Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Pościgi, pojedynki, magia, spiski i zamachowcy – w tej książce znajdziecie wszystko, za co pokochaliście fantasy! Zamordowany został król. Władza przeszła w ręce spiskowców, którzy sądzili, że każdy element ich planu był doskonały. Poza jednym. Winą próbowali obarczyć Royce'a i Hadriana. Ci nie są jednak byle złodziejaszkami i nie pójdą dobrowolnie pod pręgierz. To okryty złą sławą duet Riyira, i nikt nie powstrzyma ich przed krwawą zemstą! Los królestwa spoczywa w rękach dwóch najemników.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 348
Mojej żonie, Robin (mojej najwspanialszej wielbicielce, recenzentce, konsultantce i agentce prasowej), której ciężka praca i zaangażowanie sprawiły, że to wszystko stało się możliwe.
I mojej córce, Sarah, która nie chciała przeczytać niniejszej opowieści przed jej opublikowaniem.
Rozdział 1
Skradzione listy
W ciemności Hadrian niewiele mógł dostrzec, ale słyszał trzask gałązek, chrzęst liści i szelest trawy. Zorientował się, że napastników jest kilku, więcej niż trzech, i że się zbliżają.
– Niech żaden z was się nie rusza – rozkazał ktoś szorstkim głosem. – Mierzymy do was z łuków i zabijemy was w siodłach, jeśli spróbujecie uciekać. – Właściciel głosu krył się w ciemnościach lasu i dało się zauważyć jedynie niewyraźny ruch wśród nagich gałęzi. – Po prostu trochę was odciążymy. Nikomu nie musi stać się krzywda. Wykonujcie moje polecenia, jeśli wam życie miłe, bo inaczej zginiecie.
Hadrian czuł ściskanie w dołku, ponieważ wiedział, że to jego wina. Zerknął na Royce’a siedzącego na siwku obok niego, z twarzą ukrytą pod kapturem. Przyjaciel pochylił głowę i lekko nią kręcił. Hadrian nie musiał widzieć wyrazu jego twarzy, by wiedzieć, co Royce myśli.
– Przepraszam – powiedział.
Royce nie odpowiedział i dalej kręcił głową.
Z przodu drogę zagradzała im ściana wzniesiona ze świeżo ściętych krzewów. Za plecami mieli długi, pusty trakt skąpany w blasku księżyca. W zagłębieniach i parowach zebrała się mgła, w oddali szemrał strumyk.
Znajdowali się na starej południowej drodze przypominającej długi tunel wycięty w głębi lasu porośniętego dębami i jesionami, których smukłe gałęzie zwisały nad traktem, drżąc i wydając trzaski na zimnym jesiennym wietrze. Od najbliższego miasta dzielił ich dzień drogi i Hadrian nie pamiętał, kiedy ostatnio mijali jakieś gospodarstwo. Byli zdani sami na siebie na odludziu – w jednym z tych miejsc, gdzie ciał się nigdy nie odnajduje.
Szelest deptanych liści był coraz głośniejszy, aż w końcu w wąskim pasie światła księżyca ukazali się złodzieje. Hadrian naliczył czterech nieogolonych mężczyzn z dobytymi mieczami. Mieli na sobie szorstkie ubrania ze skóry i wełny – poplamione, znoszone i brudne. Była z nimi dziewczyna, która trzymała naciągnięty łuk z wycelowaną strzałą. Tak jak kompani, nosiła spodnie i buty z cholewami. Miała splątane włosy. Wszyscy napastnicy byli ubłoceni i oblepieni brudem, jakby sypiali w ziemiankach.
– Chyba nie mają zbyt dużo pieniędzy – ocenił mężczyzna ze spłaszczonym nosem. Przewyższał Hadriana wzrostem o kilka centymetrów i był największym członkiem bandy. Dryblas miał gruby kark i dłonie jak bochny. Wydawało się, że rozcięcie jego dolnej wargi pochodzi z tego samego okresu co złamanie nosa.
– Ale mają torby z ekwipunkiem – zauważyła dziewczyna. Jej głos zaskoczył Hadriana. Była młoda i – pomimo brudu na twarzy – ładna, prawie jak dziecko, lecz mówiła tonem agresywnym, a nawet wrednym. – Tylko patrzcie, czego tu nie mają. Po co tyle sznura?
Hadrian nie miał pewności, czy pytanie było skierowane do niego, czy jej koleżków. W każdym razie nie zamierzał odpowiadać. Zastanawiał się, czy nie zażartować, ale dziewczyna nie wyglądała na taką, którą można oczarować komplementem i uśmiechem. Na dodatek celowała w niego i wydawało się, że jej ręka może już być zmęczona.
– Zamawiam wielki miecz, który ten tu ma na plecach – oświadczył płaskonosy. – Będzie w sam raz dla mnie.
– Ja wezmę pozostałe dwa, które nosi. – To powiedział napastnik z blizną, która zaczynała się na brodzie, biegła pod lekkim skosem przez policzek i mostek nosa i kończyła się nad okiem.
Dziewczyna skierowała strzałę w stronę Royce’a.
– Ja chcę pelerynę tego małego. Będę ładnie wyglądać w takim eleganckim czarnym kapturze.
Stojący najbliżej Hadriana mężczyzna z głęboko osadzonymi oczami i spaloną od słońca skórą wydawał się najstarszy. Zbliżył się o krok i chwycił konia Hadriana za wędzidło.
– A teraz uważaj. Sprzątnęliśmy masę ludzi na tej drodze. Głupich, którzy nie chcieli słuchać. Nie chcesz być głupi, co?
Hadrian pokręcił głową.
– Dobra. A teraz rzućcie broń – rozkazał złodziej. – I złaźcie z koni.
– Co ty na to, Royce? – spytał Hadrian. – Dajmy im trochę grosza, żeby nikomu nie stała się krzywda.
Royce uniósł głowę i spojrzał spod kaptura. W jego oczach płonął gniew.
– Tylko mówię, że nie chcemy kłopotów. Mam rację?
– Lepiej mnie nie pytaj o zdanie – odpowiedział Royce.
– A więc nie ustąpisz?
Cisza.
Hadrian pokręcił głową i westchnął.
– Dlaczego musisz wszystko tak utrudniać? To nie są źli ludzie, tylko biedni. Kradną, żeby mieć na chleb dla rodziny. Jak możesz im tego żałować? Nadchodzi zima, a czasy są ciężkie. – Skinął głową w kierunku złodziei. – Mam rację?
– Nie mam rodziny – odpowiedział płaskonosy. – Większość pieniędzy przepijam.
– Nie ułatwiasz sprawy – powiedział Hadrian.
– Nawet nie próbuję. Albo zrobicie, co każę, albo wypatroszymy was na miejscu.
Podkreślił groźbę, wyjmując długi sztylet zza pasa i pocierając nim ze zgrzytem o ostrze miecza.
Zimny wiatr wył wśród drzew, targając gałęziami i zrywając listowie. Czerwonozłote liście fruwały i wirowały gnane podmuchami wzdłuż wąskiego traktu. Gdzieś w mroku zahukała sowa.
– Może damy wam połowę naszych pieniędzy? Moją połowę. W ten sposób nie będziecie całkowicie stratni.
– Nie prosimy o połowę – powiedział rabuś trzymający wierzchowca Hadriana. – Chcemy wszystko, razem z tymi końmi.
– Chwileczkę. Masz na myśli nasze konie? Zabieranie niewielkich pieniędzy to nic złego, ale kradzież koni? Jeśli was złapią, to zawiśniecie. A wiecie, że zgłosimy napad w najbliższym miasteczku, do którego dotrzemy.
– Pochodzicie z północy, tak?
– Tak, wczoraj wyjechaliśmy z Medfordu.
Złodziej trzymający jego konia skinął głową i Hadrian zauważył mały czerwony tatuaż na jego szyi.
– Widzicie, to jest wasz problem. – Jego twarz nabrała wyrazu współczucia; takie spoufalenie sprawiało, że wydawał się jeszcze groźniejszy. – Pewnie jedziecie do Colnory. To ładne miasto. Mnóstwo sklepów. Mnóstwo wyfiokowanych bogaczy. Mnóstwo załatwianych interesów i mnóstwo podróżnych na tej drodze, przewożących najróżniejsze towary na sprzedaż dla gogusiów. Ale chyba jeszcze nie byliście na południu, co? W Melengarze król Amrath każe żołnierzom patrolować drogi. Ale tu, w Warric, jest trochę inaczej.
Płaskonosy podszedł bliżej i oblizał rozciętą wargę, przyglądając się mieczowi na plecach Hadriana.
– Chcesz powiedzieć, że kradzież jest legalna?
– Nie, ale król Ethelred mieszka w Aqueście, a to strasznie daleko stąd.
– A hrabia Chadwick? Nie zarządza tymi ziemiami w imieniu króla?
– Archie Ballentyne? – Na wspomnienie tego nazwiska pozostali złodzieje zachichotali. – Archie ma gdzieś, co się dzieje z prostym ludem. Jest za bardzo zajęty wybieraniem fatałaszków. – Rabuś uśmiechnął się szeroko, ukazując pożółkłe, krzywe zęby. – Więc rzućcie miecze i złaźcie z koni. Potem możecie iść do Zamku Ballentyne’ów, zapukać do drzwi starego Archiego i zobaczyć, co zrobi. – Kolejna salwa śmiechu. – Jeżeli to miejsce nie wydaje się wam najlepsze na rozstanie ze światem, to róbcie, co mówię.
– Miałeś rację, Royce – powiedział zrezygnowanym głosem Hadrian. Odpiął pelerynę i przewiesił przez siodło z tyłu. – Powinniśmy zjechać z drogi, ale przecież jesteśmy na kompletnym odludziu. Jakie mieliśmy szanse?
– Zważywszy, że teraz nas okradają, to chyba całkiem spore.
– Co za ironia. Riyria ofiarą rabunku. To prawie zabawne.
– Wcale nie zabawne.
– Powiedziałeś „Riyria”? – spytał złodziej trzymający konia Hadriana.
Hadrian skinął głową, zdjął rękawice i zatknął je za pas.
Mężczyzna puścił wędzidło i zrobił krok do tyłu.
– Co się dzieje, Will? – spytała dziewczyna. – Co to jest Riyria?
– Tak się zwie dwóch ludzi w Melengarze. – Spojrzał w stronę pozostałych i trochę zniżył głos. – Mam tam znajomych, pamiętasz? Mówią, że dwóch facetów, którzy się nazywają Riyria, pracuje poza Medfordem i kazali mi schodzić im z drogi, gdybym ich kiedykolwiek spotkał.
– To jak myślisz, Will? – spytał rabuś z blizną.
– Może powinniśmy usunąć krzaki i po prostu pozwolić im przejechać.
– Co? Czemu? Nas jest piątka, a ich tylko dwóch – zauważył płaskonosy.
– Ale to Riyria.
– Co z tego?
– Moi koledzy na północy nie są głupi i kazali wszystkim trzymać się od nich z daleka. A moi koledzy nie są strachliwi. Jeśli każą ich unikać, to nie bez powodu.
Płaskonosy znów na nich spojrzał krytycznym wzrokiem.
– Dobra, ale skąd wiecie, że to są właśnie ci dwaj? Wierzycie im na słowo?
Will skinął w stronę Hadriana.
– Popatrz na jego miecze. Człowiek z jednym mieczem może umie się nim posługiwać, może nie. Z dwoma – prawdopodobnie nie ma pojęcia o mieczach, ale chce, żebyś tak myślał. Ale trzy miecze to spory ciężar i nikt nie dźwiga ze sobą tyle żelastwa, jeśli nie zarabia z jego pomocą na życie.
Hadrian zgrabnym ruchem wyjął dwa miecze, które nosił przypięte po jednym przy każdym boku. Obrócił rękojeść jednego w dłoni.
– Muszę dać do wymiany uchwyt. Znów zaczyna się strzępić. – Spojrzał na Willa. – Możemy zaczynać? Zdaje mi się, że zamierzaliście nas obrabować.
Rabusie spojrzeli niepewnie na siebie.
– Will? – spytała dziewczyna. Wciąż trzymała naciągnięty łuk, ale wyglądało na to, że traci animusz.
– Usuńmy krzaki z drogi i dajmy im przejechać – postanowił Will.
– Na pewno? – spytał Hadrian. – Ten miły jegomość z przetrąconym nosem wydaje się zdecydowany chwycić za miecz.
– W porządku – zgodził się płaskonosy, spoglądając na klingi Hadriana, kiedy wypolerowana stal błysnęła w świetle księżyca.
– Skoro jesteście pewni.
Wszyscy rabusie skinęli głowami i Hadrian schował broń.
Will wbił swój miecz w ziemię i przywołał skinieniem pozostałych, idąc pośpiesznie do tarasującej drogę zapory z gałęzi.
– Robicie wszystko na opak – powiedział im Royce.
Złodzieje się zatrzymali i popatrzyli na niego.
Royce pokręcił głową.
– Nie chodzi o uprzątnięcie krzaków, tylko napad. Wybraliście ładne miejsce, przyznaję. Ale powinniście nas zajść z obu stron.
– I Williamie… William, prawda? – spytał Hadrian.
Mężczyzna skrzywił się i przytaknął skinieniem głowy.
– Williamie, większość ludzi jest praworęczna, więc należy podchodzić do nich z lewej strony. To by nas postawiło w niekorzystnym położeniu, bo musielibyśmy uderzać w niewygodnej pozycji. A łucznicy powinni być z prawej strony.
– I dlaczego tylko jeden łuk? – spytał Royce. – Mogłaby trafić tylko jednego z nas.
– Nawet tego by nie mogła – zaprzeczył Hadrian. – Zauważyłeś, jak długo trzymała napięty łuk? Albo jest niewiarygodnie silna – w co wątpię – albo to łuk własnej roboty z lichego drewna i strzała z takiego nie poleci nawet na metr. Ona robiła to tylko na pokaz. Wątpię, czy kiedykolwiek wystrzeliła strzałę.
– Właśnie że tak – odparła. – Świetnie strzelam.
Hadrian pokręcił głową, patrząc na nią z uśmiechem.
– Trzymałaś palec wskazujący na wierzchu promienia, słonko. Gdybyś puściła strzałę, lotki otarłyby ci się o palec i trafiłabyś wszędzie, tylko nie tam, gdzie celowałaś.
Royce skinął głową.
– Kupcie kusze. Następnym razem nie wychodźcie z ukrycia i wbijcie po kilka bełtów w pierś każdej z ofiar. Ta cała gadanina to głupota.
– Royce! – skarcił go Hadrian.
– No co? Zawsze powtarzasz, że powinienem być milszy dla ludzi. Staram się być pomocny.
– Nie słuchajcie go. Jeżeli chcecie rady, to budujcie lepsze przeszkody.
– Tak, następnym razem zatarasujcie drogę drzewem – potwierdził Royce. Wskazując ręką gałęzie, dodał: – To jest żałosne. I, na litość Maribora, zasłońcie twarze. Warric to niezbyt duże królestwo i ludzie mogą was zapamiętać. Pewnie, Ballentyne nie pofatyguje się, żeby was ścigać za parę drobnych rozbojów na gościńcu, ale pewnego dnia wejdziecie do gospody i ktoś wam wbije nóż w plecy. – Royce zwrócił się do Williama. – Byłeś w Karmazynowej Ręce, prawda?
William spojrzał zaskoczony.
– Nikt o tym nie wspominał – powiedział. Puścił gałąź, którą odciągał na bok.
– Nie było potrzeby. W Ręce każdy członek gildii musi obowiązkowo zrobić sobie ten durny tatuaż na szyi. – Royce zwrócił się do Hadriana. – Mają przez to wyglądać na twardzieli, ale jedyny skutek jest taki, że do końca życia łatwo ich zidentyfikować jako złodziei. Malowanie każdemu czerwonej ręki na szyi to głupota, jeśli się nad tym zastanowić.
– To ma być wytatuowana ręka? – zdziwił się Hadrian. – Myślałem, że to czerwony kogucik. Ale skoro już o tym mowa, ręka ma większy sens.
Royce spojrzał znowu na Willa i przechylił głowę.
– Faktycznie przypomina kogucika.
Will zakrył dłonią szyję.
Po usunięciu ostatniego krzaka William zapytał:
– Kim wy naprawdę jesteście? Co to właściwie jest Riyria? W Ręce nigdy mi nie powiedzieli. Kazali tylko trzymać się z daleka.
– Nie jesteśmy nikim niezwykłym – odparł Hadrian. – Ot, dwóch podróżnych rozkoszujących się przejażdżką w chłodny, jesienny wieczór.
– Ale mówiąc poważnie, musicie nas posłuchać, jeśli zamierzacie dalej się tym zajmować – dodał Royce. – My skorzystamy z waszej rady.
– Jakiej rady?
Royce spiął lekko konia i ruszył naprzód drogą.
– Zamierzamy złożyć wizytę hrabiemu Chadwick, ale nie martwcie się, nie wspomnimy o was.
Archibald Ballentyne trzymał w rękach klucz do wielkiego świata – piętnaście skradzionych listów. Każdy pergamin zapisany był z wielką starannością drobnym, ładnym pismem. Patrząc na nie, odnosił wrażenie, że w przekonaniu piszącej osoby słowa miały głęboki sens i przekazywały piękną prawdę. Archibald uważał treść za bzdury, ale zgadzał się z autorem, że listy miały niezmierną wartość. Wziął łyk koniaku, przymknął oczy i się uśmiechnął.
– Milordzie?
Archibald niechętnie otworzył oczy i spojrzał chmurnie na zbrojnego.
– O co chodzi, Bruce?
– Przyjechał markiz.
Na usta Archibalda wrócił uśmiech. Hrabia starannie złożył listy, obwiązał je niebieską wstążką i włożył do sejfu. Zamknął ciężkie żelazne drzwiczki, przekręcił klucz w zamku i dla pewności szarpnął dwukrotnie za uchwyt. Następnie ruszył na dół, by przywitać gościa.
W holu Archibald dostrzegł z daleka Wiktora Lanaklina. Przystanął i obserwował, jak stary człowiek chodzi tam i z powrotem. Sprawiło mu to satysfakcję. Choć markiz posiadał wyższy tytuł, nigdy nie imponował hrabiemu. Może kiedyś był dumnym, onieśmielającym czy nawet dzielnym człowiekiem, jednak już dawno zastąpiły to siwe włosy i przygarbione plecy.
– Czy mogę zaproponować coś do picia Waszej Lordowskiej Mości? – zapytał markiza nieśmiały majordomus, skłaniając się ceremonialnie.
– Nie, ale możesz przyprowadzić swojego hrabiego – odparł władczym tonem markiz. – A może mam go sam poszukać?
Majordomus aż się skulił.
– Jestem pewien, że mój pan wkrótce tu przyjdzie, sir.
Służący znów się ukłonił i wyszedł pośpiesznie przez drzwi po drugiej stronie holu.
– Markizie! – zawołał uprzejmie Archibald, podchodząc do gościa. – Tak się cieszę, że przyjechałeś… i to tak szybko.
– Wydajesz się zdziwiony – rzekł ostrym tonem Wiktor, po czym potrząsnął pięścią, w której trzymał zmięty pergamin, i dodał: – Przysyłasz mi taką wiadomość i oczekujesz, że będę zwlekał? Archie, żądam, byś mi wyjaśnił, co się dzieje.
Archibald ukrył pogardę, jaką wywołał u niego przydomek z dzieciństwa – „Archie”. Wymyśliła go zmarła matka hrabiego i było to coś, czego jej nigdy nie wybaczy. W młodości tak się do niego zwracali wszyscy, od rycerzy do służących, i zawsze czuł się poniżony takim spoufaleniem. Kiedy otrzymał godność hrabiego, ustanowił w Chadwick prawo, zgodnie z którym każdy, kto użyje tego przydomka, zostanie ukarany chłostą. Archibald nie miał władzy, by wyegzekwować to prawo na markizie, i był pewny, że Wiktor celowo użył przydomka.
– Spróbuj się uspokoić, Wiktorze.
– Przestań mnie uspokajać! – Głos markiza odbił się echem od kamiennych ścian. Mężczyzna podszedł bardzo blisko do hrabiego i spojrzał mu groźnie w oczy. – Napisałeś, że w grę wchodzi przyszłość mojej córki Alendy, i wspomniałeś o dowodzie. Muszę wiedzieć: coś jej grozi czy nie?
– Niewątpliwie tak – odparł spokojnie hrabia. – Ale to nie jest bezpośrednie zagrożenie. Nikt nie planuje jej porwać ani zabić, jeżeli tego się obawiasz.
– To po co przysłałeś mi tę wiadomość? Przez ciebie strasznie się zamartwiałem i kazałem gnać stangretowi na złamanie karku. Jeżeli nie było ku temu powodu, pożałujesz…
Archibald uniósł rękę, nie pozwalając markizowi na dokończenie groźby.
– Zapewniam cię, Wiktorze, że jest powód. Niemniej przed dalszą rozmową przejdźmy do zacisza mojego gabinetu, gdzie przedstawię ci wspomniany dowód.
Wiktor spojrzał na niego ponuro, ale skinął głową.
Przemierzyli hol i dużą salę przyjęć, a następnie wyszli przez drzwi prowadzące do pomieszczeń mieszkalnych zamku. Kiedy przechodzili różnymi korytarzami i schodami, radykalnie zmienił się wystrój otoczenia. W sali recepcyjnej ściany upiększone były misternymi gobelinami i ozdobną kamieniarką, a podłogi wykonano z ręcznie obrobionego marmuru. Poza tą salą jednak nie było widać przepychu, dominowały gołe ściany z kamienia.
Zamek Ballentyne’ów był pospolity pod każdym względem. Żaden wielki król czy bohater nie nazwał go nigdy domem. Nie wiązała się z nim żadna legenda, opowieść o duchach czy bitwa. Był to doskonały przykład przeciętności i przyziemności.
Po kilku minutach przemierzania korytarzy hrabia zatrzymał się przed masywnymi żeliwnymi drzwiami, których zawiasy przykręcono imponująco wielkimi śrubami. Nie było widać zasuwy ani klamki. Po obu stronach wejścia do gabinetu stało dwóch dużych, ciężkozbrojnych strażników z halabardami. Gdy hrabia się zbliżył, jeden z nich zastukał trzy razy w drzwi. Otworzyło się okienko, po chwili na korytarzu rozległ się ostry szczęk odsuwanego rygla, a na koniec przeraźliwie zaskrzypiały metalowe zawiasy.
Wiktor zasłonił rękami uszy.
– Na Mara! Każ służącemu się tym zająć!
– Przenigdy – odparł Archibald. – To wejście do Szarej Wieży, mojego prywatnego gabinetu. To moja, że tak powiem, bezpieczna przystań. Chcę słyszeć odgłos otwierania tych drzwi z każdego miejsca w zamku, tak jak do tej pory.
Stojący za drzwiami Bruce powitał obu mężczyzn głębokim, ceremonialnym ukłonem. Trzymając przed sobą latarnię, poprowadził ich w górę szerokimi spiralnymi schodami.
W połowie wysokości wieży Wiktor zwolnił kroku i wydawało się, że z trudem oddycha. Archibald z grzeczności się zatrzymał.
– Muszę przeprosić za tę wyczerpującą wspinaczkę. Ja sam już tego nie zauważam, bo wspinałem się po tych schodach z tysiąc razy. Gdy mój ojciec piastował godność hrabiego, tylko tutaj mogłem przychodzić, żeby pobyć sam. Nikomu nigdy nie chciało się tracić czasu lub sił na wdrapywanie się na samą górę. Choć nie jest tak majestatycznie wysoka jak Wieża Koronna w Ervanonie, to najwyższa wieża w moim zamku.
– Czy niektórzy nie przychodzą tutaj tylko po to, żeby podziwiać widok ze szczytu? – zastanawiał się na głos Wiktor.
Hrabia zachichotał.
– Można by tak pomyśleć, ale w tej wieży nie ma okien, dzięki czemu to doskonałe miejsce na prywatny gabinet. Kazałem wstawić dodatkowe drzwi, żeby zabezpieczyć drogie mi rzeczy.
Po dotarciu na szczyt schodów napotkali kolejne drzwi. Archibald wyjął z kieszeni duży klucz, otworzył je i gestem zaprosił markiza do środka. Bruce pozostał przed gabinetem i zamknął drzwi.
Znajdowali się w dużym, kolistym pomieszczeniu z wysokim sufitem. Było tam niewiele mebli: wielkie zagracone biurko, dwa wyściełane krzesła przy niewielkim kominku i filigranowy stolik między nimi. Za prostą, mosiężną siatką osłaniającą palenisko płonął ogień oświetlający większą część gabinetu. Rozmieszczone wzdłuż ścian świece dostarczały światła do pozostałych miejsc i wypełniały komnatę przyjemnym, intensywnym zapachem miodu i salifanu.
Dostrzegłszy, że Wiktor przygląda się stosowi różnych zwojów i map na biurku, Archibald się uśmiechnął.
– Bez obaw, sir. Wszystkie naprawdę kompromitujące plany zawładnięcia światem ukryłem przed twoim przybyciem. Usiądź, proszę. – Archibald wskazał krzesła przy kominku. – Odpręż się po długiej podróży, a ja przygotuję trunek.
Starszy mężczyzna nachmurzył się i mruknął:
– Dość już tych wybiegów i ceregieli. Wyjaśnij, w czym rzecz.
Archibald zignorował ton markiza. Tuż przed triumfem mógł sobie pozwolić na uprzejmość. Zaczekał, aż mężczyzna usiądzie.
– Zapewne wiesz, że od jakiegoś czasu interesuję się twoją córką Alendą? – zapytał Archibald, podchodząc do biurka, by nalać dwa kieliszki koniaku.
– Tak, wspominała mi o tym.
– Czy powiedziała, dlaczego odrzuciła moje zaloty?
– Nie lubi cię.
– Słabo mnie zna – skontrował Archibald, unosząc palec wskazujący.
– Archie, czy to jest powód twojego zaproszenia?
– Markizie, byłbym wdzięczny, gdybyś się zwracał do mnie po imieniu. Niestosowne jest używanie przydomka, ponieważ mój ojciec nie żyje i teraz ja noszę tytuł. W każdym razie twoje pytanie ma związek ze sprawą. Jak wiesz, jestem dwunastym hrabią Chadwick. Przyznaję, nie jest to wielki majątek, a Ballentyne’owie nie należą do najbardziej wpływowych rodzin, ale moja pozycja nie jest bez znaczenia. Podlega mi pięć wsi i dwanaście przysiółków, a także ważne strategicznie Wyżyny Senon. Obecnie mam pod komendą ponad sześćdziesięciu zawodowych zbrojnych i mogę liczyć na lojalność dwudziestu rycerzy – w tym sir Endena i sir Brecktona, być może dwóch najznakomitszych żyjących rycerzy. Eksport wełny i skór z Chadwick stanowi obiekt zazdrości całego Warric. Mówi się o urządzeniu Igrzysk Latonaliowych na trawniku, przez który przechodziłeś w drodze do mojego zamku.
– Tak, Archie, to znaczy Archibaldzie, dobrze znam pozycję Chadwick w świecie. Nie musisz mnie pouczać o handlu.
– Czy wiesz również, że bratanek króla Ethelreda niejednokrotnie gościł tu na obiedzie? Lub że książę i księżna Rochelle poprosili o obiad ze mną na tegorocznych Zimonaliach?
– Archibaldzie, to już się robi męczące. O co ci chodzi?
Hrabia zmarszczył czoło, widząc, że jego słowa nie zrobiły na markizie wrażenia. Podał Wiktorowi kieliszek, usiadł na drugim krześle i wypił mały łyk trunku.
– Zważywszy na moją pozycję, reputację i obiecującą przyszłość, dlaczego Alenda miałaby mnie odrzucać? Na pewno nie z powodu mojego wyglądu. Jestem młody, przystojny i noszę tylko najwytworniejsze, importowane stroje wykonane z najdroższych jedwabi. Pozostali zalotnicy są starzy, grubi lub łysi – niektórzy z nich uosabiają wszystkie te przywary naraz.
– Może zwraca uwagę nie tylko na wygląd i bogactwo – zasugerował Wiktor. – Kobiety nie zawsze myślą o polityce i władzy. Alenda należy do dziewcząt, które idą za głosem serca.
– Ale spełnia też życzenia ojca, prawda?
– Nie rozumiem.
– Gdybyś jej powiedział, wyszłaby za mnie. Mógłbyś jej rozkazać.
– Więc dlatego mnie tu ściągnąłeś? Przykro mi, Archibaldzie, ale zmarnowałeś swój i mój czas. Nie zamierzam jej zmuszać do poślubienia kogokolwiek, a najmniej ciebie. Nienawidziłaby mnie do końca życia. Bardziej dbam o uczucia mojej córki niż polityczne implikacje jej małżeństwa. Tak się składa, że hołubię Alendę. Z wszystkich moich dzieci to ona jest moją największą radością.
Archibald wypił kolejny łyk koniaku i rozważał słowa Wiktora. Postanowił podejść do tematu z innej strony.
– A gdyby to było dla jej dobra? Żeby uchronić ją przed nieszczęściem.
– Przyjechałem tu, bo ostrzegłeś mnie o niebezpieczeństwie. Możesz mi to w końcu wyjaśnić? Czy wolisz się przekonać, że staruszek potrafi jeszcze władać mieczem?
Archibald zignorował groźbę, bo wiedział, że jest bez pokrycia.
– Po kilkukrotnym odrzuceniu moich zalotów domyśliłem się, że coś jest nie w porządku. Jej zachowanie było nielogiczne. Spójrz na mnie: jestem bogaty i przystojny, mam koneksje i moja gwiazda świeci coraz jaśniejszym blaskiem. A potem odkryłem prawdziwy powód odmowy twojej córki: już się związała z kimś innym. Ma romans, potajemny romans.
– Trudno w to uwierzyć – oznajmił Wiktor. – O nikim nie wspominała. Gdyby ktoś ją zainteresował, powiedziałaby mi.
– Nic dziwnego, że trzyma jego tożsamość w tajemnicy. Wstydzi się. Wie, że ich związek zhańbi twoją rodzinę. Zadaje się z człowiekiem z gminu, w którego żyłach nie płynie ani jedna kropla błękitnej krwi.
– Łżesz!
– Zapewniam cię, że nie. Niestety, problem jest jeszcze poważniejszy. Ten człowiek nazywa się Degan Gaunt. Słyszałeś o nim, prawda? Jest dość sławny. To przywódca ruchu nacjonalistów z Delgos. Wiesz, że na południu podburzył współziomków. Upajają się pomysłem wyrżnięcia szlachciców i ustanowienia własnych rządów. Gaunt i twoja córka spotykają się nad Windermere opodal klasztoru. Umawiają się, kiedy jesteś w podróży i zajmujesz się sprawami wagi państwowej.
– To niedorzeczne. Moja córka nigdy by…
– Czy nie przebywa tam twój syn? – zapytał Archibald. – To znaczy w opactwie. Jest mnichem, prawda?
Wiktor skinął głową.
– Mój trzeci syn, Myron.
– Może im pomaga. Dowiedziałem się, że twój syn to bardzo inteligentny człowiek. Może planuje schadzki ukochanej siostry i zajmuje się przekazywaniem korespondencji. To wygląda bardzo źle, Wiktorze. Oto córka markiza popierającego imperialistycznego króla zadaje się z rewolucjonistą i spotyka z nim w rojalistycznym królestwie Melengaru, podczas gdy to wszystko organizuje twój syn. Wielu mogłoby to uznać za rodzinną zmowę. Co by powiedział król Ethelred, gdyby się dowiedział? Obaj wiemy, że jesteś lojalny, ale inni mogą w to powątpiewać. Ja wiem, że to tylko źle ulokowane uczucia niewinnej dziewczyny, ale jej wybryki mogą zszargać honor twojej rodziny.
– Oszalałeś – odparował Wiktor. – Myron poszedł do opactwa, kiedy miał zaledwie cztery lata. Alenda nigdy z nim nawet nie rozmawiała. Ta cała konfabulacja to bez wątpienia próba wywarcia na mnie nacisku, żebym zmusił Alendę do poślubienia ciebie. I znam powód. Nie zależy ci na niej. Chcesz jej posagu, Doliny Rilan, która tak ładnie graniczy z twoją ziemią. O to ci właśnie chodzi. A także o podwyższenie swojego statusu poprzez wżenienie się w rodzinę o wyższej pozycji, zarówno społecznej, jak i politycznej. Jesteś żałosny.
– Żałosny, tak?
Archibald odstawił kieliszek i wyjął spod koszuli klucz, który miał zawieszony na srebrnym łańcuszku na szyi. Wstał i podszedł do gobelinu przedstawiającego scenę uprowadzenia jasnowłosej szlachcianki przez jadącego konno caliańskiego księcia. Odchylił tkaninę, odsłaniając ukryty sejf. Przekręcił klucz w zamku i otworzył metalowe drzwiczki.
– Na dowód tego, co mówię, mam plik listów napisanych własnoręcznie przez twoją cenną córeczkę. Świadczą one o jej dozgonnej miłości do odrażającego wiejskiego rewolucjonisty.
– Jak je zdobyłeś?
– Ukradłem. Chciałem poznać rywala, więc kazałem ją śledzić. Zaaranżowałem przechwycenie listów, które wysyłała do opactwa.
Archibald wyjął z sejfu plik pergaminowych kartek i upuścił go Wiktorowi na kolana.
– Proszę! – powiedział z nutą triumfu w głosie. – Poczytaj o knowaniach swojej córki i sam zdecyduj, czy na małżeństwie ze mną wyszłaby lepiej, czy nie.
Archibald wrócił na swoje miejsce i uniósł kieliszek w zwycięskim geście. Wygrał. W celu uniknięcia politycznej zguby Wiktor Lanaklin, wielki markiz Glouston, rozkaże córce poślubić hrabiego. Markiz nie miał wyboru. Gdyby wieść o tym dotarła do Ethelreda, możliwe, że Wiktorowi zarzucono by nawet zdradę. Imperialistyczni królowie żądają, by ich szlachcice mieli takie same poglądy polityczne i okazywali takie samo oddanie Kościołowi jak oni. Archibald wątpił, by Wiktor naprawdę sympatyzował z rojalistami albo nacjonalistami, ale każda oznaka niewłaściwych przekonań byłaby dla króla wystarczającym powodem do okazania niezadowolenia.
W końcu Ballentyne będzie miał pogranicze, a z czasem być może kontrolę nad całą marchią. Posiadając Chadwick i Glouston, zyska nie mniejsze wpływy na dworze niż książę Rochelle.
Spoglądając na siwego starca w wykwintnym stroju podróżnym, Archibald niemal mu współczuł. Dawno temu markiz cieszył się opinią człowieka inteligentnego i odważnego. Takie wyróżnienie wynikało z jego tytułu. Człowiek o godności markiza nie był zwykłym szlachcicem ani prostym szeryfem, tak jak hrabia. Do jego obowiązków należało strzeżenie królewskich granic. To było odpowiedzialne zadanie, któremu mógł podołać tylko zdolny przywódca, czujny człowiek zaprawiony w boju. Czasy się jednak zmieniły i Warric miało pokojowo nastawionych sąsiadów. Tym samym wielki strażnik się rozleniwił, a jego siły osłabły, bo przestał ich potrzebować.
Kiedy Wiktor otwierał listy, Archibald rozmyślał o swojej przyszłości. Markiz miał rację. Hrabiemu chodziło o ziemię, którą by zyskał wraz z jego córką, ale myśl o zaciągnięciu Alendy do łóżka też sprawiała mu niemałą przyjemność, ponieważ dziewczyna była atrakcyjna.
– Archibaldzie, czy to jakiś żart? – spytał Wiktor.
Wyrwany z zadumy hrabia odstawił kieliszek.
– Jak to?
– Na tych pergaminach nic nie ma.
– Co takiego? Oślepłeś? To…
Archibald urwał, kiedy zobaczył puste kartki w ręku markiza. Chwycił garść listów i pośpiesznie je otworzył. Ujrzał jedynie kolejne czyste pergaminy.
– To niemożliwe!
– Może napisano je znikającym atramentem? – zadrwił Wiktor.
– Nie… nie rozumiem… to nie są nawet te same pergaminy!
Zajrzał do sejfu, ale nic tam nie było. Jego konsternacja przerodziła się w panikę. Otworzył gwałtownie drzwi i zaniepokojonym głosem zawołał Bruce’a. Zbrojny wbiegł z dobytym mieczem.
– Co się stało z listami, które miałem w sejfie?! – wrzasnął Archibald do żołnierza.
– Ja… nie wiem, milordzie – wyjąkał Bruce, po czym schował miecz do pochwy i stanął na baczność przed hrabią.
– Jak to nie wiesz? Czy dziś wieczorem schodziłeś z posterunku?
– Oczywiście, że nie.
– Czy ktokolwiek wchodził do gabinetu podczas mojej nieobecności?
– Nie, milordzie, to niemożliwe. Tylko pan ma klucz.
– To gdzie, na litość Maribora, są te listy? Osobiście je tu włożyłem. Czytałem je, kiedy przyjechał markiz. Nie było mnie tylko przez kilka minut. Jakim cudem mogły zniknąć?
Archibald myślał gorączkowo. Trzymał listy w ręku całkiem niedawno. Zamknął je w sejfie pod kluczem. Był o tym przekonany.
„Gdzie się podziały?”.
Wiktor dopił koniak i wstał.
– Jeżeli pozwolisz, Archie, pójdę już. To była koszmarna strata mojego czasu.
– Wiktorze, zaczekaj. Nie odchodź. Listy naprawdę istnieją. Zapewniam cię, że je miałem!
– Naturalnie, Archie. Przy następnej próbie szantażu proponuję przygotować lepszy blef.
Markiz wyszedł z komnaty i zniknął na schodach.
– Lepiej rozważ moje słowa, Wiktorze! – krzyknął za nim Archibald. – Odnajdę te listy. Na pewno! Przywiozę je do Aquesty! Pokażę je na dworze!
– Co mam zrobić, milordzie? – zapytał Bruce.
– Zaczekaj, głupcze. Muszę pomyśleć.
Przeczesał drżącą ręką włosy i zaczął chodzić po komnacie. Obejrzał dokładnie kartki. Pergamin rzeczywiście trochę się różnił od tego, na którym zapisane były wielokrotnie przeczytane przez hrabiego listy.
Choć Archibald nie miał wątpliwości, że schował listy do sejfu, zaglądał do szuflad i przerzucał pergaminy na biurku. Dolał sobie koniaku i podszedł do kominka. Zerwał siatkę i pogmerał pogrzebaczem w popiele w poszukiwaniu niedopalonych skrawków pergaminu. Sfrustrowany, wrzucił puste listy do ognia. Wychylił kieliszek jednym haustem i usiadł ciężko na krześle.
– Przecież tu były – powiedział zbity z tropu. Powoli zaczęło mu świtać w głowie rozwiązanie. – Bruce, listy musiały zostać skradzione. Złodziej nie mógł uciec daleko. Przetrząśnij cały zamek. Zabezpiecz każde wyjście. Nie wypuszczaj nikogo, ani personelu, ani strażników – niech nikt nie wychodzi. Przeszukaj każdego!
– W tej chwili, milordzie – odpowiedział Bruce i po chwili dodał: – A co z markizem, milordzie? Jego też mam zatrzymać?
– Oczywiście, że nie, idioto! On nie ma tych listów.
Archibald wpatrywał się w ogień, słuchając cichnącego odgłosu kroków zbiegającego po schodach Bruce’a. Później słyszał już tylko trzask płomieni. W głowie kłębiło mu się sto pytań bez odpowiedzi. Łamał sobie głowę, ale nie potrafił odkryć, w jaki sposób złodziej zdołał tego dokonać.
– Wasza Lordowska Mość? – wyrwał go z zamyślenia nieśmiały głos stojącego w drzwiach majordomusa. Archibald spiorunował go spojrzeniem i służący wziął głęboki oddech, zanim ośmielił się ponownie odezwać. – Milordzie, przykro mi, że cię niepokoję, ale na dziedzińcu jest jakiś problem, który wymaga twojej interwencji.
– Jaki problem? – warknął Archibald.
– Nie znam szczegółów, ale ma to związek z markizem, sir. Mam cię poprosić, żebyś przyszedł. To znaczy uniżenie poprosić.
Na schodach Archibald się zastanawiał, czy przypadkiem staruszek nie padł martwy, zanim zdążył wyjechać z zamku. Nie byłoby to wcale takie straszne. Na dziedzińcu zobaczył, że markiz żyje, ale jest wściekły.
– Nareszcie, Ballentyne! Co zrobiłeś z moim powozem?
– Czym?
Bruce zbliżył się do Archibalda i pokazał ręką, żeby zgromadzeni ludzie odeszli na bok.
– Wasza Lordowska Mość, wygląda na to, że nie ma powozu i koni markiza – szepnął hrabiemu na ucho.
Archibald uniósł palec w stronę Lanaklina.
– Zaraz do ciebie przyjdę, Wiktorze – powiedział głośno, a następnie szepnął do Bruce’a: – Powiedziałeś: „nie ma”? Jak to możliwe?
– Nie mam pojęcia, sir, ale strażnik przy bramie twierdzi, że markiz i jego woźnica, a raczej dwóch ludzi, którzy na nich wyglądali, już wyjechali przez frontową bramę.
Hrabiemu zrobiło się nagle niedobrze. Odwrócił się do czerwonego ze złości markiza.
Rozdział 2
Spotkania
Kilka godzin po zmroku Alenda Lanaklin przyjechała powozem do zubożałej Dzielnicy Dolnej w Medfordzie. Gospoda „Pod Różą z Cierniem” stała niepozornie wśród ruder z krzywymi dachami, na ulicy bez nazwy, która wydawała się Alendzie niewiele szersza od alejki. Bruk był jeszcze mokry po niedawnej burzy i w wielu miejscach stały kałuże. Przejeżdżające powozy rozchlapywały brudną wodę, która spływała po frontowym wejściu, pozostawiając smugi brudu na zmatowiałym kamieniu i rozeschniętym drewnie.
Z pobliskich drzwi wynurzył się spocony łysy mężczyzna bez koszuli, który niósł duży miedziany garnek. Bezceremonialnie wyrzucił na ulicę jego zawartość: jakieś gotowane kości. Na ochłapy od razu rzuciła się sfora psów. Nędznie wyglądający włóczędzy, słabo widoczni w migoczącym świetle padającym z okien gospody, wrzasnęli ze złością na kundle w języku, którego Alenda nie rozpoznała. Kilku z nich rzuciło kamieniami w wychudłe zwierzęta, a te zaskowyczały i odskoczyły. Nędzarze dobiegli do niedojedzonych przez psy resztek i zaczęli je sobie wpychać do ust i chować do kieszeni.
– Jesteś pewna, że dobrze trafiłyśmy, pani? – spytała Emily, przyglądając się temu wszystkiemu. – Wicehrabiemu Winslowowi nie mogło chodzić o spotkanie w takim miejscu.
Alenda jeszcze raz przyjrzała się róży namalowanej na wypaczonym szyldzie nad drzwiami. Czerwony kwiat był poszarzały, a zwinięta w spiralę łodyga wyblakła.
– To musi być tutaj. Nie sądzę, by w Medfordzie było kilka zajazdów o nazwie „Pod Różą z Cierniem”.
– Nie mogę uwierzyć, że sprowadził nas w takie… miejsce!
– Mnie też się tu nie podoba, ale takie były uzgodnienia. Nie mamy wyboru.
Alendę zdziwiła własna dzielność.
– Wiem, że masz już dość wysłuchiwania tego, pani, ale wciąż uważam to za błąd. Nie powinnyśmy się zadawać ze złodziejami. Nie można im ufać. Zapamiętaj sobie, pani, moje słowa: wynajęci przez ciebie ludzie okradną cię tak samo, jak okradają innych.
– Skoro już tu jesteśmy, możemy zrobić następny krok.
Alenda otworzyła drzwiczki i wysiadła. Jednocześnie dostrzegła z niepokojem, że kilku łazęgów w pobliżu bacznie ją obserwuje.
– Należy się srebrny tenent – powiedział woźnica.
Był starszawym gburem z kilkudniowym zarostem. Miał wąskie oczy, a wokół nich tyle zmarszczek, że Alenda się zastanawiała, czy dostatecznie dobrze widzi, by powozić.
– Zamierzałam zapłacić na koniec podróży – wyjaśniła Alenda. – Przyjechałyśmy tu tylko na chwilę.
– Za czekanie jest dodatkowa opłata. A należność za przyjazd chcę już w tej chwili, bo możecie się rozmyślić i nie wrócić.
– To niedorzeczne. Zapewniam, że wrócimy.
Z wyrazu jego twarzy można było wywnioskować, że nie ustąpi. Splunął Alendzie pod nogi.
– No nie, coś takiego!
Alenda wyjęła monetę z torebki i podała ją woźnicy.
– Oto zapłata, ale nie odjeżdżaj. Nie wiem dokładnie, ile czasu tu zabawimy, ale na pewno wrócimy.
Emily wysiadła z powozu. Poprawiła kaptur Alendy, sprawdziła, czy guziki jej pani są zapięte, i wygładziła jej pelerynę. Następnie powtórzyła wszystkie te czynności przy własnym stroju.
– Szkoda, że nie mogę powiedzieć temu głupiemu furmanowi, kim jestem – szepnęła Alenda. – Usłyszałby jeszcze parę innych rzeczy.
Obie kobiety miały na sobie podobne wełniane peleryny i przy nałożonych kapturach prawie nie było widać ich twarzy. Alenda spojrzała groźnie na Emily i odepchnęła jej ręce.
– Za bardzo mi matkujesz, Emmy. Jestem pewna, że kobiety też tu przychodzą.
– Kobiety tak, ale wątpię, czy damy.
Po wejściu do gospody przez wąskie drewniane drzwi uderzył je ostry odór dymu, alkoholu i tego, co Alenda do tej pory czuła tylko w wygódce. Ze dwadzieścia grup dyskutantów wzajemnie się przekrzykiwało, podczas gdy skrzypek grał skoczną melodię. Przed barem tańczyła spora grupa ludzi, którzy utrzymywali się w rytmie jiga, stukając głośno obcasami w wypaczoną drewnianą podłogę. Słychać było pobrzękiwanie kieliszków i odgłosy uderzeń pięścią w stół, a ludzie śmiali się i śpiewali znacznie głośniej, niż Alenda uważała za stosowne.
– Co teraz? – Spod wełnianego kaptura dobiegł głos Emily.
– Poszukamy wicehrabiego. Trzymaj się blisko mnie.
Alenda chwyciła Emily za rękę i ruszyły, klucząc między stolikami, omijając tancerzy i psa, który beztrosko zlizywał rozlane piwo. Alenda nigdy w życiu nie była w takim miejscu. Otaczali ją ludzie o odstręczającym wyglądzie. Większość była w łachmanach, a wielu bez butów. Dostrzegła tylko cztery kobiety. Wszystkie były barmankami odzianymi nieprzyzwoicie w postrzępione suknie z głębokimi dekoltami. Alenda uważała, że taki strój zachęcał mężczyzn do obłapywania. Jakiś bezzębny, owłosiony typek złapał jedną z barmanek w pasie, przyciągnął ją na swoje kolana i przesunął ręce wzdłuż jej ciała. Alendę zszokowało to, że dziewczyna nie krzyczy, tylko chichocze.
Wreszcie dostrzegła wicehrabiego Alberta Winslowa. Miał na sobie nie tak jak zwykle kubrak i pludry, lecz prostą płócienną koszulę, wełniane spodnie i starannie odszytą kamizelkę z zamszu. Jego strój nie był jednak pozbawiony wykwintnej ozdoby. Mężczyzna nosił przepiękny, choć może trochę krzykliwy kapelusz zdobiony piórami. Siedział przy stoliku w towarzystwie krępego mężczyzny z czarną brodą, który miał na sobie tanie robocze ubranie.
Kiedy podeszły do stolika, Winslow wstał i odsunął dla nich krzesła.
– Witam panie – odezwał się z wesołym uśmiechem. – Bardzo się cieszę, że mogłyście się ze mną dziś spotkać. Usiądźcie, proszę. Czy mogę zamówić wam coś do picia?
– Nie, dziękuję – odmówiła Alenda. – Liczę, że to nie potrwa długo. Woźnica, który nas przywiózł, nie jest uczynny i chciałabym zakończyć naszą sprawę, nim postanowi odjechać bez nas.
– Rozumiem i pozwolę sobie dodać, że to bardzo mądrze z twojej strony, pani. Ale z przykrością muszę poinformować, że twoja dostawa jeszcze nie dotarła.
– Nie? – Poczuła pokrzepiający uścisk dłoni Emily. – Coś się stało?
– Niestety nie wiem. Nie znam szczegółów technicznych tej operacji. Nie kłopoczę się o takie drobiazgi. Powinnaś jednak rozumieć, że to nie było łatwe zadanie. Mogło dojść do opóźnienia z wielu powodów. Na pewno nie mogę wam nic zamówić?
– Nie, dziękuję – odparła Alenda.
– Przynajmniej usiądźcie, proszę.
Alenda spojrzała na Emily, zobaczyła w jej oczach niepokój. Kiedy usiadły, od razu szepnęła do niej:
– Wiem, wiem. Nie powinnam zadawać się ze złodziejami.
– Nie martw się, pani – uspokoił ją wicehrabia. – Nie marnowałbym twojego czasu i pieniędzy, ani nie narażałbym twojej pozycji, gdybym nie miał absolutnej pewności co do rezultatu.
Brodacz przy stole cicho zachichotał. Miał ciemną cerę i był zaniedbany. Jego skóra wyglądała, jakby przeszła proces garbowania, a olbrzymie ręce były zrogowaciałe i brudne. Alenda obserwowała, jak mężczyzna przykłada kufel do ust. Po odsunięciu naczynia krople piwa spłynęły mu po zarośniętym podbródku i skapnęły na stolik. Alenda uznała, że ten człowiek jej się nie podoba.
– To Mason Grumon – wyjaśnił Winslow. – Przepraszam, że nie przedstawiłem go wcześniej. Mason jest kowalem w Dzielnicy Dolnej w Medfordzie. Jest… przyjacielem.
– Ci wynajęci faceci są bardzo dobrzy – powiedział Mason głosem, który przypominał Alendzie zgrzyt kół powozu toczących się po żwirze.
– Naprawdę? – spytała Emily. – Potrafiliby ukraść antyczne skarby Glenmorgana z Wieży Koronnej Ervanonu?
– A co to takiego? – zapytał Winslow.
– Kiedyś słyszałam plotkę o złodziejach, którzy ukradli skarb z Wieży Koronnej Ervanonu i na drugi dzień odnieśli go na miejsce.
– Czemu ktoś miałby to robić? – zainteresowała się Alenda.
Wicehrabia zachichotał.
– To na pewno tylko legenda. Żaden rozsądny złodziej by tak nie postąpił. Ludzie przeważnie nie rozumieją motywów działania złodziei. Większość z nich kradnie dla pieniędzy. Włamują się do domów albo napadają na podróżnych na drodze. Zuchwalsi porywają szlachciców i przetrzymują ich dla okupu. Czasami nawet ucinają palec ofierze i wysyłają go jej ukochanej osobie. To pokazuje, jacy są niebezpieczni, i skłania rodzinę do poważnego traktowania ich żądań. Na ogół to nieprzyjemne typki. Zależy im tylko na dorobieniu się jak najmniejszym wysiłkiem.
Alenda znów poczuła uścisk na ręce. Tym razem tak mocny, że aż się skrzywiła.
– Porządniejsi złodzieje tworzą gildie, podobnie jak murarze albo stolarze, tylko że potajemnie. Są bardzo dobrze zorganizowani i traktują złodziejstwo jak zawód. Ustalają terytoria, na których dani złodzieje mają monopol na kradzieże. Często wchodzą w układy z lokalną gwardią albo możnowładcą i w zamian za opłatę mogą pracować względnie spokojnie, o ile unikają pewnych zleceń i stosują się do przyjętych zasad.
– Czy jakieś zasady ustalane między urzędnikami prowincji a znanymi przestępcami mogą być etycznie dopuszczalne? – powątpiewała Alenda.
– Zdziwiłabyś się, ile zawiera się kompromisów, by królestwo sprawnie funkcjonowało. Jest jednak jeszcze jeden typ złoczyńcy – wykonawca działający na własną rękę, czyli, mówiąc bez ogródek, złodziej do wynajęcia. Takich przestępców wynajmuje się do konkretnego zadania, na przykład zdobycia przedmiotu będącego w posiadaniu innego szlachcica. Kodeks honorowy albo obawa przed wstydem – mówiąc to, Winslow mrugnął – zmuszają niektórych szlachciców lub bogatych kupców do zwrócenia się właśnie do takiego fachowca.
– A więc ci, których dla mnie wynająłeś, ukradną wszystko dla każdego? – spytała Alenda.
– Nie dla każdego. Tylko dla skłonnych do zapłacenia odpowiedniej liczby tenentów.
– Nieważne, czy klient jest przestępcą, czy królem? – wtrąciła Emily.
Mason się żachnął.
– Przestępca czy król, co za różnica?
Po raz pierwszy w trakcie spotkania uśmiechnął się szeroko, ukazując braki w uzębieniu.
Zniesmaczona Alenda skierowała uwagę z powrotem na Winslowa. Wicehrabia spoglądał w stronę drzwi, usiłując coś zobaczyć nad głowami klientów gospody.
– Panie wybaczą – powiedział i szybko wstał. – Chcę się jeszcze napić, a obsługa jest zajęta. Zajmij się paniami, Mason.
– Nie jestem przeklętą mamką, ty głupi ramolu! – krzyknął Mason za wicehrabią, który już się przedzierał przez tłum.
– Ja… nie pozwolę, żebyś tak się odnosił do jaśnie pani – oświadczyła odważnie Emily. – Moja pani nie jest niemowlakiem, tylko szlachcianką, a ty powinieneś pamiętać, gdzie jest twoje miejsce.
Mason spochmurniał.
– To jest moje miejsce. Mieszkam pięć cholernych domów dalej. Mój ojciec pomagał przy budowie tego piekielnego pubu, brat jest tu przeklętym kucharzem, matka też pracowała w kuchni, dopóki nie zginęła pod kołami jednego z waszych wielkopańskich powozików. To jest moje miejsce i to ty musisz pamiętać, gdzie jest twoje.
Mason walnął pięścią w stół. Nie tylko świeczka podskoczyła – panie też.
Alenda przysunęła się do Emily. „W co ja się wdałam?”. Dochodziła do wniosku, że Emily miała rację. Nie powinna ufać temu nicponiowi, Winslowowi. W zasadzie niewiele o nim wiedziała, tylko to, że uczestniczył w Jesiennej Gali w Aqueście jako gość lorda Darefa. Kto jak kto, ale Alenda powinna już wiedzieć, że szlachectwo nie zawsze idzie w parze ze szlachetnością.
Siedzieli w milczeniu, aż wrócił Winslow – bez trunku.
– Zechcą panie pójść ze mną? – Wicehrabia skinął ręką.
– O co chodzi? – zaniepokoiła się Alenda.
– Proszę, tędy.
Alenda i Emily wstały od stolika i ruszyły za Winslowem. W oparach dymu fajkowego omijały tancerzy, psy i pijaków, aż dotarły do tylnego wyjścia. W porównaniu z tym, co zobaczyły na tyłach gospody, dotychczasowe niemiłe wrażenia wydawały się sielanką. Wszędzie walały się odchody i wyrzucane z okien śmieci, zmieszane z błotem w szerokim rynsztoku. Przez tę obrzydliwą rzekę szlamu przerzucono deski, które pełniły funkcję mostków. Przy przechodzeniu na drugą stronę kobiety przytrzymywały suknie powyżej kostek.
Z drewnianego pala zeskoczył duży szczur, żeby dołączyć do dwóch innych w rynnie ściekowej.
– Po co tu przyszliśmy? – szepnęła Emily do Alendy drżącym głosem.
– Nie wiem – odparła Alenda, rozpaczliwie usiłując zapanować nad własnym strachem. – Chyba miałaś rację, Emmy. Nie powinnam się zadawać z tymi ludźmi. W nosie mam to, co mówi wicehrabia. Ludzie z naszych kręgów nie powinni robić interesów z takimi jak oni.
Wicehrabia poprowadził je przez furtkę w drewnianym płocie i wokół kilku chałup do kiepsko wyglądającej stajni. W zasadzie była to buda z czterema stanowiskami; w każdym z nich leżało siano na ziemi i stał kubeł wody.
– Miło cię znów widzieć, jaśnie pani – odezwał się człowiek stojący przed stajnią.
Alenda zorientowała się, że to ten większy z pary, lecz nie pamiętała jego imienia. Widziała się z nimi bardzo krótko na zaaranżowanym przez wicehrabiego spotkaniu, do którego doszło na pustej drodze w nocy jeszcze ciemniejszej niż ta. Teraz świecił półksiężyc, a mężczyzna zdjął kaptur, więc Alenda lepiej widziała jego twarz. Był wysoki, miał nieregularne rysy, ale nie wyglądał na niemiłego lub groźnego. W kącikach oczu miał zmarszczki, które mogły świadczyć o tym, że lubi się często śmiać. Alenda uznała jego zachowanie za nadzwyczaj wesołe, a nawet przyjacielskie. Mimowolnie pomyślała, że jest przystojny – nie spodziewała się, że najdzie ją taka refleksja w odniesieniu do osoby napotkanej w takim miejscu. Miał na sobie ubłocone ubrania ze skóry i wełny. Był dobrze uzbrojony. Przy lewym boku nosił krótki miecz z rękojeścią bez zdobień, a przy prawym podobny, ale dłuższy i szerszy. Przez plecy miał przewieszony masywny oręż sieczny, długością prawie dorównujący jego wzrostowi.
– Mam na imię Hadrian, jeżeli zapomniałaś, pani – przedstawił się i stosownie ukłonił. – A kim jest twoja urocza towarzyszka?
– To Emily, moja służąca.
– Służąca? – Hadrian udał zdziwienie. – Sądząc po urodzie, przypuszczałbym, że księżna.
Emily pochyliła głowę i po raz pierwszy w trakcie tej podróży Alenda zobaczyła na jej twarzy uśmiech.
– Mam nadzieję, że nie czekałyście zbyt długo. Wicehrabia powiedział mi, że wraz z Masonem dotrzymywał wam towarzystwa?
– To prawda.
– Czy pan Grumon opowiedział wam tragiczną historię o tym, jak jego matkę przejechał królewski powóz?
– No tak. I muszę przyznać…
Hadrian uniósł ręce w udawanym geście obronnym.
– Matka Masona żyje i miewa się dobrze. Mieszka na ulicy Rzemieślników, w domu znacznie ładniejszym od rudery Masona. Nigdy nie była kucharką w gospodzie „Pod Różą z Cierniem”. A on opowiada tę bajeczkę każdemu napotkanemu dżentelmenowi lub damie, by wywołać w nich poczucie winy. Przyjmijcie moje przeprosiny.
– Cóż, dziękuję. Zachowywał się po chamsku i jego uwagi wytrąciły mnie z równowagi, ale teraz… – Alenda urwała. – Czy… zdołaliście je odzyskać?
Hadrian uśmiechnął się ciepło, a następnie zawołał przez ramię w stronę stajni:
– Royce?!
– Gdybyś umiał prawidłowo wiązać węzeł, nie trwałoby to tak długo – dobiegł głos ze środka.
Po chwili wyłonił się i dołączył do nich drugi członek tandemu.
Alenda pamiętała go lepiej, ponieważ robił bardziej niepokojące wrażenie niż Hadrian. Był niższy od wspólnika i miał ładne rysy, ciemne włosy oraz ciemne oczy. Miał na sobie czarny strój: tunikę do kolan i długą, zwiewną pelerynę. Nie nosił broni. Mimo że był mniejszy od wspólnika i nieuzbrojony, Alenda bała się tego człowieka. Miał w sobie coś z drapieżnika: zimne oczy, kamienną twarz i cechowała go pewna szorstkość w zachowaniu.
Royce wyjął spod tuniki plik listów obwiązanych niebieską wstążką.
– Nie było łatwo dotrzeć do tych listów, tak by Ballentyne nie zdążył ich pokazać twojemu ojcu – powiedział, podając listy Alendzie. – Wyścig był wyrównany; wygraliśmy, ale niewiele brakowało. Może lepiej je spalić, zanim znów dojdzie do takiej sytuacji.
Patrząc na paczuszkę, uśmiechnęła się z ulgą.
– Nie mogę uwierzyć! Nie wiem, jak tego dokonaliście ani jak wam dziękować!
– Zapłata byłaby mile widziana – odparł Royce.
– Naturalnie.
Podała paczuszkę Emily, odwiązała sakiewkę od pasa i podała ją złodziejowi. Ten szybko zajrzał do środka, ściągnął tasiemki, żeby zamknąć woreczek, i rzucił go Hadrianowi, który w drodze do stajni wsunął sakiewkę do kieszeni kamizelki.
– Lepiej uważaj – ostrzegł ją Royce. – Ty i Gaunt prowadzicie niebezpieczną grę.
– Przeczytałeś moje listy? – zapytała przestraszona.
– Nie. Niestety, za mało nam zapłaciłaś.
– To skąd wiedziałeś…
– Podsłuchaliśmy rozmowę twojego ojca z Ballentynem. Markiz udawał, że nie wierzy oskarżeniom hrabiego, ale jestem pewien, że uwierzył. Bez względu na listy twój ojciec będzie cię teraz bacznie obserwował. Mimo wszystko jest dobrym człowiekiem. Postąpi właściwie. Tak mu ulżyło, że Ballentyne nie ma z czym iść do sądu, że nie przejmie się twoim romansem. Powtarzam jednak: w przyszłości lepiej bądź ostrożniejsza.
– Skąd ktoś taki jak ty mógłby cokolwiek wiedzieć o moim ojcu?
– O, przepraszam. Powiedziałem „twój ojciec”? Chodziło mi o innego markiza, tego, którego córka potrafi okazywać wdzięczność.
Alenda poczuła się, jakby Royce ją spoliczkował.
– Zawierasz nowe przyjaźnie, Royce? – zapytał Hadrian, prowadząc dwa konie ze stajni. – Musisz wybaczyć mojemu przyjacielowi. Nie odebrał należytego wychowania.
– To konie mojego ojca!
Hadrian skinął głową.
– Zostawiliśmy powóz za malinowym chruśniakiem przy moście. Nawiasem mówiąc, być może rozciągnąłem jeden z kubraków twojego ojca. Wraz z innymi rzeczami zostawiłem go w powozie.
– Włożyliście ubranie mojego ojca?
– Już mówiłem – powtórzył Royce – niewiele brakowało.
Z powodu załatwianych tam interesów nazywali go Ciemnym Pokojem, ale w pokoiku na zapleczu gospody „Pod Różą z Cierniem” wcale nie panował mrok. Świece w lichtarzach na ścianach i stole wraz ze sporym ogniem w kominku dawały ciepłe, przyjazne światło. Z gołej belki pod sufitem zwisał rząd miedzianych garnków, które przypominały czasy, kiedy Ciemny Pokój pełnił też funkcję magazynu kuchennego. Miejsca wystarczało tam tylko na jeden stół i kilka krzeseł, ale dla ich celów to było aż nadto.
Otworzyły się drzwi i do środka weszło kilka osób. Royce nalał sobie kieliszek wina, zajął miejsce przy kominku, zdjął buty i poruszał palcami u nóg przed paleniskiem. Hadrian, wicehrabia Albert Winslow, Mason Grumon i ładna młoda kobieta wybrali miejsca przy stole. Gwen, właścicielka gospody, zawsze urządzała wspaniałą ucztę, kiedy wracali po wykonaniu zadania, i tym razem nie było inaczej. Tego wieczoru zaserwowała dzban piwa, dużą pieczeń, bochenek świeżo upieczonego słodkiego chleba, gotowane ziemniaki, słoik białego sera, marchewki, cebule i wielkie kiszone ogórki z beczki trzymanej zwykle za barem. Dla Royce’a i Hadriana nie szczędziła kosztów, co dotyczyło także czarnej butelki montemorceya; sprowadzała to wino aż z Vandonu. Gwen zawsze miała je na stanie, bo było ulubionym winem Royce’a. Choć wszystko wyglądało apetycznie, Hadrian nawet nie spojrzał na jedzenie. Skupił uwagę na kobiecie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki