Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Pościgi, pojedynki, magia, spiski i zamachowcy – w tej książce znajdziecie wszystko, za co pokochaliście fantasy! Zamordowany został król. Władza przeszła w ręce spiskowców, którzy sądzili, że każdy element ich planu był doskonały. Poza jednym. Winą próbowali obarczyć Royce'a i Hadriana. Ci nie są jednak byle złodziejaszkami i nie pójdą dobrowolnie pod pręgierz. To okryty złą sławą duet Riyira, i nikt nie powstrzyma ich przed krwawą zemstą! Los królestwa spoczywa w rękach dwóch najemników.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 378
Mojej żonie Robin – partnerce w życiu i towarzyszce w przygodzie tworzenia niniejszego cyklu.
Steve’owi Gillickowi, za rady, i Pete’owi DeBrule, za rozpoczęcie tego wszystkiego.
I członkom Dragonchow, mojemu pierwszemu fanklubowi.
Rozdział 1
Colnora
Gdy z mroku wyłonił się mężczyzna, Wyatt Deminthal wiedział, że to będzie najgorszy, a być może ostatni dzień jego życia. Mężczyzna miał na sobie ubranie z surowej wełny i szorstkiej skóry, a jego twarz wyglądała znajomo – Wyatt widział ją ponad dwa lata wcześniej przy świetle świecy i miał nadzieję już więcej nie zobaczyć. Mężczyzna nosił trzy miecze, wszystkie sfatygowane, zmatowiałe i z przepoconymi, postrzępionymi uchwytami. Przewyższał Wyatta wzrostem prawie o trzydzieści centymetrów, był szerszy od niego w ramionach i miał silne ręce. Stał w lekkim rozkroku, opierając ciężar ciała na przednich częściach stóp. Wpatrywał się w Wyatta jak kot w mysz.
– Baron Dellano DeWitt z Dagastanu? – Zabrzmiało to nie jak pytanie, lecz oskarżenie.
Wyatt poczuł gwałtowny skurcz serca. Nawet po rozpoznaniu twarzy mężczyzny miał wciąż nadzieję – bo pomimo wielu trudnych lat nie stracił do reszty optymizmu – że nieznajomemu chodzi tylko o pieniądze. Jednakże po usłyszeniu tych słów jego nadzieja zgasła.
– Przykro mi, to pomyłka – odparł mężczyźnie, który zagradzał mu drogę. Usiłował mówić przyjacielskim, beztroskim, niewinnym tonem. Próbował nawet ukryć swój caliański akcent, aby wypaść wiarygodnie.
– Wcale nie – upierał się nieznajomy, przecinając alejkę i podchodząc niebezpiecznie blisko. Miał luźno opuszczone ręce, co niepokoiło bardziej, niż gdyby je trzymał na głowicach mieczy. Mężczyzna nie bał się Wyatta, mimo że ten nosił przy boku kord.
– Tak się składa, że nazywam się Wyatt Deminthal. Stąd mój wniosek, że to pomyłka.
Wyatt cieszył się, że udało mu się to powiedzieć bez jąkania. Z wielkim wysiłkiem skupiał się na tym, by rozluźnić ciało, opuścić ramiona, oprzeć ciężar ciała na jednej pięcie. Zdobył się nawet na przyjemny uśmiech i rozejrzał swobodnie dokoła z niewinną miną.
Stali naprzeciwko siebie w wąskiej, zaśmieconej alejce zaledwie kilka metrów od wynajmowanej przez Wyatta kwatery na strychu. Było ciemno. Metr za jego plecami wisiała latarnia zamontowana z boku sklepu z żywnością. Widział, jak jej migocące światło połyskuje w pozostałych po deszczu kałużach na brukowanej uliczce. Wciąż słyszał z tyłu przytłumione, blaszane dźwięki muzyki w gospodzie Pod Szarą Myszą. W oddali było słychać głosy, śmiech, krzyki, odgłosy kłótni. Po brzęku upuszczonego garnka rozległ się koci pisk. Gdzieś przejechał powóz i na mokrej, kamiennej nawierzchni zaklekotały drewniane koła. Było późno. Na ulicach wałęsali się jedynie pijani, nierządnice i interesanci, których sprawy najlepiej było załatwiać po zmroku.
Mężczyzna zbliżył się o krok. Wyattowi nie podobało się jego twarde, zdeterminowane spojrzenie, ale najbardziej zaniepokoił go wyraz żalu, który dostrzegł w oczach nieznajomego.
– Wynająłeś mnie i mojego przyjaciela, żebyśmy ukradli miecz z zamku Essendonów.
– Przykro mi, ale nie mam pojęcia, o czym mówisz. Nawet nie wiem, gdzie jest ten zamek. Musiałeś mnie z kimś pomylić. Pewnie przez to. – Zdjął kapelusz z szerokim rondem i pokazał go mężczyźnie. – Widzisz, to zwykły kapelusz, bo każdy go może kupić, ale równocześnie niezwykły, bo obecnie niewielu ludzi takie nosi. Najpewniej widziałeś kogoś w podobnym nakryciu głowy i uznałeś, że to ja. Rozumiem twoją pomyłkę i nie żywię do ciebie urazy.
Wyatt włożył z powrotem kapelusz, opuszczając go trochę z przodu i przechylając lekko na bok. Poza tym Deminthal nosił kosztowny, czarno-czerwony kubrak z jedwabiu i krótką, krzykliwą pelerynę, ale brak aksamitnych ozdób w połączeniu ze znoszonymi butami zdradzał jego sytuację materialną. Jeszcze więcej mówił o nim złoty, okrągły kolczyk w lewym uchu – to była pamiątka po jego dawnym życiu.
– Kiedy dotarliśmy do kaplicy, król leżał na podłodze. Martwy.
– Widzę, że to nie jest szczęśliwa historia – powiedział Wyatt, szarpiąc palce wykwintnych, czerwonych rękawic, co zwykł czynić w chwilach niepokoju.
– Czekali na nas strażnicy. Zawlekli nas do lochów. Omal nas nie stracono.
– Przykro mi, że tak niecnie z wami postąpiono, ale już mówiłem, nie nazywam się DeWitt. Nigdy o nim nie słyszałem. Na pewno o was wspomnę, gdybym go kiedyś spotkał. Kto go szuka?
– Riyria.
Światło na ścianie sklepu za Wyattem zgasło i ktoś szepnął mu do ucha:
– Po elficku to znaczy „dwóch”.
Serce zabiło Deminthalowi dwa razy szybciej i zanim zdążył się odwrócić, poczuł na gardle ostrze sztyletu. Zamarł, starając się oddychać jak najlżej.
– Wystawiłeś nas na śmierć – ciągnął mężczyzna za Wyattem. – Byłeś pośrednikiem. Wysłałeś nas do tamtej kaplicy, by spadła na nas wina. Przyszedłem ci odpłacić pięknym za nadobne. Jeśli chcesz powiedzieć ostatnie słowo, zrób to teraz i po cichu.
Wyatt był dobrym pokerzystą. Znał się na blefach i wiedział, że człowiek za jego plecami nie blefuje. Nie przyszedł po to, żeby go nastraszyć, przycisnąć lub zmanipulować. Nie szukał informacji; wiedział wszystko, co chciał wiedzieć. Wyatt rozpoznał to po tembrze głosu, tonie, słowach, tempie oddechu napastnika – ten człowiek przyszedł go zabić.
– Co się dzieje, Wyatt? – zapytał ktoś słabym głosem.
W dole alejki otworzyły się drzwi i na tle światła ukazała się sylwetka młodej dziewczyny, której cień padał na brukowaną uliczkę i ścianę po przeciwnej stronie. Szczupła dziewczyna z włosami do ramion miała na sobie koszulę nocną do kostek, spod której wystawały gołe stopy.
– Nic, Allie, wracaj do środka! – krzyknął Wyatt, zdradzając się ze swoim akcentem.
– Co to za ludzie, z którymi rozmawiasz? – Allie zrobiła krok w ich stronę, wchodząc w kałużę. – Wyglądają na rozgniewanych.
– Nie zostawię świadków przy życiu – syknął nieznajomy.
– Zostawcie ją, nie była w to zamieszana – błagał Deminthal. – Przysięgam. To była tylko moja sprawka.
– W co zamieszana? – spytała Allie. – O co tu chodzi? – Zrobiła kolejny krok.
– Zostań na miejscu, Allie! Nie podchodź. Proszę, rób, co mówię. – Dziewczyna się zatrzymała. – Kiedyś zrobiłem coś złego. Musisz zrozumieć. Zrobiłem to dla nas, dla ciebie, Eldena i siebie. Przypominasz sobie, jak przyjąłem tamtą pracę kilka zim temu? Jak pojechałem na parę dni na północ? Właśnie wtedy… to zrobiłem. Udawałem kogoś innego i przeze mnie omal nie zginęli ludzie. W ten sposób zdobyłem pieniądze na zimę. Nie czuj do mnie nienawiści, Allie. Kocham cię, skarbie. Proszę, wracaj do środka.
– Nie! – sprzeciwiła się. – Widzę nóż. Skrzywdzą cię.
– Jeśli nie wejdziesz do domu, zabiją nas oboje! – krzyknął Wyatt szorstko, zbyt szorstko. Nie chciał tego robić, ale musiał jej uświadomić powagę sytuacji.
Allie teraz płakała. Stała w świetle lampy i się trzęsła.
– Wejdź do środka, kochanie. – Wyatt starał się opanować i mówić spokojnym głosem. – Wszystko będzie dobrze. Nie płacz. Elden się tobą zaopiekuje. Powiedz mu, co się stało. Wszystko się ułoży.
Nadal szlochała.
– Proszę, skarbie, musisz już wejść do środka – prosił Wyatt. – To wszystko, co możesz zrobić. Musisz to dla mnie zrobić. Proszę.
– Ko-cham cię, ta-tu-siu!
– Wiem, słonko. Ja też cię kocham i bardzo przepraszam.
Allie powoli weszła do środka i snop światła zaczął się zwężać, aż po zamknięciu drzwi zniknął i alejka znów pogrążyła się w ciemności. Tylko słabe, niebieskie światło przesłoniętego chmurami księżyca padało na wąską uliczkę, na której stali trzej mężczyźni.
– Ile ma lat? – zapytał głos za plecami Deminthala.
– Nie mieszajcie jej do tego. Zróbcie to szybko. Możecie mi wyświadczyć choć tę jedną przysługę?
Wyatt zbierał siły na to, co miało niechybnie nadejść. Na widok dziecka się załamał. Gwałtownie się trząsł, zacisnął dłonie w rękawicach w pięści. Tak go ściskało w dołku, że miał trudności z przełykaniem śliny i oddychaniem. Czuł metalowe ostrze na gardle i czekał, aż napastnik je przesunie, przeciągnie w poprzek jego szyi.
– Gdy przyszedłeś nas wynająć, wiedziałeś, że to pułapka? – spytał mężczyzna z trzema mieczami.
– Co? Ależ skąd!
– Zrobiłbyś to, gdybyś wiedział?
– Nie wiem… Chyba tak. Potrzebowaliśmy pieniędzy.
– A więc nie jesteś baronem?
– Nie.
– A kim?
– Byłem kapitanem statku.
– Byłeś? Co się stało?
– Kiedy mnie zabijecie? Po co te wszystkie pytania?
– Z każdym pytaniem, na które odpowiadasz, zyskujesz kolejny oddech – odpowiedział głos za jego plecami.
To był głos śmierci, beznamiętny i pusty. Gdy Wyatt go słyszał, czuł ściskanie w żołądku, jakby z krawędzi wysokiego klifu spoglądał w przepaść. Nie widząc twarzy napastnika, wiedząc, że trzyma ostrze, które go zabije, czuł się jak na egzekucji. Pomyślał o Allie, miał nadzieję, że nic jej nie będzie, a potem uprzytomnił sobie, że ona go zobaczy. Ta myśl uderzyła go z zadziwiającą jasnością. Gdy będzie już po wszystkim, dziewczyna wybiegnie i znajdzie go na ulicy. Będzie brodzić w jego krwi.
– Co się stało? – powtórzył pytanie kat, a dźwięk jego głosu od razu przywrócił Wyatta do rzeczywistości.
– Sprzedałem statek.
– Dlaczego?
– Nieważne.
– Długi karciane?
– Nie.
– To z jakiego powodu?
– Co za różnica? I tak mnie zabijecie. Skończcie już to!
Stanął stabilnie na nogach. Był przygotowany. Zacisnął zęby, zamknął oczy. Zabójca jednak zwlekał.
– Jest różnica, bo Allie to nie twoja córka – szepnął kat.
Ostrze oddaliło się od jego szyi.
Powoli, z wahaniem, Wyatt się odwrócił, żeby stanąć twarzą do mężczyzny ze sztyletem. Nigdy wcześniej go nie widział. Był niższy od wspólnika, ubrany w czarny płaszcz z kapturem, który zacieniał jego rysy, pozwalając dostrzec jedynie niektóre elementy twarzy: czubek spiczastego nosa, wydatne kości policzkowe, koniec podbródka.
– Skąd wiesz?
– Dojrzała nas w ciemności. Staliśmy w mroku, a ona dostrzegła z sześciu metrów mój nóż przy twoim gardle.
Wyatt nic nie odpowiedział. Nie śmiał się ruszyć ani odezwać. Nie wiedział, co myśleć. Jakimś cudem coś się zmieniło. Nieuchronna śmierć cofnęła się o krok, ale jej cień majaczył groźnie. Deminthal nie miał pojęcia, co się dzieje, i przerażała go możliwość zrobienia fałszywego kroku.
– Sprzedałeś statek, żeby ją wykupić, prawda? – domyślił się człowiek w kapturze. – Ale od kogo i dlaczego?
Wyatt dojrzał pod kapturem jedynie posępną twarz i bezlitosne oczy. W odległości zaledwie oddechu stała śmierć; wieczność od wybawienia dzieliły tylko słowa.
Mężczyzna z trzema mieczami położył rękę na ramieniu Deminthala.
– Wiele zależy od twojej odpowiedzi. Ale już się domyśliłeś, prawda? Teraz się zastanawiasz, co powiedzieć, i oczywiście usiłujesz odgadnąć, co chcemy usłyszeć. Po prostu powiedz prawdę. Jeśli popełnisz błąd, to przynajmniej powodem twojej śmierci nie będzie kłamstwo.
Wyatt skinął głową. Znów przymknął oczy, wziął głęboki wdech i powiedział:
– Kupiłem ją od człowieka o nazwisku Ambrose.
– Ambrose Moor? – spytał kat.
– Tak.
Wyatt czekał, ale nic się nie stało. Otworzył oczy. Sztylet zniknął, a mężczyzna z trzema mieczami uśmiechał się do niego.
– Nie wiem, ile kosztowała ta dziewczyna, ale nie mogłeś wydać pieniędzy lepiej.
– Nie zabijecie mnie?
– Nie dziś. Wciąż jesteś nam winien sto tenentów za tamto zlecenie – powiedział oziębłym tonem człowiek w kapturze.
– Ja… ich nie mam.
– To zdobądź.
Na alejkę padł snop światła, gdy drzwi do domu Wyatta otworzyły się z hukiem i na zewnątrz wyszedł energicznym krokiem Elden. Ruszył w ich stronę z pełną desperacji miną, trzymając wysoko nad głową olbrzymi topór o dwóch ostrzach.
Większy z napastników wyjął szybko dwa miecze.
– Eldenie, NIE! – krzyknął Wyatt. – Oni mnie nie zabiją! Stój.
Elden przystanął, nie opuszczając topora, i spoglądał to na jednego, to na drugiego.
– Zamierzają mnie puścić – uspokoił go Wyatt, po czym zwrócił się do obu mężczyzn. – Nie mylę się, prawda?
Mężczyzna w kapturze przytaknął.
– Ureguluj dług – powiedział.
Gdy mężczyźni odchodzili, Elden stanął przy boku Wyatta, a Allie przybiegła i go objęła. Razem wrócili do domu. Elden rozejrzał się po raz ostatni, po czym zamknął za nimi drzwi.
– Widziałeś, jaki był duży? – zapytał Royce’a Hadrian, wciąż zerkając przez ramię, jak gdyby olbrzym mógł próbować się do nich podkraść. – Jeszcze nigdy nie widziałem kogoś takiego wielkiego. Musiał mieć ponad dwa metry, a ten kark, te bary i topór! Do jego podniesienia potrzeba by dwóch takich jak ja. Może nie jest człowiekiem, może to olbrzym albo troll. Niektórzy się zarzekają, że one istnieją. Znam kilku, którzy twierdzą, że osobiście je widzieli.
Royce spojrzał na przyjaciela i się skrzywił.
– No dobrze, tak mówią przeważnie pijacy w barach, co nie znaczy, że to nie jest możliwe. Zapytaj Myrona, on potwierdzi moje słowa.
Kierowali się na północ w stronę mostu Langdona. Wokół panował spokój. W szacownej dzielnicy wzgórz w Colnorze ludzie woleli w nocy spać niż hulać w gospodach. Tu mieszkali magnaci handlowi, zamożni ludzie interesów, którzy posiadali domy wspanialsze od wielu pałacowych rezydencji wyższej szlachty.
Colnora zaczynała jako skromne, przydrożne miejsce na odpoczynek na skrzyżowaniu szlaków handlowych z Wesbaden i Aquesty. Na początku gospodarz o nazwisku Hollenbeck zaopatrywał wraz z żoną karawany w wodę i udostępniał handlarzom miejsce w swojej stodole w zamian za wieści i towary. Hollenbeck umiał się poznać na jakości i zawsze wybierał najlepsze produkty.
Niebawem gospodarstwo przeobraziło się w karczmę i Hollenbeck dobudował sklep i magazyn, by uzyskiwane towary sprzedawać wędrowcom. Kupcy zaczęli kupować działki obok niego i otwierać własne sklepy, gospody i zajazdy. Powstała wioska, a następnie miasto, ale karawany wciąż wybierały w pierwszej kolejności Hollenbecka. Według legendy powodem tego była jego żona, która nie tylko odznaczała się niepospolitą urodą, ale też potrafiła śpiewać i grać na mandolinie. Powiadano, że wypiekała najsmaczniejsze cobblery z brzoskwiniami, borówkami i jabłkami. Kilka stuleci później, kiedy już nikt nie znał dokładnego położenia pierwotnego gospodarstwa Hollenbecka i niewielu pamiętało, że kiedyś żył taki gospodarz, nadal pamiętano jego żonę – Colnorę.
Z biegiem lat miasto się rozwijało, aż stało się największym ośrodkiem miejskim w Avrynie. Kupujący mogli tam znaleźć najmodniejsze rzeczy, najpiękniejszą biżuterię i najbogatszy asortyment egzotycznych przypraw z setek sklepów i targowisk. Ponadto w Colnorze mieszkało kilku najlepszych rzemieślników i miasto szczyciło się najwspanialszymi, najpopularniejszymi karczmami i gospodami w kraju. Od dawna powiększało się tam grono artystów scenicznych, którzy namówili Cosmosa DeLura, najbogatszego mieszkańca miasta i mecenasa sztuki, do zbudowania Teatru DeLura.
Po drodze Royce i Hadrian zatrzymali się nagle przed dużą, białą tablicą z repertuarem teatru. Na tablicy namalowano sylwetki dwóch mężczyzn wspinających się na zewnętrzną ścianę zamkowej wieży i umieszczono napis:
Spisek przeciw Koronie.
Jak młody książę i dwóch złodziei uratowali królestwo.
Przedstawienia codziennie wieczorem.
Royce uniósł brew, natomiast Hadrian przesunął czubkiem języka po przednich zębach. Spojrzeli na siebie, ale żaden się nie odezwał i ruszyli w dalszą drogę.
Po opuszczeniu dzielnicy wzgórz szli ulicą Mostową. Teren obniżał się w stronę rzeki. Mijali rzędy magazynów – gigantycznych budynków ozdobionych znakami spółek niczym królewskimi herbami. Niektóre spółki były oznaczone zwyczajnie inicjałami – dotyczyło to zwykle nowych interesów o nieugruntowanej pozycji. Inne posiadały łatwo rozpoznawalne znaki towarowe – na przykład w przypadku spółki Bocant, potentata, który zaczynał od handlu wieprzowiną, był to łeb dzika, a przedsiębiorstwa DeLura symbolizował romb.
– Zdajesz sobie sprawę, że nie zdoła nam nigdy zapłacić tych stu tenentów? – spytał Hadrian.
– Po prostu nie chciałem, żeby myślał, że się wykręcił sianem.
– Nie chciałeś, żeby pomyślał, że Royce Melborn zmiękł na widok łez małej dziewczynki.
– To nie była pierwsza lepsza dziewczyna, a poza tym uratował ją przed Ambrose’em Moorem. Już samo to wystarczało, żeby darować mu życie.
– Nie mogę się nadziwić, jakim cudem Ambrose wciąż żyje?
– Chyba ktoś mnie namówił do zmiany planów – odparł Royce swoim tonem „nie mówmy o tym” i Hadrian przestał drążyć temat.
Z trzech głównych mostów miasta Langdon był najbardziej ozdobny. Wykonano go z ciętego kamienia, po obu stronach ustawiono co kilka metrów duże latarnie w kształcie łabędzi, które po zapaleniu nadawały mostowi odświętny wygląd. Teraz jednak się nie paliły, a nawierzchnia z kamienia była wilgotna i wydawała się śliska i niebezpieczna.
– Przynajmniej nie szukaliśmy DeWitta przez ostatni miesiąc na darmo – powiedział sarkastycznie Hadrian, kiedy przechodzili przez most. – Pomyślałbym…
Royce zatrzymał się i nagle uniósł rękę. Obaj rozejrzeli się, bez słowa wyciągnęli broń i ustawili się plecami do siebie. Wydawało się, że wszystko jest w porządku. Słychać było jedynie huk wzburzonej wody, która pędziła i pieniła się pod nimi.
– Imponujesz mi, Zmiatacz – zwrócił się do Royce’a mężczyzna, wychodząc zza latarni na moście. Skórę miał bladą, a ciało tak chude i kościste, że dosłownie tonął w swoich luźnych bryczesach i koszuli. Wyglądał jak zwłoki, które ktoś zapomniał pogrzebać.
Hadrian dostrzegł za nim jeszcze trzech mężczyzn, którzy wdrapywali się na przęsło. Wszyscy wyglądali podobnie: byli chudzi, muskularni i ubrani w ciemne rzeczy. Zataczali koło jak wilki.
– Po czym się zorientowaliście, że tu jesteśmy? – spytał chudzielec.
– Chyba po twoim oddechu, ale właściwie nie można wykluczyć, że po odorze ciała – odpowiedział z szerokim uśmiechem Hadrian, oceniając ich postawę, ruchy i kierunek, w którym patrzyli.
– Nie pyskuj, kolego – zagroził najwyższy z czwórki napastników.
– Czemu zawdzięczamy tę wizytę, Koszt?
– Zabawne, właśnie miałem cię zapytać o to samo – odparł chudzielec. – W końcu to nasze miasto, a nie twoje. Już nie.
– Czarny Diament? – spytał Hadrian.
Royce skinął głową.
– A ty to pewnie Hadrian Blackwater – domyślił się Koszt. – Zawsze myślałem, że jesteś większy.
– A ja zawsze myślałem, że jest was więcej.
Koszt się uśmiechnął, patrząc wyzywająco na Hadriana, po czym skierował uwagę z powrotem na Royce’a.
– A więc co tu porabiasz, Zmiatacz?
– Jestem przejazdem.
– Poważnie? Nie masz nic do załatwienia?
– Nic, co mogłoby cię interesować.
– I tu się mylisz. – Koszt odszedł od latarni i zaczął krążyć wolno wokół nich. Wiatr targał jego luźną koszulą jak flagą na maszcie. – Czarny Diament interesuje wszystko, co się dzieje w Colnorze, zwłaszcza jeśli ma to związek z tobą, Zmiatacz.
Hadrian pochylił się i spytał:
– Czemu mówi do ciebie „Zmiatacz”?
– Taki miałem pseudonim w gildii – odparł Royce.
– On był Czarnym Diamentem? – spytał napastnik, który wyglądał najmłodziej. Miał zaokrąglone, pulchne policzki, zaczerwienione i pokryte krostami wąskie usta, rzadki wąsik i kozią bródkę.
– No tak, Rytownik, nigdy nie słyszałeś o Zmiataczu, prawda? Rytownik to nowicjusz, jest w naszej gildii dopiero pół roku. Zmiatacz był nie tylko Czarnym Diamentem, ale też oficerem, sprzątaczem i jednym z najbardziej osławionych członków w historii gildii.
– Sprzątaczem? – spytał Hadrian.
– Zabójcą – wyjaśnił Royce.
– Jest już legendą – ciągnął Koszt, chodząc po kamiennym moście i starannie omijając kałuże. – Jako cudowne dziecko swojej epoki awansował tak szybko, że ludzie poczuli się nieswojo.
– Zabawne, ale pamiętam tylko jednego – powiedział Royce.
– Cóż, kiedy Pierwszy Oficer gildii jest podenerwowany, to wszyscy pozostali też się denerwują. W tamtym czasie Klejnotem kierował człowiek o nazwisku Hoyte. Większość z nas uważała go za osła. Dobry złodziej i zarządca, ale i tak osioł. Zmiatacz miał duże poparcie w niższych szeregach i Hoyte się niepokoił, że może zająć jego miejsce. Zaczął zlecać Zmiataczowi najniebezpieczniejsze zadania – roboty, które przebiegały podejrzanie źle. Mimo to Zmiatacz zawsze wychodził z nich bez szwanku, co czyniło z niego jeszcze większego bohatera. Zaczęły krążyć pogłoski, że w naszej gildii może być zdrajca. Hoyte wcale się nie zmartwił. Dostrzegł w tym okazję.
Koszt-mówca przerwał swój spacer po moście i zatrzymał się przed Royce’em.
– W tamtym czasie było trzech sprzątaczy w gildii i wszyscy oni się przyjaźnili. Nefryt, jedyna zabójczyni w gildii, była pięknością, która…
– W czym rzecz, Koszt? – warknął Royce.
– Podaję Rytownikowi parę faktów z historii, Zmiatacz. Chyba mi nie żałujesz okazji do podszkolenia moich chłopaków, co? – Koszt uśmiechnął się i znów zaczął się przechadzać, zatykając kciuki za pas luźnych spodni. – Na czym to ja skończyłem? Ach tak, Nefryt. To się stało w tamtym miejscu. – Wskazał palcem ponad mostem. – W tamtym pustym magazynie z symbolem koniczyny na bocznej ścianie. To właśnie tam Hoyte ich wystawił do pojedynku przeciwko sobie. Wtedy, tak jak i teraz, sprzątacze nosili maski, żeby nie ujawniać swojej tożsamości. – Koszt przerwał i spojrzał na Royce’a z udawanym współczuciem. – Nie miałeś pojęcia, że to ona, dopóki nie było po wszystkim, prawda, Zmiatacz? A może wiedziałeś i mimo to ją zabiłeś?
Royce nie odpowiedział, ale wbił w Koszta groźne spojrzenie.
– Ostatnim z trojga sprzątaczy był Przecinacz, którego przygnębiła informacja, że Zmiatacz zamordował Nefryt. I nic dziwnego, bo Przecinacz i Nefryt byli kochankami. W związku z tym, że za śmierć Nefryt odpowiadał przyjaciel Przecinacza, sprawa zrobiła się osobista i Hoyte z radością pozwolił mu wyrównać rachunki. Ale Przecinacz nie chciał, żeby Zmiatacz zginął, tylko żeby cierpiał. Dlatego upierał się przy bardziej wyrafinowanej, bardziej bolesnej karze. Ten człowiek to genialny strateg – nasz mistrz w planowaniu akcji. Zaaranżował aresztowanie Zmiatacza przez straż miasta. Sprzedał kilka przysług i za uzbierane pieniądze kupił werdykt. Zmiatacz wylądował w więzieniu Manzant, z którego już się nie wychodzi. Uważano, że nie można stamtąd uciec, tyle że Zmiataczowi jakoś to się udało. Wciąż nie wiemy, jak się wydostałeś… – Zawiesił głos, dając Royce’owi szansę na odpowiedź.
Royce nadal milczał.
Koszt wzruszył ramionami.
– Po ucieczce Zmiatacz wrócił do Colnory – kontynuował. – Najpierw sędzia, który przewodniczył jego procesowi, został znaleziony martwy w łóżku. Potem zginęli fałszywi świadkowie – wszyscy trzej tej samej nocy – a na koniec oskarżyciel. Wkrótce zaczęli znikać po kolei członkowie Czarnego Diamentu. Znajdowano ich w najdziwniejszych miejscach: w rzece, na miejskim placu, nawet w wieży kościoła. Po stracie kilkunastu członków Klejnot zawarł układ. Gildia oddała Hoyte’a Zmiataczowi, który go zmusił do publicznego przyznania się. Potem Zmiatacz zabił Hoyte’a i porzucił jego zwłoki w fontannie na Placu na Wzgórzu. To było czyste mistrzostwo. Wojna się skończyła, ale przebaczenie nie wchodziło w rachubę, bo rany były zbyt głębokie. Zmiatacz wyjechał i dopiero po latach znów się pojawił, robiąc wypady z terytorium gildii Czerwonej Ręki na północy. Ale nie jesteś jej członkiem, prawda?
– Gildie już mi nie są potrzebne – odparł oziębłym tonem Royce.
– A to kto? – spytał Rytownik, wskazując Hadriana. – Służący Zmiatacza? Nosi tyle broni, że wystarczy dla nich obu.
Koszt uśmiechnął się do Rytownika.
– To Hadrian Blackwater. I nie wyciągałbym ręki w jego kierunku, bo możesz ją stracić.
Rytownik spojrzał z niedowierzaniem na Hadriana.
– Co? To jakiś mistrz szermierki? O to chodzi?
Koszt zachichotał.
– Umie się posługiwać mieczem, dzidą, łukiem, kamieniem, wszystkim, co jest pod ręką. – Zwrócił się do Hadriana. – Diament nie wie o tobie zbyt wiele, ale słyszeliśmy wiele pogłosek. Według jednej byłeś gladiatorem. Według innej generałem w caliańskiej armii – i odnosiłeś sukcesy, jeśli te opowieści są wiarygodne. Krąży nawet plotka, że byłeś dworzaninem w niewoli u egzotycznej wschodniej królowej.
Niektórzy pozostali członkowie Diamentu, w tym Rytownik, zachichotali.
– Choć ta podróż ścieżką wspomnień jest fascynująca, Koszt, powiedz, czy zatrzymałeś nas z jakiegoś konkretnego powodu?
– Oprócz frajdy? Oprócz nękania? Oprócz przypomnienia ci, że to miasto jest kontrolowane przez Czarny Diament? Oprócz poinformowania cię, że niezrzeszonym złodziejom, takim jak wy, nie wolno działać na tym terenie, i że jesteś tutaj niemile widziany?
– Tak, właśnie o to mi chodzi.
– Właściwie jest jeszcze jedno. Szuka was jakaś dziewczyna.
Royce i Hadrian spojrzeli na siebie zaciekawieni.
– Włóczy się po mieście i rozpytuje o dwóch złodziei: Hadriana i Royce’a. Choć zabawnie było usłyszeć reklamę publiczną waszych imion, dla Czarnego Diamentu to krępujące, by w Colnorze ktoś szukał złodziei, którzy nie należą do naszej gildii. Ludzie mogą mieć mylne wyobrażenie co do tego miasta.
– Co to za jedna? – spytał Royce.
– Nie mam pojęcia.
– Gdzie jest?
– Śpi pod Łukiem Sklepikarzy na Bulwarze Stołecznym, więc raczej nie jest szlachcianką debiutującą w towarzystwie ani córką bogatego kupca. Podróżuje sama, więc pewnie nie przyjechała tu po to, żeby was zabić albo doprowadzić do waszego aresztowania. Gdybym miał zgadywać, powiedziałbym, że chce was wynająć. Jeżeli należy do typowych zleceniodawców, którzy się do was zwracają, na waszym miejscu zastanowiłbym się nad wyborem bardziej tradycyjnego zawodu. Może dostalibyście pracę w gospodarstwie z trzodą chlewną – przynajmniej obracalibyście się w towarzystwie na swoim poziomie.
Wyraz twarzy i ton głosu Koszta zrobiły się poważne.
– Znajdźcie ją i zabierajcie się wszyscy razem z naszego miasta, żeby jutro wieczorem już was tu nie było. Może nie będziecie chcieli zwlekać. Po doprowadzeniu jej do porządku może ładnie wyglądać i dostaniecie za nią przyzwoitą cenę lub przynajmniej da komuś kilka minut przyjemności. Przypuszczam, że nikt się do niej jeszcze nie dobrał tylko dlatego, że wszędzie wymienia wasze nazwiska. Tutaj Royce Melborn to wciąż to samo co straszydło.
Koszt odwrócił się, żeby odejść, i znów przybrał drwiący ton.
– Szkoda, że nie możecie zostać. W teatrze grają sztukę o dwóch złodziejach, których wrobiono w morderstwo króla Medfordu. Inspiracją do niej było prawdziwe zabójstwo Amratha przed kilkoma laty. – Koszt pokręcił głową. – Zupełnie nierealne. Wyobrażasz sobie, żeby wytrawny złodziej dał się zwabić do zamku, by ukraść miecz w celu uratowania człowieka przed pojedynkiem? Autorzy!
Koszt nadal kręcił głową, kiedy wraz z pozostałymi złodziejami zostawił Hadriana i Royce’a na moście i oddalił się ulicą na brzegu po drugiej stronie.
– Przyjemnie było, nie uważasz? – powiedział Hadrian, kiedy zawrócili i zaczęli wchodzić na wzgórze, kierując się na Bulwar Stołeczny. – Mili ludzie. Jestem zawiedziony, że przyszło tylko czterech.
– Wierz mi, byli bardzo niebezpieczni. Koszt to Pierwszy Oficer Diamentu, a dwaj, którzy się nie odzywali, to sprzątacze. Było jeszcze sześciu na wszelki wypadek, po trzech z każdej strony mostu, którzy ukrywali się w pobliżu. Nie ryzykowali z nami. Już ci lepiej?
– Znacznie, dzięki. – Hadrian przewrócił oczami. – Zmiatacz, tak?
– Nie nazywaj mnie tak – powiedział poważnym tonem Royce. – Nigdy.
– To znaczy jak? – spytał niewinnie Hadrian.
Royce westchnął, a potem uśmiechnął się do niego.
– Nie guzdraj się. Klientka czeka.
Obudziła się, czując dotyk szorstkiej ręki na udzie.
– Co masz w sakiewce, kochanie?
Dziewczyna przetarła oczy, zdezorientowana i zaskoczona. Leżała w rynsztoku pod Łukiem Sklepikarzy. Miała brudne włosy, w które zaplątały się liście i gałązki, a jej suknia wyglądała jak postrzępiony łach. Przyciskała do piersi maleńką sakiewkę na sznurku, którą zawiesiła na szyi. Większości przechodniów mogła się wydawać tobołkiem śmieci wyrzuconym na poboczu drogi lub stosem szmat i gałązek, który przeoczyli zamiatacze ulic. Mimo to niektórzy interesowali się nawet stertami śmieci.
Pierwsze, co zobaczyła, kiedy wyostrzył jej się wzrok, to ciemna, wymizerowana twarz i szeroko otwarte usta mężczyzny, który nad nią klęczał. Pisnęła i próbowała się odczołgać. Mężczyzna chwycił ją za włosy. Silne ręce przygwoździły ją do ziemi i przycisnęły jej nadgarstki do boków.
Poczuła na twarzy jego gorący oddech, który cuchnął alkoholem i tytoniem. Wyrwał sakiewkę z jej ręki i zdjął ją z jej szyi.
– Nie! – Wyswobodziła rękę i sięgnęła po woreczek. – Jest mi potrzebny!
– Mi też.
Mężczyzna zarechotał, odtrącając jej rękę na bok. Zważywszy w ręce ciężar monet w sakiewce, uśmiechnął się i włożył woreczek do kieszeni na piersi.
– Nie! – zaprotestowała.
Usiadł na niej, przyszpilając ją do ziemi, i przesunął palce po jej twarzy z góry na dół, następnie wzdłuż ust, aż w końcu zatrzymał się przy szyi. Powoli chwycił ją za gardło i lekko zacisnął palce. Sapnęła, usiłując złapać oddech. Przycisnął swoje usta do jej tak mocno, że wyczuła, iż jest szczerbaty. Drapał ją szorstkimi bokobrodami po brodzie i policzkach.
– Cicho – szepnął. – Dopiero zaczynamy. Musisz oszczędzać siły.
Podniósł się na kolana i sięgnął ręką do guzików bryczesów.
Dziewczyna się broniła, szarpiąc go i wierzgając, ale przygniótł jej ręce kolanami i kopała tylko powietrze. Krzyknęła. W odpowiedzi mężczyzna mocno ją spoliczkował. Szok wywołany uderzeniem wprawił ją w osłupienie i patrzyła niewidzącym wzrokiem, podczas gdy napastnik dalej rozpinał guziki. Nie czuła jeszcze w pełni bólu. Policzek dopiero zaczynał ją piec. Załzawionymi oczami patrzyła na siedzącego na niej agresora, jakby oglądała tę scenę z oddali. Pojedyncze dźwięki zastąpił przytłumiony szum. Widziała, jak spierzchnięte usta i długie, cienkie mięśnie gardła mężczyzny się poruszają, ale nie słyszała słów. Uwolniła jedną rękę, ale napastnik od razu ją złapał i przycisnął do ziemi.
Za plecami mężczyzny zobaczyła dwie zbliżające się sylwetki. W jej sercu zatliła się iskierka nadziei i dziewczyna zdołała wyszeptać słabo:
– Pomocy.
Mężczyzna na przedzie wyjął masywny miecz, chwycił go za klingę i się zamachnął. Napastnik upadł jak długi w poprzek rynsztoka.
Mężczyzna z mieczem uklęknął przy niej. Był tylko konturem na tle czarnego jak węgiel nieba, duchem w mroku.
– Czy mogę w czymś pomóc, milady? – usłyszała jego głos. Miły głos. Chwycił ją za rękę i pomógł jej wstać.
– Kim jesteś?
– Nazywam się Hadrian Blackwater.
Utkwiła w nim wzrok.
– Naprawdę? – zdołała powiedzieć, nie puszczając jego ręki. Zanim się zorientowała, zaczęła płakać.
– Co jej zrobiłeś? – spytał drugi mężczyzna, podchodząc do nich.
– Ja… nie wiem.
– Za mocno ściskasz jej rękę? Puść ją.
– To ona mnie trzyma.
– Przepraszam, przepraszam – powiedziała drżącym głosem. – Po prostu nie myślałam, że zdołam was znaleźć.
– W porządku. Udało ci się. – Uśmiechnął się do niej. – A to jest Royce Melborn.
Głośno westchnęła i zarzuciła ręce na szyję mniejszego mężczyzny, obejmując go mocno i płacząc jeszcze rzewniej. Royce stał sztywny i skrępowany, podczas gdy Hadrian odsunął dziewczynę.
– Odnoszę wrażenie, że nasz widok cię cieszy. To dobrze – powiedział do niej Hadrian. – A teraz powiedz, kim jesteś.
– Thrace Wood z wioski Dahlgren. – Nie mogła powstrzymać się od uśmiechu. – Szukam was od bardzo dawna.
Zachwiała się.
– Dobrze się czujesz?
– Trochę kręci mi się w głowie.
– Kiedy ostatnio jadłaś?
Oczy jej się rozbiegły, kiedy próbowała sobie przypomnieć.
– Nieważne. – Hadrian zwrócił się do Royce’a. – To było kiedyś twoje miasto. Masz jakiś pomysł, gdzie moglibyśmy znaleźć pomoc dla młodej kobiety w środku nocy?
– Szkoda, że nie jesteśmy w Medfordzie. Gwen byłaby nieoceniona w tej sytuacji.
– A tu nie ma burdelu? Jesteśmy przecież w handlowej stolicy świata. Nie mów mi, że tego nie sprzedają.
– Jest taki jeden miły na ulicy Południowej.
– W porządku, Thrace. Chodź z nami, zobaczymy, czy uda nam się doprowadzić cię do porządku i nakarmić.
– Chwileczkę.
Uklękła przy nieprzytomnym mężczyźnie i wyjęła swoją sakiewkę z jego kieszeni.
– Nie żyje? – spytała.
– Wątpię. Aż tak mocno go nie uderzyłem.
Przy wstawaniu poczuła zawroty głowy i zaczęło jej się robić ciemno przed oczami. Przez chwilę chwiała się jak pijana, zatoczyła się i upadła. Odzyskała na chwilę przytomność i poczuła, jak czyjeś ręce delikatnie ją podnoszą. Choć w głowie jej szumiało, usłyszała chichot.
– Co cię tak bawi? – usłyszała.
– Podejrzewam, że to pierwszy raz, kiedy ktoś przyjdzie do domu publicznego z własną kobietą.
Rozdział 2
Thrace
– Pięknie lśni, jak nowy miedziak – zauważyła Clarisse, kiedy we troje patrzyli przez drzwi na Thrace, która czekała w salonie.
Clarisse była dużą, zaokrągloną kobietą o różowych policzkach i krótkich, grubych palcach, którymi nieustannie poprawiała plisy spódnicy. Ona i pozostałe kobiety w lupanarze Frywolne Tyłeczki dokonały cudów z dziewczyną. Thrace miała nową suknię z brązowego płótna z wykrochmalonym, brązowym kaftanikiem, a pod nią białą koszulę. Strój był tani i prosty, ale zdecydowanie ładniejszy od łacha, który wcześniej nosiła. Już nie przypominała obdartusa, którego spotkali poprzedniego wieczoru. Oprócz użyczenia dziewczynie łóżka do spania kobiety ją umyły, uczesały i nakarmiły. Nawet pomalowały jej usta i oczy, i efekt był oszałamiający. Thrace była młodą pięknością o niesamowitych błękitnych oczach i złotych włosach.
– Biedna dziewczyna była w strasznym stanie, kiedy ją przyprowadziliście. Gdzie ją znaleźliście? – spytała Clarisse.
– Pod Łukiem Sklepikarzy – odparł Hadrian.
– Biedactwo. – Duża kobieta pokręciła ze smutkiem głową. – Jeśli nie ma gdzie się podziać, na pewno mogłybyśmy ją przyjąć. Dostałaby łóżko do spania i trzy posiłki dziennie, a z taką urodą mogłaby sporo zarobić.
– Coś mi się zdaje, że nie jest prostytutką – powiedział Hadrian.
– Żadna z nas nie jest, skarbie. Dopóki nie wyląduje pod mostem. Szkoda, że jej nie widziałeś przy śniadaniu. Wcinała jak wygłodzony psiak. Oczywiście niczego nie tknęła, dopóki jej nie przekonałyśmy, że jedzenie jest za darmo, w ramach powitalnego prezentu Izby Handlowej dla gości odwiedzających miasto. Maggie to wymyśliła, dowcipna dziewczyna. À propos, rachunek za pokój, suknię, jedzenie i ogólne doprowadzenie do czystości wynosi sześćdziesiąt pięć srebrnych. Dorzuciłyśmy za darmo makijaż, bo Delia chciała zobaczyć, jak dziewczyna będzie wyglądać umalowana, bo powiedziała, że nigdy wcześniej się nie malowała.
Royce podał jej złotego tenenta.
– Musicie częściej wpadać, i następnym razem bez dziewczyny, co? – Mrugnęła do nich. – A tak poważnie, to o co z nią chodzi?
– Sami nie wiemy – odparł Hadrian.
– Myślę, że pora się dowiedzieć – dodał Royce.
Lupanar Frywolne Tyłeczki nie był tak gustownie urządzony jak Dom Medford. Na jego wystrój składały się krzykliwe czerwone zasłony, chybotliwe meble, różowe abażury i dziesiątki poduszek. Wszystko, począwszy od wytartych dywanów po bordery z tkaniny pod sufitami, ozdobiono chwostami i frędzlami. Sprzęty i dekoracje wyglądały na stare, wyszarzałe i podniszczone, ale przynajmniej było tam czysto.
Salon był małym owalnym pokojem sąsiadującym z głównym holem, z dwoma oknami wykuszowymi wychodzącymi na ulicę. Stały tam dwie kozetki, kilka stolików zastawionych figurkami ceramicznymi i niewielki kominek. Thrace siedziała na kozetce i czekała, a jej wzrok biegał w różne strony jak zając w szczerym polu. Kiedy weszli, zerwała się na nogi, uklękła i skłoniła głowę.
– Hej, uważaj, to nowa sukienka! – powiedział z uśmiechem Hadrian.
– Och! – Wstała z rumieńcem na policzkach, po czym dygnęła i znów skłoniła głowę.
– Co ona robi? – szepnął Royce do wspólnika.
– Nie wiem – odparł szeptem Hadrian.
– Próbuję okazać należny szacunek Waszym Lordowskim Mościom – szepnęła, nie unosząc głowy. – Przepraszam, jeśli mi to nie wychodzi.
Royce przewrócił oczami, a Hadrian wybuchnął śmiechem.
– Dlaczego szepczesz? – spytał ją Hadrian.
– Bo wy tak robicie.
Hadrian znów zachichotał.
– Przepraszam, Thrace… Tak masz na imię, prawda?
– Tak, milordzie, Thrace Annabell Wood z wioski Dahlgren. – Znów niezgrabnie dygnęła.
– W porządku, Thrace. – Hadrian usiłował zachować powagę. – Royce i ja nie jesteśmy lordami, więc nie musisz się kłaniać ani dygać.
Dziewczyna uniosła głowę.
– Uratowaliście mi życie – powiedziała tak poważnym tonem, że Hadrian przestał się śmiać. – Niewiele pamiętam z ostatniej nocy, ale to tak. Dlatego zasługujecie na moją wdzięczność.
– Mnie by wystarczyło wyjaśnienie – powiedział Royce, podchodząc do okien i zaciągając zasłony. – Wyprostuj się, na litość Maribora, nim zamiatacz cię zobaczy, bo pomyśli, że jesteśmy szlachcicami, i nas napiętnuje. Już i tak stąpamy po cienkim lodzie. Nie pogarszajmy sytuacji.
Thrace stanęła prosto i Hadrian nie mógł oderwać od niej oczu. Długie, złote włosy spływały jej falami na ramiona i połyskiwały. Była uosobieniem młodzieńczej piękności i Hadrian się domyślił, że dziewczyna nie może mieć więcej niż siedemnaście lat.
– Po co nas szukałaś? – spytał Royce, zaciągając ostatnią zasłonę.
– Chciałam was wynająć, żebyście uratowali mojego ojca – odparła, zdejmując sakiewkę z szyi i podając ją z uśmiechem. – Proszę, mam dwadzieścia pięć srebrnych tenentów. Lite srebro z nabitą koroną Dunmore’u.
Royce i Hadrian wymienili spojrzenia.
– Za mało? – spytała, a jej usta zaczęły drżeć.
– Jak długo zbierałaś te pieniądze? – zapytał Hadrian.
– Całe życie. Odkładałam każdego miedziaka, którego dostałam albo zarobiłam. To było moje wiano.
– Wiano?
Opuściła głowę, spoglądając na swoje stopy.
– Mój ojciec jest biednym gospodarzem. On by nigdy… Postanowiłam sama na siebie uzbierać. Za mało, prawda? Nie wiedziałam. Jestem z małej wioski. Myślałam, że to dużo pieniędzy, wszyscy tak mówili, ale… – Spojrzała na sfatygowaną kozetkę i wypłowiałe zasłony. – Nie mamy takich pałaców.
– Cóż, my naprawdę nie… – zaczął Royce swoim nieczułym tonem.
– Royce chce powiedzieć, że jeszcze nie wiemy – wtrącił Hadrian. – To zależy, czego od nas oczekujesz.
Thrace podniosła głowę z nadzieją w oczach.
Royce spiorunował wspólnika wzrokiem.
– Przecież tak jest. – Hadrian wzruszył ramionami. – Thrace, chcesz, żebyśmy uratowali twojego ojca. Został uprowadzony?
– O nie, nic z tych rzeczy. O ile wiem, to nic mu nie jest. Choć nie jestem pewna, bo długo was szukałam i już dawno nie byłam w domu.
– Nie rozumiem. Do czego jesteśmy ci potrzebni?
– Musicie otworzyć dla mnie zamek.
– Zamek? Do czego?
– Do wieży.
– Mamy się włamać do wieży?
– Nie. To znaczy tak, ale to nie jest niezgodne z prawem. W wieży nikt nie mieszka. Od lat stoi opuszczona. Przynajmniej tak mi się wydaje.
– Zatem chcesz, żebyśmy otworzyli drzwi do pustej wieży?
– Tak! – Skinęła głową tak energicznie, że włosy jej zafalowały.
– Wygląda to na łatwiznę. – Hadrian spojrzał na Royce’a.
– Gdzie jest ta wieża? – spytał Royce.
– Niedaleko mojej wioski na zachodnim brzegu rzeki Nidwalden. Dahlgren to malutka wioska, która powstała tam niedawno. Znajduje się w nowej prowincji Zachodniobrzeże w Dunmorze.
– Słyszałem o tym miejscu. Rzekomo napadają na nie elfy.
– Nie chodzi o elfy. One nie sprawiały nam nigdy żadnych kłopotów.
– Wiedziałem – powiedział Royce pod nosem.
– Przynajmniej tak mi się wydaje – ciągnęła Thrace. – Sądzimy, że to jakaś bestia. Nikt jej nigdy nie widział. Diakon Tomas twierdzi, że to demon, sługus Uberlina.
– A twój ojciec? – spytał Hadrian. – Jaką on w tym odgrywa rolę?
– Zamierza zabić bestię, tylko że… – Zawahała się i znów spojrzała na swoje stopy.
– Myślisz, że sam zginie?
– Bestia zabiła już piętnastu ludzi i ponad osiemdziesiąt sztuk bydła.
Do salonu weszła piegowata kobieta z rozwichrzonymi rudymi włosami, a za nią niski brzuchacz, który wyglądał, jakby się ogolił specjalnie na tę okazję, ponieważ miał świeże zacięcia na twarzy. Kobieta się śmiała i szła tyłem, ciągnąc go za obie ręce. Dostrzegłszy ich, mężczyzna gwałtownie się zatrzymał. Cofnął ręce i kobieta upadła z głuchym odgłosem na drewnianą podłogę. Brzuchacz stał jak wryty i przeniósł wzrok z kobiety na nich, a potem z powrotem na nią. Ona z kolei spojrzała przez ramię i się roześmiała.
– Ups! Nie wiedziałam, że salon jest zajęty. Podaj mi rękę, Rubis.
Mężczyzna pomógł jej wstać. Obrzuciła Thrace długim, taksującym spojrzeniem, po czym mrugnęła do nich.
– Dobrze nam idzie, co? – powiedziała.
– To była Maggie – wyjaśniła Thrace po tym, jak kobieta wyprowadziła mężczyznę.
Hadrian podszedł do kanapy i zaprosił Thrace gestem. Dziewczyna usiadła ostrożnie, uważając, by nie dotknąć wyprostowanymi plecami oparcia kanapy, i starannie wygładziła spódnicę.
Royce wciąż stał.
– Czy Zachodniobrzeże ma lorda? Czemu on nic w tej sprawie nie robi?
– Mieliśmy zacnego margrabiego – powiedziała. – Był odważny i miał trzech rycerzy.
– Był?
– Pewnego wieczoru pojechał z rycerzami walczyć z bestią. Później znaleziono jedynie kawałki zbroi.
– Czemu się stamtąd nie wyprowadzicie? – spytał Royce.
Thrace opuściła głowę i przygarbiła ramiona.
– Dwie noce przed moim wyjazdem bestia zabiła całą moją rodzinę, z wyjątkiem mnie i mojego ojca. Nie było nas w domu. Ojciec pracował do późna na polu, a ja poszłam go szukać. Przez przypadek zostawiłam otwarte drzwi. Światło przyciąga bestię. Przyszła do naszego domu. Zabiła mojego brata Thada, jego żonę i ich syna. Thad był radością życia mojego ojca – ciągnęła. – Przeprowadziliśmy się do Dahlgrenu przede wszystkim dlatego, żeby mógł zostać pierwszym bednarzem wioski. – Do oczu napłynęły jej łzy. – Teraz nie żyją, a mojemu ojcu pozostały tylko smutek i jego bezpośrednia przyczyna – bestia. Albo zobaczy ją martwą, albo zginie przed upływem miesiąca. Gdybym tylko zamknęła wtedy drzwi. Gdybym tylko sprawdziła zasuwę…
Zakryła twarz rękami, a jej szczupłe ciało zaczęło drżeć. Royce spojrzał surowo na Hadriana, kręcąc nieznacznie głową i wymawiając bezgłośnie słowo „Nie”.
Hadrian się nachmurzył, położył rękę na jej ramieniu i odgarnął włosy z jej oczu.
– Rozmażesz sobie swój ładny makijaż – powiedział.
– Przepraszam, naprawdę nie chcę sprawiać kłopotu. To nie są wasze problemy. Po prostu pozostał mi tylko ojciec i nie mogę znieść myśli, że jego też stracę. Nie mogę mu przemówić do rozumu. Prosiłam, żeby stamtąd odszedł, ale nie chce słuchać.
– Rozumiem twój problem, ale dlaczego my? – spytał oziębłym tonem Royce. – I skąd córka gospodarza z pogranicza zna nasze nazwiska i wie, jak nas znaleźć w Colnorze?
– Powiedział mi kaleka. Przysłał mnie tu. Powiedział, że potraficie otworzyć wieżę.
– Kaleka?
– Tak, pan Haddon powiedział mi, że bestia nie może…
– Pan Haddon? – przerwał Royce.
– Tak.
– Ten pan Haddon… nie jest przypadkiem bez rąk?
– To on.
Royce i Hadrian wymienili spojrzenia.
– Co dokładnie powiedział?
– Bestii nie można zranić bronią wytworzoną przez człowieka, ale w wieży Avempartha jest miecz, którym można ją zabić.
– A więc człowiek bez rąk kazał ci znaleźć nas w Colnorze i wynająć, abyśmy wydostali z wieży o nazwie Avempartha miecz dla twojego ojca? – spytał Royce.
Dziewczyna przytaknęła.
Hadrian spojrzał na wspólnika.
– Tylko nie mów, że… to wieża krasnoludów.
– Nie – odparł Royce. – Elfów.
Odwrócił się zamyślony.
Hadrian skierował uwagę z powrotem na Thrace. Czuł się okropnie. Nie dość, że jej wioska była bardzo daleko, to jeszcze mieli do czynienia z wieżą elfów. Nawet gdyby im zaoferowała sto złotych tenentów, nie zdołałby przekonać Royce’a do przyjęcia zlecenia. Dziewczyna była bardzo zdesperowana, bardzo potrzebowała pomocy. Gdy pomyślał o swoich następnych słowach, poczuł ucisk w dołku.
– Cóż… – zaczął niechętnie. – Nidwalden jest w odległości kilku dni drogi w trudnym terenie. Potrzebowalibyśmy zapasów na sześć, siedem dni. To dwa tygodnie, licząc podróż w obie strony. Potrzebowalibyśmy paszy i zboża dla koni. Trzeba by jeszcze doliczyć pobyt w wieży. W tym czasie moglibyśmy wykonywać inne zlecenia, a więc to dla nas strata pieniędzy. Poza tym zadanie jest niebezpieczne. Każde ryzyko podwyższa naszą cenę, a masowego mordercę pod postacią ducha-demona-bestii, której nie można zranić zwykłą bronią, trzeba zaliczyć do kategorii ryzyka.
Hadrian spojrzał jej w oczy i pokręcił głową.
– Ciężko mi to powiedzieć i bardzo mi przykro, ale nie możemy przyjąć…
– Twoich pieniędzy – wtrącił Royce, odwracając się na pięcie. – Dwadzieścia pięć srebrnych za to zlecenie to za dużo. Dziesięć wydaje się aż nadto.
Hadrian uniósł brew i utkwił wzrok we wspólniku, ale nic nie powiedział.
– Po dziesięć dla każdego? – spytała.
– Aaa… Nie – odparł Hadrian, nie spuszczając wzroku z Royce’a. – W sumie. Zgadza się? Po pięć dla każdego?
Royce wzruszył ramionami.
– Skoro to ja będę otwierał zamek, uważam, że powinienem dostać sześć, ale możemy to załatwić między sobą. To nie jej zmartwienie.
– Serio? – spytała Thrace. Wyglądała, jakby miała zaraz oszaleć ze szczęścia.
– Pewnie – potwierdził Royce. – W końcu… nie jesteśmy złodziejami.
– Może zechcesz mi wyjaśnić, dlaczego bierzemy to zlecenie? – spytał Hadrian, osłaniając ręką oczy, kiedy wyszli na dwór.
Niebo było idealnie błękitne, a poranne słońce już wysuszało kałuże pozostałe po zeszłej nocy. Ludzie wokół nich śpieszyli na targ. Wozy z wiosennymi warzywami i przykrytymi plandeką beczkami stały uwięzione za trzema furami obładowanymi sianem. Z tłumu przed nimi wynurzył się gruby mężczyzna, który pod każdą pachą ściskał mocno kurczaka trzepoczącego skrzydłami. Omijał kałuże i wozy, mamrocząc „przepraszam”, kiedy przeciskał się obok ludzi.
– Płaci nam dziesięć srebrnych za robotę, na którą już wydaliśmy złotego tenenta – ciągnął Hadrian, obchodząc człowieka z kurczakami. – A będzie nas kosztować jeszcze kilka.
– Nie robimy tego dla pieniędzy – poinformował go Royce, przeciskając się przez tłum.
– To oczywiste, ale dlaczego to robimy? Pewnie, dziewczyna jest śliczna jak obrazek i tak dalej, ale jeżeli nie planujesz jej sprzedać, to nie kapuję, gdzie tu korzyść.
Royce spojrzał przez ramię i uśmiechnął się złośliwie.
– Nawet nie przyszło mi do głowy, żeby ją sprzedawać. To by pokryło wiele kosztów.
– Zapomnij, że o tym wspomniałem. Po prostu powiedz, dlaczego to robimy.
Royce wyprowadził ich z tłumu w kierunku sklepu z bibelotami Ognotona, w którego witrynie wystawiono nargile, porcelanowe figurki zwierząt i szkatułki z mosiężnymi zasuwkami. Skręcili za róg w wąski zaułek wybrukowany cegłami między sklepem Ognotona a sklepem z cukierkami, w którym rozdawano za darmo próbki landrynek.
– Tylko mi nie mów, że się nie zastanawiałeś, co porabia Esrahaddon – szepnął Royce. – Czarnoksiężnik był uwięziony przez dziewięćset lat, a potem zniknął w dniu, w którym go uwolniliśmy, i do dzisiaj słowa o nim nie usłyszeliśmy. Kościół musi o tym wiedzieć, a jednak imperialiści nie rozesłali grup poszukiwawczych ani nie rozwiesili ogłoszeń. Skoro na wolności znalazł się najniebezpieczniejszy żyjący człowiek, to oczekiwałbym trochę bardziej zdecydowanych działań. Po dwóch latach zjawia się w malutkiej wiosce i zaprasza nas z wizytą. Na dodatek na miejsce spotkania wybiera pogranicze z elfami i wieżę Avempartha. Nie chcesz się dowiedzieć, czego chce?
– Co to za Avempartha?
– Wiem tylko, że jest stara. Naprawdę stara. To jakaś pradawna elficka cytadela. Co skłania też do pytania: nie chciałbyś zajrzeć do środka? Jeżeli Esrahaddon uważa, że warto ją otworzyć, to zgaduję, że ma rację.
– Czyli idziemy po pradawny skarb elfów?
– Nie mam pojęcia, ale jestem pewny, że jest tam coś cennego. Potrzebujemy jednak zapasów i musimy opuścić miasto, zanim Koszt spuści ogary ze smyczy.
– O ile obiecasz, że nie sprzedasz dziewczyny.
– Dobrze. O ile będzie grzeczna.
Hadrian poczuł, jak Thrace znów się opiera o jego plecy. Tym razem oglądała piętrowy dom wiejski wykonany z kamienia i ozdobiony stiukiem, z dachem z żółtej strzechy i kominem z pomarańczowej gliny. Wokół domu biegł wysoki do pasa murek zarośnięty bzem i bluszczem.
– Przepiękny – szepnęła.
Było wczesne popołudnie i znajdowali się zaledwie kilka kilometrów od Colnory, zmierzając na wschód drogą do Alburnu. Wiejski trakt wił się między licznymi wioseczkami rozlokowanymi w rejonie wzgórz wokół miasta. Były to przysiółki, na których biedni rolnicy uprawiali swoje pola graniczące z letnimi dworkami próżnujących bogaczy, udających przez trzy miesiące w roku wiejskich dziedziców.
Royce jechał obok Hadriana i Thrace lub wyjeżdżał kłusem do przodu, jeżeli droga robiła się za wąska. Pomimo przyjemnej pogody miał nałożony kaptur. Thrace jechała z Hadrianem na gniadej klaczy. Siedziała za nim bokiem w siodle, a nogi podskakiwały jej w rytm kroków konia.
– Tu jest inny świat – stwierdziła. – Właściwie raj. Każdy jest zamożny. Każdy jest królem.
– W Colnorze jest w porządku, ale nie aż tak bajecznie.
– To skąd te wszystkie wspaniałe domy? Koła wozów konnych mają metalowe obręcze. Na straganach z warzywami jest pełno cebuli i zielonego groszku. W Dahlgrenie mamy zwykłe ścieżki, które po deszczu przemieniają się w bagno, za to tutaj macie bardzo szerokie drogi, i to nawet z nazwami na słupkach. Niedawno minęliśmy gospodarza, który pracował w rękawiczkach. W Dahlgrenie nawet kościelny diakon nie ma rękawiczek, a gdyby je miał, na pewno by w nich nie pracował. Jesteście wszyscy bardzo bogaci.
– Niektórzy.
– Na przykład wy.
Hadrian wybuchnął śmiechem.
– Ale macie ładne rzeczy i piękne konie.
– Właściwie to kiepski z niej koń.
– W Dahlgrenie nikt nie ma konia oprócz lorda i jego rycerzy, a wasze są takie ładne. Podobają mi się zwłaszcza jej oczy – ma takie długie rzęsy. Jak jej na imię?
– Nazwałem ją Millie, po dawnej znajomej, która tak samo nigdy mnie nie słuchała.
– Millie to ładne imię. Podoba mi się. A koń Royce’a?
Hadrian zmarszczył czoło i spojrzał na wspólnika.
– Nie wiem. Royce, dałeś jej jakieś imię?
– Po co?
Hadrian spojrzał na Thrace, która miała przerażoną minę.
– A może… – Zaczęła się przesuwać i wiercić, lustrując pobocze drogi. – Lilia albo Stokrotka? Zaraz, nie, może Chryzantema.
– Chryzantema? – powtórzył Hadrian. Choć byłoby zabawnie, gdyby Royce jeździł na Chryzantemie czy choćby Lilii lub Stokrotce, musiał stwierdzić, że nazwy kwiatów nie pasują do niskiej, brudnej siwki Royce’a. – A może Maluszka albo Sadza?
– Nie! – złajała go Thrace. – Biedne zwierzę czułoby się okropnie.
Hadrian zachichotał. Royce ignorował rozmowę. Mlasnął językiem, spiął konia i pokłusował naprzód, żeby zrobić miejsce dla nadjeżdżającego z naprzeciwka wozu, ale nawet gdy droga była już wolna, pozostał z przodu.
– A może Dama? – spytała Thrace.
– Trochę zbyt wyniosłe, nie uważasz? To nie paradny koń chodzący na zadnich nogach.
– No to poczuje się lepiej. Niech nabierze pewności siebie.
Dojeżdżali do strumienia, którego gładkie granitowe brzegi zwieńczone były wiciokrzewami i malinowymi krzakami błyszczącymi wiosenną zielenią. Na skraju strumienia stał młyn zbożowy, którego wielkie koło skrzypiało i ociekało wodą. W zewnętrznej ścianie, pod spadzistym, drewnianym dachem były dwa kwadratowe okienka, które z daleka przypominały ciemne oczy. Młyn oddzielał od drogi niski murek, na którym leżał biało-szary kot. Zwierzę leniwie otworzyło zielone oczy i mrugnęło do nich. Gdy podjechali do młyna, kot zdecydował, że są za blisko, i zeskoczył z murku, przebiegając przez drogę i wskakując w gąszcz.
Koń Royce’a stanął dęba i zarżał, przedeptując zadnimi nogami na ziemi. Mężczyzna zaklął i ściągnął wodze, kiedy koń zaczął się cofać. Zmusił zwierzę do opuszczenia łba i odwrócenia się w drugą stronę.
– To niedorzeczne! – skarżył się Royce po opanowaniu konia. – Półtonowe zwierzę boi się panicznie trzykilowego kota. Przecież to koń, a nie mysz.
– Myszka! Doskonałe imię! – wykrzyknęła Thrace, co spowodowało, że Millie stuliła uszy.
– Podoba mi się – zgodził się Hadrian.
– Wielkie nieba – wymamrotał Royce i pokręcił głową, po czym znów pokłusował do przodu.
Gdy jechali dalej na wschód, posiadłości wiejskie ustąpiły miejsca gospodarstwom, zamiast krzewów różanych pojawiły się żywopłoty, a ogrodzenia zostały zastąpione przez zwykłe linie drzew. Mimo to Thrace wciąż wskazywała osobliwości, na przykład nieprawdopodobnie luksusowe kryte mosty i bogato zdobione karety, które wciąż od czasu do czasu przejeżdżały z łoskotem.
Droga biegła pod górę i niebawem stracili cień, wyjeżdżając na ogromne, leżące odłogiem pola nawłoci, mlecza i dzikiego salifanu. W upale nie odstępowały ich muchy i słyszeli dzwonienie cykad. Thrace w końcu umilkła i oparła głowę o plecy Hadriana, który się zaniepokoił, że dziewczyna może zasnąć i spaść, ale co jakiś czas się poruszała, żeby się rozejrzeć lub odgonić muchę.
Wspinali się coraz wyżej, aż dotarli do Bursztynowych Wzgórz. Pogórze wyróżniało się ubogą roślinnością: poza krótką trawą była tu tylko naga skała. Obszar ten należał do długiego pasma biegnącego wzdłuż wschodniego skraju Warric i stanowił granicę między królestwem Warric a królestwem Alburnu. Alburn był trzecim najsilniejszym i najlepiej prosperującym królestwem w Avrynie po Warric i Melengarze. Jego tereny w większości były gęsto zalesione, a na wybrzeże często napadali Ba Ran Ghazelowie, którzy organizowali błyskawiczne najazdy i uprowadzali pechowców, a to, czego nie mogli zabrać, palili. Jego władca, król Armand, dopiero niedawno zasiadł na tronie po niespodziewanej śmierci starego króla. Podczas gdy król Reinhold był rojalistą, Hadrian odnosił wrażenie, że nowy władca sympatyzował z imperialistami, a nawet otwarcie ich popierał, co było niefortunne dla Melengaru, którego lista sojuszników z każdym dniem robiła się coraz krótsza.
Bursztynowe Wzgórza były ciekawostką nawet dla miejscowych, a to z uwagi na stojące tam kamienie, masywne niebiesko-szare skały, którym rzeźbiarz nadał wyjątkowo opływowe kształty. Kamienie ze swoimi zaokrąglonymi krzywiznami wydawały się żywymi wężami, które wślizgują się w szczyt wzgórza i z niego wyślizgują. Hadrian nie miał bladego pojęcia, do czego kamienie mogły pierwotnie służyć. Wątpił, czy ktokolwiek to wie. Zobaczył pozostałości ognisk rozsianych wokół kamieni, na których pośród wyznań miłości wyryto gdzieniegdzie hasła: „Maribor jest bogiem!”, „Nacjonaliści są stuknięci”, „Spadkobierca nie żyje”, a nawet „Gospoda Pod Szarą Myszą – u podnóża góry”. Po dotarciu na grzbiet mogli zobaczyć miasto Colnora za plecami, natomiast na północnym wschodzie ciągnęły się w nieskończoność gęste i dziewicze lasy, gdzie zamazywała się granica między królestwami Alburnu i Dunmore’u. Hadrianowi las wydawał się oceanem nieprzerwanej zieleni – kilometrami dzikiej puszczy, za którą leżała maleńka wioska o nazwie Dahlgren.
Wiatr na szczycie wzgórza był chłodny i dostatecznie silny, by odgonić muchy, toteż miejsce nadawało się doskonale na postój i spożycie południowego posiłku. Zjedli soloną wieprzowinę, twardy ciemny chleb, cebule i kiszone ogórki. W mieście Hadrian niechętnie wziąłby takie jedzenie do ust, ale na drodze, gdzie miał większy apetyt i mniej możliwości, uznał te produkty za rarytasy. Obserwował, jak Thrace siedzi na trawie i skubie kiszonego ogórka, uważając, by nie poplamić nowej sukni. Spojrzała zamyślona w dal, oddychając głęboko z zadowoleniem.
– O czym myślisz? – spytał.
Uśmiechnęła się do niego trochę nieśmiało i wydało mu się, że dostrzegł smutek w jej oczach.
– Myślałam o tym, jak tu jest cudownie. Jak to by było miło żyć w jednym z gospodarstw, które minęliśmy. Nie potrzebowalibyśmy niczego wielkiego, nawet domu – mój ojciec może sam zbudować dom i potrafi przekopać każdą ziemię. Umie zrobić wszystko, kiedy się zdecyduje, a gdy już coś postanowi, to nic go od tego nie odwiedzie.
– Wspaniały człowiek.
– O tak. Jest bardzo silny, bardzo zdeterminowany.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki