Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Burza nadchodzi z południa – i niesie ze sobą więcej niż tylko wzburzone fale. Royce i Hadrian zostają wciągnięci w misję, która wiedzie ich ku samemu sercu tropikalnego archipelagu. To wyprawa pełna zdrad, tajemnic i niebezpieczeństw – a każdy krok na obcej ziemi może być ich ostatnim. W cieniu zbliżającej się wojny mag Esrahaddon realizuje własny plan, a imperium rośnie w siłę, gotowe pochłonąć cały kontynent. Sojusze kruszą się szybciej niż skały pod naporem fal, a lojalność bohaterów zostanie wystawiona na próbę jak nigdy dotąd. Szmaragdowy sztorm to opowieść o zdradzie i przyjaźni, o walce z żywiołem i własnymi demonami. Sullivan ponownie udowadnia, że w jego świecie nawet najwięksi bohaterowie nie mogą uciec przed burzą, która już się rozpętała.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 413
Książkę dedykuję
Robin, za danie mi powodu do pisania, zdziwienie po zdobyciu tak wysokiej nagrody, uczynienie Merricka mądrzejszym i postawienie wyzwania dla uczynienia dobrej książki jeszcze lepszą.
Peterowi DeBrule za próbę pocieszenia mnie w 1989 roku i zaproponowanie cyklu opowieści o dwóch facetach, którzy chodzą do tawerny.
I członkom społeczności the good blogging community za danie szansy nowemu autorowi małego wydawcy i sprawienie, że czuję się jak Sally Fields na odbiorze Oscarów.
Rozdział 1
Skrytobójca
Merrick Marius włożył bełt do niewielkiej kuszy, a następnie schował broń pod połą płaszcza. Na tle sierpa księżyca przesuwały się kłębiaste chmury, spowijając go i plac Główny w ciemności. Mężczyzna zlustrował ulice, przy których stały rozpadające się budynki. Nie chciał, by kręcili się tu ludzie. Ale o tej porze miasto było opustoszałe. Może Ratibor to dziura, pomyślał, ale przynajmniej łatwo się tu pracuje.
Po niedawnym zwycięstwie nacjonalistów poprawiły się tu warunki życia. Zniknęli imperialni strażnicy, a bez nich ustały regularne patrole. W mieście brakowało nawet doświadczonego szeryfa, ponieważ burmistrzyni nie zgodziła się na wynajęcie ludzi do pilnowania tak zwanego prawa i porządku. Zamiast tego postanowiła zdać się na pomoc sprzedawców, szewców i mleczarzy. Merrick uważał to za mało rozsądne, ale czego można się było spodziewać po niedoświadczonej arystokratce.
Mimo to nie narzekał. Wręcz przeciwnie, był wdzięczny za pomoc. Podziwiał Aristę Essendon za to, co osiągnęła. W Melengarze, gdzie rządził jej brat król Alric, jako niezamężna księżniczka nie posiadała realnej władzy. Przyjechała zatem tutaj i obmyśliła rewoltę, a potem wieśniacy, którzy ocaleli w walkach, w nagrodę przekazali jej klucze do miasta. Była przedstawicielką obcego rodu królewskiego, a oni dziękowali jej za to, że przejęła nad nimi władzę. Genialne. Sam nie zdołałby tego le- piej rozegrać.
W kącikach ust Merricka pojawił się nieznaczny uśmiech, gdy obserwował księżniczkę, stojąc na ulicy. Na pierwszym piętrze ratusza paliła się jeszcze świeczka, choć było już bardzo późno. Niewyraźna postać Aristy przesunęła się za zasłonami, gdy wstała od biurka. Już niedługo, pomyślał.
Przesunął dłonią po broni, która miała zaledwie pół metra długości, a łuczysko było jeszcze krótsze, przez co brakowało jej siły przebicia tradycyjnej kuszy. Powinna jednak wystarczyć. Cel nie nosił zbroi i siła uderzenia nie była tak istotna, bo ząbkowany stalowy grot pokrywała maść z zarazkami ospy vendeńskiej. Zdaniem Mariusa trucizna ta była żałosna jako środek skrytobójczego zamachu, ponieważ ani nie zabijała szybko, ani nie paraliżowała ofiary. Powodowała śmierć dopiero po jakimś czasie, który dla Merricka wydawał się nieprofesjonalnie długi. Nigdy wcześniej jej nie używał, ale wiedział z wiarygodnego źródła, że jad nie ulegnie nawet najpotężniejszym zaklęciom i czarom, bo był odporny na magię. Zważywszy na ofiarę, była to najważniejsza kwestia.
Do pokoju weszła druga osoba i Arista nagle usiadła. Merrick pomyślał, że właśnie otrzymała jakąś ciekawą wiadomość, i już zamierzał przejść na drugą stronę ulicy, żeby podsłuchać pod oknem, gdy za jego plecami otworzyły się drzwi gospody, z której wyszło dwóch klientów. Po ich chwiejnym kroku i hałaśliwym zachowaniu zorientował się, że tej nocy wypili więcej niż po jednym kuflu.
– Nestor, kto się tam opiera o słup? – spytał jeden, wskazując palcem Merricka.
Był tłusty i miał nos w kolorze i kształcie truskawki. Przymrużył oczy w przyćmionym świetle i ruszył niepewnym krokiem naprzód.
– Skąd mam wiedzieć? – odpowiedział jego chudy kompan, na którego wąsie wciąż lśniła piana od piwa.
– Co on tu robi o tej porze?
– To też skąd mam wiedzieć, kretynie?
– No to go zapytaj.
Wysoki mężczyzna zrobił krok do przodu.
– Co pan tu robisz? Podtrzymujesz słup, żeby weranda się nie zawaliła? – Parsknął śmiechem i pochylił się, opierając ręce na kolanach.
– Prawdę mówiąc – odparł Merrick niemal grobowym głosem – czekam, żeby przyznać tytuł miejskiego kretyna temu, kto zada mi najgłupsze pytanie. Gratuluję. Wygrałeś.
Chudzielec poklepał kamrata po ramieniu.
– Widzisz? Cały wieczór powtarzałem ci, jaki potrafię być zabawny, a ty ani razu się nie roześmiałeś. Teraz dostaję nową posadę… prawdopodobnie lepiej płatną od twojej.
– O tak, jesteś całkiem zabawny – zapewnił go kompan, gdy oddalali się chwiejnym krokiem, znikając w ciemności. – Powinieneś zgłosić się na przesłuchanie do teatru. Będą grać dla burmistrzyni Spisek przeciw Koronie. Jak cię zobaczę na scenie, to się dopiero ubawię!
Uwaga o Spisku popsuła Merrickowi nastrój. Widział tę sztu- kę przed kilkoma laty. Choć przedstawieni w niej dwaj złodzieje występowali pod innymi nazwiskami, Marius był pewien, że chodziło o Royce’a Melborna i Hadriana Blackwatera. Royce był jego najlepszym przyjacielem w czasach, gdy zabijali na zlecenie Diamentu. Kres tej znajomości nastąpił siedemnaście lat temu, w ciepłą letnią noc, gdy Royce zamordował Nefryt.
Choć Merricka przy tym nie było, milion razy wyobrażał sobie tę scenę. Royce jeszcze wtedy nie miał białego sztyletu i używał kharolli z czarnymi rękojeściami. Merrick wystarczająco znał jego technikę, by wiedzieć, jak bezszelestnie przeciął Nefryt dwoma ostrzami naraz. Nie interesowało go, że ktoś wrobił Royce’a ani że Melborn nie wiedział, kogo zabija, bo nie widział twarzy ofiary. Marius pamiętał jedynie, że zginęła kobieta, którą kochał, a zabił ją jego najlepszy przyjaciel.
Od tamtego dnia minęło prawie dwadzieścia lat, a jego wciąż dręczyło wspomnienie o Nefryt i Roysie. Nie potrafił myśleć o nich oddzielnie i nie potrafił o wszystkim zapomnieć. Miłość i nienawiść splotły się w nim na zawsze w węzeł zbyt silny do rozsupłania.
Hałasy i krzyki dochodzące z gabinetu Aristy przywróciły go do rzeczywistości. Sprawdził broń, po czym przeszedł na drugą stronę ulicy.
– Wasza Wysokość? – odezwał się żołnierz, wchodząc do gabinetu.
Księżniczka Arista ze splątanymi włosami i podkrążonymi oczami uniosła głowę znad zagraconego biurka. Przez chwilę taksowała gościa wzrokiem: na twarzy mężczyzny w źle dopasowanej zbroi malował się wyraz niesłabnącego poirytowania. Nie obejdzie się bez zgrzytów, pomyślała.
– Posłałaś po mnie? – spytał z częściowo tylko skrywanym rozdrażnieniem.
– Tak, Renquist – odparła też nieco zirytowana. Nie spała od dwóch dni i miała trudności ze skupieniem uwagi. – Poprosiłam, żebyś tu przyszedł, aby…
– Wasza Wysokość, nie możesz tak mnie wzywać. Muszę kierować armią i wygrać wojnę. Nie mam czasu na pogawędki.
– Pogawędki? Nie wzywałabym cię bez ważnego powodu.
Renquist przewrócił oczami.
– Musisz usunąć wojsko z miasta.
– Co takiego?
– Nic na to nie poradzę. Twoi ludzie sprawiają kłopoty. Codziennie dostaję zgłoszenia o żołnierzach gnębiących kupców i niszczących mienie. Jest nawet jedno oskarżenie o gwałt. Musisz wyprowadzić swoich ludzi poza mury, gdzie będzie można nad nimi zapanować.
– Moi ludzie ryzykowali życie, walcząc z imperialistami. Jedzenie i zakwaterowanie to niewielka cena, jaką płaci za to to wszawe miasto. A teraz chcesz, żebym pozbawił ich także łóżek i dachu nad głową?
– Kupcy i gospodarze nie chcą ich karmić, bo nie mogą – wyjaśniła Arista. – W chwili przejęcia władzy nad Ratiborem imperialiści skonfiskowali zapasy, a deszcze i wojna zniszczyły większość tegorocznych zbiorów. Miasto nie może wyżywić swoich obywateli, a co dopiero armię. Jesień za pasem, nadchodzą zimne dni. Ci ludzie zastanawiają się, jak przetrwają zimę. A jak mają zadbać o siebie, gdy tysiąc żołnierzy plądruje ich sklepy i gospodarstwa? Jesteśmy wam wdzięczni za pomoc przy zdobywaniu miasta, ale wasza dalsza obecność grozi zniweczeniem tego, w imię czego narażaliście życie. Musicie stąd odejść.
– Jeśli na siłę wyślę ich z powrotem do obozów, gdzie będzie brakowało jedzenia i przez płócienne dachy będzie przeciekała woda, połowa zdezerteruje. Już i tak wielu przebąkuje o powrocie do domu na żniwa. Chyba nie muszę ci mówić, że w razie zniknięcia tej armii imperium odbije miasto.
Arista pokręciła głową.
– Gdy nacjonalistyczną armią dowodził Degan Gaunt, jego podkomendni żyli miesiącami w podobnych warunkach i nie stanowiło to żadnego problemu. Tu, w Ratiborze, żołnierze stają się wygodni. Może czas, żebyście ruszyli do Aquesty?
Renquist zesztywniał na taką sugestię.
– Pojmanie Gaunta komplikuje zdobycie Aquesty. Potrzebuję czasu na zebranie informacji i czekam na posiłki oraz zapasy z Delgosu. Zdobycie stolicy nie przebiegnie tak łatwo jak Vernesu czy Ratiboru. Żołnierze będą walczyć do ostatniego człowieka, żeby bronić swojej imperatorki. Nie. Musimy tu zostać dopóty, dopóki nie będę w pełni przygotowany.
– Jeśli musicie, to czekajcie, ale nie tutaj – oświadczyła kategorycznie.
– A jeśli odmówię? – spytał, mrużąc oczy.
Arista odłożyła pergaminy na biurko, ale nie odpowiedziała.
– To moja armia wyzwoliła to miasto – oświadczył z naciskiem. – Ty masz władzę tylko dlatego, że ja na to pozwalam. Nie słucham twoich rozkazów. Nie jesteś tu księżniczką, a ja nie jestem twoim wasalem. Odpowiadam przed swoimi ludźmi, a nie przed tym miastem i już na pewno nie przed tobą.
Arista powoli wstała.
– Jestem burmistrzynią Ratiboru wybraną przez jego mieszkańców – powiedziała władczym tonem. – Ponadto jestem namiestniczką i pełniącą obowiązki władcy całego Rhenyddu, także za zgodą ludzi, którzy tu mieszkają. Ty i twoja armia przebywacie tu tylko dzięki mojemu zezwoleniu.
– Jesteś księżniczką z Melengaru! Ja przynajmniej urodziłem się w Rhenyddzie.
– Bez względu na twoje osobiste nastawienie do mnie uszanujesz władzę tego urzędu i postąpisz tak, jak każę.
– A w przeciwnym razie? – spytał chłodnym tonem.
Reakcja Renquista nie zdziwiła Aristy. Był zawodowym żołnierzem, który przed przyłączeniem się do nacjonalistów po upadku Kilnaru służył królowi Urithowi, jak również imperialistom. Po zniknięciu Gaunta został głównodowodzącym. Nigdzie indziej nie mógł liczyć na takie stanowisko. Teraz zaś zaczynał zdawać sobie sprawę z posiadanej władzy i pokazywać, na co go stać. Arista miała nadzieję, że okaże takiego samego ducha co Emery, ale Renquist zdecydowanie nie był prostym człowiekiem o szlachetnym sercu. Jeżeli teraz nie podejmie działania, może stanąć w obliczu wojskowego przewrotu.
– To miasto dopiero co wyzwoliło się spod władzy jednego tyrana i nie pozwolę, żeby dostało się pod but następnego. Jeśli odmówisz wykonania mojego rozkazu, znajdę na twoje miejsce innego dowódcę.
– W jaki sposób?
Arista uśmiechnęła się nieznacznie.
– Dobrze się zastanów… Na pewno zgadniesz.
Renquist dalej na nią patrzył, ale gdy domyślił się, co miała na myśli, otworzył szeroko oczy, a na jego twarzy pojawił się strach.
– Tak – powiedziała. – Krążące o mnie plotki są prawdą. A teraz zabierz swoją armię z miasta, zanim uznam, że powinnam udowodnić, do czego jestem zdolna. Masz jeden dzień na wyprowadzenie wojska. Wywiadowcy znaleźli odpowiednią dolinę na północy. Proponuję, żebyście rozbili obóz tam, gdzie rzeka krzyżuje się z drogą. Taka odległość zapewni wszystkim spokój. Przy okazji wybór miejsca bliżej docelowej Aquesty podniesie morale twoich ludzi.
– Nie mów mi, jak mam dowodzić armią – warknął, choć już nie tak głośno ani pewnie, jak wcześniej.
– Wybacz – powiedziała, skłaniając głowę. – To była tylko propozycja. Opuszczenie miasta to jednak rozkaz. Dobranoc, sir.
Renquist zawahał się, oddychając z trudem i zaciskając dłonie w pięści.
– Powiedziałam: „Dobranoc, sir”.
Wymamrotał przekleństwo i trzasnął drzwiami.
Wycieńczona Arista opadła ciężko na krzesło. Dlaczego wszystko musi być takie trudne? Teraz każdy czegoś od niej chciał: jedzenia, schronienia, zapewnień, że wszystko się ułoży. Była dla ludzi źródłem nadziei, lecz sama widziała jej niewiele. Nieustannie nękały ją problemy i czuła się prawdziwie osamotniona.
Położyła głowę na biurku i przymknęła oczy.
– Zdrzemnę się kilka minut – powiedziała do siebie. – Potem wstanę, zastanowię się, jak poradzić sobie z niedoborem ziarna, i przeczytam zgłoszenia o maltretowaniu jeńców.
Odkąd została burmistrzynią, musiała zajmować się setkami spraw, na przykład przyznaniem komuś prawa do zbierania plonów z pól gospodarzy poległych w czasie bitwy. W obliczu braku żywności i groźby nadejścia surowej jesiennej pogody musiała znaleźć szybkie rozwiązanie.
Te problemy przynajmniej pozwalały jej zapomnieć na chwilę o własnej stracie. Jak wszyscy w tym mieście Arista nie potrafiła przestać rozpamiętywać bitwy. Nie odniosła widocznych ran. Źródłem jej bólu było wspomnienie widzianej w nocy twarzy. Serce bolało ją, jakby je przebito, i ta rana nigdy się w pełni nie zagoi. Do końca życia pozostanie po niej wyraźna blizna.
Gdy w końcu zasnęła, nawiedziły ją sny o Emerym. Jak zwykle siedział w nogach łóżka, skąpany w świetle księżyca. Arista zaczęła szybciej oddychać w oczekiwaniu na pocałunek. Ale gdy pochylił się z uśmiechem na ustach, nagle zesztywniał i z kącika ust wypłynęła mu kropla krwi. Z jego piersi wystawał bełt. Próbowała krzyknąć, lecz nie mogła dobyć głosu. Przebieg snu był zawsze taki sam, lecz tym razem Emery przemówił. „Nie ma już czasu”, powiedział do niej z wyrazem determinacji na twarzy. „Teraz wszystko zależy od ciebie”. Usiłowała zapytać, o co mu chodzi, gdy…
– Wasza Wysokość.
Poczuła, jak ktoś delikatnie pociąga ją za ramię. Otworzywszy oczy, zobaczyła Orrina Flatly’ego. Miejski skryba, który kiedyś liczył uderzenia biczem wymierzane buntownikom na placu Głównym, zgłosił się na ochotnika na stanowisko jej sekretarza. Z początku wahała się, ponieważ jego skuteczność połączona była z obojętnością, ale w końcu uświadomiła sobie, że rzetelne wykonywanie pracy to nie zbrodnia. Jej decyzja okazała się trafna, ponieważ Orrin okazał się lojalnym i sumiennym pomocnikiem. Ale poczuła się nieswojo, widząc teraz jego beznamiętną twarz.
– O co chodzi? – spytała, przecierając oczy i sprawdzając, czy tak jak zwykle nie ma na policzkach łez.
– Ktoś przyszedł się z tobą zobaczyć. Wyjaśniłem, że jesteś zajęta, ale nalegał. Nie sposób go… – Orrin przestąpił z zakłopotaniem z nogi na nogę – …zlekceważyć.
– Kto to taki?
– Nie chciał podać nazwiska, ale powiedział, że go znasz, a jego sprawa jest najwyższej wagi. Upiera się, że musi niezwłocznie z tobą porozmawiać.
– Dobrze. – Arista skinęła głową. – Odczekaj chwilę, a potem go wprowadź.
Po wyjściu Orrina wygładziła suknię, by choć w niewielkim stopniu godnie się prezentować. Tak długo żyła jak człowiek z ludu, że poziom tego, co uważała za dopuszczalne, przerażająco się obniżył. Sprawdzając fryzurę w lustrze, zastanawiała się, gdzie podziała się księżniczka Melengaru i czy jeszcze kiedyś powróci.
Gdy doprowadzała się do porządku, otwarły się drzwi.
– W czym mogę pomóc…
W wejściu stał Esrahaddon w tej samej szacie, której koloru Arista nigdy nie potrafiła określić, i jak zwykle skrywał przedramiona w jej lśniących fałdach. Miał dłuższą brodę i siwe pasemka we włosach, przez co wyglądał starzej, niż go pamiętała. Nie widziała czarnoksiężnika od poranka, kiedy rozmawiała z nim na brzegu Nidwaldenu.
– A co ty tu robisz? – spytała, zmieniając ton z serdecznego na lodowaty.
– Mnie też miło cię widzieć, Wasza Wysokość.
Wpuściwszy czarnoksiężnika, Orrin zostawił otwarte drzwi. Po jednym spojrzeniu Esrahaddona same się zamknęły.
– Widzę, że ostatnio lepiej sobie radzisz bez rąk – zauważyła.
– Człowiek przystosowuje się do warunków życia – odparł, siadając naprzeciwko niej.
– Nie prosiłam, żebyś usiadł.
– Nie prosiłem o pozwolenie.
Krzesło Aristy uderzyło ją od tyłu w nogi, wskutek czego gwałtownie na nie opadła.
– Jak to robisz bez pomocy rąk i głosu? – spytała, ulegając ciekawości.
– Nauka się skończyła. A może nie pamiętasz, jak sama to oświadczyłaś przy naszym ostatnim spotkaniu?
– Pamiętam. – Arista znów przybrała surowy ton. – Myślałam też, że dałam wyraźnie do zrozumienia, że nie chcę cię więcej widzieć.
– Tak, tak, wszystko ładnie, pięknie, ale potrzebuję twojej pomocy w odnalezieniu spadkobiercy.
– Znów go zgubiłeś?
Esrahaddon puścił przytyk mimo uszu.
– Możemy go odnaleźć za pomocą podstawowego zaklęcia lokalizacyjnego.
– Nie interesują mnie twoje gierki. Zarządzam miastem.
– Musimy niezwłocznie to zrobić. Nawet tutaj, w tej chwili. Domyślam się, gdzie przebywa, ale czasu jest mało i nie mogę sobie pozwolić na wybór błędnego kierunku. Posprzątaj na biurku i możemy zaczynać.
– Nie mam najmniejszego zamiaru.
– Aristo, wiesz, że nie dam rady sam. Potrzebuję twojej pomocy.
Księżniczka spiorunowała go wzrokiem.
– Trzeba było o tym pomyśleć, zanim zaaranżowałeś morderstwo mojego ojca. Powinnam skazać cię na stracenie.
– Nie rozumiesz. W grę wchodzą tysiące istnień ludzkich. To ważniejsze od twojej straty. Ważniejsze od straty stu królów i tysiąca ojców. Nie tylko ty cierpisz. Myślisz, że miło mi było gnić w więzieniu przez tysiąc lat? Tak, wykorzystałem ciebie i twojego ojca, żeby uciec. Zrobiłem to z konieczności, bo ochraniam najważniejszą osobę na świecie. A teraz daj spokój z tą błazenadą. Nie mamy na to czasu.
– Tak się cieszę, że ci nie pomogę. – Uśmiechnęła się z wyższością. – Nie potrafię przywrócić ojca do życia i wiem, że nie mogłabym nigdy cię zabić ani nie dałbyś się wtrącić ponownie do więzienia. To prawdziwy prezent: okazja, żeby odpłacić ci za to, co mi odebrałeś.
Esrahaddon westchnął i pokręcił głową.
– Tak naprawdę nie żywisz do mnie nienawiści, Aristo. Zżera cię poczucie winy. Świadomość, że miałaś tyle samo wspólnego ze śmiercią swojego ojca, co ja. Ale winny jest Kościół. To on pokierował wydarzeniami tak, abym uciekł i doprowadził go do spadkobiercy. Zwabili cię do Gutarii, bo wiedzieli, że cię wykorzystam.
– Precz! – Arista wstała. Poczerwieniała na twarzy. – Orrin! Straże!
Skryba mocował się z drzwiami i udało mu się je uchylić, ale po jednym spojrzeniu Esrahaddona znów się zatrzasnęły.
– Wasza Wysokość, sprowadzę pomoc – powiedział Orrin zza drzwi.
– Musisz sobie wybaczyć, Aristo.
– Wynoś się! – wrzasnęła.
Machnęła ręką i drzwi biura gwałtownie się otworzyły, wypadając niemal z zawiasów. Esrahaddon podniósł się i ruszył do wyjścia, dodając:
– Musisz zrozumieć, że nie odpowiadasz za śmierć swojego ojca bardziej ode mnie.
Po jego wyjściu Arista znów zatrzasnęła drzwi i usiadła na podłodze, opierając się o nie plecami. Miała ochotę wrzasnąć: „To była moja wina!” – choć wiedziała, że to nieprawda. Przez kilka lat się oszukiwała, ale już dłużej nie mogła. Choć trudno jej było to przyznać, Esrahaddon miał rację.
Czarnoksiężnik wyszedł z ratusza na pogrążony w ciemności plac Główny. Spojrzał przez ramię i westchnął. Naprawdę lubił Aristę. Żałował, że nie może jej powiedzieć wszystkiego, ale ryzyko było zbyt duże. Choć uwolnił się z Gutarii, obawiał się, że Kościół wciąż podsłuchuje jego rozmowy – nie każde słowo, tak jak w czasie jego pobytu w więzieniu, ale Mawyndulë dysponował taką potęgą, że olbrzymie odległości nie były dla niego przeszkodą. Dlatego Esrahaddon założył, że musi być ostrożny. Jedną nieprzemyślaną uwagą, jednym nieopatrznie wymienionym nazwiskiem mógł wszystko zepsuć.
Czasu było coraz mniej, ale przynajmniej teraz nie ulegało wątpliwości, że Arista naprawdę stała się cenzarem. Zasiał ziarno i gleba okazała się żyzna. Jej zdolności domyślił się rano w dniu bitwy o Ratibor, gdy Hadrian wspomniał, że deszcz ma nie przestać padać. Podejrzewał, że Arista rzuciła zaklęcie przyczyniające się do zwycięstwa nacjonalistów. Od tamtej pory docierały do niego pogłoski o nienaturalnych mocach nowej burmistrzyni, ale dopiero teraz, gdy prostym machnięciem ręki przerwała jego zaklęcie zamykające, zyskał pewność, że w końcu pojęła moc Sztuki.
Oprócz Arcadiusa i niego nie było już więcej czarnoksiężników należących do ludzkiej rasy, a oni dwaj i tak tworzyli dosyć żałosną parę. Arcadius zaliczał się do starych ramoli, nazywanych przez cenzarów w języku elfów faquinami, czyli najbardziej nieudolnymi magikami posiadającymi wiedzę, ale ani krzty talentu. Faquinom nigdy nie udawało się przejść od materialnej alchemii do prawdziwej kinetycznej wersji Sztuki.
Ale Esrahaddon nie był ani trochę lepszy. Bez rąk był zwykłym inwalidą, również w kwestii magii. Teraz jednak, wraz z pojawieniem się Aristy w świecie czarnoksięstwa, ludzkość znów zyskała osobę naprawdę uzdolnioną w dziedzinie Sztuki. Księżniczka była jeszcze nowicjuszką, ale nie ulegało wątpliwości, że z czasem jej talent się rozwinie, a pewnego dnia stanie się potężniejsza od każdego króla, imperatora, wojownika czy kapłana razem wziętych.
Świadomość tego, że księżniczka może zapanować nad całą ludzkością, była jednak niepokojąca. W czasach starego imperium istniały zabezpieczenia. Wielka Rada Cenzarów nadzorowała ludzi biegłych w Sztuce i zapewniała jej właściwy użytek. Teraz cenzarów nie było. Jego koledzy, a nawet pomniejsi magowie nie żyli. I hierarchowie Kościoła, pozbawiając Esrahaddona możliwości działania, myśleli, że wyeliminowali też zagrożenie z ich strony. Aż tu nagle pojawiła się prawdziwa adeptka Sztuki i czarnoksiężnik był niemal pewny, że nikt nie rozumiał, jakie niebezpieczeństwo stanowi Arista. Potrzebował jej i choć ona jeszcze tego nie wiedziała, ona potrzebowała jego. Mógł jej wyjaśnić, skąd się wzięła Sztuka i jak doszło do tego, że zaczęto jej używać. Cenzarowie byli opiekunami, strażnikami i obrońcami. Strzegli tajemnic, które ochronią ludzkość, kiedy dobiegnie kresu Uli Vermar.
Gdy Esrahaddon poznał prawdę, dawno temu, poczuł ulgę, że to nie on będzie musiał stawić czoło temu problemowi, ponieważ dzień rozliczenia miał nastąpić za wiele stuleci. Na ironię zakrawał fakt, że uwięzienie go w wolnym od upływu czasu lochu Gutarii przedłużyło mu życie do tych czasów. To, co kiedyś wydawało mu się odległą przyszłością, miało wydarzyć się za kilka miesięcy.
Roześmiał się gorzko, po czym poszedł na środek placu, żeby usiąść i zebrać myśli.
Jego plan był bardzo niepewny, ale wszystkie elementy układanki znajdowały się na właściwych miejscach. Arista po prostu potrzebowała czasu, żeby opanować uczucia. Wtedy się przekona. Hadrian zaś, gdy się dowiedział, że jest opiekunem spadkobiercy, okazał się godny tego dziedzictwa. No i pozostawał jeszcze sam spadkobierca – wybór osoby był z pewnością niespodziewany, ale w jakiś sposób całkowicie logiczny. Tak, wszystko będzie dobrze, doszedł do wniosku. Sprawy zawsze się w końcu układają. Przynajmniej zawsze tak mawiał Yolric.
Yolric był najmądrzejszy z nich wszystkich i żarliwie wyznawał pogląd, że świat potrafi sam się naprawiać. Po upadku starego imperium Esrahaddon najbardziej obawiał się jego przejścia na stronę Venlina. To, że potomek imperatora wciąż żył, dowodziło, że mistrz Esrahaddona nie pomógł patriarsze w odnalezieniu chłopaka. Czarnoksiężnik uśmiechnął się szeroko. Brakowało mu starego Yolrica.
Esrahaddon rozprostował nogi i spróbował oczyścić umysł z wszelkich myśli. Musiał odpocząć, ale już od wielu stuleci to mu się nie udawało. Odpoczynkiem cieszyli się tylko ludzie czystego sumienia, a on miał na rękach za dużo niewinnej krwi. Ale zbyt wielu ludzi oddało za niego życie, by miał teraz, po tym wszystkim, doznać porażki.
Wspomnienie Yolrica otworzyło drzwi do przeszłości i Esrahaddon zobaczył w myślach twarze od dawna nieżyjących ludzi: swojej rodziny, przyjaciół i kobiety, którą miał nadzieję poślubić. Jego egzystencja sprzed upadku wydawała się zwykłym snem, ale być może to jego obecny stan był koszmarem, w którym tkwił uwięziony. Może pewnego dnia obudzi się i stwierdzi, że znów jest w pałacu, a z nim Nevrik, Jerish i jego ukochana Elinya.
Czy przeżyła zburzenie miasta? Chciał w to wierzyć, mimo że taka możliwość wydawała się mało prawdopodobna. Przyjemnie było wyobrażać sobie, że Elinya uciekła przed zagładą, ale nawet ta myśl dawała mu niewielkie pocieszenie. A jeśli uwierzyła w to, co potem mówili na jego temat? Czy wyszła za kogoś innego, czując się zdradzona? Czy zmarła wiele lat później, żywiąc do mnie nienawiść?
Powinien przestać myśleć w ten sposób i spróbować się przespać. Powiedział Ariście prawdę: ich poświęcenia nic nie znaczyły w porównaniu z celem.
Wstał i ruszył w stronę gospody. Chmura przesłoniła księżyc, przyćmiewając jego i tak już nikłe światło. W tym momencie Esrahaddon poczuł ukłucie w plecach. Krzyknął z bólu i upadł na kolana. Skręcając się w pasie, poczuł, że szata przykleja mu się do ciała i robi się coraz wilgotniejsza.
Krwawię.
– Venderia – szepnął i od razu jego ubiór zajaśniał, rozświetlając plac.
Na obrzeżu blasku dostrzegł mężczyznę w ciemnym płaszczu. Z początku pomyślał, że to może być Royce. Miał taką samą postawę świadczącą o nieugiętej determinacji, ale był wyższy i szerszy w ramionach.
Esrahaddon wymamrotał klątwę i cztery belki podpierające dach werandy rozleciały się w drzazgi. Ciężki strop zawalił się tuż po tym, jak mężczyzna wyszedł spod niego. Uderzające o ziemię fragmenty zadaszenia wywołały podmuch, który jedynie załopotał jego płaszczem.
Esrahaddon, zlany potem i dręczony bólem w plecach, usiłował wstać, by stawić czoło napastnikowi, który zbliżał się swobodnym krokiem w jego kierunku. Skupił się i znów przemówił. Z pyłu na placu utworzyła się wirująca trąba, która zaczęła sunąć w stronę zamachowca, a gdy go pochłonęła, mężczyzna zapłonął. Czarnoksiężnik poczuł piekielny żar, kiedy słup spęczniał, a bijące od niego światło zalało plac żółtym blaskiem. W środku stała postać spowita niebieskimi językami płomieni, ale gdy ogień przygasł, mężczyzna ruszył dalej, bez śladu oparzeń.
Dotarłszy do Esrahaddona, zamachowiec spojrzał nań z zaciekawieniem, jak dziecko przyglądające się dziwnemu robakowi przed rozdeptaniem go. Nie odezwał się, lecz pokazał srebrny medalion, który nosił zawieszony na łańcuszku na szyi.
– Poznajesz? – spytał. – Podobno to ty go zrobiłeś. Niestety spadkobierca nie będzie go już potrzebował.
Esrahaddon z trudem złapał oddech.
– Gdybyś tylko miał ręce, mógłbyś mi go zerwać z szyi. Wtedy byłbym w poważnych tarapatach, prawda?
Rumor walącego się dachu i rozbłyski światła zbudziły kilku ludzi w okolicznych domach. Zapaliły się świeczki w oknach i otwarły drzwi wychodzące na plac.
– Regenci kazali mi cię poinformować, że nie jesteś już potrzebny.
Mężczyzna w ciemnym płaszczu uśmiechnął się okrutnie, po czym bez słowa odszedł, znikając w labiryncie ciemnych ulic.
Esrahaddon był zdezorientowany. Wydawało mu się, że nie został ugodzony śmiertelnie. Mógł z łatwością oddychać, więc strzała nie trafiła go w płuca i ominęła serce. Wprawdzie krwawił, ale nie obficie. Ból był dotkliwy jak przy oparzeniu, ale czarnoksiężnik miał czucie w nogach i był pewny, że da radę chodzić.
Czemu pozostawił mnie przy życiu? Dlaczego…? Trucizna! Esrahaddon skupił się i wymamrotał formułę. Nie podziałała. Za pomocą kikutów usiłował wyczarować silniejsze zaklęcie. Nic to nie dało. Zaczął czuć działanie trucizny, gdy rozeszła mu się w plecach. Bez rąk był bezradny. Kimkolwiek był człowiek w płaszczu, dokładnie wiedział, co robi.
Esrahaddon spojrzał przez ramię na ratusz. Nie mógł umrzeć. Jeszcze nie teraz.
Hałas na ulicy zwrócił uwagę Aristy. Wciąż siedziała oparta o drzwi biura, gdy z placu dobiegły głosy i krzyki. Nie było jasne, co tam się stało, ale gdy usłyszała słowo „umiera”, od razu wstała.
Na schodach zebrał się niewielki tłum, na którego środku jarzyło się dziwne pulsujące światło, jakby na plac Główny spadł kawałek księżyca. Gdy Arista podeszła bliżej, zobaczyła Esrahaddona. To świeciła jego szata. Rozbłyskiwała, a następnie przygasała, po czym znów jaśniała w rytm powolnych, ciężkich oddechów czarnoksiężnika. W bladym świetle Arista dostrzegła kałużę krwi, a obok niej bełt. Esrahaddon leżał na plecach. Miał trupio bladą twarz i sine usta. Z pomiętych rękawów wystawały mięsiste kikuty jego rąk.
– Co tu się stało? – spytała.
– Nie wiemy, Wasza Wysokość – odparł ktoś z tłumu. – Chciał cię zobaczyć.
– Idźcie po doktora Geranda – rozkazała, po czym uklękła przy Esrahaddonie i delikatnie opuściła jego rękawy.
– Za późno – wyszeptał, wpatrując się intensywnie w jej oczy. – Nie można mi pomóc… trucizna… Aristo, posłuchaj… nie ma czasu. – Wypowiadał słowa pospiesznie, usiłując złapać między nimi oddech. Na jego twarzy malował się wyraz determinacji połączonej z desperacją jak u tonącego człowieka, który próbuje się czegoś chwycić. – Weź moje brzemię… znajdź… – Zawahał się, spoglądając na twarze ludzi w tłumie. Skinął, żeby się do niego zbliżyła. Gdy przysunęła ucho do jego ust, ciągnął: – Znajdź spadkobiercę… Zabierz go ze sobą… Bez niego wszystko przepadnie. – Zakaszlał i z trudem złapał oddech. – Odszukaj róg Gylindory… Spadkobierca musi go znaleźć… Jest pogrzebany z Novronem w Percepliquis… – Znów zaczerpnął tchu. – Pośpiesz się… Podczas zimonaliów kończy się Uli Vermar… – Kolejny oddech. – Przyjdą… Bez rogu wszyscy zginą. – Jeszcze raz wciągnął powietrze. – Tylko ty teraz wiesz… Tylko ty możesz uratować… Patriarcha… jest taki sam… – Następnego oddechu już nie było. I słów też nie.
Pulsujące światło wydzielane przez szatę Esrahaddona zgasło i wszyscy pogrążyli się w mroku.
Arista patrzyła, jak – mimo że w gabinecie nie było przeciągu – cuchnący dym o barwie kredy kieruje się ku północnej ścianie, w którą jakby wniknął. Zaklęcie lokalizacyjne wymagało spalenia cząstki poszukiwanej osoby. Kosmyk jasnych włosów wydawał się oczywistym wyborem, ale paznokcie lub nawet skóra też by się nadawały.
Nazajutrz po śmierci Esrahaddona Arista poprosiła o wszystkie rzeczy osobiste pozostawione przez zaginionego przywódcę armii nacjonalistycznej. Parker przysłał parę ubłoconych znoszonych butów, postrzępioną koszulę i wełniany płaszcz Degana Gaunta. Buty były bezużyteczne, ale w koszuli i płaszczu kryło się wiele skarbów. Arista odnalazła na ich powierzchni kilkadziesiąt włosów i setki fragmentów naskórka, które pieczołowicie zebrała i włożyła do aksamitnego woreczka. Wtedy wmawiała sobie, że chce tylko zobaczyć, czy zaklęcie podziała. Teraz nie była pewna, co dalej robić.
Dla Esrahaddona spadkobierca był wszystkim. Po ucieczce z Gutarii czarnoksiężnik poświęcił życie odszukaniu potomka imperatora, zmuszając nawet Aristę do tego, by pomogła mu przy rzucaniu zaklęcia w Avemparcie w celu odkrycia jego tożsamości. Opiekuna od razu rozpoznała jako Hadriana, ale spadkobiercy nigdy wcześniej nie widziała. Obraz blondyna w średnim wieku był tylko twarzą aż do czasu bitwy o Ratibor, gdy dowiedziała się, że to Degan Gaunt, przywódca nacjonalistów. Nie ulegało wątpliwości, że za zniknięciem Gaunta stało nowe imperium, a kolor dymu potwierdzał, że mężczyzna żyje i jest przetrzymywany gdzieś na północy, w odległości kilku dni drogi od jej miasta. Spojrzała na ścianę, w którą wniknął dym.
– To szaleństwo – powiedziała głośno.
Nie mogę szukać spadkobiercy. Jest w rękach imperium. Gdy tylko mnie zobaczą, zabiją. Zresztą jestem potrzebna tutaj. Czemu miałabym się przejmować obsesją Esrahaddona?
Gdyby chciała, mogłaby ogłosić się królową Rhenyddu i obywatele z radością by ją przyjęli. Mogłaby rządzić na stałe królestwem większym od Melengaru i cieszyć się zarówno bogactwem, jak i miłością poddanych. A po śmierci jej imię przetrwałoby w opowieściach i pieśniach, jej wizerunek zaś zostałby uwieczniony w formie posągów i w książkach.
Spojrzała na starannie złożoną szatę leżącą na rogu biurka. Przyniesiono ją po pogrzebie Esrahaddona. Ten kawałek tkaniny stanowił cały jego ziemski dobytek. Czarnoksiężnik poświęcił wszystko poszukiwaniom, a i tak po dziewięciu stuleciach zginął, nie spełniwszy swojego zadania. Dręczyło ją to zadanie. To niemożliwe, żeby Esrahaddon kierował się tylko fanatyczną lojalnością wobec potomka władcy sprzed tysiąca lat. Arista na pewno o czymś nie wiedziała.
„Przyjdą”. Co to znaczyło? Kto przyjdzie? „Bez rogu wszyscy zginą”. Wszyscy? To znaczy kto? Nie mógł mieć na myśli wszystkich, prawda? Może bełkotał. Tak się dzieje, gdy ludzie umierają.
Przypomniała sobie jego oczy. Jasne i skupione spojrzenie jak u… Emery’ego.
„Nie ma już czasu. Teraz wszystko zależy od ciebie. Tylko ty teraz wiesz… Tylko ty możesz uratować…”. Gdy Esrahaddon wypowiadał te słowa, Arista właściwie go nie słuchała, lecz teraz nie słyszała nic innego. Nie mogła zignorować faktu, że czarnoksiężnik tuż przed śmiercią wyjawił jej tajemnice, których pilnował przez tysiąc lat. Czuła, że podarował jej mieniące się klejnoty o niezmiernej wartości, ale bez jego wiedzy były to jedynie matowe kamyki. Choć nie potrafiła odgadnąć sensu jego słów, nie mogła zlekceważyć tego, co należało zrobić. Musiała odejść. Po odkryciu miejsca uwięzienia Gaunta będzie mogła wysłać wiadomość Hadrianowi i zdać się na niego. Przecież to on był opiekunem, a Gaunt jego problemem.
Włożyła do torby jedyny przedmiot, na którym jej zależało – pochodzącą z Tur Del Furu szczotkę do włosów z perłową rączką. W pośpiechu przygotowała pismo z rezygnacją z urzędu i zostawiła je na biurku. Przy drzwiach zatrzymała się i odwróciła głowę. Zabranie tej rzeczy wydawało się właściwe… niemal konieczne. Przeszła na drugą stronę gabinetu i wzięła szatę starego czarnoksiężnika. Materiał zwisał swobodnie w jej ręku, szary i matowy. Choć nikt go nie wyprał, Arista nie dostrzegła najmniejszego śladu krwi. Co dziwniejsze, nie widziała też dziury po strzale. Przez chwilę zastanawiała się nad tą zagadką – nawet po śmierci czarnoksiężnik pozostawał dla niej tajemnicą.
Narzuciła szatę na suknię i zdziwiła się, że idealnie do niej pasuje, choć Esrahaddon przewyższał ją o głowę. Odwróciła się plecami do biura, a następnie wyszła, znikając w mroku nocy.
Jesienne powietrze było chłodne. Arista owinęła się szczelnie szatą i naciągnęła kaptur. Nigdy nie spotkała się z takim materiałem – był lekki, miękki, a przy tym cudownie ciepły i wygodny. Pachniał również przyjemnie, salifanem.
Zastanawiała się, czy nie wziąć konia ze stajni. Nikt by jej nie żałował wierzchowca, ale miejsce, do którego musiała dotrzeć, nie mogło znajdować się daleko, a długi spacer jej odpowiadał. Esrahaddon podkreślał potrzebę pośpiechu, ale pędzenie na łeb na szyję w nieznane zakrawało na brak rozwagi. Piesza wędrówka wydawała się rozsądnym sposobem na stawienie czoła temu, co tajemnicze. Będzie miała czas, żeby się zastanowić. Poza tym Esrahaddon pewnie zdecydowałby się na to samo.
Napełniła bukłak wodą ze studni i spakowała trochę jedzenia. Gospodarze, którzy sprzeciwiali się dostarczaniu prowiantu żołnierzom, zawsze zostawiali niewielką daninę na schodach ratusza. Większość potraw Arista rozdawała biedakom. Skutek tego był taki, że przynoszono jej więcej żywności. Wzięła kilka gomółek sera, dwa bochenki chleba i trochę jabłek, cebuli oraz rzepy. Żadna tam królewska uczta, ale dzięki temu przetrwa.
Wsunęła pełny bukłak na ramię, wzięła worek z jedzeniem i ruszyła w stronę północnej bramy. Słyszała wyraźnie odgłos własnych kroków i inne nocne hałasy. Już i tak bardzo niebezpieczne, wręcz ryzykanckie było opuszczenie Medfordu nawet w towarzystwie Royce’a i Hadriana. A oto teraz, ledwie kilka tygodni później zapuszczała się samotnie w mroczną okolicę. Wiedziała, że ścieżka zaprowadzi ją na terytorium wroga, ale miała nadzieję, że podróżując w pojedynkę, nie zwróci niczyjej uwagi.
– Wasza Wysokość! – powiedział zdumiony strażnik, gdy zbliżyła się do północnej bramy.
Uśmiechnęła się słodko.
– Możesz otworzyć?
– Oczywiście, milady. Ale dlaczego? Dokąd się wybierasz?
– Na spacer – odparła.
Wartownik spojrzał na nią z niedowierzaniem.
– Na pewno? To znaczy… – Spojrzał przez ramię. – Jesteś sama?
Skinęła głową.
– Zapewniam, że nic mi nie będzie.
Mężczyzna wahał się przez chwilę, po czym ustąpił i odsunął rygiel. Oparł się plecami o olbrzymie dębowe drzwi i naparł na nie, otwierając z wysiłkiem jedno skrzydło.
– Musisz uważać, milady. W pobliżu kręci się jakiś obcy.
– Obcy?
– Jakiś nieznajomy zjawił się tu kilka godzin po zachodzie słońca i chciał wejść. Ukrywał twarz pod kapturem. Zorientowałem się, że ma złe zamiary, więc go odesłałem. Pewnie czai się w pobliżu i czeka, aż otworzę bramę o wschodzie słońca. Uważaj, proszę, Wasza Wysokość.
– Dziękuję, ale na pewno nic mi się nie stanie – odrzekła, przechodząc obok niego.
Gdy znalazła się na zewnątrz, strażnik zamknął za nią bramę.
Trzymała się drogi. Szła najszybciej i najciszej, jak umiała. Pomimo czyhających na nią niebezpieczeństw czuła radość. Opuszczenie Ratiboru bez pożegnania było najlepszym rozwiązaniem. W przeciwnym razie mieszkańcy nalegaliby, by wyznaczyła następcę i pozostała przez pewien czas choćby w charakterze jego doradcy. Choć nie uważała sprawy za aż tak pilną, by brać konia, martwiła się, że zbyt długa zwłoka byłaby błędem. Poza tym nie mogła ryzykować, że imperialny szpieg odkryje jej plan i rozstawi swych ludzi w celu jej pojmania.
Z jednego względu czuła się bezpieczniej na drodze niż w biurze – była pewna, że nikt nie wie, gdzie jest ani dokąd zmierza. Ta myśl pokrzepiała ją nie mniej niż szata starego czarnoksiężnika. Po śmierci Esrahaddona zaniepokoiła się, że też może stać się celem zamachu. Skrytobójcy nie schwytano, a jedynym śladem po nim była niezwykle mała kusza znaleziona w beczce na deszczówkę na placu Wschodnim. Była przekonana, że zabójca to agent nowego imperium, którego wysłano w celu wyeliminowania uporczywego zagrożenia. Ona zaś była uczennicą Esrahaddona, pomogła udaremnić próbę przejęcia Melengaru przez Kościół i stanęła na czele rewolty w Ratiborze. Na pewno ludzie u władzy pragnęli także jej śmierci.
Po niedługim czasie dostrzegła światło niedaleko drogi – niewielkie ognisko. Człowiek, którego nie wpuszczono do miasta? Zamachowiec?
Szła ostrożnie dalej, nie spuszczając wzroku z ognia. Niebawem minęła wzgórze i światło zniknęło za jej plecami. Po kilku godzinach osłabło też jej podniecenie wywołane przygodą i zaczęła ziewać. Do świtu pozostało jeszcze kilka godzin, więc wyjęła z torby koc i poszukała miękkiego miejsca, żeby się położyć.
Czy tak wyglądała każda noc Esrahaddona? Nigdy nie czuła się taka samotna. W przeszłości zawsze towarzyszył jej jak cień Hilfred, ale przede wszystkim zatęskniła za Royce’em i Hadrianem, pospolitym złodziejem i dawnym najemnikiem. Była dla nich jedynie zamożną klientką, ale oni dla niej – najbliższymi przyjaciółmi. Przywołała w pamięci obraz Royce’a znikającego między drzewami, żeby sprawdzić okolicę. Ale jeszcze bardziej pragnęła mieć przy boku Hadriana. Wyobraziła go sobie, jak z ironicznym uśmiechem przygotowuje swój straszny gulasz. Przy nim zawsze czuła się bezpiecznie. Przypomniała sobie, jak przytulił ją na wzgórzu Amberton Lee i przy zbrojowni po bitwie o Ratibor. Była przemoczona, ubłocona i umazana krwią Emery’ego, a on wziął ją w ramiona. Nigdy wcześniej nie czuła się tak okropnie i niczyj uścisk nigdy jej tak nie pokrzepił.
– Szkoda, że cię tu nie ma – powiedziała szeptem.
Leżąc na plecach, spojrzała na gwiazdy rozsiane po bezkresnym niebie niczym ziarnka piasku. Na ich widok poczuła się jeszcze bardziej samotna. Przymknęła oczy i niemal natychmiast zasnęła.
Rozdział 2
Pusty zamek
Poranny wietrzyk kolebał drewnianym szyldem przedstawiającym kolczastą łodygę i wyblakły kwiat. Tablica była podniszczona i trzeba było wysilić wyobraźnię, by się domyślić, że namalowany kwiat to róża. Gospodę, którą obwieszczał znak, cechowała taka sama potrzeba odnowy co pozostałe budynki na ulicy Przekornej. Na krzywej, wąskiej drodze było pusto. Poruszały się po niej jedynie rozwiewane przez wiatr jesienne liście.
Hadriana zdziwił brak ruchu. O tej porze roku w Dzielnicy Dolnej w Medfordzie zwykle roiło się od handlarzy sprzedających jabłka i jabłecznik, dynie i drewno na opał. Po dachach powinni chodzić kominiarze, obserwowani z lękiem i podziwem przez dzieci. Zamiast tego drzwi kilku sklepów były zabite gwoździami i ku jego konsternacji nawet gospoda Pod Różą z Cierniem była nieczynna.
Hadrian westchnął, pętając konia. Jako że zrezygnował ze śniadania, by wcześniej wyruszyć w drogę, miał teraz ochotę na gorący posiłek w przytulnym pomieszczeniu. Liczył się z tym, że wojna zbierze swoje żniwo i Medford też będzie musiał ponieść jej skutki, ale nigdy się nie spodziewał, że Pod Różą z Cierniem…
– Hadrian!
Rozpoznał głos, zanim się obrócił i zobaczył Gwen, uroczą Caliankę, która w błękitnej sukni przypominała bardziej żonę rzemieślnika niż właścicielkę domu publicznego. Zeszła szybko po schodach Domu Medford, jednego z niewielu czynnych lokali. Hadrian uścisnął ją, unosząc jej drobne ciało w powietrze.
– Martwiliśmy się o ciebie – powiedziała. – Co cię tak długo zatrzymało?
– Po co w ogóle wróciłeś?! – zawołał Royce, wychodząc na werandę.
Gibki i smukły złodziej był boso. Miał na sobie jedynie czarne spodnie i luźną tunikę.
– Arista mnie przysłała, żebym się upewnił, czy dotarłeś cały i zdołałeś przekonać Alrica do wysłania armii na południe.
– Sporo czasu ci to zabrało. Jestem tu już od kilku tygodni.
Hadrian wzruszył ramionami.
– Cóż, siły Alrica przystąpiły do oblężenia Colnory tuż po moim przyjeździe. Trochę trwało, zanim wykombinowałem, jak się stamtąd wydostać.
– A więc jak…
– Royce, pozwólmy Hadrianowi usiąść i coś przegryźć – wtrąciła się Gwen. – Nie jadłeś śniadania, prawda? Wezmę szal i każę Dixonowi rozpalić w piecu.
– Od kiedy gospoda jest zamknięta? – spytał Hadrian, gdy Gwen zniknęła w środku.
Royce uniósł brew i pokręcił głową.
– Nie jest zamknięta. Ruch się zmniejszył, więc lokal otwiera się w porze obiadu.
– Mam wrażenie, że przybyłem do wymarłego miasta.
– Wielu ludzi wyjechało, spodziewając się najazdu – wyjaśnił Royce. – Większość tych, którzy pozostali, wcielono do wojska tuż przed wymarszem armii.
Gwen wyszła z szalem zarzuconym na ramiona i poprowadziła ich przez ulicę do gospody. W mroku Hadrian dostrzegł jakiś ruch. W stertach śmieci spały skulone postaci. W przeciwieństwie do Royce’a, który bez problemu mógł uchodzić za człowieka, u tych istot w łachmanach widać było nieomylne cechy elfów: długie uszy, wydatne kości policzkowe i oczy w kształcie migdałów.
– W wojsku ich nie chcieli – skomentował Royce, widząc spojrzenie Hadriana. – Nigdzie ich nie chcą.
Gdy Gwen otworzyła drzwi do gospody, zobaczyli Dixona, który zdejmował już krzesła ze stołów. Wysoki, krępy barman i zarządca stracił przed kilkoma laty prawe ramię w bitwie o Medford.
– Hadrian! – wykrzyknął tubalnym głosem.
Najemnik instynktownie wyciągnął lewą rękę, żeby się z nim przywitać.
– Jak się masz, chłopcze? Dałeś im popalić w Ratiborze, co? Gdzie się podziewałeś?
– Zostałem, żeby posprzątać – odparł Hadrian z mrugnięciem i uśmiechem.
– Jest już Denny? – spytała Gwen, przechodząc obok Dixona i przetrząsając szufladę za barem.
– Nie, tylko ja. Pomyślałem, że szkoda go fatygować. Chcecie wszyscy śniadanie? Dam radę, jeśli macie ochotę.
– Tak – odparła Gwen. – I przyszykuj trochę więcej jedzenia.
Dixon westchnął.
– Karmisz ich i ciągle się tu kręcą.
Puściła jego uwagę mimo uszu.
– Harry przywiózł wczoraj piwo?
– Tak.
– Trzy beczki?
Gdy Gwen rozmawiała z Dixonem, Royce objął ją w talii i delikatnie uścisnął. Dla nikogo nie było tajemnicą, że ją kocha, ale nigdy wcześniej przy ludziach nawet nie chwyciłby jej za rękę. Hadrian zauważył, że przyjaciel także inaczej wygląda. Chwilę trwało, zanim się zorientował, o co chodzi. Royce się uśmiechał!
Gdy Gwen poszła za Dixonem do spiżarni, żeby pomówić o zapasach, niedawni wspólnicy zabrali się do zdejmowania krzeseł ze stolików. Hadrianowi prawdopodobnie zdarzyło się siedzieć na każdym z nich i pić z każdej czarki i cynowego kufla, które wisiały za barem. Od ponad dziesięciu lat gospoda Pod Różą z Cierniem była jego domem i dziwnie się czuł, składając w niej zwykłą wizytę.
– Już postanowiłeś, co będziesz teraz robił? – spytał Royce.
– Odnajdę spadkobiercę.
Royce znieruchomiał z krzesłem w ręku.
– Uderzyłeś się w głowę podczas bitwy o Ratibor? Zapomniałeś, że spadkobierca nie żyje?
– Okazuje się, że żyje. I nawet wiem, kto to jest.
– Ale kapłan powiedział nam, że spadkobiercę zamordowali przed czterdziestu laty rycerze Sereta – zaoponował Royce.
– To prawda.
– Czy ja o czymś nie wiem?
– Urodziły się bliźniaki – wyjaśnił Hadrian. – Jeden z pary został zabity, ale akuszerka uratowała drugiego.
– A więc kto jest spadkobiercą?
– Degan Gaunt.
Royce otworzył szeroko oczy, a po twarzy przebiegł mu sardoniczny uśmiech.
– Przywódca nacjonalistycznej armii zdecydowany zniszczyć nowe imperium jest imperialnym spadkobiercą, który ma nim rządzić? Co za ironia. Tobie to też nie na rękę, że imperialni go porwali.
Hadrian skinął głową.
– Okazuje się, że Esrahaddon pomagał mu odnosić te wszystkie zwycięstwa w Rhenyddzie.
– Esrahaddon? Skąd wiesz?
– Tuż przed bitwą o Ratibor spotkałem go w obozie Gaunta. Wygląda na to, że stary czarnoksiężnik planował osadzić Degana na tronie na siłę.
Skończyli zdejmować krzesła i usiedli przy stoliku pod oknem. Na zewnątrz samotna sprzedawczyni jabłek pchała wózek, przypuszczalnie w drodze do Dzielnicy Szlacheckiej.
– Mam nadzieję, że nie wierzysz Esrahaddonowi. Nigdy nie można mieć pewności, co on knuje – zauważył Royce.
– Nie… Cóż, tak… Potwierdził, że spadkobierca żyje, ale odkryłem jego tożsamość dzięki siostrze Gaunta.
– Jak zamierzasz go odnaleźć? Powiedzieli ci, gdzie przebywa?
– Nie. Ale jestem przekonany, że Esrahaddon wie albo się domyśla, lecz nie chciał mi zdradzić. A po bitwie już go nie widziałem. Powiedział, że wkrótce będzie nas potrzebował. Sądzę, że zechce pomóc w uwolnieniu Gaunta. Nie pojawił się tutaj, prawda?
Royce pokręcił głową.
– Z przyjemnością oświadczam, że go nie widziałem. To dlatego przyjechałeś do miasta?
– Niezupełnie. Na pewno może mnie wszędzie znaleźć. Przecież odnalazł nas w Colnorze, gdy chciał, żebyśmy przyjechali do Dahlgrenu. Jadę do Myrona do opactwa. Kto, jeśli nie on, zna historię spadkobiercy? Dostałem też list, który mam dostarczyć Alricowi.
– List?
– Gdy tkwiłem uwięziony w Colnorze podczas oblężenia, twoi starzy przyjaciele pomogli mi się wydostać.
– Diament?
Hadrian skinął głową.
– Koszt załatwił mi ucieczkę w zamian za dostarczenie listu. Wolał, żebym to ja ryzykował życie niż któryś z jego chłopaków.
– Co w nim było? Kto go napisał?
Hadrian wzruszył ramionami.
– Skąd miałbym wiedzieć?
– Nie przeczytałeś go? – spytał Royce z niedowierzaniem.
– Nie, był przeznaczony dla Alrica.
– Masz go?
Hadrian pokręcił głową.
– Po drodze dostarczyłem go do zamku.
Royce podparł twarz rękami.
– Czasami ja po prostu… – Royce pokręcił głową. – Nie do wiary.
– Co się stało? – spytała Gwen, dołączając do nich.
– Hadrian to idiota – odrzekł Royce przytłumionym głosem.
– To na pewno nieprawda.
– Dziękuję, Gwen. Widzisz? Przynajmniej ona mnie docenia.
– Hadrian, opowiedz mi o Ratiborze. Royce wspomniał o powstaniu. Jak poszło? – spytała Gwen.
– Zginął Emery. Wiesz, kim był?
Gwen skinęła głową.
– Poległo też wielu innych, ale zdobyliśmy miasto.
– A Arista?
– Nie odniosła ran, ale bardzo to przeżyła. Stała się bohaterką dla tamtejszych ludzi. Oddali jej władzę nad całym królestwem.
– To niezwykła kobieta – stwierdziła Gwen. – Nie sądzisz, Hadrianie?
Zanim zdążył odpowiedzieć, z kuchni dobiegł łoskot i Gwen westchnęła.
– Przepraszam, pójdę pomóc Dixonowi.
Zaczęła się podnosić, ale Royce wstał szybciej.
– Zostań – powiedział i pocałował ją w czubek głowy. – Ja mu pomogę. Pogadajcie sobie.
Gwen spojrzała zdziwiona, ale tylko odparła:
– Dziękuję.
Royce szybko się oddalił, wołając nienaturalnie dobrotliwym tonem:
– Dixon! Co się tak guzdrzesz? Przecież masz jeszcze drugą rękę, prawda?
Gwen i Hadrian wybuchnęli śmiechem, spoglądając na siebie ze zdziwieniem.
– A więc co nowego słychać? – spytał najemnik.
– Niewiele. W zeszłym tygodniu odwiedził nas Albert ze zleceniem od szlachcica na podłożenie kolczyków mężatki w pokoju sypialnym kapłana, ale Royce się nie zgodził.
– Poważnie? Uwielbia takie zadania. To łatwy zarobek.
Wzruszyła ramionami.
– Sądzę, że po twoim wycofaniu się z branży jest…
Na zewnątrz nagle ucichł narastający tętent i po chwili do gospody, wyraźnie utykając, wszedł człowiek w stroju królewskiego kuriera. Zatrzymał się tuż za drzwiami z wyrazem zaskoczenia na twarzy.
– Czym mogę służyć? – spytała go Gwen, wstając.
– Mam wiadomość od Jego Królewskiej Mości dla królewskich obrońców. Powiedziano mi, że tu ich znajdę.
– Ja ją odbiorę – powiedziała Gwen.
Kurier zesztywniał i pokręcił głową.
– Jest przeznaczona wyłącznie dla królewskich obrońców.
Gwen przystanęła i Hadrian dostrzegł wyraz poirytowania na jej twarzy.
– Na pewno jesteś nowy. – Hadrian wstał i wyciągnął rękę do kuriera. – Jestem Hadrian Blackwater.
Posłaniec skinął głową, wyjął z sakwy zalakowany zwój i podał go Hadrianowi, po czym wyszedł. Najemnik usiadł i złamał pieczęć z wizerunkiem sokoła.
– Zlecenie, prawda? – Gwen spochmurniała i spojrzała na drzwi.
– Nic wielkiego. Alric chce się z nami zobaczyć – wyjaśnił Hadrian.
Calianka podniosła głowę i dostrzegł w jej oczach mieszaninę gwałtownych emocji, których nie potrafił odgadnąć.
– Gwen, o co chodzi? – zapytał łagodnym tonem.
W końcu odpowiedziała prawie szeptem:
– Royce poprosił mnie o rękę.
Hadrian odchylił się na krześle.
– Serio?
Przytaknęła i szybko dodała:
– Pewnie pomyślał, że skoro ty się wycofałeś z Riyrii, on też tak zrobi.
– To… wspaniała wiadomość! – wykrzyknął. Zerwał się na nogi i objął dziewczynę. – Gratuluję! Nawet mi o tym nie wspomniał. Będziemy jak rodzina! Już najwyższy czas, żeby to zrobił. Sam bym się tobie oświadczył lata temu, ale wiedziałem, że na drugi dzień już bym się nie obudził żywy.
– Gdy mnie poprosił, to było tak, jakby… Cóż, jakby spełniło się życzenie, którego nie śmiałam nigdy wypowiedzieć. Tyle problemów rozwiązanych, tyle bólu ukojonego. Naprawdę nie sądziłam, że się kiedyś zdecyduje.
Hadrian skinął głową.
– Bo nie tylko jest idiotą, ale też niedowidzi.
– Nie. Chciałam powiedzieć, że… Cóż, znasz Royce’a.
– Właśnie o to mi chodziło. Nie jest typem żonkosia, prawda? Najwyraźniej masz na niego ogromny wpływ.
– Ty też – powiedziała, chwytając jego rękę. – Czasami mówi słowa, które na pewno powtarza za tobą. Na przykład „odpowiedzialność” i „żal”. Wcześniej nie było ich w jego słowniku. Ciekawa jestem, czy w ogóle wie, skąd je wziął. Gdy was poznałam, był zamknięty w sobie, bardzo ostrożny.
Hadrian przytaknął.
– Niełatwo przychodzi mu zaufanie innym.
– Ale się tego uczy. Wiem, że miał bardzo ciężkie życie. Zdradzili go i porzucili ci, którzy powinni go kochać. Nie rozmawia na ten temat, przynajmniej ze mną, ale ja to wiem.
Hadrian pokręcił głową.
– Ze mną też nie. Czasami coś wychodzi w rozmowie, ale zwykle unika wspominania przeszłości. Chyba próbuje wyrzucić ją z głowy.
– Zbudował wiele zapór, ale wydaje się, jakby co roku padała kolejna. Nawet zebrał się na odwagę i wyznał mi, że jest po części elfem. Kruszą się mury jego fortecy, a on spogląda na mnie z jej środka. Chce się uwolnić. To kolejny krok. Jestem z niego bardzo dumna.
– Kiedy ślub?
– Zamierzaliśmy pobrać się za kilka tygodni w klasztorze, aby Myron mógł poprowadzić ceremonię. Ale będziemy musieli to przełożyć, prawda?
– Dlaczego tak mówisz? Alric chce się z nami tylko zobaczyć. To nie oznacza…
– Potrzebuje was do jakiegoś zadania – przerwała mu Gwen.
– Nie. A nawet jeśli, to my się wycofaliśmy. Mam inne rzeczy do zrobienia, a Royce… cóż, musi zacząć nowe życie… z tobą.
– Pojedziesz i musisz zabrać Royce’a z sobą – powiedziała z nietypowym dla niej smutkiem.
Hadrian się uśmiechnął.
– Słuchaj, Alric nie może mnie niczym przekonać, ale jeśli to mu się uda, wykonam zlecenie w pojedynkę. To będzie mój prezent ślubny. Nie musimy nawet mówić Royce’owi o wizycie kuriera.
– Nie! – wybuchnęła. – Royce musi pojechać. W przeciwnym razie zginiesz.
W pierwszej chwili Hadrian chciał się roześmiać, ale rozmyślił się, gdy zobaczył wyraz jej twarzy.
– Niełatwo mnie zabić, wiesz? – Mrugnął do niej.
– Pochodzę z Calisu, Hadrianie, i wiem, o czym mówię. – Jej spojrzenie powędrowało w stronę okien, ale on miał wrażenie, że ich nie widzi. – Nie mogę odpowiadać za twoją śmierć. Nasze życie potem… – Pokręciła głową. – Tak, Royce musi z tobą jechać – powtórzyła z naciskiem.
Hadrian nie był przekonany, ale wiedział, że nie ma sensu dalej się spierać. Gwen nie należała do kobiet, które lubią dyskutować. Jej sposób myślenia cechowała jasność. Z jej zachowania jednoznacznie wynikało, że już odbyła podróż do nieuniknionego wniosku i czekała uprzejmie, aż rozmówca do niej dołączy. Na swój sposób przypominała pod tym względem Royce’a – z wyjątkiem uprzejmego czekania.
– Po waszym wyjeździe będę miała czas na zorganizowanie pierwszorzędnego wesela – powiedziała z napięciem w głosie, nerwowo mrugając. – Trochę potrwa wybór odpowiedniego koloru sukni dla byłej prostytutki.
– Wiesz co, Gwen? – zaczął Hadrian, chwytając jej dłoń. – Poznałem wiele kobiet, ale tylko dwie z nich podziwiam. Royce jest wielkim szczęściarzem.
– Royce jest człowiekiem na krawędzi – odparła w zamyśleniu. – Widział zbyt dużo okrucieństwa i zdrady. Nie zaznał nigdy litości. – Uścisnęła jego rękę. – Ty musisz to zrobić, Hadrianie. Ty musisz mu okazać litość. Jeśli to zrobisz, wiem, że go uratujesz.
Royce i Hadrian weszli na dziedziniec zamku Essendonów, niegdyś miejsce procesu księżniczki Aristy o czary. Po tamtym nieszczęsnym dniu nie zostało nic oprócz niewielkiego wzniesienia, na którym stał pal i leżał stos drewna. Od tego czasu minęły zaledwie trzy lata i wtedy też robiło się już zimno. Dopiero co zamordowano Amratha Essendona, a nowe imperium pozostawało w sferze marzeń imperialistów.
Strażnik przy bramie skinął głową i uśmiechnął się do nich.
– Nie cierpię tego – wymamrotał Royce.
– Czego?
– Nawet nie przyszło im do głowy, żeby nas zatrzymać. Uśmiechają sie do nas. Już nas znają z widzenia. Z widzenia. Dawniej Alric miał tyle przyzwoitości, by przekazywać wiadomości dyskretnie i przyjmować nas bez zapowiedzi. Teraz umundurowani za dnia pukają do naszych drzwi, machają do nas i mówią: „Witaj, mamy dla ciebie zlecenie”.
– Nie machał rękami.
– Jeszcze trochę czasu i zacznie… machać i szczerzyć zęby w uśmiechu. Pewnego dnia Jeremy będzie stawiał kolegom z wojska piwo Pod Różą z Cierniem. Zadomowi się tam cały oddział wartowników, wszyscy będą się śmiali, uśmiechali, kładli nam ręce na ramionach i prosili, żebyś zaśpiewali razem z nimi Calide Portmore. „Jeszcze raz, z werwą!”. A w którymś momencie jakiś wyjątkowo spocony wielkolud uściśnie mnie i powie, jaki to dla niego zaszczyt przebywać w naszym towarzystwie.
– Jeremy?
– No co? Tak ma na imię.
– Znasz imię żołnierza przy bramie?
Royce się nachmurzył.
– Widzisz, co chcę powiedzieć? Tak, znam jego imię, a oni znają nasze. Równie dobrze moglibyśmy włożyć mundury i wprowadzić się do starej komnaty Aristy.
Weszli po kamiennych schodach do głównego wejścia, gdzie żołnierz szybko otworzył przed nimi drzwi i lekko się ukłonił.
– Pan Melborn, pan Blackwater.
– Czołem, Digby. – Hadrian kiwnął do niego ręką. Dostrzegłszy chmurne spojrzenie Royce’a, dodał: – Przepraszam.
– Dobrze, że obaj się wycofaliśmy. Wiesz, nie bez powodu wszyscy słynni złodzieje nie żyją.
Stukot obcasów Hadriana na wypolerowanej posadzce odbijał się echem na korytarzu, Royce stąpał bezszelestnie. Przeszli przez zachodnią galerię, mijając rząd zbroi i salę balową. Zamek wydawał się równie pusty jak reszta miasta. Gdy dotarli do sali przyjęć, Hadrian dostrzegł Mauvina Pickeringa, który zmierzał w ich stronę. Młody szlachcic wyglądał na chudszego, niż Hadrian go pamiętał. Miał zapadłe policzki i cienie pod oczami, ale na głowie tę samą grzywę splątanych włosów.
– Najwyższy czas – przywitał ich młodzieniec. – Alric właśnie mnie po was wysłał.
Minęły dwa lata od śmierci jego brata Fanena, a Mauvin wciąż ubierał się na czarno. Większość jednak nie zauważyłaby udręki w jego oczach. Tylko ci, którzy go znali przed konkursem w Dahlgrenie, dostrzegliby różnicę. Wydarzyło się to, gdy wartownik Luis Guy napadł z oddziałem rycerzy Sereta na Hadriana i Mauvin oraz Fanen chwycili za broń, by pomóc Blackwaterowi. Obaj walczyli po mistrzowsku, tak jak to mieli w zwyczaju Pickeringowie, Mauvin jednak nie mógł uratować brata przed śmiertelnym ciosem. Do tamtej pory Mauvin Pickering był energicznym młodzieńcem, który wciąż się uśmiechał i rzucał światu wyzwanie swoim specyficznym mrugnięciem. Teraz stał przygarbiony ze spuszczoną głową.
– Znów go nosisz? – Hadrian wskazał na miecz Mauvina.
– Nalegali.
– Ćwiczyłeś?
Mauvin spojrzał na swoje stopy.
– Ojciec mówi, że to bez znaczenia. Jest pewny, że w razie potrzeby się nie zawaham.
– A ty jak myślisz?
– Przeważnie staram się o tym nie myśleć.
Mauvin pchnął drzwi, otwierając je na oścież. We trójkę minęli oficjalistę i strażników i weszli do sali przyjęć. Przez wysokie okna wpadało światło późnego poranka, znacząc parkiet jasnymi smugami. Pod ścianą wciąż leżały zrolowane wielkie gobeliny, pozostawione w nadziei na powrót lepszych czasów. Zamiast nich na ścianach wisiały mapy z czerwonymi liniami i niebieskimi strzałkami skierowanymi na południe.
Alric był sam i przechadzał się pod oknami. Głowę z nałożoną koroną miał pochyloną, a płaszcz ciągnął za sobą po ziemi jak… jak król, pomyślał Hadrian. Gdy weszli, spojrzał na nich i kciukiem przesunął królewski diadem na tył głowy.
– Czemu tak długo to trwało?
– Jedliśmy śniadanie, Wasza Królewska Mość – odparł Royce.
– Jedliście śnia… Nieważne. – Król wyciągnął w ich kierunku zrolowany pergamin. – Powiedziano mi, że dziś rano dostarczyliście do zamku tę przesyłkę.
– Ja nie – zaprzeczył Royce.
Po rozwinięciu zwoju znalazł dwa pergaminy i zaczął je czytać.
– Ja ją przywiozłem – przyznał Hadrian. – Właśnie przyjechałem z Ratiboru. Twoja siostra panuje nad wszystkim, Wasza Królewska Mość.
Alric się nachmurzył.
– Kto to wysłał?
– Nie mam pewności – odrzekł Hadrian. – Dostałem to od człowieka o imieniu Koszt w Colnorze.
Royce skończył czytać i uniósł głowę.
– Sądzę, że przegrasz tę wojnę – oświadczył, nie fatygując się, by dodać przepisową formułkę „Wasza Królewska Mość”.
– Nie mów głupstw. To pewnie jakiś kawał. Prawdopodobnie stoi za tym Ecton. Uwielbia patrzeć, jak robię z siebie głupca. Nawet jeśli ta wiadomość jest autentyczna, to po prostu ktoś wysuwa absurdalne hipotezy, żeby wydobyć trochę złota od władz nowego imperium.
– Nie sądzę. – Royce podał list Hadrianowi.
Królu Alricu!
Znaleziono to u kuriera jadącego z Calisu do Aquesty. Zamiatacze napadli na niego w Alburnie, ale nie docenili przeciwnika. Zginęło trzech ludzi z Diamentu. Dopadli go dopiero sprzątacze, którzy znaleźli przy nim ten list adresowany do regentów. Klejnot pomyślał, że chciałbyś poznać jego treść.
Szacowni Regenci!
Upadek Ratiboru był niespodziewany i niefortunny, ale jak wiecie, nie przesądza sprawy. Na razie dostarczyłem Degana Gaunta i wyeliminowałem czarnoksiężnika Esrahaddona. Tym samym wypełniłem dwie trzecie zobowiązań wynikających z naszej umowy, ale najlepsze dopiero przed nami.
Szmaragdowy Sztorm stoi zakotwiczony w porcie Aquesty gotowy do żeglugi. Po otrzymaniu tej wiadomości przekażcie na statek zapłatę wraz z zapieczętowanymi rozkazami, które pozostawiłem. Po załadunku statek wypłynie, losy wojny się odwrócą i wasze zwycięstwo będzie pewne. Po wyeliminowaniu nacjonalistów będziecie mogli sobie wziąć Melengar.
Ja mam mnóstwo czasu, ale wy lepiej się pospieszcie, żeby nie zgasł płomień, który nazywacie nowym imperium.
Merrick Marius
– Merrick? – wymamrotał Hadrian i spojrzał na Royce’a. – Czy to…?
Royce skinął głową.
– Znasz tego Mariusa? – spytał Alric.
Royce znów przytaknął.
– Dlatego wiem, że masz kłopoty.
– I wiesz, kto to wysłał?
– Cosmos DeLur.
– Czy nie jest on zamożnym kupcem z Colnory?
– A także przywódcą gildii złodziei znanej pod nazwą Czarny Diament.
Alric przystanął, żeby się nad tym zastanowić, po czym znów zaczął się przechadzać.
– Czemu miałby mi to wysyłać? – spytał.
– Diament chce się pozbyć imperiali z Colnory. Pewnie po zniknięciu Gaunta Cosmos uznał, że przyda ci się ta informacja.
Alric pogładził w zamyśleniu brodę.
– Co to za jeden ten Merrick? Skąd go znasz?
– Przyjaźniliśmy się, gdy należałem do Diamentu.
– Wyśmienicie. Odszukaj go i wypytaj, o co tu chodzi.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki