, któ­rzy się do was zwra­cają, na waszym miej­scu zasta­no­wił­bym się nad wybo­rem bar­dziej tra­dy­cyj­nego zawodu. Może dosta­li­by­ście pracę w gospo­dar­stwie z trzodą chlewną – przy­naj­mniej obra­ca­li­by­ście się w towa­rzy­stwie na swoim pozio­mie.

Wyraz twa­rzy i ton głosu Koszta zro­biły się poważne.

– Znajdź­cie ją i zabie­raj­cie się wszy­scy razem z naszego mia­sta, żeby jutro wie­czo­rem już was tu nie było. Może nie będzie­cie chcieli zwle­kać. Po dopro­wa­dze­niu jej do porządku może ład­nie wyglą­dać i dosta­nie­cie za nią przy­zwo­itą cenę lub przy­naj­mniej da komuś kilka minut przy­jem­no­ści. Przy­pusz­czam, że nikt się do niej jesz­cze nie dobrał tylko dla­tego, że wszę­dzie wymie­nia wasze nazwi­ska. Tutaj Royce Mel­born to wciąż to samo co stra­szy­dło.

Koszt odwró­cił się, żeby odejść, i znów przy­brał drwiący ton.

– Szkoda, że nie może­cie zostać. W teatrze grają sztukę o dwóch zło­dzie­jach, któ­rych wro­biono w mor­der­stwo króla Med­fordu. Inspi­ra­cją do niej było praw­dziwe zabój­stwo Amra­tha przed kil­koma laty. – Koszt pokrę­cił głową. – Zupeł­nie nie­re­alne. Wyobra­żasz sobie, żeby wytrawny zło­dziej dał się zwa­bić do zamku, by ukraść miecz w celu ura­to­wa­nia czło­wieka przed poje­dyn­kiem? Auto­rzy!

Koszt na­dal krę­cił głową, kiedy wraz z pozo­sta­łymi zło­dzie­jami zosta­wił Hadriana i Royce’a na moście i odda­lił się ulicą na brzegu po dru­giej stro­nie.

– Przy­jem­nie było, nie uwa­żasz? – powie­dział Hadrian, kiedy zawró­cili i zaczęli wcho­dzić na wzgó­rze, kie­ru­jąc się na Bul­war Sto­łeczny. – Mili ludzie. Jestem zawie­dziony, że przy­szło tylko czte­rech.

– Wierz mi, byli bar­dzo nie­bez­pieczni. Koszt to Pierw­szy Ofi­cer Dia­mentu, a dwaj, któ­rzy się nie odzy­wali, to sprzą­ta­cze. Było jesz­cze sze­ściu na wszelki wypa­dek, po trzech z każ­dej strony mostu, któ­rzy ukry­wali się w pobliżu. Nie ryzy­ko­wali z nami. Już ci lepiej?

– Znacz­nie, dzięki. – Hadrian prze­wró­cił oczami. – Zmia­tacz, tak?

– Nie nazy­waj mnie tak – powie­dział poważ­nym tonem Royce. – Ni­gdy.

– To zna­czy jak? – spy­tał nie­win­nie Hadrian.

Royce wes­tchnął, a potem uśmiech­nął się do niego.

– Nie guz­draj się. Klientka czeka.

* * *

Obu­dziła się, czu­jąc dotyk szorst­kiej ręki na udzie.

– Co masz w sakiewce, kocha­nie?

Dziew­czyna prze­tarła oczy, zdez­o­rien­to­wana i zasko­czona. Leżała w rynsz­toku pod Łukiem Skle­pi­ka­rzy. Miała brudne włosy, w które zaplą­tały się liście i gałązki, a jej suk­nia wyglą­dała jak postrzę­piony łach. Przy­ci­skała do piersi maleńką sakiewkę na sznurku, którą zawie­siła na szyi. Więk­szo­ści prze­chod­niów mogła się wyda­wać toboł­kiem śmieci wyrzu­co­nym na pobo­czu drogi lub sto­sem szmat i gałą­zek, który prze­oczyli zamia­ta­cze ulic. Mimo to nie­któ­rzy inte­re­so­wali się nawet ster­tami śmieci.

Pierw­sze, co zoba­czyła, kiedy wyostrzył jej się wzrok, to ciemna, wymi­ze­ro­wana twarz i sze­roko otwarte usta męż­czy­zny, który nad nią klę­czał. Pisnęła i pró­bo­wała się odczoł­gać. Męż­czy­zna chwy­cił ją za włosy. Silne ręce przy­gwoź­dziły ją do ziemi i przy­ci­snęły jej nad­garstki do boków.

Poczuła na twa­rzy jego gorący oddech, który cuch­nął alko­ho­lem i tyto­niem. Wyrwał sakiewkę z jej ręki i zdjął ją z jej szyi.

– Nie! – Wyswo­bo­dziła rękę i się­gnęła po wore­czek. – Jest mi potrzebny!

– Mi też.

Męż­czy­zna zare­cho­tał, odtrą­ca­jąc jej rękę na bok. Zwa­żyw­szy w ręce cię­żar monet w sakiewce, uśmiech­nął się i wło­żył wore­czek do kie­szeni na piersi.

– Nie! – zapro­te­sto­wała.

Usiadł na niej, przy­szpi­la­jąc ją do ziemi, i prze­su­nął palce po jej twa­rzy z góry na dół, następ­nie wzdłuż ust, aż w końcu zatrzy­mał się przy szyi. Powoli chwy­cił ją za gar­dło i lekko zaci­snął palce. Sap­nęła, usi­łu­jąc zła­pać oddech. Przy­ci­snął swoje usta do jej tak mocno, że wyczuła, iż jest szczer­baty. Dra­pał ją szorst­kimi boko­bro­dami po bro­dzie i policz­kach.

– Cicho – szep­nął. – Dopiero zaczy­namy. Musisz oszczę­dzać siły.

Pod­niósł się na kolana i się­gnął ręką do guzi­ków bry­cze­sów.

Dziew­czyna się bro­niła, szar­piąc go i wierz­ga­jąc, ale przy­gniótł jej ręce kola­nami i kopała tylko powie­trze. Krzyk­nęła. W odpo­wie­dzi męż­czy­zna mocno ją spo­licz­ko­wał. Szok wywo­łany ude­rze­niem wpra­wił ją w osłu­pie­nie i patrzyła nie­wi­dzą­cym wzro­kiem, pod­czas gdy napast­nik dalej roz­pi­nał guziki. Nie czuła jesz­cze w pełni bólu. Poli­czek dopiero zaczy­nał ją piec. Załza­wio­nymi oczami patrzyła na sie­dzą­cego na niej agre­sora, jakby oglą­dała tę scenę z oddali. Poje­dyn­cze dźwięki zastą­pił przy­tłu­miony szum. Widziała, jak spierzch­nięte usta i dłu­gie, cien­kie mię­śnie gar­dła męż­czy­zny się poru­szają, ale nie sły­szała słów. Uwol­niła jedną rękę, ale napast­nik od razu ją zła­pał i przy­ci­snął do ziemi.

Za ple­cami męż­czy­zny zoba­czyła dwie zbli­ża­jące się syl­wetki. W jej sercu zatliła się iskierka nadziei i dziew­czyna zdo­łała wyszep­tać słabo:

– Pomocy.

Męż­czy­zna na prze­dzie wyjął masywny miecz, chwy­cił go za klingę i się zamach­nął. Napast­nik upadł jak długi w poprzek rynsz­toka.

Męż­czy­zna z mie­czem uklęk­nął przy niej. Był tylko kon­tu­rem na tle czar­nego jak węgiel nieba, duchem w mroku.

– Czy mogę w czymś pomóc, milady? – usły­szała jego głos. Miły głos. Chwy­cił ją za rękę i pomógł jej wstać.

– Kim jesteś?

– Nazy­wam się Hadrian Blac­kwa­ter.

Utkwiła w nim wzrok.

– Naprawdę? – zdo­łała powie­dzieć, nie pusz­cza­jąc jego ręki. Zanim się zorien­to­wała, zaczęła pła­kać.

– Co jej zro­bi­łeś? – spy­tał drugi męż­czy­zna, pod­cho­dząc do nich.

– Ja… nie wiem.

– Za mocno ści­skasz jej rękę? Puść ją.

– To ona mnie trzyma.

– Prze­pra­szam, prze­pra­szam – powie­działa drżą­cym gło­sem. – Po pro­stu nie myśla­łam, że zdo­łam was zna­leźć.

– W porządku. Udało ci się. – Uśmiech­nął się do niej. – A to jest Royce Mel­born.

Gło­śno wes­tchnęła i zarzu­ciła ręce na szyję mniej­szego męż­czy­zny, obej­mu­jąc go mocno i pła­cząc jesz­cze rzew­niej. Royce stał sztywny i skrę­po­wany, pod­czas gdy Hadrian odsu­nął dziew­czynę.

– Odno­szę wra­że­nie, że nasz widok cię cie­szy. To dobrze – powie­dział do niej Hadrian. – A teraz powiedz, kim jesteś.

– Thrace Wood z wio­ski Dahl­gren. – Nie mogła powstrzy­mać się od uśmie­chu. – Szu­kam was od bar­dzo dawna.

Zachwiała się.

– Dobrze się czu­jesz?

– Tro­chę kręci mi się w gło­wie.

– Kiedy ostat­nio jadłaś?

Oczy jej się roz­bie­gły, kiedy pró­bo­wała sobie przy­po­mnieć.

– Nie­ważne. – Hadrian zwró­cił się do Royce’a. – To było kie­dyś twoje mia­sto. Masz jakiś pomysł, gdzie mogli­by­śmy zna­leźć pomoc dla mło­dej kobiety w środku nocy?

– Szkoda, że nie jeste­śmy w Med­for­dzie. Gwen byłaby nie­oce­niona w tej sytu­acji.

– A tu nie ma bur­delu? Jeste­śmy prze­cież w han­dlo­wej sto­licy świata. Nie mów mi, że tego nie sprze­dają.

– Jest taki jeden miły na ulicy Połu­dnio­wej.

– W porządku, Thrace. Chodź z nami, zoba­czymy, czy uda nam się dopro­wa­dzić cię do porządku i nakar­mić.

– Chwi­leczkę.

Uklę­kła przy nie­przy­tom­nym męż­czyź­nie i wyjęła swoją sakiewkę z jego kie­szeni.

– Nie żyje? – spy­tała.

– Wąt­pię. Aż tak mocno go nie ude­rzy­łem.

Przy wsta­wa­niu poczuła zawroty głowy i zaczęło jej się robić ciemno przed oczami. Przez chwilę chwiała się jak pijana, zato­czyła się i upa­dła. Odzy­skała na chwilę przy­tom­ność i poczuła, jak czy­jeś ręce deli­kat­nie ją pod­no­szą. Choć w gło­wie jej szu­miało, usły­szała chi­chot.

– Co cię tak bawi? – usły­szała.

– Podej­rze­wam, że to pierw­szy raz, kiedy ktoś przyj­dzie do domu publicz­nego z wła­sną kobietą.

Rozdział 2. Thrace

Roz­dział 2

Thrace

– Pięk­nie lśni, jak nowy mie­dziak – zauwa­żyła Cla­risse, kiedy we troje patrzyli przez drzwi na Thrace, która cze­kała w salo­nie.

Cla­risse była dużą, zaokrą­gloną kobietą o różo­wych policz­kach i krót­kich, gru­bych pal­cach, któ­rymi nie­ustan­nie popra­wiała plisy spód­nicy. Ona i pozo­stałe kobiety w lupa­na­rze Fry­wolne Tyłeczki doko­nały cudów z dziew­czyną. Thrace miała nową suk­nię z brą­zo­wego płótna z wykroch­ma­lo­nym, brą­zo­wym kafta­ni­kiem, a pod nią białą koszulę. Strój był tani i pro­sty, ale zde­cy­do­wa­nie ład­niej­szy od łacha, który wcze­śniej nosiła. Już nie przy­po­mi­nała obdar­tusa, któ­rego spo­tkali poprzed­niego wie­czoru. Oprócz uży­cze­nia dziew­czy­nie łóżka do spa­nia kobiety ją umyły, ucze­sały i nakar­miły. Nawet poma­lo­wały jej usta i oczy, i efekt był osza­ła­mia­jący. Thrace była młodą pięk­no­ścią o nie­sa­mo­wi­tych błę­kit­nych oczach i zło­tych wło­sach.

– Biedna dziew­czyna była w strasz­nym sta­nie, kiedy ją przy­pro­wa­dzi­li­ście. Gdzie ją zna­leź­li­ście? – spy­tała Cla­risse.

– Pod Łukiem Skle­pi­ka­rzy – odparł Hadrian.

– Bie­dac­two. – Duża kobieta pokrę­ciła ze smut­kiem głową. – Jeśli nie ma gdzie się podziać, na pewno mogły­by­śmy ją przy­jąć. Dosta­łaby łóżko do spa­nia i trzy posiłki dzien­nie, a z taką urodą mogłaby sporo zaro­bić.

– Coś mi się zdaje, że nie jest pro­sty­tutką – powie­dział Hadrian.

– Żadna z nas nie jest, skar­bie. Dopóki nie wylą­duje pod mostem. Szkoda, że jej nie widzia­łeś przy śnia­da­niu. Wci­nała jak wygło­dzony psiak. Oczy­wi­ście niczego nie tknęła, dopóki jej nie prze­ko­na­ły­śmy, że jedze­nie jest za darmo, w ramach powi­tal­nego pre­zentu Izby Han­dlo­wej dla gości odwie­dza­ją­cych mia­sto. Mag­gie to wymy­śliła, dow­cipna dziew­czyna. À pro­pos, rachu­nek za pokój, suk­nię, jedze­nie i ogólne dopro­wa­dze­nie do czy­sto­ści wynosi sześć­dzie­siąt pięć srebr­nych. Dorzu­ci­ły­śmy za darmo maki­jaż, bo Delia chciała zoba­czyć, jak dziew­czyna będzie wyglą­dać uma­lo­wana, bo powie­działa, że ni­gdy wcze­śniej się nie malo­wała.

Royce podał jej zło­tego tenenta.

– Musi­cie czę­ściej wpa­dać, i następ­nym razem bez dziew­czyny, co? – Mru­gnęła do nich. – A tak poważ­nie, to o co z nią cho­dzi?

– Sami nie wiemy – odparł Hadrian.

– Myślę, że pora się dowie­dzieć – dodał Royce.

Lupa­nar Fry­wolne Tyłeczki nie był tak gustow­nie urzą­dzony jak Dom Med­ford. Na jego wystrój skła­dały się krzy­kliwe czer­wone zasłony, chy­bo­tliwe meble, różowe aba­żury i dzie­siątki podu­szek. Wszystko, począw­szy od wytar­tych dywa­nów po bor­dery z tka­niny pod sufi­tami, ozdo­biono chwo­stami i frędz­lami. Sprzęty i deko­ra­cje wyglą­dały na stare, wysza­rzałe i pod­nisz­czone, ale przy­naj­mniej było tam czy­sto.

Salon był małym owal­nym poko­jem sąsia­du­ją­cym z głów­nym holem, z dwoma oknami wyku­szo­wymi wycho­dzą­cymi na ulicę. Stały tam dwie kozetki, kilka sto­li­ków zasta­wio­nych figur­kami cera­micz­nymi i nie­wielki komi­nek. Thrace sie­działa na kozetce i cze­kała, a jej wzrok bie­gał w różne strony jak zając w szcze­rym polu. Kiedy weszli, zerwała się na nogi, uklę­kła i skło­niła głowę.

– Hej, uwa­żaj, to nowa sukienka! – powie­dział z uśmie­chem Hadrian.

– Och! – Wstała z rumień­cem na policz­kach, po czym dygnęła i znów skło­niła głowę.

– Co ona robi? – szep­nął Royce do wspól­nika.

– Nie wiem – odparł szep­tem Hadrian.

– Pró­buję oka­zać należny sza­cu­nek Waszym Lor­dow­skim Mościom – szep­nęła, nie uno­sząc głowy. – Prze­pra­szam, jeśli mi to nie wycho­dzi.

Royce prze­wró­cił oczami, a Hadrian wybuch­nął śmie­chem.

– Dla­czego szep­czesz? – spy­tał ją Hadrian.

– Bo wy tak robi­cie.

Hadrian znów zachi­cho­tał.

– Prze­pra­szam, Thrace… Tak masz na imię, prawda?

– Tak, milor­dzie, Thrace Anna­bell Wood z wio­ski Dahl­gren. – Znów nie­zgrab­nie dygnęła.

– W porządku, Thrace. – Hadrian usi­ło­wał zacho­wać powagę. – Royce i ja nie jeste­śmy lor­dami, więc nie musisz się kła­niać ani dygać.

Dziew­czyna unio­sła głowę.

– Ura­to­wa­li­ście mi życie – powie­działa tak poważ­nym tonem, że Hadrian prze­stał się śmiać. – Nie­wiele pamię­tam z ostat­niej nocy, ale to tak. Dla­tego zasłu­gu­je­cie na moją wdzięcz­ność.

– Mnie by wystar­czyło wyja­śnie­nie – powie­dział Royce, pod­cho­dząc do okien i zacią­ga­jąc zasłony. – Wypro­stuj się, na litość Mari­bora, nim zamia­tacz cię zoba­czy, bo pomy­śli, że jeste­śmy szlach­ci­cami, i nas napięt­nuje. Już i tak stą­pamy po cien­kim lodzie. Nie pogar­szajmy sytu­acji.

Thrace sta­nęła pro­sto i Hadrian nie mógł ode­rwać od niej oczu. Dłu­gie, złote włosy spły­wały jej falami na ramiona i poły­ski­wały. Była uoso­bie­niem mło­dzień­czej pięk­no­ści i Hadrian się domy­ślił, że dziew­czyna nie może mieć wię­cej niż sie­dem­na­ście lat.

– Po co nas szu­ka­łaś? – spy­tał Royce, zacią­ga­jąc ostat­nią zasłonę.

– Chcia­łam was wyna­jąć, żeby­ście ura­to­wali mojego ojca – odparła, zdej­mu­jąc sakiewkę z szyi i poda­jąc ją z uśmie­chem. – Pro­szę, mam dwa­dzie­ścia pięć srebr­nych tenen­tów. Lite sre­bro z nabitą koroną Dun­more’u.

Royce i Hadrian wymie­nili spoj­rze­nia.

– Za mało? – spy­tała, a jej usta zaczęły drżeć.

– Jak długo zbie­ra­łaś te pie­nią­dze? – zapy­tał Hadrian.

– Całe życie. Odkła­da­łam każ­dego mie­dziaka, któ­rego dosta­łam albo zaro­bi­łam. To było moje wiano.

– Wiano?

Opu­ściła głowę, spo­glą­da­jąc na swoje stopy.

– Mój ojciec jest bied­nym gospo­da­rzem. On by ni­gdy… Posta­no­wi­łam sama na sie­bie uzbie­rać. Za mało, prawda? Nie wie­dzia­łam. Jestem z małej wio­ski. Myśla­łam, że to dużo pie­nię­dzy, wszy­scy tak mówili, ale… – Spoj­rzała na sfa­ty­go­waną kozetkę i wypło­wiałe zasłony. – Nie mamy takich pała­ców.

– Cóż, my naprawdę nie… – zaczął Royce swoim nie­czu­łym tonem.

– Royce chce powie­dzieć, że jesz­cze nie wiemy – wtrą­cił Hadrian. – To zależy, czego od nas ocze­ku­jesz.

Thrace pod­nio­sła głowę z nadzieją w oczach.

Royce spio­ru­no­wał wspól­nika wzro­kiem.

– Prze­cież tak jest. – Hadrian wzru­szył ramio­nami. – Thrace, chcesz, żeby­śmy ura­to­wali two­jego ojca. Został upro­wa­dzony?

– O nie, nic z tych rze­czy. O ile wiem, to nic mu nie jest. Choć nie jestem pewna, bo długo was szu­ka­łam i już dawno nie byłam w domu.

– Nie rozu­miem. Do czego jeste­śmy ci potrzebni?

– Musi­cie otwo­rzyć dla mnie zamek.

– Zamek? Do czego?

– Do wieży.

– Mamy się wła­mać do wieży?

– Nie. To zna­czy tak, ale to nie jest nie­zgodne z pra­wem. W wieży nikt nie mieszka. Od lat stoi opusz­czona. Przy­naj­mniej tak mi się wydaje.

– Zatem chcesz, żeby­śmy otwo­rzyli drzwi do pustej wieży?

– Tak! – Ski­nęła głową tak ener­gicz­nie, że włosy jej zafa­lo­wały.

– Wygląda to na łatwi­znę. – Hadrian spoj­rzał na Royce’a.

– Gdzie jest ta wieża? – spy­tał Royce.

– Nie­da­leko mojej wio­ski na zachod­nim brzegu rzeki Nidwal­den. Dahl­gren to malutka wio­ska, która powstała tam nie­dawno. Znaj­duje się w nowej pro­win­cji Zachod­nio­brzeże w Dun­mo­rze.

– Sły­sza­łem o tym miej­scu. Rze­komo napa­dają na nie elfy.

– Nie cho­dzi o elfy. One nie spra­wiały nam ni­gdy żad­nych kło­po­tów.

– Wie­dzia­łem – powie­dział Royce pod nosem.

– Przy­naj­mniej tak mi się wydaje – cią­gnęła Thrace. – Sądzimy, że to jakaś bestia. Nikt jej ni­gdy nie widział. Dia­kon Tomas twier­dzi, że to demon, słu­gus Uber­lina.

– A twój ojciec? – spy­tał Hadrian. – Jaką on w tym odgrywa rolę?

– Zamie­rza zabić bestię, tylko że… – Zawa­hała się i znów spoj­rzała na swoje stopy.

– Myślisz, że sam zgi­nie?

– Bestia zabiła już pięt­na­stu ludzi i ponad osiem­dzie­siąt sztuk bydła.

Do salonu weszła pie­go­wata kobieta z roz­wi­chrzo­nymi rudymi wło­sami, a za nią niski brzu­chacz, który wyglą­dał, jakby się ogo­lił spe­cjal­nie na tę oka­zję, ponie­waż miał świeże zacię­cia na twa­rzy. Kobieta się śmiała i szła tyłem, cią­gnąc go za obie ręce. Dostrze­gł­szy ich, męż­czy­zna gwał­tow­nie się zatrzy­mał. Cof­nął ręce i kobieta upa­dła z głu­chym odgło­sem na drew­nianą pod­łogę. Brzu­chacz stał jak wryty i prze­niósł wzrok z kobiety na nich, a potem z powro­tem na nią. Ona z kolei spoj­rzała przez ramię i się roze­śmiała.

– Ups! Nie wie­dzia­łam, że salon jest zajęty. Podaj mi rękę, Rubis.

Męż­czy­zna pomógł jej wstać. Obrzu­ciła Thrace dłu­gim, tak­su­ją­cym spoj­rze­niem, po czym mru­gnęła do nich.

– Dobrze nam idzie, co? – powie­działa.

– To była Mag­gie – wyja­śniła Thrace po tym, jak kobieta wypro­wa­dziła męż­czy­znę.

Hadrian pod­szedł do kanapy i zapro­sił Thrace gestem. Dziew­czyna usia­dła ostroż­nie, uwa­ża­jąc, by nie dotknąć wypro­sto­wa­nymi ple­cami opar­cia kanapy, i sta­ran­nie wygła­dziła spód­nicę.

Royce wciąż stał.

– Czy Zachod­nio­brzeże ma lorda? Czemu on nic w tej spra­wie nie robi?

– Mie­li­śmy zacnego mar­gra­biego – powie­działa. – Był odważny i miał trzech ryce­rzy.

– Był?

– Pew­nego wie­czoru poje­chał z ryce­rzami wal­czyć z bestią. Póź­niej zna­le­ziono jedy­nie kawałki zbroi.

– Czemu się stam­tąd nie wypro­wa­dzi­cie? – spy­tał Royce.

Thrace opu­ściła głowę i przy­gar­biła ramiona.

– Dwie noce przed moim wyjaz­dem bestia zabiła całą moją rodzinę, z wyjąt­kiem mnie i mojego ojca. Nie było nas w domu. Ojciec pra­co­wał do późna na polu, a ja poszłam go szu­kać. Przez przy­pa­dek zosta­wi­łam otwarte drzwi. Świa­tło przy­ciąga bestię. Przy­szła do naszego domu. Zabiła mojego brata Thada, jego żonę i ich syna. Thad był rado­ścią życia mojego ojca – cią­gnęła. – Prze­pro­wa­dzi­li­śmy się do Dahl­grenu przede wszyst­kim dla­tego, żeby mógł zostać pierw­szym bed­na­rzem wio­ski. – Do oczu napły­nęły jej łzy. – Teraz nie żyją, a mojemu ojcu pozo­stały tylko smu­tek i jego bez­po­śred­nia przy­czyna – bestia. Albo zoba­czy ją mar­twą, albo zgi­nie przed upły­wem mie­siąca. Gdy­bym tylko zamknęła wtedy drzwi. Gdy­bym tylko spraw­dziła zasuwę…

Zakryła twarz rękami, a jej szczu­płe ciało zaczęło drżeć. Royce spoj­rzał surowo na Hadriana, krę­cąc nie­znacz­nie głową i wyma­wia­jąc bez­gło­śnie słowo „Nie”.

Hadrian się nachmu­rzył, poło­żył rękę na jej ramie­niu i odgar­nął włosy z jej oczu.

– Roz­ma­żesz sobie swój ładny maki­jaż – powie­dział.

– Prze­pra­szam, naprawdę nie chcę spra­wiać kło­potu. To nie są wasze pro­blemy. Po pro­stu pozo­stał mi tylko ojciec i nie mogę znieść myśli, że jego też stracę. Nie mogę mu prze­mó­wić do rozumu. Pro­si­łam, żeby stam­tąd odszedł, ale nie chce słu­chać.

– Rozu­miem twój pro­blem, ale dla­czego my? – spy­tał ozię­błym tonem Royce. – I skąd córka gospo­da­rza z pogra­ni­cza zna nasze nazwi­ska i wie, jak nas zna­leźć w Col­no­rze?

– Powie­dział mi kaleka. Przy­słał mnie tu. Powie­dział, że potra­fi­cie otwo­rzyć wieżę.

– Kaleka?

– Tak, pan Had­don powie­dział mi, że bestia nie może…

– Pan Had­don? – prze­rwał Royce.

– Tak.

– Ten pan Had­don… nie jest przy­pad­kiem bez rąk?

– To on.

Royce i Hadrian wymie­nili spoj­rze­nia.

– Co dokład­nie powie­dział?

– Bestii nie można zra­nić bro­nią wytwo­rzoną przez czło­wieka, ale w wieży Avem­par­tha jest miecz, któ­rym można ją zabić.

– A więc czło­wiek bez rąk kazał ci zna­leźć nas w Col­no­rze i wyna­jąć, aby­śmy wydo­stali z wieży o nazwie Avem­par­tha miecz dla two­jego ojca? – spy­tał Royce.

Dziew­czyna przy­tak­nęła.

Hadrian spoj­rzał na wspól­nika.

– Tylko nie mów, że… to wieża kra­sno­lu­dów.

– Nie – odparł Royce. – Elfów.

Odwró­cił się zamy­ślony.

Hadrian skie­ro­wał uwagę z powro­tem na Thrace. Czuł się okrop­nie. Nie dość, że jej wio­ska była bar­dzo daleko, to jesz­cze mieli do czy­nie­nia z wieżą elfów. Nawet gdyby im zaofe­ro­wała sto zło­tych tenen­tów, nie zdo­łałby prze­ko­nać Royce’a do przy­ję­cia zle­ce­nia. Dziew­czyna była bar­dzo zde­spe­ro­wana, bar­dzo potrze­bo­wała pomocy. Gdy pomy­ślał o swo­ich następ­nych sło­wach, poczuł ucisk w dołku.

– Cóż… – zaczął nie­chęt­nie. – Nidwal­den jest w odle­gło­ści kilku dni drogi w trud­nym tere­nie. Potrze­bo­wa­li­by­śmy zapa­sów na sześć, sie­dem dni. To dwa tygo­dnie, licząc podróż w obie strony. Potrze­bo­wa­li­by­śmy paszy i zboża dla koni. Trzeba by jesz­cze doli­czyć pobyt w wieży. W tym cza­sie mogli­by­śmy wyko­ny­wać inne zle­ce­nia, a więc to dla nas strata pie­nię­dzy. Poza tym zada­nie jest nie­bez­pieczne. Każde ryzyko pod­wyż­sza naszą cenę, a maso­wego mor­dercę pod posta­cią ducha-demona-bestii, któ­rej nie można zra­nić zwy­kłą bro­nią, trzeba zali­czyć do kate­go­rii ryzyka.

Hadrian spoj­rzał jej w oczy i pokrę­cił głową.

– Ciężko mi to powie­dzieć i bar­dzo mi przy­kro, ale nie możemy przy­jąć…

– Two­ich pie­nię­dzy – wtrą­cił Royce, odwra­ca­jąc się na pię­cie. – Dwa­dzie­ścia pięć srebr­nych za to zle­ce­nie to za dużo. Dzie­sięć wydaje się aż nadto.

Hadrian uniósł brew i utkwił wzrok we wspól­niku, ale nic nie powie­dział.

– Po dzie­sięć dla każ­dego? – spy­tała.

– Aaa… Nie – odparł Hadrian, nie spusz­cza­jąc wzroku z Royce’a. – W sumie. Zga­dza się? Po pięć dla każ­dego?

Royce wzru­szył ramio­nami.

– Skoro to ja będę otwie­rał zamek, uwa­żam, że powi­nie­nem dostać sześć, ale możemy to zała­twić mię­dzy sobą. To nie jej zmar­twie­nie.

– Serio? – spy­tała Thrace. Wyglą­dała, jakby miała zaraz osza­leć ze szczę­ścia.

– Pew­nie – potwier­dził Royce. – W końcu… nie jeste­śmy zło­dzie­jami.

* * *

– Może zechcesz mi wyja­śnić, dla­czego bie­rzemy to zle­ce­nie? – spy­tał Hadrian, osła­nia­jąc ręką oczy, kiedy wyszli na dwór.

Niebo było ide­al­nie błę­kitne, a poranne słońce już wysu­szało kałuże pozo­stałe po zeszłej nocy. Ludzie wokół nich śpie­szyli na targ. Wozy z wio­sen­nymi warzy­wami i przy­kry­tymi plan­deką becz­kami stały uwię­zione za trzema furami obła­do­wa­nymi sia­nem. Z tłumu przed nimi wynu­rzył się gruby męż­czy­zna, który pod każdą pachą ści­skał mocno kur­czaka trze­po­czą­cego skrzy­dłami. Omi­jał kałuże i wozy, mam­ro­cząc „prze­pra­szam”, kiedy prze­ci­skał się obok ludzi.

– Płaci nam dzie­sięć srebr­nych za robotę, na którą już wyda­li­śmy zło­tego tenenta – cią­gnął Hadrian, obcho­dząc czło­wieka z kur­cza­kami. – A będzie nas kosz­to­wać jesz­cze kilka.

– Nie robimy tego dla pie­nię­dzy – poin­for­mo­wał go Royce, prze­ci­ska­jąc się przez tłum.

– To oczy­wi­ste, ale dla­czego to robimy? Pew­nie, dziew­czyna jest śliczna jak obra­zek i tak dalej, ale jeżeli nie pla­nu­jesz jej sprze­dać, to nie kapuję, gdzie tu korzyść.

Royce spoj­rzał przez ramię i uśmiech­nął się zło­śli­wie.

– Nawet nie przy­szło mi do głowy, żeby ją sprze­da­wać. To by pokryło wiele kosz­tów.

– Zapo­mnij, że o tym wspo­mnia­łem. Po pro­stu powiedz, dla­czego to robimy.

Royce wypro­wa­dził ich z tłumu w kie­runku sklepu z bibe­lo­tami Ogno­tona, w któ­rego witry­nie wysta­wiono nargile, por­ce­la­nowe figurki zwie­rząt i szka­tułki z mosięż­nymi zasuw­kami. Skrę­cili za róg w wąski zaułek wybru­ko­wany cegłami mię­dzy skle­pem Ogno­tona a skle­pem z cukier­kami, w któ­rym roz­da­wano za darmo próbki lan­dry­nek.

– Tylko mi nie mów, że się nie zasta­na­wia­łeś, co pora­bia Esra­had­don – szep­nął Royce. – Czar­no­księż­nik był uwię­ziony przez dzie­więć­set lat, a potem znik­nął w dniu, w któ­rym go uwol­ni­li­śmy, i do dzi­siaj słowa o nim nie usły­sze­li­śmy. Kościół musi o tym wie­dzieć, a jed­nak impe­ria­li­ści nie roze­słali grup poszu­ki­waw­czych ani nie roz­wie­sili ogło­szeń. Skoro na wol­no­ści zna­lazł się naj­nie­bez­piecz­niej­szy żyjący czło­wiek, to ocze­ki­wał­bym tro­chę bar­dziej zde­cy­do­wa­nych dzia­łań. Po dwóch latach zja­wia się w malut­kiej wio­sce i zapra­sza nas z wizytą. Na doda­tek na miej­sce spo­tka­nia wybiera pogra­ni­cze z elfami i wieżę Avem­par­tha. Nie chcesz się dowie­dzieć, czego chce?

– Co to za Avem­par­tha?

– Wiem tylko, że jest stara. Naprawdę stara. To jakaś pra­dawna elficka cyta­dela. Co skła­nia też do pyta­nia: nie chciał­byś zaj­rzeć do środka? Jeżeli Esra­had­don uważa, że warto ją otwo­rzyć, to zga­duję, że ma rację.

– Czyli idziemy po pra­dawny skarb elfów?

– Nie mam poję­cia, ale jestem pewny, że jest tam coś cen­nego. Potrze­bu­jemy jed­nak zapa­sów i musimy opu­ścić mia­sto, zanim Koszt spu­ści ogary ze smy­czy.

– O ile obie­casz, że nie sprze­dasz dziew­czyny.

– Dobrze. O ile będzie grzeczna.

* * *

Hadrian poczuł, jak Thrace znów się opiera o jego plecy. Tym razem oglą­dała pię­trowy dom wiej­ski wyko­nany z kamie­nia i ozdo­biony stiu­kiem, z dachem z żół­tej strze­chy i komi­nem z poma­rań­czo­wej gliny. Wokół domu biegł wysoki do pasa murek zaro­śnięty bzem i blusz­czem.

– Prze­piękny – szep­nęła.

Było wcze­sne popo­łu­dnie i znaj­do­wali się zale­d­wie kilka kilo­me­trów od Col­nory, zmie­rza­jąc na wschód drogą do Alburnu. Wiej­ski trakt wił się mię­dzy licz­nymi wio­secz­kami roz­lo­ko­wa­nymi w rejo­nie wzgórz wokół mia­sta. Były to przy­siółki, na któ­rych biedni rol­nicy upra­wiali swoje pola gra­ni­czące z let­nimi dwor­kami próż­nu­ją­cych boga­czy, uda­ją­cych przez trzy mie­siące w roku wiej­skich dzie­dzi­ców.

Royce jechał obok Hadriana i Thrace lub wyjeż­dżał kłu­sem do przodu, jeżeli droga robiła się za wąska. Pomimo przy­jem­nej pogody miał nało­żony kap­tur. Thrace jechała z Hadria­nem na gnia­dej kla­czy. Sie­działa za nim bokiem w sio­dle, a nogi pod­ska­ki­wały jej w rytm kro­ków konia.

– Tu jest inny świat – stwier­dziła. – Wła­ści­wie raj. Każdy jest zamożny. Każdy jest kró­lem.

– W Col­no­rze jest w porządku, ale nie aż tak bajecz­nie.

– To skąd te wszyst­kie wspa­niałe domy? Koła wozów kon­nych mają meta­lowe obrę­cze. Na stra­ga­nach z warzy­wami jest pełno cebuli i zie­lo­nego groszku. W Dahl­gre­nie mamy zwy­kłe ścieżki, które po desz­czu prze­mie­niają się w bagno, za to tutaj macie bar­dzo sze­ro­kie drogi, i to nawet z nazwami na słup­kach. Nie­dawno minę­li­śmy gospo­da­rza, który pra­co­wał w ręka­wicz­kach. W Dahl­gre­nie nawet kościelny dia­kon nie ma ręka­wi­czek, a gdyby je miał, na pewno by w nich nie pra­co­wał. Jeste­ście wszy­scy bar­dzo bogaci.

– Nie­któ­rzy.

– Na przy­kład wy.

Hadrian wybuch­nął śmie­chem.

– Ale macie ładne rze­czy i piękne konie.

– Wła­ści­wie to kiep­ski z niej koń.

– W Dahl­gre­nie nikt nie ma konia oprócz lorda i jego ryce­rzy, a wasze są takie ładne. Podo­bają mi się zwłasz­cza jej oczy – ma takie dłu­gie rzęsy. Jak jej na imię?

– Nazwa­łem ją Mil­lie, po daw­nej zna­jo­mej, która tak samo ni­gdy mnie nie słu­chała.

– Mil­lie to ładne imię. Podoba mi się. A koń Royce’a?

Hadrian zmarsz­czył czoło i spoj­rzał na wspól­nika.

– Nie wiem. Royce, dałeś jej jakieś imię?

– Po co?

Hadrian spoj­rzał na Thrace, która miała prze­ra­żoną minę.

– A może… – Zaczęła się prze­su­wać i wier­cić, lustru­jąc pobo­cze drogi. – Lilia albo Sto­krotka? Zaraz, nie, może Chry­zan­tema.

– Chry­zan­tema? – powtó­rzył Hadrian. Choć byłoby zabaw­nie, gdyby Royce jeź­dził na Chry­zan­te­mie czy choćby Lilii lub Sto­krotce, musiał stwier­dzić, że nazwy kwia­tów nie pasują do niskiej, brud­nej siwki Royce’a. – A może Maluszka albo Sadza?

– Nie! – zła­jała go Thrace. – Biedne zwie­rzę czu­łoby się okrop­nie.

Hadrian zachi­cho­tał. Royce igno­ro­wał roz­mowę. Mla­snął języ­kiem, spiął konia i pokłu­so­wał naprzód, żeby zro­bić miej­sce dla nad­jeż­dża­ją­cego z naprze­ciwka wozu, ale nawet gdy droga była już wolna, pozo­stał z przodu.

– A może Dama? – spy­tała Thrace.

– Tro­chę zbyt wynio­słe, nie uwa­żasz? To nie paradny koń cho­dzący na zadnich nogach.

– No to poczuje się lepiej. Niech nabie­rze pew­no­ści sie­bie.

Dojeż­dżali do stru­mie­nia, któ­rego gład­kie gra­ni­towe brzegi zwień­czone były wicio­krze­wami i mali­no­wymi krza­kami błysz­czą­cymi wio­senną zie­le­nią. Na skraju stru­mie­nia stał młyn zbo­żowy, któ­rego wiel­kie koło skrzy­piało i ocie­kało wodą. W zewnętrz­nej ścia­nie, pod spa­dzi­stym, drew­nia­nym dachem były dwa kwa­dra­towe okienka, które z daleka przy­po­mi­nały ciemne oczy. Młyn oddzie­lał od drogi niski murek, na któ­rym leżał biało-szary kot. Zwie­rzę leni­wie otwo­rzyło zie­lone oczy i mru­gnęło do nich. Gdy pod­je­chali do młyna, kot zde­cy­do­wał, że są za bli­sko, i zesko­czył z murku, prze­bie­ga­jąc przez drogę i wska­ku­jąc w gąszcz.

Koń Royce’a sta­nął dęba i zarżał, przedep­tu­jąc zadnimi nogami na ziemi. Męż­czy­zna zaklął i ścią­gnął wodze, kiedy koń zaczął się cofać. Zmu­sił zwie­rzę do opusz­cze­nia łba i odwró­ce­nia się w drugą stronę.

– To nie­do­rzeczne! – skar­żył się Royce po opa­no­wa­niu konia. – Pół­to­nowe zwie­rzę boi się panicz­nie trzy­ki­lo­wego kota. Prze­cież to koń, a nie mysz.

– Myszka! Dosko­nałe imię! – wykrzyk­nęła Thrace, co spo­wo­do­wało, że Mil­lie stu­liła uszy.

– Podoba mi się – zgo­dził się Hadrian.

– Wiel­kie nieba – wymam­ro­tał Royce i pokrę­cił głową, po czym znów pokłu­so­wał do przodu.

Gdy jechali dalej na wschód, posia­dło­ści wiej­skie ustą­piły miej­sca gospo­dar­stwom, zamiast krze­wów róża­nych poja­wiły się żywo­płoty, a ogro­dze­nia zostały zastą­pione przez zwy­kłe linie drzew. Mimo to Thrace wciąż wska­zy­wała oso­bli­wo­ści, na przy­kład nie­praw­do­po­dob­nie luk­su­sowe kryte mosty i bogato zdo­bione karety, które wciąż od czasu do czasu prze­jeż­dżały z łosko­tem.

Droga bie­gła pod górę i nie­ba­wem stra­cili cień, wyjeż­dża­jąc na ogromne, leżące odło­giem pola nawłoci, mle­cza i dzi­kiego sali­fanu. W upale nie odstę­po­wały ich muchy i sły­szeli dzwo­nie­nie cykad. Thrace w końcu umil­kła i oparła głowę o plecy Hadriana, który się zanie­po­koił, że dziew­czyna może zasnąć i spaść, ale co jakiś czas się poru­szała, żeby się rozej­rzeć lub odgo­nić muchę.

Wspi­nali się coraz wyżej, aż dotarli do Bursz­ty­no­wych Wzgórz. Pogó­rze wyróż­niało się ubogą roślin­no­ścią: poza krótką trawą była tu tylko naga skała. Obszar ten nale­żał do dłu­giego pasma bie­gną­cego wzdłuż wschod­niego skraju War­ric i sta­no­wił gra­nicę mię­dzy kró­le­stwem War­ric a kró­le­stwem Alburnu. Alburn był trze­cim naj­sil­niej­szym i naj­le­piej pro­spe­ru­ją­cym kró­le­stwem w Avry­nie po War­ric i Melen­ga­rze. Jego tereny w więk­szo­ści były gęsto zale­sione, a na wybrzeże czę­sto napa­dali Ba Ran Gha­ze­lo­wie, któ­rzy orga­ni­zo­wali bły­ska­wiczne najazdy i upro­wa­dzali pechow­ców, a to, czego nie mogli zabrać, palili. Jego władca, król Armand, dopiero nie­dawno zasiadł na tro­nie po nie­spo­dzie­wa­nej śmierci sta­rego króla. Pod­czas gdy król Rein­hold był roja­li­stą, Hadrian odno­sił wra­że­nie, że nowy władca sym­pa­ty­zo­wał z impe­ria­li­stami, a nawet otwar­cie ich popie­rał, co było nie­for­tunne dla Melen­garu, któ­rego lista sojusz­ni­ków z każ­dym dniem robiła się coraz krót­sza.

Bursz­ty­nowe Wzgó­rza były cie­ka­wostką nawet dla miej­sco­wych, a to z uwagi na sto­jące tam kamie­nie, masywne nie­bie­sko-szare skały, któ­rym rzeź­biarz nadał wyjąt­kowo opły­wowe kształty. Kamie­nie ze swo­imi zaokrą­glo­nymi krzy­wi­znami wyda­wały się żywymi wężami, które wśli­zgują się w szczyt wzgó­rza i z niego wyśli­zgują. Hadrian nie miał bla­dego poję­cia, do czego kamie­nie mogły pier­wot­nie słu­żyć. Wąt­pił, czy kto­kol­wiek to wie. Zoba­czył pozo­sta­ło­ści ognisk roz­sia­nych wokół kamieni, na któ­rych pośród wyznań miło­ści wyryto gdzie­nie­gdzie hasła: „Mari­bor jest bogiem!”, „Nacjo­na­li­ści są stuk­nięci”, „Spad­ko­bierca nie żyje”, a nawet „Gospoda Pod Szarą Myszą – u pod­nóża góry”. Po dotar­ciu na grzbiet mogli zoba­czyć mia­sto Col­nora za ple­cami, nato­miast na pół­noc­nym wscho­dzie cią­gnęły się w nie­skoń­czo­ność gęste i dzie­wi­cze lasy, gdzie zama­zy­wała się gra­nica mię­dzy kró­le­stwami Alburnu i Dun­more’u. Hadria­nowi las wyda­wał się oce­anem nie­prze­rwa­nej zie­leni – kilo­me­trami dzi­kiej pusz­czy, za którą leżała maleńka wio­ska o nazwie Dahl­gren.

Wiatr na szczy­cie wzgó­rza był chłodny i dosta­tecz­nie silny, by odgo­nić muchy, toteż miej­sce nada­wało się dosko­nale na postój i spo­ży­cie połu­dnio­wego posiłku. Zje­dli soloną wie­przo­winę, twardy ciemny chleb, cebule i kiszone ogórki. W mie­ście Hadrian nie­chęt­nie wziąłby takie jedze­nie do ust, ale na dro­dze, gdzie miał więk­szy ape­tyt i mniej moż­li­wo­ści, uznał te pro­dukty za rary­tasy. Obser­wo­wał, jak Thrace sie­dzi na tra­wie i sku­bie kiszo­nego ogórka, uwa­ża­jąc, by nie popla­mić nowej sukni. Spoj­rzała zamy­ślona w dal, oddy­cha­jąc głę­boko z zado­wo­le­niem.

– O czym myślisz? – spy­tał.

Uśmiech­nęła się do niego tro­chę nie­śmiało i wydało mu się, że dostrzegł smu­tek w jej oczach.

– Myśla­łam o tym, jak tu jest cudow­nie. Jak to by było miło żyć w jed­nym z gospo­darstw, które minę­li­śmy. Nie potrze­bo­wa­li­by­śmy niczego wiel­kiego, nawet domu – mój ojciec może sam zbu­do­wać dom i potrafi prze­ko­pać każdą zie­mię. Umie zro­bić wszystko, kiedy się zde­cy­duje, a gdy już coś posta­nowi, to nic go od tego nie odwie­dzie.

– Wspa­niały czło­wiek.

– O tak. Jest bar­dzo silny, bar­dzo zde­ter­mi­no­wany.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki