Królewska krew. Cykl Odkrycia Riyrii. Tom 1 - Michael J. Sullivan - ebook

Królewska krew. Cykl Odkrycia Riyrii. Tom 1 ebook

Michael J.Sullivan

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Pościgi, pojedynki, magia, spiski i zamachowcy – w tej książce znajdziecie wszystko, za co pokochaliście fantasy! Zamordowany został król. Władza przeszła w ręce spiskowców, którzy sądzili, że każdy element ich planu był doskonały. Poza jednym. Winą próbowali obarczyć Royce'a i Hadriana. Ci nie są jednak byle złodziejaszkami i nie pójdą dobrowolnie pod pręgierz. To okryty złą sławą duet Riyira, i nikt nie powstrzyma ich przed krwawą zemstą! Los królestwa spoczywa w rękach dwóch najemników.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 348

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dedykacja

Mojej żonie, Robin (mojej naj­wspa­nial­szej wiel­bi­cielce, recen­zentce, kon­sul­tantce i agentce pra­so­wej), któ­rej ciężka praca i zaan­ga­żo­wa­nie spra­wiły, że to wszystko stało się moż­liwe.

I mojej córce, Sarah, która nie chciała prze­czy­tać niniej­szej opo­wie­ści przed jej opu­bli­ko­wa­niem.

Rozdział 1. Skradzione listy

Roz­dział 1

Skra­dzione listy

W ciem­no­ści Hadrian nie­wiele mógł dostrzec, ale sły­szał trzask gałą­zek, chrzęst liści i sze­lest trawy. Zorien­to­wał się, że napast­ni­ków jest kilku, wię­cej niż trzech, i że się zbli­żają.

– Niech żaden z was się nie rusza – roz­ka­zał ktoś szorst­kim gło­sem. – Mie­rzymy do was z łuków i zabi­jemy was w sio­dłach, jeśli spró­bu­je­cie ucie­kać. – Wła­ści­ciel głosu krył się w ciem­no­ściach lasu i dało się zauwa­żyć jedy­nie nie­wy­raźny ruch wśród nagich gałęzi. – Po pro­stu tro­chę was odcią­żymy. Nikomu nie musi stać się krzywda. Wyko­nuj­cie moje pole­ce­nia, jeśli wam życie miłe, bo ina­czej zgi­nie­cie.

Hadrian czuł ści­ska­nie w dołku, ponie­waż wie­dział, że to jego wina. Zer­k­nął na Royce’a sie­dzą­cego na siwku obok niego, z twa­rzą ukrytą pod kap­tu­rem. Przy­ja­ciel pochy­lił głowę i lekko nią krę­cił. Hadrian nie musiał widzieć wyrazu jego twa­rzy, by wie­dzieć, co Royce myśli.

– Prze­pra­szam – powie­dział.

Royce nie odpo­wie­dział i dalej krę­cił głową.

Z przodu drogę zagra­dzała im ściana wznie­siona ze świeżo ścię­tych krze­wów. Za ple­cami mieli długi, pusty trakt ską­pany w bla­sku księ­życa. W zagłę­bie­niach i paro­wach zebrała się mgła, w oddali szem­rał stru­myk.

Znaj­do­wali się na sta­rej połu­dnio­wej dro­dze przy­po­mi­na­ją­cej długi tunel wycięty w głębi lasu poro­śnię­tego dębami i jesio­nami, któ­rych smu­kłe gałę­zie zwi­sały nad trak­tem, drżąc i wyda­jąc trza­ski na zim­nym jesien­nym wie­trze. Od naj­bliż­szego mia­sta dzie­lił ich dzień drogi i Hadrian nie pamię­tał, kiedy ostat­nio mijali jakieś gospo­dar­stwo. Byli zdani sami na sie­bie na odlu­dziu – w jed­nym z tych miejsc, gdzie ciał się ni­gdy nie odnaj­duje.

Sze­lest dep­ta­nych liści był coraz gło­śniej­szy, aż w końcu w wąskim pasie świa­tła księ­życa uka­zali się zło­dzieje. Hadrian nali­czył czte­rech nie­ogo­lo­nych męż­czyzn z doby­tymi mie­czami. Mieli na sobie szorst­kie ubra­nia ze skóry i wełny – popla­mione, zno­szone i brudne. Była z nimi dziew­czyna, która trzy­mała nacią­gnięty łuk z wyce­lo­waną strzałą. Tak jak kom­pani, nosiła spodnie i buty z cho­le­wami. Miała splą­tane włosy. Wszy­scy napast­nicy byli ubło­ceni i oble­pieni bru­dem, jakby sypiali w zie­mian­kach.

– Chyba nie mają zbyt dużo pie­nię­dzy – oce­nił męż­czy­zna ze spłasz­czo­nym nosem. Prze­wyż­szał Hadriana wzro­stem o kilka cen­ty­me­trów i był naj­więk­szym człon­kiem bandy. Dry­blas miał gruby kark i dło­nie jak bochny. Wyda­wało się, że roz­cię­cie jego dol­nej wargi pocho­dzi z tego samego okresu co zła­ma­nie nosa.

– Ale mają torby z ekwi­pun­kiem – zauwa­żyła dziew­czyna. Jej głos zasko­czył Hadriana. Była młoda i – pomimo brudu na twa­rzy – ładna, pra­wie jak dziecko, lecz mówiła tonem agre­syw­nym, a nawet wred­nym. – Tylko patrz­cie, czego tu nie mają. Po co tyle sznura?

Hadrian nie miał pew­no­ści, czy pyta­nie było skie­ro­wane do niego, czy jej koleż­ków. W każ­dym razie nie zamie­rzał odpo­wia­dać. Zasta­na­wiał się, czy nie zażar­to­wać, ale dziew­czyna nie wyglą­dała na taką, którą można ocza­ro­wać kom­ple­men­tem i uśmie­chem. Na doda­tek celo­wała w niego i wyda­wało się, że jej ręka może już być zmę­czona.

– Zama­wiam wielki miecz, który ten tu ma na ple­cach – oświad­czył pła­sko­nosy. – Będzie w sam raz dla mnie.

– Ja wezmę pozo­stałe dwa, które nosi. – To powie­dział napast­nik z bli­zną, która zaczy­nała się na bro­dzie, bie­gła pod lek­kim sko­sem przez poli­czek i mostek nosa i koń­czyła się nad okiem.

Dziew­czyna skie­ro­wała strzałę w stronę Royce’a.

– Ja chcę pele­rynę tego małego. Będę ład­nie wyglą­dać w takim ele­ganc­kim czar­nym kap­tu­rze.

Sto­jący naj­bli­żej Hadriana męż­czy­zna z głę­boko osa­dzo­nymi oczami i spa­loną od słońca skórą wyda­wał się naj­star­szy. Zbli­żył się o krok i chwy­cił konia Hadriana za wędzi­dło.

– A teraz uwa­żaj. Sprząt­nę­li­śmy masę ludzi na tej dro­dze. Głu­pich, któ­rzy nie chcieli słu­chać. Nie chcesz być głupi, co?

Hadrian pokrę­cił głową.

– Dobra. A teraz rzuć­cie broń – roz­ka­zał zło­dziej. – I złaź­cie z koni.

– Co ty na to, Royce? – spy­tał Hadrian. – Dajmy im tro­chę gro­sza, żeby nikomu nie stała się krzywda.

Royce uniósł głowę i spoj­rzał spod kap­tura. W jego oczach pło­nął gniew.

– Tylko mówię, że nie chcemy kło­po­tów. Mam rację?

– Lepiej mnie nie pytaj o zda­nie – odpo­wie­dział Royce.

– A więc nie ustą­pisz?

Cisza.

Hadrian pokrę­cił głową i wes­tchnął.

– Dla­czego musisz wszystko tak utrud­niać? To nie są źli ludzie, tylko biedni. Kradną, żeby mieć na chleb dla rodziny. Jak możesz im tego żało­wać? Nad­cho­dzi zima, a czasy są cięż­kie. – Ski­nął głową w kie­runku zło­dziei. – Mam rację?

– Nie mam rodziny – odpo­wie­dział pła­sko­nosy. – Więk­szość pie­nię­dzy prze­pi­jam.

– Nie uła­twiasz sprawy – powie­dział Hadrian.

– Nawet nie pró­buję. Albo zro­bi­cie, co każę, albo wypa­tro­szymy was na miej­scu.

Pod­kre­ślił groźbę, wyj­mu­jąc długi szty­let zza pasa i pocie­ra­jąc nim ze zgrzy­tem o ostrze mie­cza.

Zimny wiatr wył wśród drzew, tar­ga­jąc gałę­ziami i zry­wa­jąc listo­wie. Czer­wo­no­złote liście fru­wały i wiro­wały gnane podmu­chami wzdłuż wąskiego traktu. Gdzieś w mroku zahu­kała sowa.

– Może damy wam połowę naszych pie­nię­dzy? Moją połowę. W ten spo­sób nie będzie­cie cał­ko­wi­cie stratni.

– Nie pro­simy o połowę – powie­dział rabuś trzy­ma­jący wierz­chowca Hadriana. – Chcemy wszystko, razem z tymi końmi.

– Chwi­leczkę. Masz na myśli nasze konie? Zabie­ra­nie nie­wiel­kich pie­nię­dzy to nic złego, ale kra­dzież koni? Jeśli was zła­pią, to zawi­śnie­cie. A wie­cie, że zgło­simy napad w naj­bliż­szym mia­steczku, do któ­rego dotrzemy.

– Pocho­dzi­cie z pół­nocy, tak?

– Tak, wczo­raj wyje­cha­li­śmy z Med­fordu.

Zło­dziej trzy­ma­jący jego konia ski­nął głową i Hadrian zauwa­żył mały czer­wony tatuaż na jego szyi.

– Widzi­cie, to jest wasz pro­blem. – Jego twarz nabrała wyrazu współ­czu­cia; takie spo­ufa­le­nie spra­wiało, że wyda­wał się jesz­cze groź­niej­szy. – Pew­nie jedzie­cie do Col­nory. To ładne mia­sto. Mnó­stwo skle­pów. Mnó­stwo wyfio­ko­wa­nych boga­czy. Mnó­stwo zała­twia­nych inte­re­sów i mnó­stwo podróż­nych na tej dro­dze, prze­wo­żą­cych naj­róż­niej­sze towary na sprze­daż dla gogu­siów. Ale chyba jesz­cze nie byli­ście na połu­dniu, co? W Melen­ga­rze król Amrath każe żoł­nie­rzom patro­lo­wać drogi. Ale tu, w War­ric, jest tro­chę ina­czej.

Pła­sko­nosy pod­szedł bli­żej i obli­zał roz­ciętą wargę, przy­glą­da­jąc się mie­czowi na ple­cach Hadriana.

– Chcesz powie­dzieć, że kra­dzież jest legalna?

– Nie, ale król Ethel­red mieszka w Aqu­eście, a to strasz­nie daleko stąd.

– A hra­bia Cha­dwick? Nie zarzą­dza tymi zie­miami w imie­niu króla?

– Archie Bal­len­tyne? – Na wspo­mnie­nie tego nazwi­ska pozo­stali zło­dzieje zachi­cho­tali. – Archie ma gdzieś, co się dzieje z pro­stym ludem. Jest za bar­dzo zajęty wybie­ra­niem fata­łasz­ków. – Rabuś uśmiech­nął się sze­roko, uka­zu­jąc pożół­kłe, krzywe zęby. – Więc rzuć­cie mie­cze i złaź­cie z koni. Potem może­cie iść do Zamku Bal­len­tyne’ów, zapu­kać do drzwi sta­rego Archiego i zoba­czyć, co zrobi. – Kolejna salwa śmie­chu. – Jeżeli to miej­sce nie wydaje się wam naj­lep­sze na roz­sta­nie ze świa­tem, to rób­cie, co mówię.

– Mia­łeś rację, Royce – powie­dział zre­zy­gno­wa­nym gło­sem Hadrian. Odpiął pele­rynę i prze­wie­sił przez sio­dło z tyłu. – Powin­ni­śmy zje­chać z drogi, ale prze­cież jeste­śmy na kom­plet­nym odlu­dziu. Jakie mie­li­śmy szanse?

– Zwa­żyw­szy, że teraz nas okra­dają, to chyba cał­kiem spore.

– Co za iro­nia. Riy­ria ofiarą rabunku. To pra­wie zabawne.

– Wcale nie zabawne.

– Powie­dzia­łeś „Riy­ria”? – spy­tał zło­dziej trzy­ma­jący konia Hadriana.

Hadrian ski­nął głową, zdjął ręka­wice i zatknął je za pas.

Męż­czy­zna puścił wędzi­dło i zro­bił krok do tyłu.

– Co się dzieje, Will? – spy­tała dziew­czyna. – Co to jest Riy­ria?

– Tak się zwie dwóch ludzi w Melen­ga­rze. – Spoj­rzał w stronę pozo­sta­łych i tro­chę zni­żył głos. – Mam tam zna­jo­mych, pamię­tasz? Mówią, że dwóch face­tów, któ­rzy się nazy­wają Riy­ria, pra­cuje poza Med­for­dem i kazali mi scho­dzić im z drogi, gdy­bym ich kie­dy­kol­wiek spo­tkał.

– To jak myślisz, Will? – spy­tał rabuś z bli­zną.

– Może powin­ni­śmy usu­nąć krzaki i po pro­stu pozwo­lić im prze­je­chać.

– Co? Czemu? Nas jest piątka, a ich tylko dwóch – zauwa­żył pła­sko­nosy.

– Ale to Riy­ria.

– Co z tego?

– Moi kole­dzy na pół­nocy nie są głupi i kazali wszyst­kim trzy­mać się od nich z daleka. A moi kole­dzy nie są stra­chliwi. Jeśli każą ich uni­kać, to nie bez powodu.

Pła­sko­nosy znów na nich spoj­rzał kry­tycz­nym wzro­kiem.

– Dobra, ale skąd wie­cie, że to są wła­śnie ci dwaj? Wie­rzy­cie im na słowo?

Will ski­nął w stronę Hadriana.

– Popatrz na jego mie­cze. Czło­wiek z jed­nym mie­czem może umie się nim posłu­gi­wać, może nie. Z dwoma – praw­do­po­dob­nie nie ma poję­cia o mie­czach, ale chce, żebyś tak myślał. Ale trzy mie­cze to spory cię­żar i nikt nie dźwiga ze sobą tyle żela­stwa, jeśli nie zara­bia z jego pomocą na życie.

Hadrian zgrab­nym ruchem wyjął dwa mie­cze, które nosił przy­pięte po jed­nym przy każ­dym boku. Obró­cił ręko­jeść jed­nego w dłoni.

– Muszę dać do wymiany uchwyt. Znów zaczyna się strzę­pić. – Spoj­rzał na Willa. – Możemy zaczy­nać? Zdaje mi się, że zamie­rza­li­ście nas obra­bo­wać.

Rabu­sie spoj­rzeli nie­pew­nie na sie­bie.

– Will? – spy­tała dziew­czyna. Wciąż trzy­mała nacią­gnięty łuk, ale wyglą­dało na to, że traci ani­musz.

– Usuńmy krzaki z drogi i dajmy im prze­je­chać – posta­no­wił Will.

– Na pewno? – spy­tał Hadrian. – Ten miły jego­mość z prze­trą­co­nym nosem wydaje się zde­cy­do­wany chwy­cić za miecz.

– W porządku – zgo­dził się pła­sko­nosy, spo­glą­da­jąc na klingi Hadriana, kiedy wypo­le­ro­wana stal bły­snęła w świe­tle księ­życa.

– Skoro jeste­ście pewni.

Wszy­scy rabu­sie ski­nęli gło­wami i Hadrian scho­wał broń.

Will wbił swój miecz w zie­mię i przy­wo­łał ski­nie­niem pozo­sta­łych, idąc pośpiesz­nie do tara­su­ją­cej drogę zapory z gałęzi.

– Robi­cie wszystko na opak – powie­dział im Royce.

Zło­dzieje się zatrzy­mali i popa­trzyli na niego.

Royce pokrę­cił głową.

– Nie cho­dzi o uprząt­nię­cie krza­ków, tylko napad. Wybra­li­ście ładne miej­sce, przy­znaję. Ale powin­ni­ście nas zajść z obu stron.

– I Wil­lia­mie… Wil­liam, prawda? – spy­tał Hadrian.

Męż­czy­zna skrzy­wił się i przy­tak­nął ski­nie­niem głowy.

– Wil­lia­mie, więk­szość ludzi jest pra­wo­ręczna, więc należy pod­cho­dzić do nich z lewej strony. To by nas posta­wiło w nie­ko­rzyst­nym poło­że­niu, bo musie­li­by­śmy ude­rzać w nie­wy­god­nej pozy­cji. A łucz­nicy powinni być z pra­wej strony.

– I dla­czego tylko jeden łuk? – spy­tał Royce. – Mogłaby tra­fić tylko jed­nego z nas.

– Nawet tego by nie mogła – zaprze­czył Hadrian. – Zauwa­ży­łeś, jak długo trzy­mała napięty łuk? Albo jest nie­wia­ry­god­nie silna – w co wąt­pię – albo to łuk wła­snej roboty z lichego drewna i strzała z takiego nie poleci nawet na metr. Ona robiła to tylko na pokaz. Wąt­pię, czy kie­dy­kol­wiek wystrze­liła strzałę.

– Wła­śnie że tak – odparła. – Świet­nie strze­lam.

Hadrian pokrę­cił głową, patrząc na nią z uśmie­chem.

– Trzy­ma­łaś palec wska­zu­jący na wierz­chu pro­mie­nia, słonko. Gdy­byś puściła strzałę, lotki otar­łyby ci się o palec i tra­fi­ła­byś wszę­dzie, tylko nie tam, gdzie celo­wa­łaś.

Royce ski­nął głową.

– Kup­cie kusze. Następ­nym razem nie wychodź­cie z ukry­cia i wbij­cie po kilka beł­tów w pierś każ­dej z ofiar. Ta cała gada­nina to głu­pota.

– Royce! – skar­cił go Hadrian.

– No co? Zawsze powta­rzasz, że powi­nie­nem być mil­szy dla ludzi. Sta­ram się być pomocny.

– Nie słu­chaj­cie go. Jeżeli chce­cie rady, to buduj­cie lep­sze prze­szkody.

– Tak, następ­nym razem zata­ra­suj­cie drogę drze­wem – potwier­dził Royce. Wska­zu­jąc ręką gałę­zie, dodał: – To jest żało­sne. I, na litość Mari­bora, zasłoń­cie twa­rze. War­ric to nie­zbyt duże kró­le­stwo i ludzie mogą was zapa­mię­tać. Pew­nie, Bal­len­tyne nie pofa­ty­guje się, żeby was ści­gać za parę drob­nych roz­bo­jów na gościńcu, ale pew­nego dnia wej­dzie­cie do gospody i ktoś wam wbije nóż w plecy. – Royce zwró­cił się do Wil­liama. – Byłeś w Kar­ma­zy­no­wej Ręce, prawda?

Wil­liam spoj­rzał zasko­czony.

– Nikt o tym nie wspo­mi­nał – powie­dział. Puścił gałąź, którą odcią­gał na bok.

– Nie było potrzeby. W Ręce każdy czło­nek gil­dii musi obo­wiąz­kowo zro­bić sobie ten durny tatuaż na szyi. – Royce zwró­cił się do Hadriana. – Mają przez to wyglą­dać na twar­dzieli, ale jedyny sku­tek jest taki, że do końca życia łatwo ich ziden­ty­fi­ko­wać jako zło­dziei. Malo­wa­nie każ­demu czer­wo­nej ręki na szyi to głu­pota, jeśli się nad tym zasta­no­wić.

– To ma być wyta­tu­owana ręka? – zdzi­wił się Hadrian. – Myśla­łem, że to czer­wony kogu­cik. Ale skoro już o tym mowa, ręka ma więk­szy sens.

Royce spoj­rzał znowu na Willa i prze­chy­lił głowę.

– Fak­tycz­nie przy­po­mina kogu­cika.

Will zakrył dło­nią szyję.

Po usu­nię­ciu ostat­niego krzaka Wil­liam zapy­tał:

– Kim wy naprawdę jeste­ście? Co to wła­ści­wie jest Riy­ria? W Ręce ni­gdy mi nie powie­dzieli. Kazali tylko trzy­mać się z daleka.

– Nie jeste­śmy nikim nie­zwy­kłym – odparł Hadrian. – Ot, dwóch podróż­nych roz­ko­szu­ją­cych się prze­jażdżką w chłodny, jesienny wie­czór.

– Ale mówiąc poważ­nie, musi­cie nas posłu­chać, jeśli zamier­za­cie dalej się tym zaj­mo­wać – dodał Royce. – My sko­rzy­stamy z waszej rady.

– Jakiej rady?

Royce spiął lekko konia i ruszył naprzód drogą.

– Zamie­rzamy zło­żyć wizytę hra­biemu Cha­dwick, ale nie mar­tw­cie się, nie wspo­mnimy o was.

* * *

Archi­bald Bal­len­tyne trzy­mał w rękach klucz do wiel­kiego świata – pięt­na­ście skra­dzio­nych listów. Każdy per­ga­min zapi­sany był z wielką sta­ran­no­ścią drob­nym, ład­nym pismem. Patrząc na nie, odno­sił wra­że­nie, że w prze­ko­na­niu piszą­cej osoby słowa miały głę­boki sens i prze­ka­zy­wały piękną prawdę. Archi­bald uwa­żał treść za bzdury, ale zga­dzał się z auto­rem, że listy miały nie­zmierną war­tość. Wziął łyk koniaku, przy­mknął oczy i się uśmiech­nął.

– Milor­dzie?

Archi­bald nie­chęt­nie otwo­rzył oczy i spoj­rzał chmur­nie na zbroj­nego.

– O co cho­dzi, Bruce?

– Przy­je­chał mar­kiz.

Na usta Archi­balda wró­cił uśmiech. Hra­bia sta­ran­nie zło­żył listy, obwią­zał je nie­bie­ską wstążką i wło­żył do sejfu. Zamknął cięż­kie żela­zne drzwiczki, prze­krę­cił klucz w zamku i dla pew­no­ści szarp­nął dwu­krot­nie za uchwyt. Następ­nie ruszył na dół, by przy­wi­tać gościa.

W holu Archi­bald dostrzegł z daleka Wik­tora Lana­klina. Przy­sta­nął i obser­wo­wał, jak stary czło­wiek cho­dzi tam i z powro­tem. Spra­wiło mu to satys­fak­cję. Choć mar­kiz posia­dał wyż­szy tytuł, ni­gdy nie impo­no­wał hra­biemu. Może kie­dyś był dum­nym, onie­śmie­la­ją­cym czy nawet dziel­nym czło­wiekiem, jed­nak już dawno zastą­piły to siwe włosy i przy­gar­bione plecy.

– Czy mogę zapro­po­no­wać coś do picia Waszej Lor­dow­skiej Mości? – zapy­tał mar­kiza nie­śmiały major­do­mus, skła­nia­jąc się cere­mo­nial­nie.

– Nie, ale możesz przy­pro­wa­dzić swo­jego hra­biego – odparł wład­czym tonem mar­kiz. – A może mam go sam poszu­kać?

Major­do­mus aż się sku­lił.

– Jestem pewien, że mój pan wkrótce tu przyj­dzie, sir.

Słu­żący znów się ukło­nił i wyszedł pośpiesz­nie przez drzwi po dru­giej stro­nie holu.

– Mar­ki­zie! – zawo­łał uprzej­mie Archi­bald, pod­cho­dząc do gościa. – Tak się cie­szę, że przy­je­cha­łeś… i to tak szybko.

– Wyda­jesz się zdzi­wiony – rzekł ostrym tonem Wik­tor, po czym potrzą­snął pię­ścią, w któ­rej trzy­mał zmięty per­ga­min, i dodał: – Przy­sy­łasz mi taką wia­do­mość i ocze­ku­jesz, że będę zwle­kał? Archie, żądam, byś mi wyja­śnił, co się dzieje.

Archi­bald ukrył pogardę, jaką wywo­łał u niego przy­do­mek z dzie­ciń­stwa – „Archie”. Wymy­śliła go zmarła matka hra­biego i było to coś, czego jej ni­gdy nie wyba­czy. W mło­do­ści tak się do niego zwra­cali wszy­scy, od ryce­rzy do słu­żą­cych, i zawsze czuł się poni­żony takim spo­ufa­le­niem. Kiedy otrzy­mał god­ność hra­biego, usta­no­wił w Cha­dwick prawo, zgod­nie z któ­rym każdy, kto użyje tego przy­domka, zosta­nie uka­rany chło­stą. Archi­bald nie miał wła­dzy, by wyeg­ze­kwo­wać to prawo na mar­ki­zie, i był pewny, że Wik­tor celowo użył przy­domka.

– Spró­buj się uspo­koić, Wik­to­rze.

– Prze­stań mnie uspo­ka­jać! – Głos mar­kiza odbił się echem od kamien­nych ścian. Męż­czy­zna pod­szedł bar­dzo bli­sko do hra­biego i spoj­rzał mu groź­nie w oczy. – Napi­sa­łeś, że w grę wcho­dzi przy­szłość mojej córki Alendy, i wspo­mnia­łeś o dowo­dzie. Muszę wie­dzieć: coś jej grozi czy nie?

– Nie­wąt­pli­wie tak – odparł spo­koj­nie hra­bia. – Ale to nie jest bez­po­śred­nie zagro­że­nie. Nikt nie pla­nuje jej porwać ani zabić, jeżeli tego się oba­wiasz.

– To po co przy­sła­łeś mi tę wia­do­mość? Przez cie­bie strasz­nie się zamar­twia­łem i kaza­łem gnać stan­gre­towi na zła­ma­nie karku. Jeżeli nie było ku temu powodu, poża­łu­jesz…

Archi­bald uniósł rękę, nie pozwa­la­jąc mar­ki­zowi na dokoń­cze­nie groźby.

– Zapew­niam cię, Wik­to­rze, że jest powód. Nie­mniej przed dal­szą roz­mową przejdźmy do zaci­sza mojego gabi­netu, gdzie przed­sta­wię ci wspo­mniany dowód.

Wik­tor spoj­rzał na niego ponuro, ale ski­nął głową.

Prze­mie­rzyli hol i dużą salę przy­jęć, a następ­nie wyszli przez drzwi pro­wa­dzące do pomiesz­czeń miesz­kal­nych zamku. Kiedy prze­cho­dzili róż­nymi kory­ta­rzami i scho­dami, rady­kal­nie zmie­nił się wystrój oto­cze­nia. W sali recep­cyj­nej ściany upięk­szone były mister­nymi gobe­li­nami i ozdobną kamie­niarką, a pod­łogi wyko­nano z ręcz­nie obro­bio­nego mar­muru. Poza tą salą jed­nak nie było widać prze­py­chu, domi­no­wały gołe ściany z kamie­nia.

Zamek Bal­len­tyne’ów był pospo­lity pod każ­dym wzglę­dem. Żaden wielki król czy boha­ter nie nazwał go ni­gdy domem. Nie wią­zała się z nim żadna legenda, opo­wieść o duchach czy bitwa. Był to dosko­nały przy­kład prze­cięt­no­ści i przy­ziem­no­ści.

Po kilku minu­tach prze­mie­rza­nia kory­ta­rzy hra­bia zatrzy­mał się przed masyw­nymi żeliw­nymi drzwiami, któ­rych zawiasy przy­krę­cono impo­nu­jąco wiel­kimi śru­bami. Nie było widać zasuwy ani klamki. Po obu stro­nach wej­ścia do gabi­netu stało dwóch dużych, cięż­ko­zbroj­nych straż­ni­ków z hala­bar­dami. Gdy hra­bia się zbli­żył, jeden z nich zastu­kał trzy razy w drzwi. Otwo­rzyło się okienko, po chwili na kory­ta­rzu roz­legł się ostry szczęk odsu­wa­nego rygla, a na koniec prze­raź­li­wie zaskrzy­piały meta­lowe zawiasy.

Wik­tor zasło­nił rękami uszy.

– Na Mara! Każ słu­żą­cemu się tym zająć!

– Prze­nigdy – odparł Archi­bald. – To wej­ście do Sza­rej Wieży, mojego pry­wat­nego gabi­netu. To moja, że tak powiem, bez­pieczna przy­stań. Chcę sły­szeć odgłos otwie­ra­nia tych drzwi z każ­dego miej­sca w zamku, tak jak do tej pory.

Sto­jący za drzwiami Bruce powi­tał obu męż­czyzn głę­bo­kim, cere­mo­nial­nym ukło­nem. Trzy­ma­jąc przed sobą latar­nię, popro­wa­dził ich w górę sze­ro­kimi spi­ral­nymi scho­dami.

W poło­wie wyso­ko­ści wieży Wik­tor zwol­nił kroku i wyda­wało się, że z tru­dem oddy­cha. Archi­bald z grzecz­no­ści się zatrzy­mał.

– Muszę prze­pro­sić za tę wyczer­pu­jącą wspi­naczkę. Ja sam już tego nie zauwa­żam, bo wspi­na­łem się po tych scho­dach z tysiąc razy. Gdy mój ojciec pia­sto­wał god­ność hra­biego, tylko tutaj mogłem przy­cho­dzić, żeby pobyć sam. Nikomu ni­gdy nie chciało się tra­cić czasu lub sił na wdra­py­wa­nie się na samą górę. Choć nie jest tak maje­sta­tycz­nie wysoka jak Wieża Koronna w Erva­no­nie, to naj­wyż­sza wieża w moim zamku.

– Czy nie­któ­rzy nie przy­cho­dzą tutaj tylko po to, żeby podzi­wiać widok ze szczytu? – zasta­na­wiał się na głos Wik­tor.

Hra­bia zachi­cho­tał.

– Można by tak pomy­śleć, ale w tej wieży nie ma okien, dzięki czemu to dosko­nałe miej­sce na pry­watny gabi­net. Kaza­łem wsta­wić dodat­kowe drzwi, żeby zabez­pie­czyć dro­gie mi rze­czy.

Po dotar­ciu na szczyt scho­dów napo­tkali kolejne drzwi. Archi­bald wyjął z kie­szeni duży klucz, otwo­rzył je i gestem zapro­sił mar­kiza do środka. Bruce pozo­stał przed gabi­ne­tem i zamknął drzwi.

Znaj­do­wali się w dużym, koli­stym pomiesz­cze­niu z wyso­kim sufi­tem. Było tam nie­wiele mebli: wiel­kie zagra­cone biurko, dwa wyście­łane krze­sła przy nie­wiel­kim kominku i fili­gra­nowy sto­lik mię­dzy nimi. Za pro­stą, mosiężną siatką osła­nia­jącą pale­ni­sko pło­nął ogień oświe­tla­jący więk­szą część gabi­netu. Roz­miesz­czone wzdłuż ścian świece dostar­czały świa­tła do pozo­sta­łych miejsc i wypeł­niały kom­natę przy­jem­nym, inten­syw­nym zapa­chem miodu i sali­fanu.

Dostrze­gł­szy, że Wik­tor przy­gląda się sto­sowi róż­nych zwo­jów i map na biurku, Archi­bald się uśmiech­nął.

– Bez obaw, sir. Wszyst­kie naprawdę kom­pro­mi­tu­jące plany zawład­nię­cia świa­tem ukry­łem przed twoim przy­by­ciem. Usiądź, pro­szę. – Archi­bald wska­zał krze­sła przy kominku. – Odpręż się po dłu­giej podróży, a ja przy­go­tuję tru­nek.

Star­szy męż­czy­zna nachmu­rzył się i mruk­nął:

– Dość już tych wybie­gów i cere­gieli. Wyja­śnij, w czym rzecz.

Archi­bald zigno­ro­wał ton mar­kiza. Tuż przed trium­fem mógł sobie pozwo­lić na uprzej­mość. Zacze­kał, aż męż­czy­zna usią­dzie.

– Zapewne wiesz, że od jakie­goś czasu inte­re­suję się twoją córką Alendą? – zapy­tał Archi­bald, pod­cho­dząc do biurka, by nalać dwa kie­liszki koniaku.

– Tak, wspo­mi­nała mi o tym.

– Czy powie­działa, dla­czego odrzu­ciła moje zaloty?

– Nie lubi cię.

– Słabo mnie zna – skon­tro­wał Archi­bald, uno­sząc palec wska­zu­jący.

– Archie, czy to jest powód two­jego zapro­sze­nia?

– Mar­ki­zie, był­bym wdzięczny, gdy­byś się zwra­cał do mnie po imie­niu. Nie­sto­sowne jest uży­wa­nie przy­domka, ponie­waż mój ojciec nie żyje i teraz ja noszę tytuł. W każ­dym razie twoje pyta­nie ma zwią­zek ze sprawą. Jak wiesz, jestem dwu­na­stym hra­bią Cha­dwick. Przy­znaję, nie jest to wielki mają­tek, a Bal­len­tyne’owie nie należą do naj­bar­dziej wpły­wo­wych rodzin, ale moja pozy­cja nie jest bez zna­cze­nia. Pod­lega mi pięć wsi i dwa­na­ście przy­siół­ków, a także ważne stra­te­gicz­nie Wyżyny Senon. Obec­nie mam pod komendą ponad sześć­dzie­się­ciu zawo­do­wych zbroj­nych i mogę liczyć na lojal­ność dwu­dzie­stu ryce­rzy – w tym sir Endena i sir Breck­tona, być może dwóch naj­zna­ko­mit­szych żyją­cych ryce­rzy. Eks­port wełny i skór z Cha­dwick sta­nowi obiekt zazdro­ści całego War­ric. Mówi się o urzą­dze­niu Igrzysk Lato­na­lio­wych na traw­niku, przez który prze­cho­dzi­łeś w dro­dze do mojego zamku.

– Tak, Archie, to zna­czy Archi­bal­dzie, dobrze znam pozy­cję Cha­dwick w świe­cie. Nie musisz mnie pouczać o han­dlu.

– Czy wiesz rów­nież, że bra­ta­nek króla Ethel­reda nie­jed­no­krot­nie gościł tu na obie­dzie? Lub że książę i księżna Rochelle popro­sili o obiad ze mną na tego­rocz­nych Zimo­na­liach?

– Archi­bal­dzie, to już się robi męczące. O co ci cho­dzi?

Hra­bia zmarsz­czył czoło, widząc, że jego słowa nie zro­biły na mar­ki­zie wra­że­nia. Podał Wik­to­rowi kie­li­szek, usiadł na dru­gim krze­śle i wypił mały łyk trunku.

– Zwa­żyw­szy na moją pozy­cję, repu­ta­cję i obie­cu­jącą przy­szłość, dla­czego Alenda mia­łaby mnie odrzu­cać? Na pewno nie z powodu mojego wyglądu. Jestem młody, przy­stojny i noszę tylko naj­wy­twor­niej­sze, impor­to­wane stroje wyko­nane z naj­droż­szych jedwabi. Pozo­stali zalot­nicy są sta­rzy, grubi lub łysi – nie­któ­rzy z nich uosa­biają wszyst­kie te przy­wary naraz.

– Może zwraca uwagę nie tylko na wygląd i bogac­two – zasu­ge­ro­wał Wik­tor. – Kobiety nie zawsze myślą o poli­tyce i wła­dzy. Alenda należy do dziew­cząt, które idą za gło­sem serca.

– Ale speł­nia też życze­nia ojca, prawda?

– Nie rozu­miem.

– Gdy­byś jej powie­dział, wyszłaby za mnie. Mógł­byś jej roz­ka­zać.

– Więc dla­tego mnie tu ścią­gną­łeś? Przy­kro mi, Archi­bal­dzie, ale zmar­no­wa­łeś swój i mój czas. Nie zamie­rzam jej zmu­szać do poślu­bie­nia kogo­kol­wiek, a naj­mniej cie­bie. Nie­na­wi­dzi­łaby mnie do końca życia. Bar­dziej dbam o uczu­cia mojej córki niż poli­tyczne impli­ka­cje jej mał­żeń­stwa. Tak się składa, że hołu­bię Alendę. Z wszyst­kich moich dzieci to ona jest moją naj­więk­szą rado­ścią.

Archi­bald wypił kolejny łyk koniaku i roz­wa­żał słowa Wik­tora. Posta­no­wił podejść do tematu z innej strony.

– A gdyby to było dla jej dobra? Żeby uchro­nić ją przed nie­szczę­ściem.

– Przy­je­cha­łem tu, bo ostrze­głeś mnie o nie­bez­pie­czeń­stwie. Możesz mi to w końcu wyja­śnić? Czy wolisz się prze­ko­nać, że sta­ru­szek potrafi jesz­cze wła­dać mie­czem?

Archi­bald zigno­ro­wał groźbę, bo wie­dział, że jest bez pokry­cia.

– Po kil­ku­krot­nym odrzu­ce­niu moich zalo­tów domy­śli­łem się, że coś jest nie w porządku. Jej zacho­wa­nie było nie­lo­giczne. Spójrz na mnie: jestem bogaty i przy­stojny, mam konek­sje i moja gwiazda świeci coraz jaśniej­szym bla­skiem. A potem odkry­łem praw­dziwy powód odmowy two­jej córki: już się zwią­zała z kimś innym. Ma romans, pota­jemny romans.

– Trudno w to uwie­rzyć – oznaj­mił Wik­tor. – O nikim nie wspo­mi­nała. Gdyby ktoś ją zain­te­re­so­wał, powie­dzia­łaby mi.

– Nic dziw­nego, że trzyma jego toż­sa­mość w tajem­nicy. Wsty­dzi się. Wie, że ich zwią­zek zhańbi twoją rodzinę. Zadaje się z czło­wie­kiem z gminu, w któ­rego żyłach nie pły­nie ani jedna kro­pla błę­kit­nej krwi.

– Łżesz!

– Zapew­niam cię, że nie. Nie­stety, pro­blem jest jesz­cze poważ­niej­szy. Ten czło­wiek nazywa się Degan Gaunt. Sły­sza­łeś o nim, prawda? Jest dość sławny. To przy­wódca ruchu nacjo­na­li­stów z Del­gos. Wiesz, że na połu­dniu pod­bu­rzył współ­ziom­ków. Upa­jają się pomy­słem wyrżnię­cia szlach­ci­ców i usta­no­wie­nia wła­snych rzą­dów. Gaunt i twoja córka spo­ty­kają się nad Win­der­mere opo­dal klasz­toru. Uma­wiają się, kiedy jesteś w podróży i zaj­mu­jesz się spra­wami wagi pań­stwo­wej.

– To nie­do­rzeczne. Moja córka ni­gdy by…

– Czy nie prze­bywa tam twój syn? – zapy­tał Archi­bald. – To zna­czy w opac­twie. Jest mni­chem, prawda?

Wik­tor ski­nął głową.

– Mój trzeci syn, Myron.

– Może im pomaga. Dowie­dzia­łem się, że twój syn to bar­dzo inte­li­gentny czło­wiek. Może pla­nuje schadzki uko­cha­nej sio­stry i zaj­muje się prze­ka­zy­wa­niem kore­spon­den­cji. To wygląda bar­dzo źle, Wik­to­rze. Oto córka mar­kiza popie­ra­ją­cego impe­ria­li­stycz­nego króla zadaje się z rewo­lu­cjo­ni­stą i spo­tyka z nim w roja­li­stycz­nym kró­le­stwie Melen­garu, pod­czas gdy to wszystko orga­ni­zuje twój syn. Wielu mogłoby to uznać za rodzinną zmowę. Co by powie­dział król Ethel­red, gdyby się dowie­dział? Obaj wiemy, że jesteś lojalny, ale inni mogą w to powąt­pie­wać. Ja wiem, że to tylko źle ulo­ko­wane uczu­cia nie­win­nej dziew­czyny, ale jej wybryki mogą zszar­gać honor two­jej rodziny.

– Osza­la­łeś – odpa­ro­wał Wik­tor. – Myron poszedł do opac­twa, kiedy miał zale­d­wie cztery lata. Alenda ni­gdy z nim nawet nie roz­ma­wiała. Ta cała kon­fa­bu­la­cja to bez wąt­pie­nia próba wywar­cia na mnie naci­sku, żebym zmu­sił Alendę do poślu­bie­nia cie­bie. I znam powód. Nie zależy ci na niej. Chcesz jej posagu, Doliny Rilan, która tak ład­nie gra­ni­czy z twoją zie­mią. O to ci wła­śnie cho­dzi. A także o pod­wyż­sze­nie swo­jego sta­tusu poprzez wże­nie­nie się w rodzinę o wyż­szej pozy­cji, zarówno spo­łecz­nej, jak i poli­tycz­nej. Jesteś żało­sny.

– Żało­sny, tak?

Archi­bald odsta­wił kie­li­szek i wyjął spod koszuli klucz, który miał zawie­szony na srebr­nym łań­cuszku na szyi. Wstał i pod­szedł do gobe­linu przed­sta­wia­ją­cego scenę upro­wa­dze­nia jasno­wło­sej szlach­cianki przez jadą­cego konno caliań­skiego księ­cia. Odchy­lił tka­ninę, odsła­nia­jąc ukryty sejf. Prze­krę­cił klucz w zamku i otwo­rzył meta­lowe drzwiczki.

– Na dowód tego, co mówię, mam plik listów napi­sa­nych wła­sno­ręcz­nie przez twoją cenną córeczkę. Świad­czą one o jej dozgon­nej miło­ści do odra­ża­ją­cego wiej­skiego rewo­lu­cjo­ni­sty.

– Jak je zdo­by­łeś?

– Ukra­dłem. Chcia­łem poznać rywala, więc kaza­łem ją śle­dzić. Zaaran­żo­wa­łem prze­chwy­ce­nie listów, które wysy­łała do opac­twa.

Archi­bald wyjął z sejfu plik per­ga­mi­no­wych kar­tek i upu­ścił go Wik­to­rowi na kolana.

– Pro­szę! – powie­dział z nutą triumfu w gło­sie. – Poczy­taj o kno­wa­niach swo­jej córki i sam zde­cy­duj, czy na mał­żeń­stwie ze mną wyszłaby lepiej, czy nie.

Archi­bald wró­cił na swoje miej­sce i uniósł kie­li­szek w zwy­cię­skim geście. Wygrał. W celu unik­nię­cia poli­tycz­nej zguby Wik­tor Lana­klin, wielki mar­kiz Glo­uston, roz­każe córce poślu­bić hra­biego. Mar­kiz nie miał wyboru. Gdyby wieść o tym dotarła do Ethel­reda, moż­liwe, że Wik­torowi zarzu­cono by nawet zdradę. Impe­ria­li­styczni kró­lo­wie żądają, by ich szlach­cice mieli takie same poglądy poli­tyczne i oka­zy­wali takie samo odda­nie Kościo­łowi jak oni. Archi­bald wąt­pił, by Wik­tor naprawdę sym­pa­ty­zo­wał z roja­li­stami albo nacjo­na­li­stami, ale każda oznaka nie­wła­ści­wych prze­ko­nań byłaby dla króla wystar­cza­ją­cym powo­dem do oka­za­nia nie­za­do­wo­le­nia.

W końcu Bal­len­tyne będzie miał pogra­ni­cze, a z cza­sem być może kon­trolę nad całą mar­chią. Posia­da­jąc Cha­dwick i Glo­uston, zyska nie mniej­sze wpływy na dwo­rze niż książę Rochelle.

Spo­glą­da­jąc na siwego starca w wykwint­nym stroju podróż­nym, Archi­bald nie­mal mu współ­czuł. Dawno temu mar­kiz cie­szył się opi­nią czło­wieka inte­li­gent­nego i odważ­nego. Takie wyróż­nie­nie wyni­kało z jego tytułu. Czło­wiek o god­no­ści mar­kiza nie był zwy­kłym szlach­ci­cem ani pro­stym sze­ry­fem, tak jak hra­bia. Do jego obo­wiąz­ków nale­żało strze­że­nie kró­lew­skich gra­nic. To było odpo­wie­dzialne zada­nie, któ­remu mógł podo­łać tylko zdolny przy­wódca, czujny czło­wiek zapra­wiony w boju. Czasy się jed­nak zmie­niły i War­ric miało poko­jowo nasta­wio­nych sąsia­dów. Tym samym wielki straż­nik się roz­le­ni­wił, a jego siły osła­bły, bo prze­stał ich potrze­bo­wać.

Kiedy Wik­tor otwie­rał listy, Archi­bald roz­my­ślał o swo­jej przy­szło­ści. Mar­kiz miał rację. Hra­biemu cho­dziło o zie­mię, którą by zyskał wraz z jego córką, ale myśl o zacią­gnię­ciu Alendy do łóżka też spra­wiała mu nie­małą przy­jem­ność, ponie­waż dziew­czyna była atrak­cyjna.

– Archi­bal­dzie, czy to jakiś żart? – spy­tał Wik­tor.

Wyrwany z zadumy hra­bia odsta­wił kie­li­szek.

– Jak to?

– Na tych per­ga­mi­nach nic nie ma.

– Co takiego? Ośle­płeś? To…

Archi­bald urwał, kiedy zoba­czył puste kartki w ręku mar­kiza. Chwy­cił garść listów i pośpiesz­nie je otwo­rzył. Ujrzał jedy­nie kolejne czy­ste per­ga­miny.

– To nie­moż­liwe!

– Może napi­sano je zni­ka­ją­cym atra­men­tem? – zadrwił Wik­tor.

– Nie… nie rozu­miem… to nie są nawet te same per­ga­miny!

Zaj­rzał do sejfu, ale nic tam nie było. Jego kon­ster­na­cja prze­ro­dziła się w panikę. Otwo­rzył gwał­tow­nie drzwi i zanie­po­ko­jo­nym gło­sem zawo­łał Bruce’a. Zbrojny wbiegł z doby­tym mie­czem.

– Co się stało z listami, które mia­łem w sej­fie?! – wrza­snął Archi­bald do żoł­nie­rza.

– Ja… nie wiem, milor­dzie – wyją­kał Bruce, po czym scho­wał miecz do pochwy i sta­nął na bacz­ność przed hra­bią.

– Jak to nie wiesz? Czy dziś wie­czo­rem scho­dzi­łeś z poste­runku?

– Oczy­wi­ście, że nie.

– Czy kto­kol­wiek wcho­dził do gabi­netu pod­czas mojej nie­obec­no­ści?

– Nie, milor­dzie, to nie­moż­liwe. Tylko pan ma klucz.

– To gdzie, na litość Mari­bora, są te listy? Oso­bi­ście je tu wło­ży­łem. Czy­ta­łem je, kiedy przy­je­chał mar­kiz. Nie było mnie tylko przez kilka minut. Jakim cudem mogły znik­nąć?

Archi­bald myślał gorącz­kowo. Trzy­mał listy w ręku cał­kiem nie­dawno. Zamknął je w sej­fie pod klu­czem. Był o tym prze­ko­nany.

„Gdzie się podziały?”.

Wik­tor dopił koniak i wstał.

– Jeżeli pozwo­lisz, Archie, pójdę już. To była kosz­marna strata mojego czasu.

– Wik­to­rze, zacze­kaj. Nie odchodź. Listy naprawdę ist­nieją. Zapew­niam cię, że je mia­łem!

– Natu­ral­nie, Archie. Przy następ­nej pró­bie szan­tażu pro­po­nuję przy­go­to­wać lep­szy blef.

Mar­kiz wyszedł z kom­naty i znik­nął na scho­dach.

– Lepiej roz­waż moje słowa, Wik­to­rze! – krzyk­nął za nim Archi­bald. – Odnajdę te listy. Na pewno! Przy­wiozę je do Aqu­esty! Pokażę je na dwo­rze!

– Co mam zro­bić, milor­dzie? – zapy­tał Bruce.

– Zacze­kaj, głup­cze. Muszę pomy­śleć.

Prze­cze­sał drżącą ręką włosy i zaczął cho­dzić po kom­na­cie. Obej­rzał dokład­nie kartki. Per­ga­min rze­czy­wi­ście tro­chę się róż­nił od tego, na któ­rym zapi­sane były wie­lo­krot­nie prze­czy­tane przez hra­biego listy.

Choć Archi­bald nie miał wąt­pli­wo­ści, że scho­wał listy do sejfu, zaglą­dał do szu­flad i prze­rzu­cał per­ga­miny na biurku. Dolał sobie koniaku i pod­szedł do kominka. Zerwał siatkę i pogme­rał pogrze­ba­czem w popiele w poszu­ki­wa­niu nie­do­pa­lo­nych skraw­ków per­ga­minu. Sfru­stro­wany, wrzu­cił puste listy do ognia. Wychy­lił kie­li­szek jed­nym hau­stem i usiadł ciężko na krze­śle.

– Prze­cież tu były – powie­dział zbity z tropu. Powoli zaczęło mu świ­tać w gło­wie roz­wią­za­nie. – Bruce, listy musiały zostać skra­dzione. Zło­dziej nie mógł uciec daleko. Prze­trzą­śnij cały zamek. Zabez­piecz każde wyj­ście. Nie wypusz­czaj nikogo, ani per­so­nelu, ani straż­ni­ków – niech nikt nie wycho­dzi. Prze­szu­kaj każ­dego!

– W tej chwili, milor­dzie – odpo­wie­dział Bruce i po chwili dodał: – A co z mar­ki­zem, milor­dzie? Jego też mam zatrzy­mać?

– Oczy­wi­ście, że nie, idioto! On nie ma tych listów.

Archi­bald wpa­try­wał się w ogień, słu­cha­jąc cich­ną­cego odgłosu kro­ków zbie­ga­ją­cego po scho­dach Bruce’a. Póź­niej sły­szał już tylko trzask pło­mieni. W gło­wie kłę­biło mu się sto pytań bez odpo­wie­dzi. Łamał sobie głowę, ale nie potra­fił odkryć, w jaki spo­sób zło­dziej zdo­łał tego doko­nać.

– Wasza Lor­dow­ska Mość? – wyrwał go z zamy­śle­nia nie­śmiały głos sto­ją­cego w drzwiach major­do­musa. Archi­bald spio­ru­no­wał go spoj­rze­niem i słu­żący wziął głę­boki oddech, zanim ośmie­lił się ponow­nie ode­zwać. – Milor­dzie, przy­kro mi, że cię nie­po­koję, ale na dzie­dzińcu jest jakiś pro­blem, który wymaga two­jej inter­wen­cji.

– Jaki pro­blem? – wark­nął Archi­bald.

– Nie znam szcze­gó­łów, ale ma to zwią­zek z mar­ki­zem, sir. Mam cię popro­sić, żebyś przy­szedł. To zna­czy uni­że­nie popro­sić.

Na scho­dach Archi­bald się zasta­na­wiał, czy przy­pad­kiem sta­ru­szek nie padł mar­twy, zanim zdą­żył wyje­chać z zamku. Nie byłoby to wcale takie straszne. Na dzie­dzińcu zoba­czył, że mar­kiz żyje, ale jest wście­kły.

– Naresz­cie, Bal­len­tyne! Co zro­bi­łeś z moim powo­zem?

– Czym?

Bruce zbli­żył się do Archi­balda i poka­zał ręką, żeby zgro­ma­dzeni ludzie ode­szli na bok.

– Wasza Lor­dow­ska Mość, wygląda na to, że nie ma powozu i koni mar­kiza – szep­nął hra­biemu na ucho.

Archi­bald uniósł palec w stronę Lana­klina.

– Zaraz do cie­bie przyjdę, Wik­to­rze – powie­dział gło­śno, a następ­nie szep­nął do Bruce’a: – Powie­dzia­łeś: „nie ma”? Jak to moż­liwe?

– Nie mam poję­cia, sir, ale straż­nik przy bra­mie twier­dzi, że mar­kiz i jego woź­nica, a raczej dwóch ludzi, któ­rzy na nich wyglą­dali, już wyje­chali przez fron­tową bramę.

Hra­biemu zro­biło się nagle nie­do­brze. Odwró­cił się do czer­wo­nego ze zło­ści mar­kiza.

Rozdział 2. Spotkania

Roz­dział 2

Spo­tka­nia

Kilka godzin po zmroku Alenda Lana­klin przy­je­chała powo­zem do zubo­ża­łej Dziel­nicy Dol­nej w Med­for­dzie. Gospoda „Pod Różą z Cier­niem” stała nie­po­zor­nie wśród ruder z krzy­wymi dachami, na ulicy bez nazwy, która wyda­wała się Alen­dzie nie­wiele szer­sza od alejki. Bruk był jesz­cze mokry po nie­daw­nej burzy i w wielu miej­scach stały kałuże. Prze­jeż­dża­jące powozy roz­chla­py­wały brudną wodę, która spły­wała po fron­to­wym wej­ściu, pozo­sta­wia­jąc smugi brudu na zma­to­wia­łym kamie­niu i roze­schnię­tym drew­nie.

Z pobli­skich drzwi wynu­rzył się spo­cony łysy męż­czy­zna bez koszuli, który niósł duży mie­dziany gar­nek. Bez­ce­re­mo­nial­nie wyrzu­cił na ulicę jego zawar­tość: jakieś goto­wane kości. Na ochłapy od razu rzu­ciła się sfora psów. Nędz­nie wyglą­da­jący włó­czę­dzy, słabo widoczni w migo­czą­cym świe­tle pada­ją­cym z okien gospody, wrza­snęli ze zło­ścią na kun­dle w języku, któ­rego Alenda nie roz­po­znała. Kilku z nich rzu­ciło kamie­niami w wychu­dłe zwie­rzęta, a te zasko­wy­czały i odsko­czyły. Nędza­rze dobie­gli do nie­do­je­dzo­nych przez psy resz­tek i zaczęli je sobie wpy­chać do ust i cho­wać do kie­szeni.

– Jesteś pewna, że dobrze tra­fi­ły­śmy, pani? – spy­tała Emily, przy­glą­da­jąc się temu wszyst­kiemu. – Wiceh­ra­biemu Win­slo­wowi nie mogło cho­dzić o spo­tka­nie w takim miej­scu.

Alenda jesz­cze raz przyj­rzała się róży nama­lo­wa­nej na wypa­czo­nym szyl­dzie nad drzwiami. Czer­wony kwiat był posza­rzały, a zwi­nięta w spi­ralę łodyga wybla­kła.

– To musi być tutaj. Nie sądzę, by w Med­for­dzie było kilka zajaz­dów o nazwie „Pod Różą z Cier­niem”.

– Nie mogę uwie­rzyć, że spro­wa­dził nas w takie… miej­sce!

– Mnie też się tu nie podoba, ale takie były uzgod­nie­nia. Nie mamy wyboru.

Alendę zdzi­wiła wła­sna dziel­ność.

– Wiem, że masz już dość wysłu­chi­wa­nia tego, pani, ale wciąż uwa­żam to za błąd. Nie powin­ny­śmy się zada­wać ze zło­dzie­jami. Nie można im ufać. Zapa­mię­taj sobie, pani, moje słowa: wyna­jęci przez cie­bie ludzie okradną cię tak samo, jak okra­dają innych.

– Skoro już tu jeste­śmy, możemy zro­bić następny krok.

Alenda otwo­rzyła drzwiczki i wysia­dła. Jed­no­cze­śnie dostrze­gła z nie­po­ko­jem, że kilku łazę­gów w pobliżu bacz­nie ją obser­wuje.

– Należy się srebrny tenent – powie­dział woź­nica.

Był star­sza­wym gbu­rem z kil­ku­dnio­wym zaro­stem. Miał wąskie oczy, a wokół nich tyle zmarsz­czek, że Alenda się zasta­na­wiała, czy dosta­tecz­nie dobrze widzi, by powo­zić.

– Zamie­rza­łam zapła­cić na koniec podróży – wyja­śniła Alenda. – Przy­je­cha­ły­śmy tu tylko na chwilę.

– Za cze­ka­nie jest dodat­kowa opłata. A należ­ność za przy­jazd chcę już w tej chwili, bo może­cie się roz­my­ślić i nie wró­cić.

– To nie­do­rzeczne. Zapew­niam, że wró­cimy.

Z wyrazu jego twa­rzy można było wywnio­sko­wać, że nie ustąpi. Splu­nął Alen­dzie pod nogi.

– No nie, coś takiego!

Alenda wyjęła monetę z torebki i podała ją woź­nicy.

– Oto zapłata, ale nie odjeż­dżaj. Nie wiem dokład­nie, ile czasu tu zaba­wimy, ale na pewno wró­cimy.

Emily wysia­dła z powozu. Popra­wiła kap­tur Alendy, spraw­dziła, czy guziki jej pani są zapięte, i wygła­dziła jej pele­rynę. Następ­nie powtó­rzyła wszyst­kie te czyn­no­ści przy wła­snym stroju.

– Szkoda, że nie mogę powie­dzieć temu głu­piemu fur­ma­nowi, kim jestem – szep­nęła Alenda. – Usły­szałby jesz­cze parę innych rze­czy.

Obie kobiety miały na sobie podobne weł­niane pele­ryny i przy nało­żo­nych kap­tu­rach pra­wie nie było widać ich twa­rzy. Alenda spoj­rzała groź­nie na Emily i ode­pchnęła jej ręce.

– Za bar­dzo mi mat­ku­jesz, Emmy. Jestem pewna, że kobiety też tu przy­cho­dzą.

– Kobiety tak, ale wąt­pię, czy damy.

Po wej­ściu do gospody przez wąskie drew­niane drzwi ude­rzył je ostry odór dymu, alko­holu i tego, co Alenda do tej pory czuła tylko w wygódce. Ze dwa­dzie­ścia grup dys­ku­tan­tów wza­jem­nie się prze­krzy­ki­wało, pod­czas gdy skrzy­pek grał skoczną melo­dię. Przed barem tań­czyła spora grupa ludzi, któ­rzy utrzy­my­wali się w ryt­mie jiga, stu­ka­jąc gło­śno obca­sami w wypa­czoną drew­nianą pod­łogę. Sły­chać było pobrzę­ki­wa­nie kie­lisz­ków i odgłosy ude­rzeń pię­ścią w stół, a ludzie śmiali się i śpie­wali znacz­nie gło­śniej, niż Alenda uwa­żała za sto­sowne.

– Co teraz? – Spod weł­nia­nego kap­tura dobiegł głos Emily.

– Poszu­kamy wiceh­ra­biego. Trzy­maj się bli­sko mnie.

Alenda chwy­ciła Emily za rękę i ruszyły, klu­cząc mię­dzy sto­li­kami, omi­ja­jąc tan­ce­rzy i psa, który bez­tro­sko zli­zy­wał roz­lane piwo. Alenda ni­gdy w życiu nie była w takim miej­scu. Ota­czali ją ludzie o odstrę­cza­ją­cym wyglą­dzie. Więk­szość była w łach­ma­nach, a wielu bez butów. Dostrze­gła tylko cztery kobiety. Wszyst­kie były bar­man­kami odzia­nymi nie­przy­zwo­icie w postrzę­pione suk­nie z głę­bo­kimi dekol­tami. Alenda uwa­żała, że taki strój zachę­cał męż­czyzn do obła­py­wa­nia. Jakiś bez­zębny, owło­siony typek zła­pał jedną z bar­ma­nek w pasie, przy­cią­gnął ją na swoje kolana i prze­su­nął ręce wzdłuż jej ciała. Alendę zszo­ko­wało to, że dziew­czyna nie krzy­czy, tylko chi­cho­cze.

Wresz­cie dostrze­gła wiceh­ra­biego Alberta Win­slowa. Miał na sobie nie tak jak zwy­kle kubrak i plu­dry, lecz pro­stą płó­cienną koszulę, weł­niane spodnie i sta­ran­nie odszytą kami­zelkę z zamszu. Jego strój nie był jed­nak pozba­wiony wykwint­nej ozdoby. Męż­czy­zna nosił prze­piękny, choć może tro­chę krzy­kliwy kape­lusz zdo­biony pió­rami. Sie­dział przy sto­liku w towa­rzy­stwie krę­pego męż­czy­zny z czarną brodą, który miał na sobie tanie robo­cze ubra­nie.

Kiedy pode­szły do sto­lika, Win­slow wstał i odsu­nął dla nich krze­sła.

– Witam panie – ode­zwał się z weso­łym uśmie­chem. – Bar­dzo się cie­szę, że mogły­ście się ze mną dziś spo­tkać. Usiądź­cie, pro­szę. Czy mogę zamó­wić wam coś do picia?

– Nie, dzię­kuję – odmó­wiła Alenda. – Liczę, że to nie potrwa długo. Woź­nica, który nas przy­wiózł, nie jest uczynny i chcia­ła­bym zakoń­czyć naszą sprawę, nim posta­nowi odje­chać bez nas.

– Rozu­miem i pozwolę sobie dodać, że to bar­dzo mądrze z two­jej strony, pani. Ale z przy­kro­ścią muszę poin­for­mo­wać, że twoja dostawa jesz­cze nie dotarła.

– Nie? – Poczuła pokrze­pia­jący uścisk dłoni Emily. – Coś się stało?

– Nie­stety nie wiem. Nie znam szcze­gó­łów tech­nicz­nych tej ope­ra­cji. Nie kło­po­czę się o takie dro­bia­zgi. Powin­naś jed­nak rozu­mieć, że to nie było łatwe zada­nie. Mogło dojść do opóź­nie­nia z wielu powo­dów. Na pewno nie mogę wam nic zamó­wić?

– Nie, dzię­kuję – odparła Alenda.

– Przy­naj­mniej usiądź­cie, pro­szę.

Alenda spoj­rzała na Emily, zoba­czyła w jej oczach nie­po­kój. Kiedy usia­dły, od razu szep­nęła do niej:

– Wiem, wiem. Nie powin­nam zada­wać się ze zło­dzie­jami.

– Nie martw się, pani – uspo­koił ją wiceh­ra­bia. – Nie mar­no­wał­bym two­jego czasu i pie­nię­dzy, ani nie nara­żał­bym two­jej pozy­cji, gdy­bym nie miał abso­lut­nej pew­no­ści co do rezul­tatu.

Bro­dacz przy stole cicho zachi­cho­tał. Miał ciemną cerę i był zanie­dbany. Jego skóra wyglą­dała, jakby prze­szła pro­ces gar­bo­wa­nia, a olbrzy­mie ręce były zro­go­wa­ciałe i brudne. Alenda obser­wo­wała, jak męż­czy­zna przy­kłada kufel do ust. Po odsu­nię­ciu naczy­nia kro­ple piwa spły­nęły mu po zaro­śnię­tym pod­bródku i skap­nęły na sto­lik. Alenda uznała, że ten czło­wiek jej się nie podoba.

– To Mason Gru­mon – wyja­śnił Win­slow. – Prze­pra­szam, że nie przed­sta­wi­łem go wcze­śniej. Mason jest kowa­lem w Dziel­nicy Dol­nej w Med­for­dzie. Jest… przy­ja­cie­lem.

– Ci wyna­jęci faceci są bar­dzo dobrzy – powie­dział Mason gło­sem, który przy­po­mi­nał Alen­dzie zgrzyt kół powozu toczą­cych się po żwi­rze.

– Naprawdę? – spy­tała Emily. – Potra­fi­liby ukraść antyczne skarby Glen­mor­gana z Wieży Koron­nej Erva­nonu?

– A co to takiego? – zapy­tał Win­slow.

– Kie­dyś sły­sza­łam plotkę o zło­dzie­jach, któ­rzy ukra­dli skarb z Wieży Koron­nej Erva­nonu i na drugi dzień odnie­śli go na miej­sce.

– Czemu ktoś miałby to robić? – zain­te­re­so­wała się Alenda.

Wiceh­ra­bia zachi­cho­tał.

– To na pewno tylko legenda. Żaden roz­sądny zło­dziej by tak nie postą­pił. Ludzie prze­waż­nie nie rozu­mieją moty­wów dzia­ła­nia zło­dziei. Więk­szość z nich krad­nie dla pie­nię­dzy. Wła­mują się do domów albo napa­dają na podróż­nych na dro­dze. Zuchwalsi pory­wają szlach­ci­ców i prze­trzy­mują ich dla okupu. Cza­sami nawet uci­nają palec ofie­rze i wysy­łają go jej uko­cha­nej oso­bie. To poka­zuje, jacy są nie­bez­pieczni, i skła­nia rodzinę do poważ­nego trak­to­wa­nia ich żądań. Na ogół to nie­przy­jemne typki. Zależy im tylko na doro­bie­niu się jak naj­mniej­szym wysił­kiem.

Alenda znów poczuła uścisk na ręce. Tym razem tak mocny, że aż się skrzy­wiła.

– Porząd­niejsi zło­dzieje two­rzą gil­die, podob­nie jak mura­rze albo sto­la­rze, tylko że pota­jem­nie. Są bar­dzo dobrze zor­ga­ni­zo­wani i trak­tują zło­dziej­stwo jak zawód. Usta­lają tery­to­ria, na któ­rych dani zło­dzieje mają mono­pol na kra­dzieże. Czę­sto wcho­dzą w układy z lokalną gwar­dią albo moż­no­władcą i w zamian za opłatę mogą pra­co­wać względ­nie spo­koj­nie, o ile uni­kają pew­nych zle­ceń i sto­sują się do przy­ję­tych zasad.

– Czy jakieś zasady usta­lane mię­dzy urzęd­ni­kami pro­win­cji a zna­nymi prze­stęp­cami mogą być etycz­nie dopusz­czalne? – powąt­pie­wała Alenda.

– Zdzi­wi­ła­byś się, ile zawiera się kom­pro­mi­sów, by kró­le­stwo spraw­nie funk­cjo­no­wało. Jest jed­nak jesz­cze jeden typ zło­czyńcy – wyko­nawca dzia­ła­jący na wła­sną rękę, czyli, mówiąc bez ogró­dek, zło­dziej do wyna­ję­cia. Takich prze­stęp­ców wynaj­muje się do kon­kret­nego zada­nia, na przy­kład zdo­by­cia przed­miotu będą­cego w posia­da­niu innego szlach­cica. Kodeks hono­rowy albo obawa przed wsty­dem – mówiąc to, Win­slow mru­gnął – zmu­szają nie­któ­rych szlach­ci­ców lub boga­tych kup­ców do zwró­ce­nia się wła­śnie do takiego fachowca.

– A więc ci, któ­rych dla mnie wyna­ją­łeś, ukradną wszystko dla każ­dego? – spy­tała Alenda.

– Nie dla każ­dego. Tylko dla skłon­nych do zapła­ce­nia odpo­wied­niej liczby tenen­tów.

– Nie­ważne, czy klient jest prze­stępcą, czy kró­lem? – wtrą­ciła Emily.

Mason się żach­nął.

– Prze­stępca czy król, co za róż­nica?

Po raz pierw­szy w trak­cie spo­tka­nia uśmiech­nął się sze­roko, uka­zu­jąc braki w uzę­bie­niu.

Znie­sma­czona Alenda skie­ro­wała uwagę z powro­tem na Win­slowa. Wiceh­ra­bia spo­glą­dał w stronę drzwi, usi­łu­jąc coś zoba­czyć nad gło­wami klien­tów gospody.

– Panie wyba­czą – powie­dział i szybko wstał. – Chcę się jesz­cze napić, a obsługa jest zajęta. Zaj­mij się paniami, Mason.

– Nie jestem prze­klętą mamką, ty głupi ramolu! – krzyk­nął Mason za wiceh­ra­bią, który już się prze­dzie­rał przez tłum.

– Ja… nie pozwolę, żebyś tak się odno­sił do jaśnie pani – oświad­czyła odważ­nie Emily. – Moja pani nie jest nie­mow­la­kiem, tylko szlach­cianką, a ty powi­nie­neś pamię­tać, gdzie jest twoje miej­sce.

Mason spo­chmur­niał.

– To jest moje miej­sce. Miesz­kam pięć cho­ler­nych domów dalej. Mój ojciec poma­gał przy budo­wie tego pie­kiel­nego pubu, brat jest tu prze­klę­tym kucha­rzem, matka też pra­co­wała w kuchni, dopóki nie zgi­nęła pod kołami jed­nego z waszych wiel­ko­pań­skich powo­zi­ków. To jest moje miej­sce i to ty musisz pamię­tać, gdzie jest twoje.

Mason wal­nął pię­ścią w stół. Nie tylko świeczka pod­sko­czyła – panie też.

Alenda przy­su­nęła się do Emily. „W co ja się wda­łam?”. Docho­dziła do wnio­sku, że Emily miała rację. Nie powinna ufać temu nic­po­niowi, Win­slo­wowi. W zasa­dzie nie­wiele o nim wie­działa, tylko to, że uczest­ni­czył w Jesien­nej Gali w Aqu­eście jako gość lorda Darefa. Kto jak kto, ale Alenda powinna już wie­dzieć, że szla­chec­two nie zawsze idzie w parze ze szla­chet­no­ścią.

Sie­dzieli w mil­cze­niu, aż wró­cił Win­slow – bez trunku.

– Zechcą panie pójść ze mną? – Wiceh­ra­bia ski­nął ręką.

– O co cho­dzi? – zanie­po­ko­iła się Alenda.

– Pro­szę, tędy.

Alenda i Emily wstały od sto­lika i ruszyły za Win­slo­wem. W opa­rach dymu faj­ko­wego omi­jały tan­ce­rzy, psy i pija­ków, aż dotarły do tyl­nego wyj­ścia. W porów­na­niu z tym, co zoba­czyły na tyłach gospody, dotych­cza­sowe nie­miłe wra­że­nia wyda­wały się sie­lanką. Wszę­dzie walały się odchody i wyrzu­cane z okien śmieci, zmie­szane z bło­tem w sze­ro­kim rynsz­toku. Przez tę obrzy­dliwą rzekę szlamu prze­rzu­cono deski, które peł­niły funk­cję most­ków. Przy prze­cho­dze­niu na drugą stronę kobiety przy­trzy­my­wały suk­nie powy­żej kostek.

Z drew­nia­nego pala zesko­czył duży szczur, żeby dołą­czyć do dwóch innych w ryn­nie ście­ko­wej.

– Po co tu przy­szli­śmy? – szep­nęła Emily do Alendy drżą­cym gło­sem.

– Nie wiem – odparła Alenda, roz­pacz­li­wie usi­łu­jąc zapa­no­wać nad wła­snym stra­chem. – Chyba mia­łaś rację, Emmy. Nie powin­nam się zada­wać z tymi ludźmi. W nosie mam to, co mówi wiceh­ra­bia. Ludzie z naszych krę­gów nie powinni robić inte­re­sów z takimi jak oni.

Wiceh­ra­bia popro­wa­dził je przez furtkę w drew­nia­nym pło­cie i wokół kilku cha­łup do kiep­sko wyglą­da­ją­cej stajni. W zasa­dzie była to buda z czte­rema sta­no­wi­skami; w każ­dym z nich leżało siano na ziemi i stał kubeł wody.

– Miło cię znów widzieć, jaśnie pani – ode­zwał się czło­wiek sto­jący przed staj­nią.

Alenda zorien­to­wała się, że to ten więk­szy z pary, lecz nie pamię­tała jego imie­nia. Widziała się z nimi bar­dzo krótko na zaaran­żo­wa­nym przez wiceh­ra­biego spo­tka­niu, do któ­rego doszło na pustej dro­dze w nocy jesz­cze ciem­niej­szej niż ta. Teraz świe­cił pół­księ­życ, a męż­czy­zna zdjął kap­tur, więc Alenda lepiej widziała jego twarz. Był wysoki, miał nie­re­gu­larne rysy, ale nie wyglą­dał na nie­mi­łego lub groź­nego. W kąci­kach oczu miał zmarszczki, które mogły świad­czyć o tym, że lubi się czę­sto śmiać. Alenda uznała jego zacho­wa­nie za nad­zwy­czaj wesołe, a nawet przy­ja­ciel­skie. Mimo­wol­nie pomy­ślała, że jest przy­stojny – nie spo­dzie­wała się, że naj­dzie ją taka reflek­sja w odnie­sie­niu do osoby napo­tka­nej w takim miej­scu. Miał na sobie ubło­cone ubra­nia ze skóry i wełny. Był dobrze uzbro­jony. Przy lewym boku nosił krótki miecz z ręko­je­ścią bez zdo­bień, a przy pra­wym podobny, ale dłuż­szy i szer­szy. Przez plecy miał prze­wie­szony masywny oręż sieczny, dłu­go­ścią pra­wie dorów­nu­jący jego wzro­stowi.

– Mam na imię Hadrian, jeżeli zapo­mnia­łaś, pani – przed­sta­wił się i sto­sow­nie ukło­nił. – A kim jest twoja uro­cza towa­rzyszka?

– To Emily, moja słu­żąca.

– Słu­żąca? – Hadrian udał zdzi­wie­nie. – Sądząc po uro­dzie, przy­pusz­czał­bym, że księżna.

Emily pochy­liła głowę i po raz pierw­szy w trak­cie tej podróży Alenda zoba­czyła na jej twa­rzy uśmiech.

– Mam nadzieję, że nie cze­ka­ły­ście zbyt długo. Wiceh­ra­bia powie­dział mi, że wraz z Maso­nem dotrzy­my­wał wam towa­rzy­stwa?

– To prawda.

– Czy pan Gru­mon opo­wie­dział wam tra­giczną histo­rię o tym, jak jego matkę prze­je­chał kró­lew­ski powóz?

– No tak. I muszę przy­znać…

Hadrian uniósł ręce w uda­wa­nym geście obron­nym.

– Matka Masona żyje i miewa się dobrze. Mieszka na ulicy Rze­mieśl­ni­ków, w domu znacz­nie ład­niej­szym od rudery Masona. Ni­gdy nie była kucharką w gospo­dzie „Pod Różą z Cier­niem”. A on opo­wiada tę bajeczkę każ­demu napo­tka­nemu dżen­tel­me­nowi lub damie, by wywo­łać w nich poczu­cie winy. Przyj­mij­cie moje prze­pro­siny.

– Cóż, dzię­kuję. Zacho­wy­wał się po cham­sku i jego uwagi wytrą­ciły mnie z rów­no­wagi, ale teraz… – Alenda urwała. – Czy… zdo­ła­li­ście je odzy­skać?

Hadrian uśmiech­nął się cie­pło, a następ­nie zawo­łał przez ramię w stronę stajni:

– Royce?!

– Gdy­byś umiał pra­wi­dłowo wią­zać węzeł, nie trwa­łoby to tak długo – dobiegł głos ze środka.

Po chwili wyło­nił się i dołą­czył do nich drugi czło­nek tan­demu.

Alenda pamię­tała go lepiej, ponie­waż robił bar­dziej nie­po­ko­jące wra­że­nie niż Hadrian. Był niż­szy od wspól­nika i miał ładne rysy, ciemne włosy oraz ciemne oczy. Miał na sobie czarny strój: tunikę do kolan i długą, zwiewną pele­rynę. Nie nosił broni. Mimo że był mniej­szy od wspól­nika i nie­uzbro­jony, Alenda bała się tego czło­wieka. Miał w sobie coś z dra­pież­nika: zimne oczy, kamienną twarz i cecho­wała go pewna szorst­kość w zacho­wa­niu.

Royce wyjął spod tuniki plik listów obwią­za­nych nie­bie­ską wstążką.

– Nie było łatwo dotrzeć do tych listów, tak by Bal­len­tyne nie zdą­żył ich poka­zać two­jemu ojcu – powie­dział, poda­jąc listy Alen­dzie. – Wyścig był wyrów­nany; wygra­li­śmy, ale nie­wiele bra­ko­wało. Może lepiej je spa­lić, zanim znów doj­dzie do takiej sytu­acji.

Patrząc na paczuszkę, uśmiech­nęła się z ulgą.

– Nie mogę uwie­rzyć! Nie wiem, jak tego doko­na­li­ście ani jak wam dzię­ko­wać!

– Zapłata byłaby mile widziana – odparł Royce.

– Natu­ral­nie.

Podała paczuszkę Emily, odwią­zała sakiewkę od pasa i podała ją zło­dzie­jowi. Ten szybko zaj­rzał do środka, ścią­gnął tasiemki, żeby zamknąć wore­czek, i rzu­cił go Hadria­nowi, który w dro­dze do stajni wsu­nął sakiewkę do kie­szeni kami­zelki.

– Lepiej uwa­żaj – ostrzegł ją Royce. – Ty i Gaunt pro­wa­dzi­cie nie­bez­pieczną grę.

– Prze­czy­ta­łeś moje listy? – zapy­tała prze­stra­szona.

– Nie. Nie­stety, za mało nam zapła­ci­łaś.

– To skąd wie­dzia­łeś…

– Pod­słu­cha­li­śmy roz­mowę two­jego ojca z Bal­len­ty­nem. Mar­kiz uda­wał, że nie wie­rzy oskar­że­niom hra­biego, ale jestem pewien, że uwie­rzył. Bez względu na listy twój ojciec będzie cię teraz bacz­nie obser­wo­wał. Mimo wszystko jest dobrym czło­wie­kiem. Postąpi wła­ści­wie. Tak mu ulżyło, że Bal­len­tyne nie ma z czym iść do sądu, że nie przej­mie się twoim roman­sem. Powta­rzam jed­nak: w przy­szło­ści lepiej bądź ostroż­niej­sza.

– Skąd ktoś taki jak ty mógłby cokol­wiek wie­dzieć o moim ojcu?

– O, prze­pra­szam. Powie­dzia­łem „twój ojciec”? Cho­dziło mi o innego mar­kiza, tego, któ­rego córka potrafi oka­zy­wać wdzięcz­ność.

Alenda poczuła się, jakby Royce ją spo­licz­ko­wał.

– Zawie­rasz nowe przy­jaź­nie, Royce? – zapy­tał Hadrian, pro­wa­dząc dwa konie ze stajni. – Musisz wyba­czyć mojemu przy­ja­cie­lowi. Nie ode­brał nale­ży­tego wycho­wa­nia.

– To konie mojego ojca!

Hadrian ski­nął głową.

– Zosta­wi­li­śmy powóz za mali­no­wym chru­śnia­kiem przy moście. Nawia­sem mówiąc, być może roz­cią­gną­łem jeden z kubra­ków two­jego ojca. Wraz z innymi rze­czami zosta­wi­łem go w powo­zie.

– Wło­ży­li­ście ubra­nie mojego ojca?

– Już mówi­łem – powtó­rzył Royce – nie­wiele bra­ko­wało.

* * *

Z powodu zała­twia­nych tam inte­re­sów nazy­wali go Ciem­nym Poko­jem, ale w poko­iku na zaple­czu gospody „Pod Różą z Cier­niem” wcale nie pano­wał mrok. Świece w lich­ta­rzach na ścia­nach i stole wraz ze spo­rym ogniem w kominku dawały cie­płe, przy­ja­zne świa­tło. Z gołej belki pod sufi­tem zwi­sał rząd mie­dzia­nych garn­ków, które przy­po­mi­nały czasy, kiedy Ciemny Pokój peł­nił też funk­cję maga­zynu kuchen­nego. Miej­sca wystar­czało tam tylko na jeden stół i kilka krze­seł, ale dla ich celów to było aż nadto.

Otwo­rzyły się drzwi i do środka weszło kilka osób. Royce nalał sobie kie­li­szek wina, zajął miej­sce przy kominku, zdjął buty i poru­szał pal­cami u nóg przed pale­ni­skiem. Hadrian, wiceh­ra­bia Albert Win­slow, Mason Gru­mon i ładna młoda kobieta wybrali miej­sca przy stole. Gwen, wła­ści­cielka gospody, zawsze urzą­dzała wspa­niałą ucztę, kiedy wra­cali po wyko­na­niu zada­nia, i tym razem nie było ina­czej. Tego wie­czoru zaser­wo­wała dzban piwa, dużą pie­czeń, boche­nek świeżo upie­czo­nego słod­kiego chleba, goto­wane ziem­niaki, słoik bia­łego sera, mar­chewki, cebule i wiel­kie kiszone ogórki z beczki trzy­ma­nej zwy­kle za barem. Dla Royce’a i Hadriana nie szczę­dziła kosz­tów, co doty­czyło także czar­nej butelki mon­te­mor­ceya; spro­wa­dzała to wino aż z Van­donu. Gwen zawsze miała je na sta­nie, bo było ulu­bio­nym winem Royce’a. Choć wszystko wyglą­dało ape­tycz­nie, Hadrian nawet nie spoj­rzał na jedze­nie. Sku­pił uwagę na kobie­cie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki