Nowe imperium. Cykl Odkrycia Riyrii. Tom 3 - Michael J. Sullivan - ebook

Nowe imperium. Cykl Odkrycia Riyrii. Tom 3 ebook

Michael J.Sullivan

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

W świecie pełnym intryg i zdrady Royce i Hadrian stają przed nowym wyzwaniem. Ich spryt i odwaga zostaną wystawione na próbę, gdy zostają wciągnięci w spisek, który może wstrząsnąć fundamentami imperium. Muszą zmierzyć się z niebezpiecznymi przeciwnikami, nieoczekiwanymi sojusznikami i tajemnicami, które mogą zmienić ich losy na zawsze. Każdy błąd kosztuje życie, a każde zwycięstwo – nową odpowiedzialność. Nowe Imperium to opowieść o lojalności, zdradzie i wyzwaniach stawianych nawet najbardziej doświadczonym bohaterom. Sullivan łączy wartką akcję z bogatym światem, tworząc historię, która wciąga od pierwszej strony.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 407

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dedykacja

Książkę dedy­kuję

Robin – za oży­wie­nie Ami­lii, pocie­sze­nie Modiny i ura­to­wa­nie dwóch innych od śmierci,

człon­kom spo­łecz­no­ści goodre­ads.com i the good blog­ging com­mu­nity, któ­rzy zachę­cili mnie do kon­ty­nu­owa­nia cyklu i zapro­sili innych do współ­uczest­nic­twa w przy­go­dzie,

oraz człon­kom Arling­ton Wri­ters Group za wspa­nia­ło­myślne wspar­cie, pomoc i rady.

Rozdział 1. Imperatorka

Roz­dział 1

Impe­ra­torka

Ami­lia popeł­niła błąd, spo­glą­da­jąc w oczy Edith Mon. Nie chciała tego robić – nie zamie­rzała odry­wać wzroku od pod­łogi – ale Edith sta­nęła jej nie­spo­dzie­wa­nie na dro­dze i dziew­czyna bez­wied­nie unio­sła głowę. Och­mi­strzyni uzna to za brak pokory, oznakę buntu w sze­re­gach pra­cow­ni­ków kuchni.

Ami­lia ni­gdy wcze­śniej nie spoj­rzała w oczy Edith, a teraz zasta­na­wiała się, czy w ogóle kryje się za nimi dusza. Jeżeli tak, to musi być sku­lona lub mar­twa, zgniła jak póź­no­je­sienne jabłko. To by wyja­śniało zapach och­mi­strzyni. Od Edith bił kwa­śny, zjeł­czały odór, jakby od cze­goś zepsu­tego.

– Odli­czę ci za to kolej­nego tenenta – oznaj­miła otyła kobieta. – Pogrą­żasz się.

Edith była duża i sze­roka. Wyda­wało się, że nie ma karku i jej toporna głowa spo­czywa bez­po­śred­nio na ramio­nach.

Ami­lia sta­no­wiła jej prze­ci­wień­stwo. Miała drobną figurę w kształ­cie gruszki, pospo­lite rysy i dłu­gie matowe włosy. Nie wyróż­niała się w tłu­mie, jej twarz nie przy­cią­gała wzroku – nie była ani ładna, ani dość szpetna, by ktoś chciał na nią spoj­rzeć dwa razy.

Nie­stety, nie­po­zorny wygląd nie wystar­czał, by unik­nąć uwagi och­mi­strzyni pałacu Edith Mon.

– Nie stłu­kłam go.

To mój drugi błąd, pomy­ślała dziew­czyna. Gdy Edith ude­rzyła ją mię­si­stą dło­nią w twarz, Ami­lii zadzwo­niło w uszach, a do oczu napły­nęły jej łzy.

– No, dalej – zachę­cała ją och­mi­strzyni słod­kim tonem, a potem szep­nęła: – Okłam mnie jesz­cze raz.

Ami­lia chwy­ciła się umy­walki, żeby nie stra­cić rów­no­wagi. Poczuła gorąco na policzku. Cof­nęła się, widząc, jak Edith ponow­nie unosi rękę. Par­ska­jąc śmie­chem, gruba kobieta prze­cze­sała pulch­nymi pal­cami włosy dziew­czyny.

– Nie masz koł­tu­nów – zauwa­żyła. – Już rozu­miem, co robisz, zamiast wyko­ny­wać swoje obo­wiązki. Liczysz na zain­te­re­so­wa­nie rzeź­nika? A może tego pyska­tego kur­du­pla, który przy­wozi drewno? Widzia­łam, jak z nim roz­ma­wiasz. Wiesz, co widzą, kiedy na cie­bie patrzą? Brzydką pomoc kuchenną, ot co. Żało­sną, nie­chlujną ulicz­nicę, od któ­rej cuch­nie ługiem i łojem. Wole­liby zapła­cić za nie­rząd­nicę niż mieć cię za darmo. Lepiej by było, gdy­byś bar­dziej się zaj­mo­wała swoją pracą, bo wtedy nie musia­ła­bym tak czę­sto cię bić.

Ami­lia poczuła, jak Edith okręca jej włosy wokół swo­jej dłoni.

– Nie cho­dzi o to, że lubię zada­wać ci ból – stwier­dziła kobieta i pocią­gnęła dziew­czynę za włosy, aż ta się skrzy­wiła. – Ale musisz się nauczyć.

Nie popusz­czała, aż Ami­lia odchy­liła głowę do tyłu i widziała już tylko sufit.

– Jesteś śla­ma­zarna, głu­pia i brzydka. Dla­tego wciąż pra­cu­jesz w kuchni. Nie mogę cię zro­bić praczką, a już na pewno nie poko­jówką. Przy­nio­sła­byś mi wstyd, rozu­miesz?

Ami­lia nie odpo­wie­działa.

– Zapy­ta­łam, czy rozu­miesz.

– Tak.

– Prze­proś za wyszczer­bie­nie tale­rza.

– Prze­pra­szam za wyszczer­bie­nie tale­rza.

– I prze­pra­szasz, że skła­ma­łaś?

– Tak.

Edith pokle­pała mocno Ami­lię po szczy­pią­cym policzku.

– Grzeczna dziew­czyna. Doli­czę to do two­jego rachunku. A twoja kara… – Puściła włosy dziew­czyny i wyrwała jej szczotkę, ważąc ją w ręku.

Zwy­kle uży­wała pasa, ale ude­rze­nie szczotką bar­dziej zaboli. Edith zawle­cze ją do pralni, gdzie kucharz ich nie zoba­czy. Bo kuch­mistrz polu­bił Ami­lię i choć Edith miała wszel­kie prawo dys­cy­pli­no­wać pod­władne, Ibis nie pozwo­liłby, żeby coś takiego odby­wało się u jego boku. Ami­lia cze­kała, aż Edith chwyci ją tłu­stą dło­nią za nad­gar­stek, ale zamiast tego gruba och­mi­strzyni pogła­skała ją po gło­wie.

– Takie dłu­gie włosy – powie­działa prze­cią­gle. – Zapewne prze­szka­dzają, prawda? To przez nie za dużo myślisz o sobie. Wiem, jak zała­twić obie sprawy. Będziesz wyglą­dać naprawdę ład­nie, gdy ja…

W kuchni zapa­dła cisza. Cora nagle prze­stała ubi­jać masło, a kucha­rze prze­rwali sie­ka­nie mięsa. Znie­ru­cho­miał nawet Nip­per, który ukła­dał drewno przy pie­cach. Ami­lia podą­żyła wzro­kiem za ich spoj­rze­niem w stronę scho­dów.

Szlach­cianka w stroju z bia­łego aksa­mitu i satyny zeszła płyn­nym kro­kiem po stop­niach, zanu­rza­jąc się w cuch­ną­cych opa­rach kuchni. W jej upu­dro­wa­nej twa­rzy domi­no­wały prze­ni­kliwe oczy i cien­kie jak brzy­twa usta. Kobieta była wysoka i w prze­ci­wień­stwie do przy­gar­bio­nej Ami­lii stała dum­nie wypro­sto­wana. Pode­szła nie­zwłocz­nie do sto­lika przy ścia­nie, przy któ­rym pie­karz przy­go­to­wy­wał chleb.

– Uprząt­nąć to – roz­ka­zała, mach­nąw­szy ręką.

Pie­karz nie­zwłocz­nie zgar­nął przy­bory i cia­sto do zaka­sa­nego far­tu­cha i odda­lił się w pośpie­chu.

– Wyszo­ro­wać blat – wydała kolejne pole­ce­nie.

Ami­lia poczuła, jak wci­śnięto jej szczotkę do ręki, i potknęła się, gdy pchnięto ją do przodu. Ze spusz­czo­nym wzro­kiem zaczęła od razu prze­cie­rać stół, pozo­sta­wia­jąc na bla­cie duże kręgi pozna­czone mąką. Nie­zwłocz­nie zja­wili się przy niej Nip­per z wia­drem i Vella z ręcz­ni­kiem. Gdy razem sprzą­tali bała­gan, szlach­cianka obser­wo­wała ich z pogardą.

– Dwa krze­sła – wark­nęła i Nip­per po nie pobiegł.

Nie wie­dząc, co robić dalej, Ami­lia stała i obser­wo­wała damę, trzy­ma­jąc ocie­ka­jącą szczotkę przy boku. Gdy szlach­cianka zorien­to­wała się, że dziew­czyna się na nią gapi, Ami­lia szybko spu­ściła wzrok. Dostrze­gła szarą myszkę pod sto­li­kiem, która usi­ło­wała się skryć w cie­niu. Wyko­rzy­stu­jąc oka­zję, porwała kawa­łek chleba i znik­nęła w nie­wiel­kiej szpa­rze.

– Aż żal patrzeć.

Ami­lia myślała, że uwaga damy doty­czy myszy, dopóki nie usły­szała kolej­nych słów:

– Robisz brudną kałużę na pod­ło­dze. Odejdź.

Dziew­czyna nie­po­rad­nie dygnęła, a kobieta gło­sem o nie­na­gan­nej dyk­cji wydała serię kolej­nych roz­ka­zów. Vella, Cora, a nawet Edith zabrały się do zasta­wia­nia stołu jak na kró­lew­ski ban­kiet. Vella poło­żyła biały obrus, a Edith zaczęła roz­kła­dać srebrną zastawę, lecz dama kazała jej się odsu­nąć i sama sta­ran­nie uło­żyła wszyst­kie sztućce. Nie zapo­mniała także o róż­nych kie­lisz­kach i płó­cien­nych ser­wet­kach. Nie­ba­wem stół był ele­gancko przy­go­to­wany dla dwóch osób.

Ami­lia nie potra­fiła sobie wyobra­zić, kto mógłby tutaj jeść. Nikt nie zasta­wiałby stołu dla słu­żą­cych, ale dla­czego ary­sto­krata miałby przy­cho­dzić na posi­łek do kuchni?

– Co tu się dzieje? – usły­szała zna­jomy głę­boki głos Ibisa Thinly’ego.

Stary kucharz okrę­towy był dużym męż­czy­zną o becz­ko­wa­tej klatce pier­sio­wej. Miał nie­bie­skie oczy i rzadką brodę oka­la­jącą szczękę. Pora­nek spę­dził na spo­tka­niach z gospo­da­rzami, ale wciąż miał na sobie swój nie­od­łączny, popla­miony tłusz­czem far­tuch, który nie­jako był jego mun­du­rem, oznaką urzędu. Wlazł do kuchni jak niedź­wiedź, który po powro­cie do gawry widzi, że dzieje się tam coś nie­do­brego. Dostrze­gł­szy damę, przy­sta­nął.

– Jestem lady Con­stance – poin­for­mo­wała go szlach­cianka. – Za chwilę przy­pro­wa­dzę tu impe­ra­torkę Modinę. Jeżeli jesteś kucha­rzem, przy­szy­kuj jedze­nie.

Popa­trzyła kry­tycz­nie na stół. Prze­su­nęła kilka ele­men­tów zastawy, po czym odwró­ciła się i wyszła.

– Leif, pokrój pie­czone jagnię! – krzyk­nął Ibis. – Cora, idź po ser. Vella, przy­nieś chleb. Nip­per, ustaw pro­sto ten stos drewna!

– Impe­ra­torka! – wykrzyk­nęła Cora, bie­gnąc do spi­żarni.

– Po co ona tu przy­cho­dzi? – spy­tał Lei, a w jego gło­sie pobrzmie­wał gniew, jakby przy­cho­dził do niego w odwie­dziny nie­pro­szony, nie­wiele zna­czący krewny, a on był nara­żo­nym na kło­pot wła­ści­cie­lem majątku dwor­skiego.

Ami­lia sły­szała o impe­ra­torce, ale ni­gdy jej nie widziała, nawet z daleka. Nie­wielu miało tę oka­zję. Koro­na­cja, która odbyła się ponad pół roku wcze­śniej pod­czas zimo­na­liów, była kame­ralną uro­czy­sto­ścią, a po przy­jeź­dzie impe­ra­torki do Aqu­esty wszystko się zmie­niło.

Król Ethel­red już nie nosił korony i zwra­cano się do niego per regent, a nie Wasza Kró­lew­ska Mość. Wciąż rzą­dził zam­kiem, tylko że teraz nazy­wano go pała­cem impe­rial­nym. Wszyst­kie zmiany wpro­wa­dził drugi regent, Sal­dur. Dotych­cza­sowy biskup Melen­garu zamiesz­kał na stałe w sie­dzi­bie Ethel­reda i zaprzągł budow­ni­czych do pracy przez całą dobę przy wiel­kiej sali i sali tro­no­wej. Sal­dur ogło­sił także nowe zasady, któ­rych musieli prze­strze­gać wszy­scy słu­żący.

Per­so­nel mógł opusz­czać tereny pała­cowe tylko pod eskortą jed­nego z nowych straż­ni­ków, a wszyst­kie wycho­dzące listy były czy­tane i na ich wysła­nie musiała być wyra­żona zgoda. I pod­czas gdy to dru­gie zarzą­dze­nie nie było uciąż­liwe, gdyż nie­wielu słu­żą­cych umiało pisać, to ogra­ni­cze­nie doty­czące poru­sza­nia się utrud­niało życie wszyst­kim. Wiele osób, które miesz­kały w mie­ście lub w sąsied­nich gospo­dar­stwach, rezy­gno­wało z pracy, ponie­waż nie mogły już wra­cać na noc do domu. Ci, któ­rzy pozo­stali w zamku, wię­cej o nich nie sły­szeli. Regent Sal­dur z powo­dze­niem odizo­lo­wał pałac od świata zewnętrz­nego, ale w obrę­bie jego murów plot­ko­wano na potęgę. W ustron­nych kory­ta­rzach czy­niono przy­pusz­cze­nia, że rezy­gna­cja z posady miała rów­nie nie­do­bre skutki dla ich zdro­wia, jak próba pota­jem­nej ucieczki.

To, że nikt ni­gdy nie widział impe­ra­torki, skła­niało ludzi do snu­cia kolej­nych domy­słów. Wszy­scy wie­dzieli, że była spad­ko­bier­czy­nią pierw­szego legen­dar­nego impe­ra­tora Novrona, a tym samym dziec­kiem boga Mari­bora. Dowo­dził tego fakt, że tylko ona potra­fiła zabić bestię, która zdzie­siąt­ko­wała sze­regi naj­więk­szych ryce­rzy Elanu. Pocho­dziła z małej wio­ski i to potwier­dzało, że w oczach Mari­bora wszy­scy są równi. Wysnuto wnio­sek, że osią­gnęła stan istoty ducho­wej i w jej boskiej obec­no­ści mogli prze­by­wać jedy­nie regenci oraz jej sekre­tarz.

To musi być wła­śnie sekre­tarz, pomy­ślała Ami­lia. Dama z kwa­śną miną i nie­na­gan­nym spo­so­bem wysła­wia­nia się była asy­stentką impe­ra­torki.

Nie­ba­wem na stole stało naj­lep­sze jedze­nie, jakie zdo­łano zebrać w tak krót­kim cza­sie. Pie­karz Knob i rzeź­nik Leif spie­rali się o usy­tu­owa­nie potraw – każdy chciał umie­ścić swoje wyroby w cen­tral­nym miej­scu.

– Cora – powie­dział Ibis. – Połóż swój ładny ser na środku.

Mle­czarka uśmiech­nęła się i zaru­mie­niła, a Leif i Knob się nachmu­rzyli. Ami­lia jako pomy­waczka nie miała już nic wię­cej do zro­bie­nia i wró­ciła do naczyń. Edith, pod­nie­cona, roz­ma­wiała w naroż­niku przy sto­sie dębo­wych beczu­łek z kre­den­ce­rzem i cze­śni­kiem. Wszy­scy wygła­dzali ubra­nie i prze­cze­sy­wali pal­cami włosy. Nip­per jesz­cze zamia­tał, gdy dama wró­ciła. Znów wszy­scy znie­ru­cho­mieli i obser­wo­wali, jak lady Con­stance pro­wa­dzi za rękę chudą dziew­czynę.

– Usiądź – roz­ka­zała ener­gicz­nie.

Wszy­scy usi­ło­wali dostrzec kró­lową bogi­nię, ale widzieli tylko plecy dwóch kobiet. Po chwili weszło jesz­cze dwóch dobrze uzbro­jo­nych straż­ni­ków, któ­rzy sta­nęli po obu stro­nach sto­lika. Nikt wię­cej się nie zja­wił. Gdzie jest impe­ra­torka?

– Modina, powie­dzia­łam, żebyś usia­dła – powtó­rzyła lady Con­stance.

Ami­lia doznała szoku. Modina? To biedne dziecko to impe­ra­torka?

Wyda­wało się, że ta deli­katna i chuda niczym kościo­trup dziew­czyna nie usły­szała lady Con­stance. Stała apa­tycz­nie z miną bez wyrazu. Kie­dyś mogła być nawet ładna, ale teraz wyglą­dała prze­ra­ża­jąco. Miała białą jak kreda twarz oraz nacią­gniętą skórę, pod którą odzna­czał się wyraź­nie zarys czaszki. Jej obli­cze prze­sła­niały nie­równo przy­cięte jasne włosy, a cienka, biała, długa koszula tylko potę­go­wała jej upiorny wygląd.

Lady Con­stance wes­tchnęła i posa­dziła ją na siłę przy sto­liku pie­ka­rza. Dziew­czyna dała sobą mani­pu­lo­wać niczym lalka. Nie ode­zwała się, patrzyła tylko przed sie­bie pustym wzro­kiem.

– Połóż sobie ser­wetkę na kola­nach w ten spo­sób.

Lady Con­stance powoli i sta­ran­nie roz­wi­nęła kawa­łek płótna. Cze­kała, pio­ru­nu­jąc impe­ra­torkę spoj­rze­niem, ale ta sie­działa i spra­wiała wra­że­nie nie­obec­nej.

– Jako impe­ra­torka nie będziesz ni­gdy obsłu­gi­wać się sama – cią­gnęła lady Con­stance. – Będziesz cze­kała, aż słu­żący nałożą ci jedze­nie na talerz. – Rozej­rzała się poiry­to­wana, napo­ty­ka­jąc wzro­kiem Ami­lię. – Ty… podejdź tu – roz­ka­zała. – Obsłuż Jej Impe­rialną Mość.

Ami­lia upu­ściła szczotkę do miski i wycie­ra­jąc ręce w far­tuch, ruszyła naprzód. Nie miała doświad­cze­nia w poda­wa­niu do stołu, ale nic nie powie­działa. Usi­ło­wała sobie przy­po­mnieć, jak Leif kroi mięso. Wzięła do ręki szczypce i nóż i pró­bo­wała jak naj­wier­niej go naśla­do­wać. W wyko­na­niu rzeź­nika wyglą­dało to na czyn­ność nie­wy­ma­ga­jącą wysiłku, ale Ami­lia nie miała wprawy i z tru­dem zdo­łała uciąć kilka poszar­pa­nych kawał­ków jagnię­ciny, które poło­żyła na tale­rzu dziew­czyny.

– Chleb – wark­nęła lady Con­stance i Ami­lia zaczęła odkra­wać pajdę z dłu­giego zakrę­co­nego bochenka, przy czym omal nie roz­cięła sobie palca.

– Jedz.

Przez chwilę Ami­lia myślała, że to kolejne pole­ce­nie dla niej, i wycią­gnęła rękę, ale zre­flek­to­wała się i znie­ru­cho­miała, nie­pewna, czy wolno jej wró­cić do naczyń.

– Powie­dzia­łam „jedz”.

Sekre­tarz patrzyła groź­nie na dziew­czynę, która wciąż gapiła się nie­wi­dzą­cym wzro­kiem na prze­ciw­le­głą ścianę.

– Jedz, do dia­bła! – ryk­nęła lady Con­stance.

Wszy­scy w kuchni, włącz­nie z Edith Mon i Ibi­sem Thin­lym, pod­sko­czyli. Gdy ude­rzyła pię­ścią w sto­lik, kie­liszki się prze­wró­ciły, a noże stuk­nęły o tale­rze.

– Jedz! – powtó­rzyła szlach­cianka i spo­licz­ko­wała impe­ra­torkę tak mocno, że głowa dziew­czyny się zako­ły­sała.

Jed­nakże na twa­rzy Modiny nie poja­wił się gry­mas bólu. Na­dal gapiła się na ścianę, ale tym razem inną.

W przy­pły­wie zło­ści sekre­tarz wstała gwał­tow­nie, prze­wra­ca­jąc krze­sło. Wzięła do ręki kawa­łek mięsa i usi­ło­wała go wepchnąć dziew­czy­nie do ust.

– Co tu się dzieje?

Lady Con­stance zamarła na dźwięk tego głosu. Po scho­dach zszedł stary czło­wiek o bia­łych wło­sach. Jego ele­gancka fio­le­towa szata i czarny mucet nie paso­wały do par­nej kuchni, w któ­rej pano­wał bała­gan. Ami­lia od razu roz­po­znała regenta Sal­dura.

– Cóż, u licha… – zaczął Sal­dur, pod­cho­dząc do sto­lika. Spoj­rzał na dziew­czynę, potem na per­so­nel, a na koniec na lady Con­stance, która upu­ściła kawa­łek mięsa. – Po co… ją tu przy­pro­wa­dzi­łaś?

– Ja… myśla­łam…

Sal­dur ją uci­szył, uno­sząc rękę, którą następ­nie powoli zwi­nął w pięść. Zaci­snął zęby i wcią­gnął powie­trze przez nos. Znów popa­trzył na dziew­czynę.

– Spójrz na nią – powie­dział. – Mia­łaś ją kształ­cić i szko­lić, a wygląda jak pół­tora nie­szczę­ścia.

– Ja… pró­bo­wa­łam, ale…

– Milcz! – wark­nął regent wciąż z pię­ścią w górze.

Nikt w kuchni nawet nie drgnął. Sły­chać było jedy­nie cichy trzask ognia w pie­cach i bul­go­ta­nie rosołu w garnku.

– Jeżeli takie są wyniki doświad­czo­nej osoby, to rów­nie dobrze możemy wypró­bo­wać ama­torkę. Na pewno nie spi­sze się gorzej. – Regent wska­zał Ami­lię. – Ty! Gra­tu­luję, wła­śnie zosta­łaś asy­stentką impe­ra­torki – oznaj­mił, po czym odwró­cił się do lady Con­stance i powie­dział: – Jeżeli cho­dzi o cie­bie… Twoje usługi są już nie­po­trzebne. Straże, zabrać ją!

Lady Con­stance zachwiała się i po jej ide­al­nej posta­wie nie było śladu. Sku­lona zro­biła krok do tyłu, poty­ka­jąc się o prze­wró­cone krze­sło i pra­wie upa­da­jąc.

– Nie! Pro­szę! Nie! – zawo­łała, gdy pała­cowy straż­nik chwy­cił ją za ramię i pocią­gnął w stronę tyl­nych drzwi.

Drugi męż­czy­zna zła­pał ją za drugą rękę i kiedy obaj wle­kli ją do wyj­ścia, lady Con­stance jak osza­lała bła­gała o litość i usi­ło­wała się wyrwać.

Ami­lia znie­ru­cho­miała ze szczyp­cami do mięsa i nożem w rękach. Usi­ło­wała przy­po­mnieć sobie, jak się oddy­cha. Gdy uci­chły bła­ga­nia lady Con­stance, regent Sal­dur zwró­cił się do niej. Był czer­wony na twa­rzy, a mię­dzy jego roz­chy­lo­nymi, napię­tymi ustami widać było zęby.

– Nie zawiedź mnie – powie­dział.

Gdy wcho­dził po stop­niach, mucet falo­wał mu na ple­cach.

Ami­lia spoj­rzała na dziew­czynę, która na­dal gapiła się na ścianę.

* * *

Zagadka trud­no­ści z zoba­cze­niem impe­ra­torki wyja­śniła się, gdy żoł­nierz odpro­wa­dził dziew­czyny do kwa­tery Modiny.

Ami­lia spo­dzie­wała się, że pójdą do wschod­niego skrzy­dła, miesz­czą­cego biura regen­tów i kró­lew­skie kom­naty, ale ku jej zdzi­wie­niu straż­nik skie­ro­wał się do spi­ral­nych scho­dów naprze­ciw pralni, z któ­rych korzy­stały poko­jówki, by dotrzeć do pomiesz­czeń dla służby na gór­nych pię­trach. Tam jed­nak żoł­nierz ruszył w dół.

Ami­lia nie pytała o nic. Jej myśli zaprzą­tał miecz u jego boku. Męż­czy­zna miał ciemne oczy i twarz o kamien­nym wyra­zie. Wzro­stem prze­wyż­szał Ami­lię o głowę, a rękę miał dwa razy więk­szą od jej dłoni. To nie on pierw­szy chwy­cił lady Con­stance, ale dziew­czyna wie­działa, że się nie zawaha, gdy na nią też przyj­dzie czas.

Powie­trze zro­biło się chłodne i wil­gotne, gdy zagłę­bili się w ciem­no­ści roz­pra­szane jedy­nie świa­tłem z zale­d­wie trzech latarni zawie­szo­nych na ścia­nie. W ostat­niej drzwiczki były otwarte i wosk ska­py­wał na posadzkę. U dołu scho­dów znaj­do­wały się drew­niane drzwi pro­wa­dzące do małego kory­ta­rza z kolej­nymi drzwiami po obu stro­nach. W jed­nym z pomiesz­czeń Ami­lia dostrze­gła kilka beczu­łek i sto­jak z butel­kami owi­nię­tymi słomą. Dwoje drzwi było zamknię­tych na duże kłódki, a trze­cie stały otwarte, uka­zu­jąc nie­wielką kamienną celę ze stertą słomy i drew­nia­nym kubłem. Gdy do niej doszli, żoł­nierz sta­nął z boku, opie­ra­jąc się ple­cami o ścianę.

– Prze­pra­szam… – ode­zwała się Ami­lia zdez­o­rien­to­wana. – Nie poj­muję. Myśla­łam, że idziemy do kom­naty sypial­nej impe­ra­torki.

Straż­nik ski­nął głową.

– To tutaj sypia Jej Impe­rialna Mość?

Męż­czy­zna znów przy­tak­nął.

Ami­lia patrzyła zdu­miona, jak Modina wcho­dzi do celi i zwija się w kłę­bek na ster­cie siana. Straż­nik zamknął za nią cięż­kie drzwi i zało­żył dużą kłódkę na sko­bel.

– Zacze­kaj – powie­działa Ami­lia. – Nie możesz jej tu zosta­wić. Nie widzisz, że jest chora?

Męż­czy­zna prze­krę­cił klucz w kłódce.

Ami­lia patrzyła na dębowe drzwi. Jak to moż­liwe? Prze­cież jest impe­ra­torką. Córką boga i naj­wyż­szą kapłanką Kościoła.

– Trzy­ma­cie impe­ra­torkę w sta­rej piw­nicy?

– Tu ma lepiej niż w poprzed­nim miej­scu – ode­zwał się po raz pierw­szy żoł­nierz.

Ami­lia nie spo­dzie­wała się głosu nie­wiele gło­śniej­szego od szeptu i łagod­nego tonu peł­nego współ­czu­cia. Tro­chę się uspo­ko­iła.

– A gdzie wcze­śniej prze­by­wała?

– I tak już za dużo powie­dzia­łem.

– Nie mogę jej tam zosta­wić. Nie ma nawet świeczki.

– Mam roz­kaz jej nie wypusz­czać.

Ami­lia spoj­rzała na straż­nika. Nie widziała jego oczu. Cień rzu­cany przez przy­łbicę skry­wał górną połowę twa­rzy.

– Dobrze – powie­działa wresz­cie i wyszła z piw­nicy. Wró­ciła po chwili z latar­nią zdjętą ze ściany przy scho­dach. – Mogę cho­ciaż dotrzy­mać jej towa­rzy­stwa?

– Jesteś pewna? – Żoł­nierz wyda­wał się zasko­czony.

Ami­lia nie była pewna, ale i tak ski­nęła głową. Straż­nik otwo­rzył drzwi.

Impe­ra­torka leżała sku­lona na posła­niu ze słomy. Miała otwarte oczy, ale patrzyła nie­wi­dzą­cym wzro­kiem. Ami­lia dostrze­gła zro­lo­wany koc w naroż­niku. Posta­wiła latar­nię na pod­ło­dze, wytrzą­snęła weł­niany pled i okryła nim dziew­czynę.

– Nie trak­tują cię zbyt dobrze, prawda? – zagad­nęła, deli­kat­nie odgar­nia­jąc włosy z twa­rzy Modiny. Kosmyki wyda­wały się sztywne i kru­che jak źdźbła słomy, które się w nie zaplą­tały. – Ile masz lat?

Impe­ra­torka nie odpo­wie­działa ani się nie poru­szyła, gdy Ami­lia jej dotknęła. Leżała na boku, obej­mo­wała przy­cią­gnięte do piersi kolana i przy­ci­skała poli­czek do słomy. Jedy­nie co pewien czas mru­gała, a jej pierś uno­siła się i opa­dała przy każ­dym odde­chu.

– Coś się stało, prawda?

Ami­lia prze­su­nęła lekko pal­cami po nagim ramie­niu Modiny. Mogłaby kciu­kiem i pal­cem wska­zu­ją­cym objąć nad­gar­stek dziew­czyny i jesz­cze zosta­łoby wolne miej­sce.

– Posłu­chaj, nie wiem, jak długo będę tu prze­by­wać. Spo­dzie­wam się, że krótko. Nie jestem szlach­cianką, tylko zwy­kłą pomy­waczką. Regent mówi, że mam cię kształ­cić i szko­lić, lecz popeł­nił błąd. Nie umiem robić ani jed­nego, ani dru­giego. – Pogła­skała Modinę po gło­wie i prze­su­nęła deli­kat­nie pal­cem po jej zapad­nię­tym policzku, który wciąż był zaczer­wie­niony po ude­rze­niu lady Con­stance. – Ale obie­cuję, że nie zro­bię ci ni­gdy krzywdy.

Ami­lia sie­działa przez kilka minut i pró­bo­wała wymy­ślić, jak dotrzeć do Modiny.

– Mogę ci zdra­dzić tajem­nicę? Tylko się nie śmiej… Boję się ciem­no­ści. Wiem, że to głu­pie, ale nic na to nie pora­dzę. Zawsze tak było. Moi bra­cia cią­gle się ze mnie naśmie­wają. Gdy­byś mogła ze mną tro­chę poroz­ma­wiać, może poczu­ła­bym się lepiej. Co ty na to?

Dziew­czyna nie zare­ago­wała. Ami­lia wes­tchnęła.

– Jutro przy­niosę kilka świe­czek ze swo­jego pokoju. Zro­bi­łam sobie cał­kiem spory zapas. Dzięki nim będzie tu tro­chę przy­tul­niej. Spró­buj teraz odpo­cząć.

Ami­lia nie kła­mała co do swo­jego stra­chu przed ciem­no­ścią. Tam­tej nocy jed­nak ta fobia musiała ustą­pić miej­sca wielu nowym oba­wom, gdy usi­ło­wała zasnąć sku­lona obok impe­ra­torki.

* * *

Żoł­nie­rze nie przy­szli po Ami­lię tam­tej nocy i obu­dziła się, gdy przy­nie­siono śnia­da­nie, a raczej pchnięto ku nim po pod­ło­dze drew­niany talerz, który zatrzy­mał się na środku celi, wiru­jąc. Były na nim kawa­łek mięsa wiel­ko­ści pię­ści, trój­kątny kawa­łek sera i chleb z grubą skórką. Jedze­nie wyglą­dało wspa­niale i przy­po­mi­nało posiłki, które Ami­lia dosta­wała dzięki uprzej­mo­ści Ibisa. Przed przy­by­ciem do pałacu bowiem nie jadła ni­gdy woło­winy ani dzi­czy­zny, nato­miast teraz zda­rzało się to regu­lar­nie. Przy­jaźń z kuch­mi­strzem miała też inne zalety. Ludzie nie chcieli obra­zić czło­wieka odpo­wia­da­ją­cego za ich dietę, toteż Ami­lię na ogół dobrze trak­to­wano, choć wyjąt­kiem od tej reguły była Edith Mon.

Ami­lia ugry­zła kilka kęsów i gło­śno wyra­ziła uzna­nie:

– Ale pyszne! Chcia­ła­byś kawa­łek?

Impe­ra­torka nie odpo­wie­działa. Ami­lia wes­tchnęła.

– Chyba nie. Co byś chciała? Mogę ci przy­nieść wszystko.

Ami­lia wstała, pod­nio­sła talerz i cze­kała, ale nie otrzy­mała odpo­wie­dzi. Po kilku minu­tach zapu­kała w drzwi, które otwo­rzył ten sam straż­nik.

– Prze­pra­szam, ale muszę się rozej­rzeć za odpo­wied­nim posił­kiem dla Jej Impe­rial­nej Mości.

Straż­nik spoj­rzał na talerz skon­fun­do­wany, ale odsu­nął się na bok i Ami­lia zaczęła pospiesz­nie wcho­dzić po stop­niach.

W kuchni wciąż roz­pra­wiano o wyda­rze­niach z poprzed­niego dnia, ale gdy weszła Ami­lia, wszy­scy umil­kli.

– Ode­słali cię, co? – Edith wyszcze­rzyła zęby w uśmie­chu. – Nic się nie martw, zosta­wi­łam ci stos naczyń do mycia. I nie zapo­mnia­łam o two­ich wło­sach.

– Ucisz się, Edith – zga­nił ją Ibis z groźną miną, po czym zwró­cił się do Ami­lii: – Wszystko dobrze? Ode­słali cię?

– Nic mi nie jest, dzię­kuję, Ibis. I chyba wciąż jestem asy­stentką impe­ra­torki, cokol­wiek to zna­czy.

– To dobrze, dziew­czyno – ucie­szył się Ibis i zwró­cił się do Edith: – Licz się teraz ze sło­wami. Wygląda na to, że sama pozmy­wasz tę stertę naczyń.

Och­mi­strzyni odwró­ciła się i wyma­sze­ro­wała z kuchni, mru­cząc coś pod nosem.

– A więc co cię tu spro­wa­dza, moja droga?

– Cho­dzi o jedze­nie, które uszy­ko­wa­łeś dla impe­ra­torki.

Ibis wyglą­dał na ura­żo­nego.

– Coś z nim nie w porządku?

– Nie, jest cudowne. Sama się poczę­sto­wa­łam.

– To nie rozu­miem…

– Jej Impe­rialna Mość jest chora. Nie może tego jeść. Gdy ja się źle czu­łam, mama goto­wała mi zupę, rzadki rosół, który był łatwy do prze­ły­ka­nia. Zasta­na­wia­łam się, czy mógł­byś przy­szy­ko­wać coś takiego.

– Pew­nie – odparł Ibis. – Zupa to nic trud­nego. Ktoś powi­nien mi powie­dzieć, że impe­ra­torka kiep­sko się czuje. Wiem dokład­nie, co ugo­to­wać. Nazy­wam ją zupą na cho­robę mor­ską. Nowi­cju­sze tylko jej nie zwra­cali przez kilka pierw­szych dni. Leif, przy­nieś kocioł.

Przez resztę poranka Ami­lia kur­so­wała mię­dzy kuch­nią a klitką Modiny. Wzięła z sali sypial­nej cały swój doby­tek: suk­nię na zmianę, kilka sztuk bie­li­zny, koszulę nocną, szczotkę i cenny zapas pra­wie tuzina świe­czek. Poza tym przy­nio­sła poduszki, prze­ście­ra­dła i koce. Pod­wę­dziła nawet dzban, tro­chę łagod­nego mydła i mied­nicę z wol­nego pokoju gościn­nego. Za każ­dym razem straż­nik uśmie­chał się do niej nie­znacz­nie i krę­cił ze zdu­mie­niem głową.

Po usu­nię­ciu sta­rej słomy i przy­nie­sie­niu świe­żych wią­zek ze stajni poszła spraw­dzić, czy Ibis ugo­to­wał już zupę.

– Następ­nym razem, gdy będę miał wię­cej czasu, zro­bię lep­szą, ale na razie ta powinna ją tro­chę pokrze­pić – wyja­śnił.

Ami­lia wró­ciła do celi, posta­wiła paru­jący gar­nek na pod­ło­dze i pomo­gła impe­ra­torce usiąść. Spró­bo­wała, czy zupa nie jest za gorąca, po czym przy­ło­żyła łyżkę do ust Modiny. Więk­sza część rosołu ście­kła kobie­cie po bro­dzie i skap­nęła na przód koszuli.

– To moja wina. Następ­nym razem przy­niosę jedną z ser­we­tek, na które dama zwra­cała taką uwagę.

Przy dru­giej łyżce Ami­lia pochwy­ciła nad­miar rosołu zło­żoną dło­nią.

– Aha! – zawo­łała. – Tro­chę zła­pa­łam. Smaczny, prawda?

Przy kolej­nej łyżce zoba­czyła, że Modina prze­łyka.

Po opróż­nie­niu pół­mi­ska Ami­lia oce­niła, że więk­sza część zupy wylą­do­wała na pod­ło­dze lub wsią­kła w ubra­nie Modiny, ale była pewna, że przy­naj­mniej tro­chę impe­ra­torka zdo­łała prze­łknąć.

– To powinno cię nieco wzmoc­nić, nie sądzisz? – powie­działa. – Ale widzę, że strasz­nie się przeze mnie popla­mi­łaś. Może się tym zaj­miemy?

Umyła Modinę i prze­brała we wła­sną suk­nię na zmianę. Były podob­nego wzro­stu, ale Modina topiła się w nowym stroju, więc Ami­lia zro­biła dla niej pasek z kawałka szpa­gatu.

– Chęt­nie przy­nio­sła­bym mate­race – szcze­bio­tała, szy­ku­jąc dwa pro­wi­zo­ryczne posła­nia ze słomy i skra­dzio­nych koców, prze­ście­ra­deł oraz podu­szek – ale były za cięż­kie. Poza tym nie chcia­łam za bar­dzo zwra­cać na sie­bie uwagi. Już i tak ludzie dziw­nie na mnie patrzyli. Myślę, że na takich posła­niach będzie wygod­nie, nie sądzisz?

Spoj­rze­nie Modiny wciąż było puste. Ami­lia posa­dziła ją więc na świe­żym posła­niu w cie­płym bla­sku świe­czek i zaczęła cze­sać jej deli­kat­nie włosy.

– Jak się zostaje impe­ra­torką? – spy­tała. – Mówią, że uśmier­ci­łaś bestię, która zabiła kil­ku­set ryce­rzy. Wiesz, nie obraź się, ale wcale nie wyglą­dasz na pogrom­czy­nię potwo­rów. – Prze­rwała i prze­chy­liła głowę. – Na­dal nie inte­re­suje cię roz­mowa? Nic nie szko­dzi. Rozu­miem, nie chcesz zdra­dzać szcze­gó­łów swo­jej prze­szło­ści. W końcu dopiero co się pozna­ły­śmy. A co ja mogę ci opo­wie­dzieć o sobie? Cóż, pocho­dzę z doliny Tarin. Wiesz, gdzie to jest? Praw­do­po­dob­nie nie. To maleńka wio­ska mię­dzy Aqu­estą a Col­norą. Mie­ścina, przez którą ludzie cza­sami prze­jeż­dżają w dro­dze do bar­dziej eks­cy­tu­ją­cych miejsc. Nie­wiele się dzieje w Tari­nie. Mój ojciec wyra­bia powozy. Mimo że jest w tym bar­dzo dobry, nie­wiele zara­bia.

Prze­rwała i przyj­rzała się twa­rzy dziew­czyny, usi­łu­jąc dociec, czy Modina usły­szała cokol­wiek z jej opo­wie­ści.

– Czym się zaj­muje twój ojciec? Sły­sza­łam, że jest gospo­da­rzem. To prawda?

Nie było odpo­wie­dzi.

– Mój tato zara­bia nie­wiele – cią­gnęła Ami­lia. – Według mamy to dla­tego, że za bar­dzo zwraca uwagę na szcze­góły. Ale on jest dumny ze swo­jej pracy, więc nie szczę­dzi na nią czasu. Potrafi robić jeden powóz przez cały rok. I na tym polega pro­blem, bo dostaje zapłatę dopiero po wyko­na­niu zle­ce­nia. A ponie­waż musi kupić mate­riały i tak dalej, cza­sami bra­kuje nam pie­nię­dzy. Moja mama jest prządką, a brat rąbie drewno, to jed­nak ni­gdy nie wystar­cza. Dla­tego tu jestem. Nie umiem zbyt dobrze prząść, lecz potra­fię czy­tać i pisać.

Skoń­czyła roz­plą­ty­wać koł­tuny z jed­nej strony i zajęła się drugą.

– Widzę, że zro­biło to na tobie wra­że­nie – cią­gnęła. – Mnie jed­nak nie­wiele dało. Jedy­nie chyba otwo­rzyło, że tak powiem, więk­sze moż­li­wo­ści. Słu­cham? Cie­kawi cię, gdzie się nauczy­łam czy­tać i pisać? Miło, że pytasz. Nauczył mnie Devon. To mnich, który przy­był do doliny Tarin przed kil­koma laty. – Zni­żyła kon­spi­ra­cyj­nie głos. – Bar­dzo go polu­bi­łam. Był miły i mądry, bar­dzo mądry. Znał wiele ksią­żek i opo­wie­dział mi o dale­kich miej­scach i daw­nych wyda­rze­niach. Devon uwa­żał, że albo mój tato, albo prze­ło­żony zakonu spró­bują nas roz­dzie­lić, więc nauczał mnie, żeby­śmy mogli do sie­bie pisać. No i miał oczy­wi­ście rację. Gdy mój tato się o nas dowie­dział, powie­dział: „Z mni­chem nie ma przy­szło­ści”. I Devona odwo­łano, a ja pła­ka­łam przez wiele dni.

Ami­lia prze­rwała, żeby roz­plą­tać wyjąt­kowo nie­przy­jemny supeł. Sta­rała się zro­bić to jak naj­de­li­kat­niej, ale była pewna, że dziew­czyna czuje ból, choć tego nie oka­zy­wała.

– Co za koł­tun – stwier­dziła. – Przez chwilę myśla­łam, że zagnieź­dził się tu wró­bel. W każ­dym razie gdy tato się dowie­dział, że umiem czy­tać i pisać, roz­pie­rała go duma. Chwa­lił się mną przed wszyst­kimi klien­tami. Jeden z nich, szlach­cic Jen­kins Tal­bert, był pod wra­że­niem i zaofe­ro­wał się, że poleci mnie tu, w Aqu­eście. Wszy­scy byli bar­dzo pod­nie­ceni, gdy mnie przy­jęto. Ale kiedy się dowie­działam, że praca polega na zmy­wa­niu naczyń, nie powie­dzia­łam o tym rodzi­nie, nie mia­łam serca tego mówić, więc od tam­tej pory nie byłam w domu. W obec­nej sytu­acji oczy­wi­ście już mi nie pozwolą tam poje­chać. – Wes­tchnęła, lecz po chwili uśmiech­nęła się pogod­nie. – Ale nic nie szko­dzi, bo teraz jestem tu z tobą.

Roz­le­gło się ciche puka­nie i do celi wszedł straż­nik. Przez dłuż­szą chwilę lustro­wał zmiany, po czym kiw­nął z apro­batą głową, a następ­nie spoj­rzał na Ami­lię ze smut­kiem w oczach.

– Przy­kro mi, panienko, ale przy­słał mnie po cie­bie regent Sal­dur.

Ami­lia naj­pierw zamarła, potem odło­żyła powoli szczotkę i drżącą ręką osło­niła ramiona dziew­czyny kocem. Wstała, poca­ło­wała Modinę w poli­czek i wyszep­tała rwą­cym się gło­sem:

– Żegnaj.

Rozdział 2. Posłaniec

Roz­dział 2

Posła­niec

Zawsze się bał, że umrze w ten spo­sób: sam, na pustej dro­dze, z dala od domu.

Po obu stro­nach miał las na wycią­gnię­cie ręki, a jego wytre­no­wane oczy roz­po­znały, że zapora na ścieżce to nie nie­winne szczątki spróch­nia­łego drzewa, które się prze­wró­ciło. Ścią­gnął wodze, zmu­sza­jąc wierz­chowca do opusz­cze­nia łba. Koń prych­nął sfru­stro­wany, szar­piąc wędzi­dło – tak jak on wyczu­wał nie­bez­pie­czeń­stwo.

Spoj­rzał naj­pierw za sie­bie, a następ­nie na boki, omia­ta­jąc wzro­kiem drzewa przy­stro­jone let­nim listo­wiem w kolo­rze głę­bo­kiej zie­leni. Ciszę wcze­snego poranka wzma­gał cał­ko­wity bez­ruch. Do tej spo­koj­nej oko­licy nie paso­wał tylko stos na ścieżce. Rumo­wi­sko zwa­lo­nych drzew nie mogło powstać w natu­ralny spo­sób. Nawet z daleka widać było jasną mia­zgę świeżo ścię­tych pni. Był pewny, że to bary­kada.

Zło­dzieje? Bez wąt­pie­nia w lesie kryła się banda roz­bój­ni­ków, któ­rzy obser­wo­wali ścieżkę i cze­kali, aż się zbliży. Usi­ło­wał sku­pić myśli, pod­czas gdy koń pod nim sapał. To był naj­krót­szy szlak na pół­noc do rzeki Gale­wyr, a on już nie miał czasu. Breck­ton szy­ko­wał się do najazdu na kró­le­stwo Melen­garu, dla­tego musiał dostar­czyć prze­syłkę, zanim rycerz ruszy do ataku. Dowódca i regenci oso­bi­ście poin­for­mo­wali go o wadze tej misji. Liczyli na niego. Ona na niego liczyła. Jak tysiące innych stał w dniu koro­na­cji na placu, na któ­rym pano­wał lodo­waty chłód, by ujrzeć impe­ra­torkę Modinę. Ale ku ogrom­nemu nie­za­do­wo­le­niu tłumu nie wyszła do ludzi. Po wielu godzi­nach wydano oświad­cze­nie, że Modina jest zajęta spra­wami nowego impe­rium. Nowa wład­czyni, która awan­so­wała nie­dawno z war­stwy chłop­skiej do roli impe­ra­torki, nie miała czasu na bła­hostki.

Zdjął płaszcz, na któ­rym wid­niała złota korona, i przy­wią­zał go za sio­dłem. Może go prze­pusz­czą. Na pewno wie­dzieli, że w pobliżu znaj­duje się impe­rialne woj­sko, a sir Breck­ton nie będzie tole­ro­wał napa­ści na impe­rialnego posłańca. Być może roz­bój­nicy nie bali się tego głupca hra­biego Bal­len­tyne’a, ale nawet despe­raci zasta­no­wi­liby się dwa razy przed zro­bie­niem afrontu jego ryce­rzowi. Inni dowódcy mogliby mach­nąć ręką na zakrwa­wio­nego lub zamor­do­wa­nego posłańca, lecz sir Breck­ton potrak­to­wałby to jako oso­bi­stą znie­wagę, a takowa rów­no­znaczna była z samo­bój­stwem sprawcy. Jeź­dziec zamie­rzał wypeł­nić swoje zada­nie. Odgar­nął włosy z twa­rzy, chwy­cił moc­niej wodze i ruszył ostroż­nie naprzód. Zbli­żyw­szy się do prze­szkody, dostrzegł ruch. Zadrżały liście, trza­snęła gałązka. Odwró­cił wierz­chowca w prze­ciwną stronę, przy­go­to­wu­jąc się do ucieczki. Był dobrym jeźdź­cem – szyb­kim i zwin­nym – a jego rasowy trzy­letni koń po spię­ciu ostro­gami popę­dzi tak szybko, że nikt ich nie dogoni. Pochy­lił się w sio­dle, szy­ku­jąc się do zrywu, ale powstrzy­mał go widok impe­rial­nych mun­du­rów.

Spo­mię­dzy drzew wyszło na drogę dwóch żoł­nie­rzy, któ­rzy spoj­rzeli nań nie­chęt­nie, z cha­rak­te­ry­stycz­nym dla pie­chu­rów tępym wyra­zem twa­rzy. Mieli na sobie czer­wone płasz­czyki z her­bem sir Breck­tona. Gdy się zbli­żyli, więk­szy żuł źdźbło żyta, a mniej­szy obli­zał palce i wytarł je o mun­dur.

– Napę­dzi­li­ście mi stra­cha – ode­zwał się jeź­dziec tonem, w któ­rym pobrzmie­wała ulga połą­czona z iry­ta­cją. – Myśla­łem, że jeste­ście roz­bój­ni­kami.

Mniej­szy się uśmiech­nął. Nie dbał o swój mun­dur. Jego odpięte nara­mien­niki odchy­liły się na boki, przez co wyglą­dały jak skrzy­dełka na ramio­nach.

– Sły­sza­łeś, Will? Myślał, że my to zło­dzieje. Nie­zły pomysł, co nie? Powin­ni­śmy se spra­wić sakiewki i pobie­rać myto, że tak powiem. Przy­naj­mniej byśmy zaro­bili tro­chę gro­sza za to wysta­wa­nie tu przez cały dzień. Ale Breck­ton, oczy­wi­sta, obdarłby nas żyw­cem ze skóry, jakby się dowie­dział.

Wyż­szy żoł­nierz, naj­praw­do­po­dob­niej nie­do­ro­zwi­nięty nie­mowa, ski­nął głową. Przy­naj­mniej dbał o swój uni­form, który lepiej na nim leżał i był sta­ran­nie zapięty. Oba mun­dury były pognie­cione i popla­mione, ponie­waż ich wła­ści­ciele sypiali pod gołym nie­bem, ale tak wyglą­dało życie pie­chura – był to jeden z wielu powo­dów, dla któ­rych jeź­dziec wolał być kurie­rem.

– Uprząt­nij­cie ten bała­gan – pole­cił żoł­nie­rzom. – Mam pilny mel­du­nek. Muszę nie­zwłocz­nie dotrzeć do dowódz­twa impe­rial­nej armii.

– My też mamy roz­kazy. Kapu­jesz? – odrzekł mniej­szy żoł­nierz. – Mamy nikogo nie prze­pusz­czać.

– Jestem impe­rial­nym kurie­rem, ty głup­cze!

– Aha – odparł nie­zbyt roz­gar­nięty war­tow­nik. Zer­k­nął na wspól­nika, na któ­rego twa­rzy wciąż gościł tępy wyraz. – Cóż, to inna para kalo­szy, co nie? – Pokle­pał konia po karku. – To by wyja­śniało, czemu ta klacz jest taka spie­niona. Wygląda, jakby chciała się napić. Mamy kubeł, a nie­da­leko jest stru­myk…

– Nie mam na to czasu. Usuń­cie zaporę z drogi, i to migiem.

– Jasne, no jasne. Nie musisz się tak pie­klić. Po pro­stu podaj nam hasło, a Will i ja z miej­sca ją usu­niemy – powie­dział, dłu­biąc w zębach.

– Hasło?

Żoł­nierz ski­nął głową, wyjął palec z ust i pową­chał z obrzy­dze­niem resztkę jedze­nia, po czym ją strzą­snął.

– No wiesz, magiczne słowo. Nie możemy prze­pu­ścić żad­nego szpiega. Prze­cież jest wojna.

– Ni­gdy o czymś takim nie sły­sza­łem. Nie podano mi hasła.

– Nie? – Mniej­szy żoł­nierz uniósł brew, chwy­ta­jąc konia za uzdę.

– Roz­ma­wia­łem z regen­tami i…

Dry­blas ścią­gnął go z sio­dła. Posła­niec ude­rzył mocno ple­cami i głową o zie­mię. Poczuł ostry ból i zamknął na chwilę oczy, a gdy je otwo­rzył, zoba­czył, że żoł­nierz sie­dzi na nim okra­kiem i trzyma ostrze przy jego gar­dle.

– Dla kogo pra­cu­jesz? – wark­nął duży war­tow­nik.

– Co ty wypra­wiasz, Will? – spy­tał go wspól­nik, wciąż przy­trzy­mu­jąc konia.

– Pró­buję zmu­sić tego szpiega do mówie­nia, ot co.

– Ja… nie jestem szpie­giem, tylko impe­rial­nym kurie­rem. Puść­cie mnie!

– Will, nie mamy roz­kazu, żeby ich prze­słu­chi­wać. Jak nie znają hasła, to pod­ci­namy im gar­dła i wrzu­camy do rzeki. Sir Breck­ton nie ma czasu zaj­mo­wać się każ­dym głup­kiem, na któ­rego natra­fiamy na tej dro­dze. Poza tym, jak myślisz, dla kogo pra­cuje? Wal­czymy tylko z Melen­ga­rem, więc pra­cuje dla Melen­garu. Pode­rżnij mu gar­dło, a ja pomogę ci zawlec go do rzeki, gdy tylko spę­tam tego konia.

– Ale ja jestem kurie­rem! – krzyk­nął jeź­dziec.

– No pew­nie.

– Mogę to udo­wod­nić. Mam w sakwie mel­dunki dla sir Breck­tona.

Żoł­nie­rze wymie­nili wąt­piące spoj­rze­nia. Mniej­szy wzru­szył ramio­nami. Wło­żył rękę do torby przy sio­dle i zaczął ją prze­szu­ki­wać. Wyjął skó­rzaną teczkę, w któ­rej był zala­ko­wany per­ga­min. Zła­mał pie­częć i prze­czy­tał treść doku­mentu.

– Coś podob­nego! Chyba mówi prawdę, Will. To wygląda na praw­dziwy mel­du­nek dla jego lor­dow­skiej mości.

– Tak? – upew­niał się zanie­po­ko­jony wspól­nik.

– Na to wygląda. Lepiej go pod­nieś.

Z przy­gnę­bie­niem na twa­rzy Will scho­wał broń i podał rękę kurie­rowi, żeby pomóc mu wstać.

– Przy­kro mi. Tylko wypeł­nia­li­śmy roz­kazy, rozu­miesz?

– Gdy sir Breck­ton zoba­czy zła­maną pie­częć, zażąda waszych głów! – powie­dział posła­niec, prze­cho­dząc obok dużego war­tow­nika i wyry­wa­jąc doku­ment dru­giemu z ręki.

– Naszych? – Mniej­szy wybuch­nął śmie­chem. – Jak to Will powie­dział, tylko wypeł­nia­li­śmy roz­kazy. To ty nie zapy­ta­łeś o hasło, zanim tu przy­je­cha­łeś. Sir Breck­ton ści­śle prze­strzega zasad. Nie lubi, gdy jego roz­kazy nie są wypeł­niane. To jasne, że za swój błąd stra­cisz pew­nie rękę lub może ucho. Na twoim miej­scu spraw­dził­bym, czy nie można pod­grzać wosku i skleić pie­częci.

– Byłoby widać, że była napra­wiana.

– Mógł­byś powie­dzieć, że było gorąco, słońce świe­ciło przez cały dzień na torbę i wosk się roz­to­pił. Wedle mnie to lep­sze niż stra­cić rękę czy ucho. Poza tym taki zajęty szlach­cic jak sir Breck­ton nie będzie dokład­nie oglą­dał pie­częci przed otwar­ciem pil­nego mel­dunku, ale zauważy, jeżeli będzie zła­mana. To na pewno.

Kurier spoj­rzał na per­ga­min powie­wa­jący na wie­trze i poczuł ucisk w dołku. Nie miał wyboru, ale nie zrobi tego w obec­no­ści tych idio­tów. Wsiadł na wierz­chowca.

– Usuń­cie prze­szkodę! – wark­nął.

Żoł­nie­rze odcią­gnęli gałę­zie na bok. Posła­niec spiął konia ostro­gami i pognał drogą naprzód.

* * *

Royce obser­wo­wał, jak kurier znika pośród drzew. Po chwili zdjął impe­rialny mun­dur, odwró­cił się do Hadriana i powie­dział:

– To nie było wcale takie trudne.

– Will? – spy­tał wspól­nik, gdy wśli­zgnęli się do lasu.

Royce ski­nął głową.

– Pamię­tasz, jak wczo­raj bia­do­li­łeś, że wolał­byś być akto­rem? Dałem ci rolę Willa, impe­rial­nego war­tow­nika na poste­runku kon­tro­l­nym. Uwa­żam, że sobie z nią pora­dzi­łeś.

– Wiesz, nie wszyst­kie moje pomy­sły musisz wyszy­dzać. – Hadrian zmarsz­czył czoło, zdej­mu­jąc płasz­czyk przez głowę. – Zresztą wciąż sądzę, że powin­ni­śmy to roz­wa­żyć. Mogli­by­śmy jeź­dzić od mia­sta do mia­sta i grać w dra­ma­tach, a nawet kilku kome­diach. – Zlu­stro­wał swo­jego mniej­szego wspól­nika od stóp do głów. – Choć powi­nie­neś pozo­stać przy dra­ma­tach, może tra­ge­diach.

Royce spio­ru­no­wał go wzro­kiem.

– Co takiego? Był­bym świet­nym akto­rem. Widzę się w bra­wu­ro­wych rolach pierw­szo­pla­no­wych. Na pewno mogli­by­śmy zagrać w Spi­sku prze­ciw Koro­nie. Ja będę przy­stoj­nym szer­mie­rzem wal­czą­cym z czar­nym cha­rak­te­rem, a ty… Cóż, ty możesz być tym dru­gim.

Omi­jali gałę­zie, zdej­mu­jąc po dro­dze czepki i ręka­wice, które zawi­nęli w płasz­czyki. Zeszli ze wzgó­rza do jed­nego z wielu małych dopły­wów wiel­kiego Gale­wyru. Odszu­kali konie, które tam wcze­śniej przy­wią­zali. Zwie­rzęta sku­bały ze sma­kiem trawę nad rzeką i leni­wie odga­niały ogo­nami muchy.

– Cza­sami mnie mar­twisz, Hadrian. Serio.

– Czemu nie aktor­stwo? To bez­pieczny zawód. Może być nawet zabaw­nie.

– Nie byłoby ani bez­piecz­nie, ani zabaw­nie. Poza tym akto­rzy muszą podró­żo­wać, a mnie odpo­wiada obecny stan rze­czy. Jestem bli­sko Gwen – dodał Royce.

– To kolejny powód. Czemu nie zna­leźć sobie innego zaję­cia? Z ręką na sercu, na twoim miej­scu nie przy­jął­bym już ani jed­nego zle­ce­nia.

Royce wyjął z sakwy parę butów.

– Robimy to, w czym jeste­śmy dobrzy, a w trak­cie wojny Alric jest skory do pła­ce­nia naj­wyż­szych sta­wek za infor­ma­cje.

Hadrian par­sk­nął sar­ka­stycz­nie.

– Jasne, dla nas naj­wyż­sze hono­ra­ria, ale co z innymi kosz­tami? Breck­ton może pra­cuje dla tego idioty Bal­len­tyne’a, ale sam głupi nie jest. Na pewno obej­rzy pie­częć i nie da się nabrać, że wosk zmiękł w sakwie.

– Wiem. – Royce usiadł na kło­dzie i zaczął zmie­niać impe­rialne buty na wła­sne. – Ale po jed­nym kłam­stwie jego druga histo­ryjka o war­tow­ni­kach łamią­cych pie­częć zabrzmi jesz­cze bar­dziej cudacz­nie, więc nie uwie­rzą w ani jedno jego słowo.

Hadrian spoj­rzał chmur­nie na wspól­nika.

– Masz świa­do­mość, że praw­do­po­dob­nie stracą go za zdradę?

Royce ski­nął głową.

– Pozbędą się jedy­nego świadka.

– Wła­śnie o to mi cho­dzi.

Hadrian wes­tchnął i pokrę­cił głową. Royce dostrzegł, że jego wspól­nika ogar­nia melan­cho­lia. Ostat­nio zda­rzało się to aż nader czę­sto. Nie umiał wyja­śnić przy­czyny humo­rów przy­ja­ciela. Dziwne napady depre­sji zwy­kle nastę­po­wały po pomyśl­nie zre­ali­zo­wa­nych zle­ce­niach i czę­sto koń­czyły się suto zakra­pianą kola­cją. Zasta­na­wiał się, czy Hadria­nowi zale­żało jesz­cze na pie­nią­dzach. Brał bowiem tylko tyle, by wystar­czyło na alko­hol i jedze­nie, a resztę odkła­dał. Royce rozu­miałby reak­cję przy­ja­ciela, gdyby zara­biali na życie jako kie­szon­kowcy lub rabu­jąc domy, ale teraz pra­co­wali dla króla. A na jego gust zle­ce­nia były pra­wie nie­winne. Hadrian nie miał wła­ści­wie poję­cia, co ozna­cza brudna robota. W prze­ci­wień­stwie do Royce’a nie dora­stał na zabło­co­nych uli­cach Rati­boru. Royce posta­no­wił więc prze­ko­nać go argu­men­tami:

– Wolał­byś, żeby się o nas dowie­dzieli i wysłali za nami oddział?

– Nie, po pro­stu nie lubię być przy­czyną śmierci nie­win­nego czło­wieka.

– Nie ma nie­win­nych ludzi, przy­ja­cielu. I nie jesteś przy­czyną… a raczej… – Royce usi­ło­wał zna­leźć odpo­wied­nie słowa – …sma­rem pod pło­zami.

– Dzięki. To mi znacz­nie popra­wiło nastrój.

Royce zło­żył mun­dur i upa­ko­wał go razem z butami w sakwie. Hadrian wciąż usi­ło­wał zdjąć czarne buty, które były na niego za małe. Moc­nym szarp­nię­ciem udało mu się wydo­stać nogę z dru­giego i rzu­cił go sfru­stro­wany na zie­mię. Po chwili zebrał oba i wci­snął je wraz z mun­durem do torby. Upchał wszystko na samym dnie, a następ­nie opu­ścił klapę sakwy, pocią­gnął ją z całej siły w dół i zapiął. Spoj­rzał gniew­nie na paku­nek i znów wes­tchnął.

– Gdy­byś lepiej wszystko poukła­dał, sakwa byłaby mniej­sza – powie­dział Royce.

Hadrian spoj­rzał na niego zasko­czony.

– Co? Nie, nie cho­dzi o nią.

– A o co? – Royce wło­żył czarny płaszcz i popra­wił koł­nierz. Hadrian pogła­skał konia po karku.

– Sam nie wiem – odparł posęp­nie. – Po pro­stu… myśla­łem, że do tej pory osią­gnę coś wię­cej… to zna­czy w życiu.

– Osza­la­łeś? Więk­szość ludzi zaha­ro­wuje się na śmierć na skrawku ziemi, która nawet do nich nie należy, a ty możesz robić, co chcesz, i cho­dzić, gdzie ci się żyw­nie podoba.

– Wiem, ale w mło­do­ści myśla­łem, że jestem… wyjąt­kowy. Wyobra­ża­łem sobie, że doko­nam cze­goś wiel­kiego, znajdę dziew­czynę i ura­tuję kró­le­stwo, ale chyba każdy chło­piec ma takie marze­nia.

– Ja nie mia­łem.

Hadrian spoj­rzał na niego chmur­nie.

– Obmy­śli­łem sobie, kim zostanę, i w tym pla­nie nie było miej­sca na bez­war­to­ścio­wego szpiega.

– Nie jeste­śmy bez­war­to­ściowi – popra­wił go Royce. – Dobrze zara­biamy, zwłasz­cza ostat­nio.

– Nie o to cho­dzi. Jak byłem najem­ni­kiem, też mi się dobrze wio­dło. A teraz jestem jak… jak pijawka.

– Czemu nagle zaczą­łeś tak myśleć? Po raz pierw­szy od lat sporo zara­biamy i dosta­jemy sza­cowne zle­ce­nia jedno po dru­gim. Zatrud­nia nas król, na litość Mari­bora. Możemy spać dwie noce z rzędu w tym samym łóżku i nie oba­wiać się, że nas aresz­tują. Nie dalej jak w zeszłym tygo­dniu mija­łem kapi­tana gwar­dii mia­sta i ski­nął mi głową.

– Nie cho­dzi o to, ile pra­cu­jemy, tylko co robimy. O to, że zawsze kła­miemy. Jeśli ten kurier zgi­nie, to będzie nasza wina. Poza tym to się nie stało nagle. Już od lat mi to prze­szka­dza. Myślisz, że dla­czego zawsze pro­po­nuję, żeby­śmy zajęli się czymś innym? Wiesz, dla­czego naru­szy­łem zasady i przy­ją­łem zle­ce­nie na kra­dzież mie­cza Pic­ke­ringa?

– Z powodu nie­zwy­kle wyso­kiej zapłaty – odrzekł Royce.

– Nie, to był twój powód. Ja się zgo­dzi­łem, bo wyda­wało mi się to słuszne. I nie miało zna­cze­nia, że pra­wie nas przez to stra­cono. Choć raz mia­łem oka­zję pomóc komuś, kto naprawdę na to zasłu­gi­wał, a przy­naj­mniej tak wtedy myśla­łem.

– I aktor­stwo jest roz­wią­za­niem?

Hadrian odwią­zał konia.

– Nie, ale jako aktor mógł­bym przy­naj­mniej uda­wać, że jestem prawy. Pew­nie powi­nie­nem się cie­szyć, że żyję, tak?

Nie odpo­wie­dział. Znów opa­no­wało go to nie­przy­jemne dozna­nie: utrzy­my­wa­nie tajem­nic przed Hadria­nem cią­żyło mu na sumie­niu, co było dla niego zdu­mie­wa­jące, bo wcze­śniej nie sądził, że w ogóle sumie­nie posiada. Royce uzna­wał coś za dobre lub złe w zależ­no­ści od potrzeby chwili. Dobrem było to, co dla niego naj­lep­sze, a złem – wszystko inne. Kradł, kła­mał, a w razie koniecz­no­ści nawet zabi­jał. Taki miał fach i był w nim świetny. Nie miał powodu prze­pra­szać; nie musiał się zasta­na­wiać. Świat toczył z nim wojnę i nie ist­niały żadne świę­to­ści.

Ale zdra­dze­nie Hadria­nowi, czego się dowie­dział, było zbyt ryzy­kowne. Wolał świat, w któ­rym wszyst­kie zmienne mają swoje wytłu­ma­cze­nie. Z dnia na dzień linie na mapach się prze­su­wały i wła­dza prze­cho­dziła z jed­nych rąk w dru­gie. Czas pły­nął szybko, a wyda­rze­nia były zbyt nie­spo­dzie­wane. Czuł się, jakby prze­cho­dził późną wio­sną przez zamar­z­nięte jezioro. Usi­ło­wał wybrać bez­pieczny szlak, ale tafla pękała mu pod sto­pami. Mimo to nie­które zmiany mógł wciąż kon­tro­lo­wać. Wsia­da­jąc na Myszkę, przy­po­mniał sobie, że nie­któ­rych rze­czy nie mówił Hadria­nowi dla dobra przy­ja­ciela.

– Dość ciężko ostat­nio pra­co­wa­li­śmy – stwier­dził. – Może powin­ni­śmy zro­bić sobie prze­rwę?

– Nie widzę takiej moż­li­wo­ści – odparł Hadrian. – Impe­rialna armia szy­kuje się do najazdu na Melen­gar, więc Alric będzie nas teraz potrze­bo­wał bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek.

– Tak ci się wydaje, prawda? Ale nie czy­ta­łeś mel­dunku.

Rozdział 3. Cud

Roz­dział 3

Cud

Księż­niczka Ari­sta Essen­don sie­działa zgar­biona, pod­ska­ku­jąc wraz z powo­zem na każ­dej dziu­rze i kole­inie napo­tka­nej na dro­dze. Kark zesztyw­niał jej od spa­nia z głową opartą na pod­ło­kiet­niku, a w skro­niach czuła pul­so­wa­nie krwi od nie­ustan­nych wstrzą­sów. Pod­no­sząc się z ziew­nię­ciem, prze­tarła oczy i twarz. Gdy spró­bo­wała roz­pro­sto­wać włosy, palce uwię­zły jej w masie kasz­ta­no­wych supłów.

Powóz amba­sa­dor­ski był tak wysłu­żony jak jego pasa­żerka zmę­czona po poko­na­niu nie­zli­czo­nych mil w ostat­nim roku. Dach prze­cie­kał, resory się zużyły, a obi­cie ławki było miej­scami poprze­cie­rane. Stan­gre­towi kazano pędzić, by zdą­żył wró­cić do połu­dnia do Med­fordu. Miał dobry czas, ale kosz­tem najeż­dża­nia na każdy wybój i kamień na dro­dze. Gdy Ari­sta odsu­nęła zasłonkę, ujrzała pro­mie­nie poran­nego słońca, które prze­do­sta­wały się przez gęste listo­wie rosną­cych wzdłuż drogi drzew. Była bli­sko domu.

W migo­czą­cym świe­tle widać było wnę­trze karety. Wszystko pokry­wała war­stewka kurzu wdzie­ra­ją­cego się przez okna. Na sto­sie roz­sy­pa­nych per­ga­mi­nów na prze­ciw­le­głej ławce leżały zużyta gaza i kilka ogryz­ków po jabł­kach. Brudne odci­ski stóp zna­czyły pod­łogę w pobliżu miej­sca zaj­mo­wa­nego przez koc, gor­set i dwie suk­nie oraz trzy trze­wiki. Nie wie­działa, gdzie jest czwarty. Miała tylko nadzieję, że znaj­duje się w powo­zie, a nie został w Lank­ste­erze. Przez ostat­nie pół roku czuła się tak, jakby zosta­wiała cząstki sie­bie w całym Avry­nie.

Hil­fred wie­działby, gdzie jest jej trze­wik.

Pod­nio­sła szczotkę z per­łową rączką i obró­ciła ją w rękach. Hil­fred musiał jej szu­kać w gru­zach przez wiele dni. Ta pocho­dziła z Tur Del Furu. Ojciec przy­wo­ził je jej z każ­dego mia­sta, jakie odwie­dził. Był powścią­gli­wym męż­czy­zną i nie­ła­two mu przy­cho­dziło wypo­wie­dze­nie słów „kocham cię” nawet do wła­snej córki. To te pre­zenty peł­niły funk­cję nie­wy­po­wie­dzia­nych wyznań. Kie­dyś miała ich kil­ka­dzie­siąt – teraz została jej tylko ta jedna. Pozo­stałe prze­pa­dły w wyniku zawa­le­nia się wieży, w któ­rej miesz­kała, i poczuła się wtedy tak, jakby ponow­nie stra­ciła ojca. Trzy tygo­dnie póź­niej zna­la­zła się ta jedna. Musiał ją odszu­kać Hil­fred, ale sło­wem się do tego nie przy­znał.

Hil­fred był jej straż­ni­kiem przy­bocz­nym przez wiele lat, a teraz, gdy go nie było, uświa­do­miła sobie, jak bar­dzo uzna­wała jego obec­ność za oczy­wi­stą. Zastą­pił go nowy, oso­bi­ście wybrany przez Alrica spo­śród straż­ni­ków zam­ko­wych. Jego imię zaczy­nało się na T – Tom, Tim, Tra­vis, jakoś tak. Sta­wał przy niej z nie­wła­ści­wej strony, za dużo mówił, śmiał się z wła­snych dow­ci­pów i zawsze coś pod­ja­dał. Praw­do­po­dob­nie był dziel­nym i wytraw­nym żoł­nie­rzem, ale nie był Hil­fredem.

Po raz ostatni widziała Hil­freda ponad rok temu w Dahl­gre­nie, gdy omal nie zgi­nął pod­czas ataku gila­ra­brywna. Wtedy to ponow­nie odniósł opa­rze­nia pod­czas próby jej rato­wa­nia. Pierw­szy raz zda­rzyło się to, gdy miała zale­d­wie dwa­na­ście lat, a w nocy w zamku wybuchł pożar. Zgi­nęła w nim jej matka, a także kilka innych osób, ale pięt­na­sto­letni syn funk­cjo­na­riu­sza porząd­ko­wego odwa­żył się wsko­czyć w ogień, żeby wynieść ją z sypialni. Ari­sta nale­gała, żeby wró­cił po jej matkę. Nie zna­lazł jej i sam przy tym pra­wie zgi­nął. Cier­piał z powodu ran przez kilka mie­sięcy, a ojciec Ari­sty wyna­gro­dził mu to poświę­ce­nie, mia­nu­jąc go jej straż­ni­kiem przy­bocz­nym.

Ale jego obra­że­nia po tam­tym poża­rze były niczym w porów­na­niu z tym, co wycier­piał w Dahl­gre­nie. Medycy opa­trzyli go od stóp do głów. Leżał nie­przy­tomny przez wiele dni i była zasko­czona, że nie chciał się z nią zoba­czyć po odzy­ska­niu przy­tom­no­ści, tylko wyje­chał bez poże­gna­nia, uło­żony na tyle wozu. Na jego prośbę nikt nie zdra­dził jej, dokąd się udał. Mogła użyć siły. Mogła roz­ka­zać medy­kom mówić. Ale tylko mie­sią­cami spo­glą­dała przez ramię, licząc na to, że go zoba­czy, i cze­ka­jąc, że usły­szy zna­jome stu­ka­nie mie­cza o jego udo. Czę­sto zasta­na­wiała się, czy dobrze zro­biła, pusz­cza­jąc go. Wes­tchnęła, doda­jąc kolejny żal do sze­regu poprzed­nich, które się nawar­stwiły w minio­nym roku.

Gdy ogar­nęła spoj­rze­niem ota­cza­jący ją bała­gan, prze­peł­niła ją jesz­cze więk­sza melan­cho­lia. Oto rezul­tat nie­za­bra­nia z sobą słu­żą­cej. Nie potra­fiła jed­nak wyobra­zić sobie prze­by­wa­nia w jed­nym powo­zie z kim­kol­wiek przez taki długi czas.

Pozbie­rała suk­nie i poło­żyła je na sie­dze­niu naprze­ciwko. Dostrze­gł­szy zgnie­ciony w kulkę doku­ment, który wplą­tał się w bujną mate­rię zasłonki w prze­ciw­le­głym oknie, poczuła ukłu­cie winy. Marsz­cząc brwi, się­gnęła po pomięty per­ga­min i wygła­dziła go na kola­nach.

Doku­ment zawie­rał listę prze­kre­ślo­nych kró­lestw i pro­win­cji, opa­trzo­nych z boku dopi­skiem IMP. Nie dzi­wił fakt, że pierwsi w kolejce do poca­ło­wa­nia pier­ście­nia impe­ra­torki usta­wili się hra­bia Cha­dwick i król Ethel­red. Pokrę­ciła jed­nak głową z nie­do­wie­rza­niem, gdy zoba­czyła, jak długi jest ten wykaz. Wła­dza prze­szła z rąk do rąk dosłow­nie z dnia na dzień. Jed­nego dnia wszystko po sta­remu, następ­nego – trach! Powstało nowe impe­rium i dołą­czyły do niego kró­lestwa Avrynu: War­ric, Ghent, Alburn, Mara­non, Gale­an­non i Rhe­nydd. Wywarły one nacisk na małe pro­win­cje, które sta­wiały opór, takie jak Glo­uston, a następ­nie naje­chały na nie i je wchło­nęły. Prze­su­nęła pal­cem po linii wska­zu­ją­cej gra­nice Dun­more’u. Jego Wyso­kość Król Roswort łaska­wie zde­cy­do­wał, że w inte­re­sie kró­lestwa będzie przy­ję­cie oferty posze­rze­nia jego wło­ści w zamian za przy­łą­cze­nie się do nowego impe­rium. Ari­sta nie zdzi­wiłaby się, gdyby w ramach zapłaty Roswor­towi obie­cano Melen­gar. Ze wszyst­kich kró­lestw Avrynu tylko Melen­gar nie chciał nale­żeć do impe­rium. To wszystko stało się tak szybko.

Rok wcze­śniej nowe impe­rium było tylko pomy­słem. Przez wiele mie­sięcy Ari­sta jako amba­sa­dorka usi­ło­wała zawrzeć soju­sze. Bez wspar­cia bowiem Melen­gar nie mógł myśleć o prze­ciw­sta­wie­niu się znacz­nie więk­szemu i stale rosną­cemu w siłę kolo­sowi. Ile zostało nam jesz­cze czasu, nim impe­rium ruszy na pół­noc? Nim…

Powóz nagle się zatrzy­mał. Ari­sta pole­ciała do przodu, zasłonki się zatrzę­sły, a wysłu­żone resory zaskrzy­piały. Księż­niczka wyj­rzała zasko­czona przez okno. Wciąż byli na sta­rym gościńcu Namiest­nika. Ściana drzew została zastą­piona przez otwarte pole pełne kwia­tów. Ari­sta zorien­to­wała się, że są na wyżyn­nej łące zale­d­wie kilka mil od Med­fordu.

– Co się dzieje?! – zawo­łała.

Nie było odpo­wie­dzi.

Gdzież, u licha, podziewa się Tim czy Ted? Czy jak on się tam nazywa…

Pocią­gnęła zasuwkę, pod­ka­sała suk­nię i pchnęła drzwiczki. Natych­miast sta­nęła w cie­płych pro­mie­niach słońca, więc zmru­żyła oczy. Nogi jej zesztyw­niały i bolały ją plecy. W wieku zale­d­wie dwu­dzie­stu sze­ściu lat czuła się już bar­dzo stara. Zatrza­snęła drzwiczki i osła­nia­jąc oczy dło­nią, spoj­rzała groź­nie na syl­wetki stan­greta i sta­jen­nego. Zer­k­nęli na nią prze­lot­nie, po czym znów popa­trzyli wzdłuż drogi bie­gną­cej w dół zbo­cza.

– Danielu! Dla­czego… – Księż­niczka urwała, zoba­czyw­szy to samo, co oni.

Z wyżyn­nych łąk na pół­noc od Med­fordu roz­ta­czał się roz­le­gły widok na kil­ku­mi­lowy obszar na połu­dniu. Teren łagod­nie opa­dał, uka­zu­jąc sto­licę Melen­garu – Med­ford. Ari­sta dostrze­gła strze­li­ste wie­życe zamku Essen­do­nów i kate­dry Mares, a dalej rzekę Gale­wyr, wyzna­cza­jącą gra­nicę kró­le­stwa. Gdy żyli jej rodzice, urzą­dzali tam let­nie pik­niki, roz­ko­szu­jąc się chłod­nymi powie­wami wie­trzyku i pano­ramą.

Tylko że tego dnia widok był zgoła odmienny. W przej­rzy­stym świe­tle poranka Ari­sta zoba­czyła na prze­ciw­le­głym brzegu rzeki setki usta­wio­nych rzę­dami namio­tów z powie­wa­ją­cymi na nich czer­wono-bia­łymi fla­gami nyph­roń­skiego impe­rium.

– Tam jest woj­sko, Wasza Wyso­kość – ode­zwał się w końcu Daniel. – Nie­da­leko Med­fordu sta­cjo­nuje armia.

– Zawieź mnie do domu, Danielu. Jak będziesz musiał, to nie żałuj koniom bata. Chcę dotrzeć na miej­sce jak naj­szyb­ciej!

* * *

Powóz jesz­cze dobrze się nie zatrzy­mał, a Ari­sta już otwo­rzyła gwał­tow­nie drzwiczki, nie­mal ude­rza­jąc Tommy’ego – czy Terence’a, czy jak mu tam – w twarz, gdy nie­roz­waż­nie sam pró­bo­wał jej w tym pomóc. Słu­żący na dzie­dzińcu prze­rwali poranne prace, by się ukło­nić z usza­no­wa­niem. Do powozu pod­bie­gła Melissa. W prze­ci­wień­stwie do Tuc­kera – czy Til­l­mana – drobna rudo­włosa dziew­czyna słu­żyła Ari­ście od lat i wie­działa, że można się spo­dzie­wać nawał­nicy.

– Jak długo stoi tam ta armia? – wark­nęła do niej Ari­sta, wbie­ga­jąc po kamien­nych scho­dach.

– Pra­wie od tygo­dnia – odpo­wie­działa Melissa, goniąc za księż­niczką i chwy­ta­jąc w biegu płaszcz podróżny, który Ari­sta z sie­bie zrzu­ciła.

– Od tygo­dnia? Czy doszło do walk?

– Tak, kilka dni temu Jego Kró­lew­ska Mość zaata­ko­wał woj­sko na dru­gim brzegu rzeki.

– Alric ich zaata­ko­wał? Na dru­gim brzegu rzeki?

– Nie poszło dobrze – rzu­ciła Melissa zni­żo­nym gło­sem.

– Wyobra­żam sobie! Czy on był pijany?

Led­wie straż­nicy zam­kowi zdą­żyli otwo­rzyć duże dębowe drzwi, księż­niczka prze­mknęła przez nie jak burza.

– Gdzie oni są?

– W sali wojen­nej.

Ari­sta przy­sta­nęła. Znaj­do­wały się w pół­noc­nym foyer. W sze­ro­kiej gale­rii wspar­tej na kolum­nach z pole­ro­wa­nego kamie­nia stały zbroje, a kory­ta­rze pro­wa­dziły do roz­ło­ży­stych scho­dów.

– Missy, idź po moją nie­bie­ską suk­nię wizy­tową i odpo­wied­nie trze­wiki i przy­go­tuj mi kąpiel. I niech ktoś przy­nie­sie mi coś do jedze­nia. Obo­jętne co.

– Tak, Wasza Wyso­kość.

Melissa wyko­nała zdaw­kowy ukłon i wbie­gła po scho­dach.

– Wasza Wyso­kość! – zawo­łał straż­nik przy­boczny Ari­sty, pod­bie­ga­jąc do księż­niczki. – Pra­wie mnie zgu­bi­łaś.

– Coś podob­nego. Następ­nym razem muszę się bar­dziej posta­rać.

* * *

Ari­sta patrzyła, jak jej brat król Alric wstaje od wiel­kiego stołu. Nor­mal­nie wszy­scy obecni też musie­liby to uczy­nić, ale Alric odstą­pił od tej tra­dy­cji w kom­na­cie wojen­nej, gdyż miał w zwy­czaju czę­sto prze­cha­dzać się w trak­cie narad.

– Nie poj­muję – powie­dział, odwra­ca­jąc się do wszyst­kich ple­cami, by roz­po­cząć swój powolny, dobrze znany spa­cer mię­dzy sto­łem a oknem.

Gdy cho­dził, gła­dził ner­wowo krótką bródkę. Zapu­ścił ją tuż przed wyjaz­dem Ari­sty i była jesz­cze rzadka. Księż­niczka domy­ślała się, że brat chciał się upodob­nić z wyglądu do ojca – król Amrath bowiem nosił ciemną, gęstą brodę – ale jasno­brą­zowe pasemka Alrica tylko pod­kre­ślały jego młody wiek. Pogar­szał sprawę, zwra­ca­jąc na nie uwagę innych poprzez cią­głe ich gła­ska­nie. Ari­sta przy­po­mniała sobie, jak ojciec zwykł bęb­nić pal­cami po stole w trak­cie ofi­cjal­nych spo­tkań. Pod cię­ża­rem korony nara­stało poczu­cie odpo­wie­dzial­no­ści i spo­soby roz­ła­do­wa­nia napię­cia poja­wiały się samo­ist­nie.

Brat był o dwa lata od niej młod­szy i wie­działa, że nie spo­dzie­wał się, że tak szybko będzie musiał zasiąść na tro­nie. Przez wiele lat sły­szała o jego pla­nach prze­mie­rza­nia dzi­kich ostę­pów wraz z przy­ja­cie­lem Mau­vi­nem Pic­ke­rin­giem. Obaj chcieli zoba­czyć świat i prze­żyć wiel­kie przy­gody, któ­rych nie­od­łącz­nymi ele­men­tami byłyby miłość roz­licz­nych kobiet, duża ilość wina i krótki sen. Mieli nawet nadzieję, że odnajdą i zba­dają sta­ro­żytne ruiny Per­ce­pli­qu­isu. Przy­pusz­czała, że gdy zmę­czą go wędrówki, z rado­ścią wróci do domu, poślubi o połowę młod­szą dziew­czynę i spło­dzi kilku sil­nych synów. Dopiero wtedy, z posi­wia­łymi skrońmi i poczu­ciem zaspo­ko­je­nia wszyst­kich swo­ich życio­wych ambi­cji, będzie ocze­ki­wał na prze­ję­cie wła­dzy. Ale wszyst­kie te plany zmie­niły się tej nocy, kiedy wuj Percy zaaran­żo­wał zabój­stwo ich ojca, i Alric został kró­lem.

– To może być pod­stęp, Wasza Kró­lew­ska Mość – zasu­ge­ro­wał lord Valin. – Plan zakła­da­jący ele­ment zasko­cze­nia.

Lord Valin, star­szawy rycerz z krza­cza­stą białą brodą, sły­nął z odwagi, ale nie z umie­jęt­no­ści stra­te­gicz­nych.

– Lor­dzie Valin – zwró­cił się do niego z sza­cun­kiem sir Ecton. – Po naszej porażce na brzegu Gale­wyru impe­rialna armia może bez trudu naje­chać Med­ford, czy będziemy na to przy­go­to­wani, czy nie. Wie to rów­nie dobrze jak my. Mogą sobie wziąć Med­ford w każ­dej chwili, gdy tylko się zde­cy­dują zmo­czyć nogi.

Alric pod­szedł do wyso­kiego okna bal­ko­no­wego, przez które popo­łu­dniem wpa­dało słońce do kró­lew­skiej sali ban­kie­to­wej, zamie­nio­nej teraz z koniecz­no­ści na salę wojenną, gdyż do pro­wa­dze­nia obrony kró­le­stwa potrzebna była duża prze­strzeń. Miej­sca na ścia­nach, gdzie kie­dyś wisiały zdobne gobe­liny, zaj­mo­wały obec­nie wiel­kie mapy pozna­czone czer­wo­nymi liniami, ilu­stru­ją­cymi dra­ma­tyczny odwrót wojsk Melen­garu.

– Po pro­stu nie poj­muję – powtó­rzył Alric. – To bar­dzo dziwne. Impe­rialna armia jest dzie­się­cio­krot­nie licz­niej­sza od naszej. Mają mnó­stwo cięż­kiej kawa­le­rii, wieże oblęż­ni­cze i łucz­ni­ków – wszystko, czego potrzeba. Dla­czego zatem tkwią po dru­giej stro­nie rzeki? Czemu się zatrzy­mali?

– Z woj­sko­wego punktu widze­nia to nie ma sensu, panie – orzekł sir Ecton, potężny męż­czy­zna o poryw­czym uspo­so­bie­niu. Był naczel­nym gene­ra­łem i dowódcą polo­wym Alrica, a także naj­zna­ko­mit­szym wasa­lem hra­biego Pic­ke­ringa, przez wielu uwa­ża­nym za naj­lep­szego ryce­rza w Melen­ga­rze. – Zary­zy­ko­wał­bym twier­dze­nie, że cho­dzi o poli­tykę – cią­gnął. – Z mojego doświad­cze­nia wynika, że naj­głup­sze decy­zje w walce są wyni­kiem wybo­rów poli­tycz­nych doko­ny­wa­nych przez ludzi z nie­wiel­kim lub wręcz żad­nym doświad­cze­niem bojo­wym.

Lord Ken­dell, brzu­chaty, kapry­śny męż­czy­zna, który zawsze cho­dził w jaskra­wo­zie­lo­nej tunice, rzu­cił Ecto­nowi pio­ru­nu­jące spoj­rze­nie.

– Miar­kuj się ze sło­wami i zważ, przy kim je wypo­wia­dasz!

Ecton wstał.

– Hamo­wa­łem się. I co to dało?

– Sir Ecto­nie! – krzyk­nął Alric. – Dobrze wiem, jakie jest twe zda­nie na temat mojej decy­zji o zaata­ko­wa­niu impe­rial­nego obozu.

– Próba prze­pro­wa­dze­nia ataku na dru­gim brzegu rzeki bez moż­li­wo­ści wyko­na­nia manewru oskrzy­dla­ją­cego była sza­leń­stwem – odparł Ecton.

– Ale taką pod­ją­łem decy­zję. – Alric zaci­snął dło­nie w pię­ści. – Uwa­ża­łem to… za koniecz­ność.

– Koniecz­ność? Koniecz­ność! – Ecton powtó­rzył to słowo, jakby wyplu­wał jakieś plu­ga­stwo z ust. Wyda­wało się, że chce mówić dalej, ale wtedy wstał hra­bia Pic­ke­ring i rycerz usiadł.

Nie po raz pierw­szy Ari­sta była świad­kiem takiej sytu­acji. Zbyt czę­sto Ecton przed wyko­na­niem roz­kazu Alrica patrzył na reak­cję hra­biego Pic­ke­ringa. I nie tylko on. Było jasne, że pomimo god­no­ści kró­lew­skiej Alric nie zaskar­bił sobie sza­cunku swo­ich szlach­ci­ców, woj­ska czy ludu.

– Może Ecton ma rację – ode­zwał się młody mar­kiz Wymar. – Może rze­czy­wi­ście cho­dzi tu o poli­tykę. – Po czym dodał pośpiesz­nie: – Wszy­scy wiemy, jakim pom­pa­tycz­nym głup­cem jest hra­bia Cha­dwick. Czy nie jest moż­liwe, że Bal­len­tyne roz­ka­zał Breck­to­nowi wstrzy­mać osta­teczny atak do czasu, aż sam przy­je­dzie? Twier­dze­nie, że oso­bi­ście popro­wa­dził natar­cie, w któ­rego wyniku Melen­gar uległ i zgo­dził się przy­łą­czyć do nowego impe­rium, z pew­no­ścią umoc­ni­łoby jego pozy­cję na impe­rial­nym dwo­rze.

– To by wyja­śniało opóź­nie­nie natar­cia – odparł Pic­ke­ring po ojcow­sku.

Ari­sta wie­działa, że ten ton wzbu­dza u Alrica wście­kłość.

– Ale nasi wywia­dowcy dono­szą, że wiele oddzia­łów się wyco­fuje i ze wszyst­kich mel­dun­ków wynika, że kie­rują się na połu­dnie.

– Może chcą nas zmy­lić? – spy­tał Alric.

Pic­ke­ring pokrę­cił głową.

– Jak już zauwa­żył sir Ecton, nie byłoby takiej potrzeby.

Kilku dorad­ców ski­nęło w zamy­śle­niu gło­wami.

– Takie odwo­ła­nie wojsk przez impe­ra­torkę świad­czy, że coś się dzieje – orzekł Pic­ke­ring.

– Ale co? – Pyta­nie Alrica nie było skie­ro­wane do kon­kret­nej osoby. – Szkoda, że jej nie pozna­łem. Nie spo­sób odgad­nąć zamia­rów kogoś obcego. – Odwró­cił się do sio­stry. – Ari­sto, pozna­łaś Modinę, spę­dzi­łaś z nią tro­chę czasu w Dahl­gre­nie. Jaka jest? Domy­ślasz się, co mogłoby ją skło­nić do wyco­fa­nia wojsk?

Ari­sta przy­po­mniała sobie, jak wraz z młodą dziew­czyną była uwię­ziona na szczy­cie wieży. Ari­sta tru­chlała, nato­miast Thrace prze­trzą­snęła stos śmieci i ludz­kich koń­czyn w poszu­ki­wa­niu broni nada­ją­cej się do walki z nie­po­ko­naną bestią. Czy dziew­czyna była odważna, czy zbyt naiwna, by pojąć darem­ność swo­ich dzia­łań?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki