Szmaragdowy sztorm. Cykl Odkrycia Riyrii. Tom 4 - Michael J. Sullivan - ebook

Szmaragdowy sztorm. Cykl Odkrycia Riyrii. Tom 4 ebook

Michael J.Sullivan

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Burza nadchodzi z południa – i niesie ze sobą więcej niż tylko wzburzone fale. Royce i Hadrian zostają wciągnięci w misję, która wiedzie ich ku samemu sercu tropikalnego archipelagu. To wyprawa pełna zdrad, tajemnic i niebezpieczeństw – a każdy krok na obcej ziemi może być ich ostatnim. W cieniu zbliżającej się wojny mag Esrahaddon realizuje własny plan, a imperium rośnie w siłę, gotowe pochłonąć cały kontynent. Sojusze kruszą się szybciej niż skały pod naporem fal, a lojalność bohaterów zostanie wystawiona na próbę jak nigdy dotąd. Szmaragdowy sztorm to opowieść o zdradzie i przyjaźni, o walce z żywiołem i własnymi demonami. Sullivan ponownie udowadnia, że w jego świecie nawet najwięksi bohaterowie nie mogą uciec przed burzą, która już się rozpętała.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 413

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dedykacja

Książkę dedy­kuję

Robin, za danie mi powodu do pisa­nia, zdzi­wie­nie po zdo­by­ciu tak wyso­kiej nagrody, uczy­nie­nie Mer­ricka mądrzej­szym i posta­wie­nie wyzwa­nia dla uczy­nie­nia dobrej książki jesz­cze lep­szą.

Pete­rowi DeBrule za próbę pocie­sze­nia mnie w 1989 roku i zapro­po­no­wa­nie cyklu opo­wie­ści o dwóch face­tach, któ­rzy cho­dzą do tawerny.

I człon­kom spo­łecz­no­ści the good blog­ging com­mu­nity za danie szansy nowemu auto­rowi małego wydawcy i spra­wie­nie, że czuję się jak Sally Fields na odbio­rze Osca­rów.

Rozdział 1. Skrytobójca

Roz­dział 1

Skry­to­bójca

Mer­rick Marius wło­żył bełt do nie­wiel­kiej kuszy, a następ­nie scho­wał broń pod połą płasz­cza. Na tle sierpa księ­życa prze­su­wały się kłę­bia­ste chmury, spo­wi­ja­jąc go i plac Główny w ciem­no­ści. Męż­czy­zna zlu­stro­wał ulice, przy któ­rych stały roz­pa­da­jące się budynki. Nie chciał, by krę­cili się tu ludzie. Ale o tej porze mia­sto było opu­sto­szałe. Może Rati­bor to dziura, pomy­ślał, ale przy­naj­mniej łatwo się tu pra­cuje.

Po nie­daw­nym zwy­cię­stwie nacjo­na­li­stów popra­wiły się tu warunki życia. Znik­nęli impe­rialni straż­nicy, a bez nich ustały regu­larne patrole. W mie­ście bra­ko­wało nawet doświad­czo­nego sze­ryfa, ponie­waż bur­mi­strzyni nie zgo­dziła się na wyna­ję­cie ludzi do pil­no­wa­nia tak zwa­nego prawa i porządku. Zamiast tego posta­no­wiła zdać się na pomoc sprze­daw­ców, szew­ców i mle­cza­rzy. Mer­rick uwa­żał to za mało roz­sądne, ale czego można się było spo­dzie­wać po nie­do­świad­czo­nej ary­sto­kratce.

Mimo to nie narze­kał. Wręcz prze­ciw­nie, był wdzięczny za pomoc. Podzi­wiał Ari­stę Essen­don za to, co osią­gnęła. W Melen­ga­rze, gdzie rzą­dził jej brat król Alric, jako nie­za­mężna księż­niczka nie posia­dała real­nej wła­dzy. Przy­je­chała zatem tutaj i obmy­śliła rewoltę, a potem wie­śniacy, któ­rzy oca­leli w wal­kach, w nagrodę prze­ka­zali jej klu­cze do mia­sta. Była przed­sta­wi­cielką obcego rodu kró­lew­skiego, a oni dzię­ko­wali jej za to, że prze­jęła nad nimi wła­dzę. Genialne. Sam nie zdo­łałby tego le- piej roze­grać.

W kąci­kach ust Mer­ricka poja­wił się nie­znaczny uśmiech, gdy obser­wo­wał księż­niczkę, sto­jąc na ulicy. Na pierw­szym pię­trze ratu­sza paliła się jesz­cze świeczka, choć było już bar­dzo późno. Nie­wy­raźna postać Ari­sty prze­su­nęła się za zasło­nami, gdy wstała od biurka. Już nie­długo, pomy­ślał.

Prze­su­nął dło­nią po broni, która miała zale­d­wie pół metra dłu­go­ści, a łuczy­sko było jesz­cze krót­sze, przez co bra­ko­wało jej siły prze­bi­cia tra­dy­cyj­nej kuszy. Powinna jed­nak wystar­czyć. Cel nie nosił zbroi i siła ude­rze­nia nie była tak istotna, bo ząb­ko­wany sta­lowy grot pokry­wała maść z zaraz­kami ospy ven­deń­skiej. Zda­niem Mariusa tru­ci­zna ta była żało­sna jako śro­dek skry­to­bój­czego zama­chu, ponie­waż ani nie zabi­jała szybko, ani nie para­li­żo­wała ofiary. Powo­do­wała śmierć dopiero po jakimś cza­sie, który dla Mer­ricka wyda­wał się nie­pro­fe­sjo­nal­nie długi. Ni­gdy wcze­śniej jej nie uży­wał, ale wie­dział z wia­ry­god­nego źró­dła, że jad nie ule­gnie nawet naj­po­tęż­niej­szym zaklę­ciom i cza­rom, bo był odporny na magię. Zwa­żyw­szy na ofiarę, była to naj­waż­niej­sza kwe­stia.

Do pokoju weszła druga osoba i Ari­sta nagle usia­dła. Mer­rick pomy­ślał, że wła­śnie otrzy­mała jakąś cie­kawą wia­do­mość, i już zamie­rzał przejść na drugą stronę ulicy, żeby pod­słu­chać pod oknem, gdy za jego ple­cami otwo­rzyły się drzwi gospody, z któ­rej wyszło dwóch klien­tów. Po ich chwiej­nym kroku i hała­śli­wym zacho­wa­niu zorien­to­wał się, że tej nocy wypili wię­cej niż po jed­nym kuflu.

– Nestor, kto się tam opiera o słup? – spy­tał jeden, wska­zu­jąc pal­cem Mer­ricka.

Był tłu­sty i miał nos w kolo­rze i kształ­cie tru­skawki. Przy­mru­żył oczy w przy­ćmio­nym świe­tle i ruszył nie­pew­nym kro­kiem naprzód.

– Skąd mam wie­dzieć? – odpo­wie­dział jego chudy kom­pan, na któ­rego wąsie wciąż lśniła piana od piwa.

– Co on tu robi o tej porze?

– To też skąd mam wie­dzieć, kre­ty­nie?

– No to go zapy­taj.

Wysoki męż­czy­zna zro­bił krok do przodu.

– Co pan tu robisz? Pod­trzy­mu­jesz słup, żeby weranda się nie zawa­liła? – Par­sk­nął śmie­chem i pochy­lił się, opie­ra­jąc ręce na kola­nach.

– Prawdę mówiąc – odparł Mer­rick nie­mal gro­bo­wym gło­sem – cze­kam, żeby przy­znać tytuł miej­skiego kre­tyna temu, kto zada mi naj­głup­sze pyta­nie. Gra­tu­luję. Wygra­łeś.

Chu­dzie­lec pokle­pał kam­rata po ramie­niu.

– Widzisz? Cały wie­czór powta­rza­łem ci, jaki potra­fię być zabawny, a ty ani razu się nie roze­śmia­łeś. Teraz dostaję nową posadę… praw­do­po­dob­nie lepiej płatną od two­jej.

– O tak, jesteś cał­kiem zabawny – zapew­nił go kom­pan, gdy odda­lali się chwiej­nym kro­kiem, zni­ka­jąc w ciem­no­ści. – Powi­nie­neś zgło­sić się na prze­słu­cha­nie do teatru. Będą grać dla bur­mi­strzyni Spi­sek prze­ciw Koro­nie. Jak cię zoba­czę na sce­nie, to się dopiero uba­wię!

Uwaga o Spi­sku popsuła Mer­ric­kowi nastrój. Widział tę sztu- kę przed kil­koma laty. Choć przed­sta­wieni w niej dwaj zło­dzieje wystę­po­wali pod innymi nazwi­skami, Marius był pewien, że cho­dziło o Royce’a Mel­borna i Hadriana Blac­kwa­tera. Royce był jego naj­lep­szym przy­ja­cie­lem w cza­sach, gdy zabi­jali na zle­ce­nie Dia­mentu. Kres tej zna­jo­mo­ści nastą­pił sie­dem­na­ście lat temu, w cie­płą let­nią noc, gdy Royce zamor­do­wał Nefryt.

Choć Mer­ricka przy tym nie było, milion razy wyobra­żał sobie tę scenę. Royce jesz­cze wtedy nie miał bia­łego szty­letu i uży­wał kha­rolli z czar­nymi ręko­je­ściami. Mer­rick wystar­cza­jąco znał jego tech­nikę, by wie­dzieć, jak bez­sze­lest­nie prze­ciął Nefryt dwoma ostrzami naraz. Nie inte­re­so­wało go, że ktoś wro­bił Royce’a ani że Mel­born nie wie­dział, kogo zabija, bo nie widział twa­rzy ofiary. Marius pamię­tał jedy­nie, że zgi­nęła kobieta, którą kochał, a zabił ją jego naj­lep­szy przy­ja­ciel.

Od tam­tego dnia minęło pra­wie dwa­dzie­ścia lat, a jego wciąż drę­czyło wspo­mnie­nie o Nefryt i Roy­sie. Nie potra­fił myśleć o nich oddziel­nie i nie potra­fił o wszyst­kim zapo­mnieć. Miłość i nie­na­wiść splo­tły się w nim na zawsze w węzeł zbyt silny do roz­su­pła­nia.

Hałasy i krzyki docho­dzące z gabi­netu Ari­sty przy­wró­ciły go do rze­czy­wi­sto­ści. Spraw­dził broń, po czym prze­szedł na drugą stronę ulicy.

* * *

– Wasza Wyso­kość? – ode­zwał się żoł­nierz, wcho­dząc do gabi­netu.

Księż­niczka Ari­sta ze splą­ta­nymi wło­sami i pod­krą­żo­nymi oczami unio­sła głowę znad zagra­co­nego biurka. Przez chwilę tak­so­wała gościa wzro­kiem: na twa­rzy męż­czy­zny w źle dopa­so­wa­nej zbroi malo­wał się wyraz nie­słab­ną­cego poiry­to­wa­nia. Nie obej­dzie się bez zgrzy­tów, pomy­ślała.

– Posła­łaś po mnie? – spy­tał z czę­ściowo tylko skry­wa­nym roz­draż­nie­niem.

– Tak, Renqu­ist – odparła też nieco ziry­to­wana. Nie spała od dwóch dni i miała trud­no­ści ze sku­pie­niem uwagi. – Popro­si­łam, żebyś tu przy­szedł, aby…

– Wasza Wyso­kość, nie możesz tak mnie wzy­wać. Muszę kie­ro­wać armią i wygrać wojnę. Nie mam czasu na poga­wędki.

– Poga­wędki? Nie wzy­wa­ła­bym cię bez waż­nego powodu.

Renqu­ist prze­wró­cił oczami.

– Musisz usu­nąć woj­sko z mia­sta.

– Co takiego?

– Nic na to nie pora­dzę. Twoi ludzie spra­wiają kło­poty. Codzien­nie dostaję zgło­sze­nia o żoł­nier­zach gnę­bią­cych kup­ców i nisz­czą­cych mie­nie. Jest nawet jedno oskar­że­nie o gwałt. Musisz wypro­wa­dzić swo­ich ludzi poza mury, gdzie będzie można nad nimi zapa­no­wać.

– Moi ludzie ryzy­ko­wali życie, wal­cząc z impe­ria­li­stami. Jedze­nie i zakwa­te­ro­wa­nie to nie­wielka cena, jaką płaci za to to wszawe mia­sto. A teraz chcesz, żebym pozba­wił ich także łóżek i dachu nad głową?

– Kupcy i gospo­da­rze nie chcą ich kar­mić, bo nie mogą – wyja­śniła Ari­sta. – W chwili prze­ję­cia wła­dzy nad Rati­bo­rem impe­ria­li­ści skon­fi­sko­wali zapasy, a desz­cze i wojna znisz­czyły więk­szość tego­rocz­nych zbio­rów. Mia­sto nie może wyży­wić swo­ich oby­wa­teli, a co dopiero armię. Jesień za pasem, nad­cho­dzą zimne dni. Ci ludzie zasta­na­wiają się, jak prze­trwają zimę. A jak mają zadbać o sie­bie, gdy tysiąc żoł­nie­rzy plą­druje ich sklepy i gospo­dar­stwa? Jeste­śmy wam wdzięczni za pomoc przy zdo­by­wa­niu mia­sta, ale wasza dal­sza obec­ność grozi zni­we­cze­niem tego, w imię czego nara­ża­li­ście życie. Musi­cie stąd odejść.

– Jeśli na siłę wyślę ich z powro­tem do obo­zów, gdzie będzie bra­ko­wało jedze­nia i przez płó­cienne dachy będzie prze­cie­kała woda, połowa zde­zer­te­ruje. Już i tak wielu prze­bą­kuje o powro­cie do domu na żniwa. Chyba nie muszę ci mówić, że w razie znik­nię­cia tej armii impe­rium odbije mia­sto.

Ari­sta pokrę­ciła głową.

– Gdy nacjo­na­li­styczną armią dowo­dził Degan Gaunt, jego pod­ko­mendni żyli mie­sią­cami w podob­nych warun­kach i nie sta­no­wiło to żad­nego pro­blemu. Tu, w Rati­bo­rze, żoł­nie­rze stają się wygodni. Może czas, żeby­ście ruszyli do Aqu­esty?

Renqu­ist zesztyw­niał na taką suge­stię.

– Poj­ma­nie Gaunta kom­pli­kuje zdo­by­cie Aqu­esty. Potrze­buję czasu na zebra­nie infor­ma­cji i cze­kam na posiłki oraz zapasy z Del­gosu. Zdo­by­cie sto­licy nie prze­bie­gnie tak łatwo jak Ver­nesu czy Rati­boru. Żoł­nie­rze będą wal­czyć do ostat­niego czło­wieka, żeby bro­nić swo­jej impe­ra­torki. Nie. Musimy tu zostać dopóty, dopóki nie będę w pełni przy­go­to­wany.

– Jeśli musi­cie, to cze­kaj­cie, ale nie tutaj – oświad­czyła kate­go­rycz­nie.

– A jeśli odmó­wię? – spy­tał, mru­żąc oczy.

Ari­sta odło­żyła per­ga­miny na biurko, ale nie odpo­wie­działa.

– To moja armia wyzwo­liła to mia­sto – oświad­czył z naci­skiem. – Ty masz wła­dzę tylko dla­tego, że ja na to pozwa­lam. Nie słu­cham two­ich roz­ka­zów. Nie jesteś tu księż­niczką, a ja nie jestem twoim wasa­lem. Odpo­wia­dam przed swo­imi ludźmi, a nie przed tym mia­stem i już na pewno nie przed tobą.

Ari­sta powoli wstała.

– Jestem bur­mi­strzy­nią Rati­boru wybraną przez jego miesz­kań­ców – powie­działa wład­czym tonem. – Ponadto jestem namiest­niczką i peł­niącą obo­wiązki władcy całego Rhe­nyddu, także za zgodą ludzi, któ­rzy tu miesz­kają. Ty i twoja armia prze­by­wa­cie tu tylko dzięki mojemu zezwo­le­niu.

– Jesteś księż­niczką z Melen­garu! Ja przy­naj­mniej uro­dzi­łem się w Rhe­nyd­dzie.

– Bez względu na twoje oso­bi­ste nasta­wie­nie do mnie usza­nu­jesz wła­dzę tego urzędu i postą­pisz tak, jak każę.

– A w prze­ciw­nym razie? – spy­tał chłod­nym tonem.

Reak­cja Renqu­ista nie zdzi­wiła Ari­sty. Był zawo­do­wym żoł­nie­rzem, który przed przy­łą­cze­niem się do nacjo­na­li­stów po upadku Kil­naru słu­żył kró­lowi Uri­thowi, jak rów­nież impe­ria­li­stom. Po znik­nię­ciu Gaunta został głów­no­do­wo­dzą­cym. Ni­gdzie indziej nie mógł liczyć na takie sta­no­wi­sko. Teraz zaś zaczy­nał zda­wać sobie sprawę z posia­da­nej wła­dzy i poka­zy­wać, na co go stać. Ari­sta miała nadzieję, że okaże takiego samego ducha co Emery, ale Renqu­ist zde­cy­do­wa­nie nie był pro­stym czło­wie­kiem o szla­chet­nym sercu. Jeżeli teraz nie podej­mie dzia­ła­nia, może sta­nąć w obli­czu woj­sko­wego prze­wrotu.

– To mia­sto dopiero co wyzwo­liło się spod wła­dzy jed­nego tyrana i nie pozwolę, żeby dostało się pod but następ­nego. Jeśli odmó­wisz wyko­na­nia mojego roz­kazu, znajdę na twoje miej­sce innego dowódcę.

– W jaki spo­sób?

Ari­sta uśmiech­nęła się nie­znacz­nie.

– Dobrze się zasta­nów… Na pewno zgad­niesz.

Renqu­ist dalej na nią patrzył, ale gdy domy­ślił się, co miała na myśli, otwo­rzył sze­roko oczy, a na jego twa­rzy poja­wił się strach.

– Tak – powie­działa. – Krą­żące o mnie plotki są prawdą. A teraz zabierz swoją armię z mia­sta, zanim uznam, że powin­nam udo­wod­nić, do czego jestem zdolna. Masz jeden dzień na wypro­wa­dze­nie woj­ska. Wywia­dowcy zna­leźli odpo­wied­nią dolinę na pół­nocy. Pro­po­nuję, żeby­ście roz­bili obóz tam, gdzie rzeka krzy­żuje się z drogą. Taka odle­głość zapewni wszyst­kim spo­kój. Przy oka­zji wybór miej­sca bli­żej doce­lo­wej Aqu­esty pod­nie­sie morale two­ich ludzi.

– Nie mów mi, jak mam dowo­dzić armią – wark­nął, choć już nie tak gło­śno ani pew­nie, jak wcze­śniej.

– Wybacz – powie­działa, skła­nia­jąc głowę. – To była tylko pro­po­zy­cja. Opusz­cze­nie mia­sta to jed­nak roz­kaz. Dobra­noc, sir.

Renqu­ist zawa­hał się, oddy­cha­jąc z tru­dem i zaci­ska­jąc dło­nie w pię­ści.

– Powie­dzia­łam: „Dobra­noc, sir”.

Wymam­ro­tał prze­kleń­stwo i trza­snął drzwiami.

Wycień­czona Ari­sta opa­dła ciężko na krze­sło. Dla­czego wszystko musi być takie trudne? Teraz każdy cze­goś od niej chciał: jedze­nia, schro­nie­nia, zapew­nień, że wszystko się ułoży. Była dla ludzi źró­dłem nadziei, lecz sama widziała jej nie­wiele. Nie­ustan­nie nękały ją pro­blemy i czuła się praw­dzi­wie osa­mot­niona.

Poło­żyła głowę na biurku i przy­mknęła oczy.

– Zdrzemnę się kilka minut – powie­działa do sie­bie. – Potem wstanę, zasta­no­wię się, jak pora­dzić sobie z nie­do­bo­rem ziarna, i prze­czy­tam zgło­sze­nia o mal­tre­to­wa­niu jeń­ców.

Odkąd została bur­mi­strzy­nią, musiała zaj­mo­wać się set­kami spraw, na przy­kład przy­zna­niem komuś prawa do zbie­ra­nia plo­nów z pól gospo­da­rzy pole­głych w cza­sie bitwy. W obli­czu braku żyw­no­ści i groźby nadej­ścia suro­wej jesien­nej pogody musiała zna­leźć szyb­kie roz­wią­za­nie.

Te pro­blemy przy­naj­mniej pozwa­lały jej zapo­mnieć na chwilę o wła­snej stra­cie. Jak wszy­scy w tym mie­ście Ari­sta nie potra­fiła prze­stać roz­pa­mię­ty­wać bitwy. Nie odnio­sła widocz­nych ran. Źró­dłem jej bólu było wspo­mnie­nie widzia­nej w nocy twa­rzy. Serce bolało ją, jakby je prze­bito, i ta rana ni­gdy się w pełni nie zagoi. Do końca życia pozo­sta­nie po niej wyraźna bli­zna.

Gdy w końcu zasnęła, nawie­dziły ją sny o Eme­rym. Jak zwy­kle sie­dział w nogach łóżka, ską­pany w świe­tle księ­życa. Ari­sta zaczęła szyb­ciej oddy­chać w ocze­ki­wa­niu na poca­łu­nek. Ale gdy pochy­lił się z uśmie­chem na ustach, nagle zesztyw­niał i z kącika ust wypły­nęła mu kro­pla krwi. Z jego piersi wysta­wał bełt. Pró­bo­wała krzyk­nąć, lecz nie mogła dobyć głosu. Prze­bieg snu był zawsze taki sam, lecz tym razem Emery prze­mó­wił. „Nie ma już czasu”, powie­dział do niej z wyra­zem deter­mi­na­cji na twa­rzy. „Teraz wszystko zależy od cie­bie”. Usi­ło­wała zapy­tać, o co mu cho­dzi, gdy…

– Wasza Wyso­kość.

Poczuła, jak ktoś deli­kat­nie pociąga ją za ramię. Otwo­rzyw­szy oczy, zoba­czyła Orrina Fla­tly’ego. Miej­ski skryba, który kie­dyś liczył ude­rze­nia biczem wymie­rzane bun­tow­ni­kom na placu Głów­nym, zgło­sił się na ochot­nika na sta­no­wi­sko jej sekre­ta­rza. Z początku wahała się, ponie­waż jego sku­tecz­ność połą­czona była z obo­jęt­no­ścią, ale w końcu uświa­do­miła sobie, że rze­telne wyko­ny­wa­nie pracy to nie zbrod­nia. Jej decy­zja oka­zała się trafna, ponie­waż Orrin oka­zał się lojal­nym i sumien­nym pomoc­ni­kiem. Ale poczuła się nie­swojo, widząc teraz jego bez­na­miętną twarz.

– O co cho­dzi? – spy­tała, prze­cie­ra­jąc oczy i spraw­dza­jąc, czy tak jak zwy­kle nie ma na policz­kach łez.

– Ktoś przy­szedł się z tobą zoba­czyć. Wyja­śni­łem, że jesteś zajęta, ale nale­gał. Nie spo­sób go… – Orrin prze­stą­pił z zakło­po­ta­niem z nogi na nogę – …zlek­ce­wa­żyć.

– Kto to taki?

– Nie chciał podać nazwi­ska, ale powie­dział, że go znasz, a jego sprawa jest naj­wyż­szej wagi. Upiera się, że musi nie­zwłocz­nie z tobą poroz­ma­wiać.

– Dobrze. – Ari­sta ski­nęła głową. – Odcze­kaj chwilę, a potem go wpro­wadź.

Po wyj­ściu Orrina wygła­dziła suk­nię, by choć w nie­wiel­kim stop­niu god­nie się pre­zen­to­wać. Tak długo żyła jak czło­wiek z ludu, że poziom tego, co uwa­żała za dopusz­czalne, prze­ra­ża­jąco się obni­żył. Spraw­dza­jąc fry­zurę w lustrze, zasta­na­wiała się, gdzie podziała się księż­niczka Melen­garu i czy jesz­cze kie­dyś powróci.

Gdy dopro­wa­dzała się do porządku, otwarły się drzwi.

– W czym mogę pomóc…

W wej­ściu stał Esra­had­don w tej samej sza­cie, któ­rej koloru Ari­sta ni­gdy nie potra­fiła okre­ślić, i jak zwy­kle skry­wał przed­ra­miona w jej lśnią­cych fał­dach. Miał dłuż­szą brodę i siwe pasemka we wło­sach, przez co wyglą­dał sta­rzej, niż go pamię­tała. Nie widziała czar­no­księż­nika od poranka, kiedy roz­ma­wiała z nim na brzegu Nidwal­denu.

– A co ty tu robisz? – spy­tała, zmie­nia­jąc ton z ser­decz­nego na lodo­waty.

– Mnie też miło cię widzieć, Wasza Wyso­kość.

Wpu­ściw­szy czar­no­księż­nika, Orrin zosta­wił otwarte drzwi. Po jed­nym spoj­rze­niu Esra­had­dona same się zamknęły.

– Widzę, że ostat­nio lepiej sobie radzisz bez rąk – zauwa­żyła.

– Czło­wiek przy­sto­so­wuje się do warun­ków życia – odparł, sia­da­jąc naprze­ciwko niej.

– Nie pro­si­łam, żebyś usiadł.

– Nie pro­si­łem o pozwo­le­nie.

Krze­sło Ari­sty ude­rzyło ją od tyłu w nogi, wsku­tek czego gwał­tow­nie na nie opa­dła.

– Jak to robisz bez pomocy rąk i głosu? – spy­tała, ule­ga­jąc cie­ka­wo­ści.

– Nauka się skoń­czyła. A może nie pamię­tasz, jak sama to oświad­czy­łaś przy naszym ostat­nim spo­tka­niu?

– Pamię­tam. – Ari­sta znów przy­brała surowy ton. – Myśla­łam też, że dałam wyraź­nie do zro­zu­mie­nia, że nie chcę cię wię­cej widzieć.

– Tak, tak, wszystko ład­nie, pięk­nie, ale potrze­buję two­jej pomocy w odna­le­zie­niu spad­ko­biercy.

– Znów go zgu­bi­łeś?

Esra­had­don puścił przy­tyk mimo uszu.

– Możemy go odna­leźć za pomocą pod­sta­wo­wego zaklę­cia loka­li­za­cyj­nego.

– Nie inte­re­sują mnie twoje gierki. Zarzą­dzam mia­stem.

– Musimy nie­zwłocz­nie to zro­bić. Nawet tutaj, w tej chwili. Domy­ślam się, gdzie prze­bywa, ale czasu jest mało i nie mogę sobie pozwo­lić na wybór błęd­nego kie­runku. Posprzą­taj na biurku i możemy zaczy­nać.

– Nie mam naj­mniej­szego zamiaru.

– Ari­sto, wiesz, że nie dam rady sam. Potrze­buję two­jej pomocy.

Księż­niczka spio­ru­no­wała go wzro­kiem.

– Trzeba było o tym pomy­śleć, zanim zaaran­żo­wa­łeś mor­der­stwo mojego ojca. Powin­nam ska­zać cię na stra­ce­nie.

– Nie rozu­miesz. W grę wcho­dzą tysiące ist­nień ludz­kich. To waż­niej­sze od two­jej straty. Waż­niej­sze od straty stu kró­lów i tysiąca ojców. Nie tylko ty cier­pisz. Myślisz, że miło mi było gnić w wię­zie­niu przez tysiąc lat? Tak, wyko­rzy­sta­łem cie­bie i two­jego ojca, żeby uciec. Zro­bi­łem to z koniecz­no­ści, bo ochra­niam naj­waż­niej­szą osobę na świe­cie. A teraz daj spo­kój z tą bła­ze­nadą. Nie mamy na to czasu.

– Tak się cie­szę, że ci nie pomogę. – Uśmiech­nęła się z wyż­szo­ścią. – Nie potra­fię przy­wró­cić ojca do życia i wiem, że nie mogła­bym ni­gdy cię zabić ani nie dał­byś się wtrą­cić ponow­nie do wię­zie­nia. To praw­dziwy pre­zent: oka­zja, żeby odpła­cić ci za to, co mi ode­bra­łeś.

Esra­had­don wes­tchnął i pokrę­cił głową.

– Tak naprawdę nie żywisz do mnie nie­na­wi­ści, Ari­sto. Zżera cię poczu­cie winy. Świa­do­mość, że mia­łaś tyle samo wspól­nego ze śmier­cią swo­jego ojca, co ja. Ale winny jest Kościół. To on pokie­ro­wał wyda­rze­niami tak, abym uciekł i dopro­wa­dził go do spad­ko­biercy. Zwa­bili cię do Guta­rii, bo wie­dzieli, że cię wyko­rzy­stam.

– Precz! – Ari­sta wstała. Poczer­wie­niała na twa­rzy. – Orrin! Straże!

Skryba moco­wał się z drzwiami i udało mu się je uchy­lić, ale po jed­nym spoj­rze­niu Esra­had­dona znów się zatrza­snęły.

– Wasza Wyso­kość, spro­wa­dzę pomoc – powie­dział Orrin zza drzwi.

– Musisz sobie wyba­czyć, Ari­sto.

– Wynoś się! – wrza­snęła.

Mach­nęła ręką i drzwi biura gwał­tow­nie się otwo­rzyły, wypa­da­jąc nie­mal z zawia­sów. Esra­had­don pod­niósł się i ruszył do wyj­ścia, doda­jąc:

– Musisz zro­zu­mieć, że nie odpo­wia­dasz za śmierć swo­jego ojca bar­dziej ode mnie.

Po jego wyj­ściu Ari­sta znów zatrza­snęła drzwi i usia­dła na pod­ło­dze, opie­ra­jąc się o nie ple­cami. Miała ochotę wrza­snąć: „To była moja wina!” – choć wie­działa, że to nie­prawda. Przez kilka lat się oszu­ki­wała, ale już dłu­żej nie mogła. Choć trudno jej było to przy­znać, Esra­had­don miał rację.

* * *

Czar­no­księż­nik wyszedł z ratu­sza na pogrą­żony w ciem­no­ści plac Główny. Spoj­rzał przez ramię i wes­tchnął. Naprawdę lubił Ari­stę. Żało­wał, że nie może jej powie­dzieć wszyst­kiego, ale ryzyko było zbyt duże. Choć uwol­nił się z Guta­rii, oba­wiał się, że Kościół wciąż pod­słu­chuje jego roz­mowy – nie każde słowo, tak jak w cza­sie jego pobytu w wię­zie­niu, ale Mawyndulë dys­po­no­wał taką potęgą, że olbrzy­mie odle­gło­ści nie były dla niego prze­szkodą. Dla­tego Esra­had­don zało­żył, że musi być ostrożny. Jedną nie­prze­my­ślaną uwagą, jed­nym nie­opatrz­nie wymie­nio­nym nazwi­skiem mógł wszystko zepsuć.

Czasu było coraz mniej, ale przy­naj­mniej teraz nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że Ari­sta naprawdę stała się cen­za­rem. Zasiał ziarno i gleba oka­zała się żyzna. Jej zdol­no­ści domy­ślił się rano w dniu bitwy o Rati­bor, gdy Hadrian wspo­mniał, że deszcz ma nie prze­stać padać. Podej­rze­wał, że Ari­sta rzu­ciła zaklę­cie przy­czy­nia­jące się do zwy­cię­stwa nacjo­na­li­stów. Od tam­tej pory docie­rały do niego pogło­ski o nie­na­tu­ral­nych mocach nowej bur­mi­strzyni, ale dopiero teraz, gdy pro­stym mach­nię­ciem ręki prze­rwała jego zaklę­cie zamy­ka­jące, zyskał pew­ność, że w końcu pojęła moc Sztuki.

Oprócz Arca­diusa i niego nie było już wię­cej czar­no­księż­ni­ków nale­żą­cych do ludz­kiej rasy, a oni dwaj i tak two­rzyli dosyć żało­sną parę. Arca­dius zali­czał się do sta­rych ramoli, nazy­wa­nych przez cen­za­rów w języku elfów faqu­inami, czyli naj­bar­dziej nie­udol­nymi magi­kami posia­da­ją­cymi wie­dzę, ale ani krzty talentu. Faqu­inom ni­gdy nie uda­wało się przejść od mate­rial­nej alche­mii do praw­dzi­wej kine­tycz­nej wer­sji Sztuki.

Ale Esra­had­don nie był ani tro­chę lep­szy. Bez rąk był zwy­kłym inwa­lidą, rów­nież w kwe­stii magii. Teraz jed­nak, wraz z poja­wie­niem się Ari­sty w świe­cie czar­no­księ­stwa, ludz­kość znów zyskała osobę naprawdę uzdol­nioną w dzie­dzi­nie Sztuki. Księż­niczka była jesz­cze nowi­cjuszką, ale nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że z cza­sem jej talent się roz­wi­nie, a pew­nego dnia sta­nie się potęż­niej­sza od każ­dego króla, impe­ra­tora, wojow­nika czy kapłana razem wzię­tych.

Świa­do­mość tego, że księż­niczka może zapa­no­wać nad całą ludz­ko­ścią, była jed­nak nie­po­ko­jąca. W cza­sach sta­rego impe­rium ist­niały zabez­pie­cze­nia. Wielka Rada Cen­za­rów nad­zo­ro­wała ludzi bie­głych w Sztuce i zapew­niała jej wła­ściwy uży­tek. Teraz cen­za­rów nie było. Jego kole­dzy, a nawet pomniejsi mago­wie nie żyli. I hie­rar­cho­wie Kościoła, pozba­wia­jąc Esra­had­dona moż­li­wo­ści dzia­ła­nia, myśleli, że wyeli­mi­no­wali też zagro­że­nie z ich strony. Aż tu nagle poja­wiła się praw­dziwa adeptka Sztuki i czar­no­księż­nik był nie­mal pewny, że nikt nie rozu­miał, jakie nie­bez­pie­czeń­stwo sta­nowi Ari­sta. Potrze­bo­wał jej i choć ona jesz­cze tego nie wie­działa, ona potrze­bo­wała jego. Mógł jej wyja­śnić, skąd się wzięła Sztuka i jak doszło do tego, że zaczęto jej uży­wać. Cen­za­ro­wie byli opie­ku­nami, straż­ni­kami i obroń­cami. Strze­gli tajem­nic, które ochro­nią ludz­kość, kiedy dobie­gnie kresu Uli Ver­mar.

Gdy Esra­had­don poznał prawdę, dawno temu, poczuł ulgę, że to nie on będzie musiał sta­wić czoło temu pro­ble­mowi, ponie­waż dzień roz­li­cze­nia miał nastą­pić za wiele stu­leci. Na iro­nię zakra­wał fakt, że uwię­zie­nie go w wol­nym od upływu czasu lochu Guta­rii prze­dłu­żyło mu życie do tych cza­sów. To, co kie­dyś wyda­wało mu się odle­głą przy­szło­ścią, miało wyda­rzyć się za kilka mie­sięcy.

Roze­śmiał się gorzko, po czym poszedł na śro­dek placu, żeby usiąść i zebrać myśli.

Jego plan był bar­dzo nie­pewny, ale wszyst­kie ele­menty ukła­danki znaj­do­wały się na wła­ści­wych miej­scach. Ari­sta po pro­stu potrze­bo­wała czasu, żeby opa­no­wać uczu­cia. Wtedy się prze­kona. Hadrian zaś, gdy się dowie­dział, że jest opie­ku­nem spad­ko­biercy, oka­zał się godny tego dzie­dzic­twa. No i pozo­sta­wał jesz­cze sam spad­ko­bierca – wybór osoby był z pew­no­ścią nie­spo­dzie­wany, ale w jakiś spo­sób cał­ko­wi­cie logiczny. Tak, wszystko będzie dobrze, doszedł do wnio­sku. Sprawy zawsze się w końcu ukła­dają. Przy­naj­mniej zawsze tak mawiał Yol­ric.

Yol­ric był naj­mą­drzej­szy z nich wszyst­kich i żar­li­wie wyzna­wał pogląd, że świat potrafi sam się napra­wiać. Po upadku sta­rego impe­rium Esra­had­don naj­bar­dziej oba­wiał się jego przej­ścia na stronę Ven­lina. To, że poto­mek impe­ra­tora wciąż żył, dowo­dziło, że mistrz Esra­had­dona nie pomógł patriar­sze w odna­le­zie­niu chło­paka. Czar­no­księż­nik uśmiech­nął się sze­roko. Bra­ko­wało mu sta­rego Yol­rica.

Esra­had­don roz­pro­sto­wał nogi i spró­bo­wał oczy­ścić umysł z wszel­kich myśli. Musiał odpo­cząć, ale już od wielu stu­leci to mu się nie uda­wało. Odpo­czyn­kiem cie­szyli się tylko ludzie czy­stego sumie­nia, a on miał na rękach za dużo nie­win­nej krwi. Ale zbyt wielu ludzi oddało za niego życie, by miał teraz, po tym wszyst­kim, doznać porażki.

Wspo­mnie­nie Yol­rica otwo­rzyło drzwi do prze­szło­ści i Esra­had­don zoba­czył w myślach twa­rze od dawna nie­ży­ją­cych ludzi: swo­jej rodziny, przy­ja­ciół i kobiety, którą miał nadzieję poślu­bić. Jego egzy­sten­cja sprzed upadku wyda­wała się zwy­kłym snem, ale być może to jego obecny stan był kosz­ma­rem, w któ­rym tkwił uwię­ziony. Może pew­nego dnia obu­dzi się i stwier­dzi, że znów jest w pałacu, a z nim Nevrik, Jerish i jego uko­chana Eli­nya.

Czy prze­żyła zbu­rze­nie mia­sta? Chciał w to wie­rzyć, mimo że taka moż­li­wość wyda­wała się mało praw­do­po­dobna. Przy­jem­nie było wyobra­żać sobie, że Eli­nya ucie­kła przed zagładą, ale nawet ta myśl dawała mu nie­wiel­kie pocie­sze­nie. A jeśli uwie­rzyła w to, co potem mówili na jego temat? Czy wyszła za kogoś innego, czu­jąc się zdra­dzona? Czy zmarła wiele lat póź­niej, żywiąc do mnie nie­na­wiść?

Powi­nien prze­stać myśleć w ten spo­sób i spró­bo­wać się prze­spać. Powie­dział Ari­ście prawdę: ich poświę­ce­nia nic nie zna­czyły w porów­na­niu z celem.

Wstał i ruszył w stronę gospody. Chmura prze­sło­niła księ­życ, przy­ćmie­wa­jąc jego i tak już nikłe świa­tło. W tym momen­cie Esra­had­don poczuł ukłu­cie w ple­cach. Krzyk­nął z bólu i upadł na kolana. Skrę­ca­jąc się w pasie, poczuł, że szata przy­kleja mu się do ciała i robi się coraz wil­got­niej­sza.

Krwa­wię.

– Ven­de­ria – szep­nął i od razu jego ubiór zaja­śniał, roz­świe­tla­jąc plac.

Na obrzeżu bla­sku dostrzegł męż­czy­znę w ciem­nym płasz­czu. Z początku pomy­ślał, że to może być Royce. Miał taką samą postawę świad­czącą o nie­ugię­tej deter­mi­na­cji, ale był wyż­szy i szer­szy w ramio­nach.

Esra­had­don wymam­ro­tał klą­twę i cztery belki pod­pie­ra­jące dach werandy roz­le­ciały się w drza­zgi. Ciężki strop zawa­lił się tuż po tym, jak męż­czy­zna wyszedł spod niego. Ude­rza­jące o zie­mię frag­menty zada­sze­nia wywo­łały podmuch, który jedy­nie zało­po­tał jego płasz­czem.

Esra­had­don, zlany potem i drę­czony bólem w ple­cach, usi­ło­wał wstać, by sta­wić czoło napast­ni­kowi, który zbli­żał się swo­bod­nym kro­kiem w jego kie­runku. Sku­pił się i znów prze­mó­wił. Z pyłu na placu utwo­rzyła się wiru­jąca trąba, która zaczęła sunąć w stronę zama­chowca, a gdy go pochło­nęła, męż­czy­zna zapło­nął. Czar­no­księż­nik poczuł pie­kielny żar, kiedy słup spęcz­niał, a bijące od niego świa­tło zalało plac żół­tym bla­skiem. W środku stała postać spo­wita nie­bie­skimi języ­kami pło­mieni, ale gdy ogień przy­gasł, męż­czy­zna ruszył dalej, bez śladu opa­rzeń.

Dotarł­szy do Esra­had­dona, zama­cho­wiec spoj­rzał nań z zacie­ka­wie­niem, jak dziecko przy­glą­da­jące się dziw­nemu roba­kowi przed roz­dep­ta­niem go. Nie ode­zwał się, lecz poka­zał srebrny meda­lion, który nosił zawie­szony na łań­cuszku na szyi.

– Pozna­jesz? – spy­tał. – Podobno to ty go zro­bi­łeś. Nie­stety spad­ko­bierca nie będzie go już potrze­bo­wał.

Esra­had­don z tru­dem zła­pał oddech.

– Gdy­byś tylko miał ręce, mógł­byś mi go zerwać z szyi. Wtedy był­bym w poważ­nych tara­pa­tach, prawda?

Rumor walą­cego się dachu i roz­bły­ski świa­tła zbu­dziły kilku ludzi w oko­licz­nych domach. Zapa­liły się świeczki w oknach i otwarły drzwi wycho­dzące na plac.

– Regenci kazali mi cię poin­for­mo­wać, że nie jesteś już potrzebny.

Męż­czy­zna w ciem­nym płasz­czu uśmiech­nął się okrut­nie, po czym bez słowa odszedł, zni­ka­jąc w labi­ryn­cie ciem­nych ulic.

Esra­had­don był zdez­o­rien­to­wany. Wyda­wało mu się, że nie został ugo­dzony śmier­tel­nie. Mógł z łatwo­ścią oddy­chać, więc strzała nie tra­fiła go w płuca i omi­nęła serce. Wpraw­dzie krwa­wił, ale nie obfi­cie. Ból był dotkliwy jak przy opa­rze­niu, ale czar­no­księż­nik miał czu­cie w nogach i był pewny, że da radę cho­dzić.

Czemu pozo­sta­wił mnie przy życiu? Dla­czego…? Tru­ci­zna! Esra­had­don sku­pił się i wymam­ro­tał for­mułę. Nie podzia­łała. Za pomocą kiku­tów usi­ło­wał wycza­ro­wać sil­niej­sze zaklę­cie. Nic to nie dało. Zaczął czuć dzia­ła­nie tru­ci­zny, gdy roze­szła mu się w ple­cach. Bez rąk był bez­radny. Kim­kol­wiek był czło­wiek w płasz­czu, dokład­nie wie­dział, co robi.

Esra­had­don spoj­rzał przez ramię na ratusz. Nie mógł umrzeć. Jesz­cze nie teraz.

* * *

Hałas na ulicy zwró­cił uwagę Ari­sty. Wciąż sie­działa oparta o drzwi biura, gdy z placu dobie­gły głosy i krzyki. Nie było jasne, co tam się stało, ale gdy usły­szała słowo „umiera”, od razu wstała.

Na scho­dach zebrał się nie­wielki tłum, na któ­rego środku jarzyło się dziwne pul­su­jące świa­tło, jakby na plac Główny spadł kawa­łek księ­życa. Gdy Ari­sta pode­szła bli­żej, zoba­czyła Esra­had­dona. To świe­ciła jego szata. Roz­bły­ski­wała, a następ­nie przy­ga­sała, po czym znów jaśniała w rytm powol­nych, cięż­kich odde­chów czar­no­księż­nika. W bla­dym świe­tle Ari­sta dostrze­gła kałużę krwi, a obok niej bełt. Esra­had­don leżał na ple­cach. Miał tru­pio bladą twarz i sine usta. Z pomię­tych ręka­wów wysta­wały mię­si­ste kikuty jego rąk.

– Co tu się stało? – spy­tała.

– Nie wiemy, Wasza Wyso­kość – odparł ktoś z tłumu. – Chciał cię zoba­czyć.

– Idź­cie po dok­tora Geranda – roz­ka­zała, po czym uklę­kła przy Esra­had­do­nie i deli­kat­nie opu­ściła jego rękawy.

– Za późno – wyszep­tał, wpa­tru­jąc się inten­syw­nie w jej oczy. – Nie można mi pomóc… tru­ci­zna… Ari­sto, posłu­chaj… nie ma czasu. – Wypo­wia­dał słowa pospiesz­nie, usi­łu­jąc zła­pać mię­dzy nimi oddech. Na jego twa­rzy malo­wał się wyraz deter­mi­na­cji połą­czo­nej z despe­ra­cją jak u toną­cego czło­wieka, który pró­buje się cze­goś chwy­cić. – Weź moje brze­mię… znajdź… – Zawa­hał się, spo­glą­da­jąc na twa­rze ludzi w tłu­mie. Ski­nął, żeby się do niego zbli­żyła. Gdy przy­su­nęła ucho do jego ust, cią­gnął: – Znajdź spad­ko­biercę… Zabierz go ze sobą… Bez niego wszystko prze­pad­nie. – Zakasz­lał i z tru­dem zła­pał oddech. – Odszu­kaj róg Gylin­dory… Spad­ko­bierca musi go zna­leźć… Jest pogrze­bany z Novro­nem w Per­ce­pli­quis… – Znów zaczerp­nął tchu. – Pośpiesz się… Pod­czas zimo­na­liów koń­czy się Uli Ver­mar… – Kolejny oddech. – Przyjdą… Bez rogu wszy­scy zginą. – Jesz­cze raz wcią­gnął powie­trze. – Tylko ty teraz wiesz… Tylko ty możesz ura­to­wać… Patriar­cha… jest taki sam… – Następ­nego odde­chu już nie było. I słów też nie.

Pul­su­jące świa­tło wydzie­lane przez szatę Esra­had­dona zga­sło i wszy­scy pogrą­żyli się w mroku.

* * *

Ari­sta patrzyła, jak – mimo że w gabi­ne­cie nie było prze­ciągu – cuch­nący dym o bar­wie kredy kie­ruje się ku pół­noc­nej ścia­nie, w którą jakby wnik­nął. Zaklę­cie loka­li­za­cyjne wyma­gało spa­le­nia cząstki poszu­ki­wa­nej osoby. Kosmyk jasnych wło­sów wyda­wał się oczy­wi­stym wybo­rem, ale paznok­cie lub nawet skóra też by się nada­wały.

Naza­jutrz po śmierci Esra­had­dona Ari­sta popro­siła o wszyst­kie rze­czy oso­bi­ste pozo­sta­wione przez zagi­nio­nego przy­wódcę armii nacjo­na­li­stycz­nej. Par­ker przy­słał parę ubło­co­nych zno­szo­nych butów, postrzę­pioną koszulę i weł­niany płaszcz Degana Gaunta. Buty były bez­u­ży­teczne, ale w koszuli i płasz­czu kryło się wiele skar­bów. Ari­sta odna­la­zła na ich powierzchni kil­ka­dzie­siąt wło­sów i setki frag­men­tów naskórka, które pie­czo­ło­wi­cie zebrała i wło­żyła do aksa­mit­nego woreczka. Wtedy wma­wiała sobie, że chce tylko zoba­czyć, czy zaklę­cie podziała. Teraz nie była pewna, co dalej robić.

Dla Esra­had­dona spad­ko­bierca był wszyst­kim. Po ucieczce z Guta­rii czar­no­księż­nik poświę­cił życie odszu­ka­niu potomka impe­ra­tora, zmu­sza­jąc nawet Ari­stę do tego, by pomo­gła mu przy rzu­ca­niu zaklę­cia w Avem­par­cie w celu odkry­cia jego toż­sa­mo­ści. Opie­kuna od razu roz­po­znała jako Hadriana, ale spad­ko­biercy ni­gdy wcze­śniej nie widziała. Obraz blon­dyna w śred­nim wieku był tylko twa­rzą aż do czasu bitwy o Rati­bor, gdy dowie­działa się, że to Degan Gaunt, przy­wódca nacjo­na­li­stów. Nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że za znik­nię­ciem Gaunta stało nowe impe­rium, a kolor dymu potwier­dzał, że męż­czy­zna żyje i jest prze­trzy­my­wany gdzieś na pół­nocy, w odle­gło­ści kilku dni drogi od jej mia­sta. Spoj­rzała na ścianę, w którą wnik­nął dym.

– To sza­leń­stwo – powie­działa gło­śno.

Nie mogę szu­kać spad­ko­biercy. Jest w rękach impe­rium. Gdy tylko mnie zoba­czą, zabiją. Zresztą jestem potrzebna tutaj. Czemu mia­ła­bym się przej­mo­wać obse­sją Esra­had­dona?

Gdyby chciała, mogłaby ogło­sić się kró­lową Rhe­nyddu i oby­wa­tele z rado­ścią by ją przy­jęli. Mogłaby rzą­dzić na stałe kró­le­stwem więk­szym od Melen­garu i cie­szyć się zarówno bogac­twem, jak i miło­ścią pod­da­nych. A po śmierci jej imię prze­trwa­łoby w opo­wie­ściach i pie­śniach, jej wize­ru­nek zaś zostałby uwiecz­niony w for­mie posą­gów i w książ­kach.

Spoj­rzała na sta­ran­nie zło­żoną szatę leżącą na rogu biurka. Przy­nie­siono ją po pogrze­bie Esra­had­dona. Ten kawa­łek tka­niny sta­no­wił cały jego ziem­ski doby­tek. Czar­no­księż­nik poświę­cił wszystko poszu­ki­wa­niom, a i tak po dzie­wię­ciu stu­le­ciach zgi­nął, nie speł­niw­szy swo­jego zada­nia. Drę­czyło ją to zada­nie. To nie­moż­liwe, żeby Esra­had­don kie­ro­wał się tylko fana­tyczną lojal­no­ścią wobec potomka władcy sprzed tysiąca lat. Ari­sta na pewno o czymś nie wie­działa.

„Przyjdą”. Co to zna­czyło? Kto przyj­dzie? „Bez rogu wszy­scy zginą”. Wszy­scy? To zna­czy kto? Nie mógł mieć na myśli wszyst­kich, prawda? Może beł­ko­tał. Tak się dzieje, gdy ludzie umie­rają.

Przy­po­mniała sobie jego oczy. Jasne i sku­pione spoj­rze­nie jak u… Emery’ego.

„Nie ma już czasu. Teraz wszystko zależy od cie­bie. Tylko ty teraz wiesz… Tylko ty możesz ura­to­wać…”. Gdy Esra­had­don wypo­wia­dał te słowa, Ari­sta wła­ści­wie go nie słu­chała, lecz teraz nie sły­szała nic innego. Nie mogła zigno­ro­wać faktu, że czar­no­księż­nik tuż przed śmier­cią wyja­wił jej tajem­nice, któ­rych pil­no­wał przez tysiąc lat. Czuła, że poda­ro­wał jej mie­niące się klej­noty o nie­zmier­nej war­to­ści, ale bez jego wie­dzy były to jedy­nie matowe kamyki. Choć nie potra­fiła odgad­nąć sensu jego słów, nie mogła zlek­ce­wa­żyć tego, co nale­żało zro­bić. Musiała odejść. Po odkry­ciu miej­sca uwię­zie­nia Gaunta będzie mogła wysłać wia­do­mość Hadria­nowi i zdać się na niego. Prze­cież to on był opie­ku­nem, a Gaunt jego pro­ble­mem.

Wło­żyła do torby jedyny przed­miot, na któ­rym jej zale­żało – pocho­dzącą z Tur Del Furu szczotkę do wło­sów z per­łową rączką. W pośpie­chu przy­go­to­wała pismo z rezy­gna­cją z urzędu i zosta­wiła je na biurku. Przy drzwiach zatrzy­mała się i odwró­ciła głowę. Zabra­nie tej rze­czy wyda­wało się wła­ściwe… nie­mal konieczne. Prze­szła na drugą stronę gabi­netu i wzięła szatę sta­rego czar­no­księż­nika. Mate­riał zwi­sał swo­bod­nie w jej ręku, szary i matowy. Choć nikt go nie wyprał, Ari­sta nie dostrze­gła naj­mniej­szego śladu krwi. Co dziw­niej­sze, nie widziała też dziury po strzale. Przez chwilę zasta­na­wiała się nad tą zagadką – nawet po śmierci czar­no­księż­nik pozo­sta­wał dla niej tajem­nicą.

Narzu­ciła szatę na suk­nię i zdzi­wiła się, że ide­al­nie do niej pasuje, choć Esra­had­don prze­wyż­szał ją o głowę. Odwró­ciła się ple­cami do biura, a następ­nie wyszła, zni­ka­jąc w mroku nocy.

Jesienne powie­trze było chłodne. Ari­sta owi­nęła się szczel­nie szatą i nacią­gnęła kap­tur. Ni­gdy nie spo­tkała się z takim mate­ria­łem – był lekki, miękki, a przy tym cudow­nie cie­pły i wygodny. Pach­niał rów­nież przy­jem­nie, sali­fa­nem.

Zasta­na­wiała się, czy nie wziąć konia ze stajni. Nikt by jej nie żało­wał wierz­chowca, ale miej­sce, do któ­rego musiała dotrzeć, nie mogło znaj­do­wać się daleko, a długi spa­cer jej odpo­wia­dał. Esra­had­don pod­kre­ślał potrzebę pośpie­chu, ale pędze­nie na łeb na szyję w nie­znane zakra­wało na brak roz­wagi. Pie­sza wędrówka wyda­wała się roz­sąd­nym spo­so­bem na sta­wie­nie czoła temu, co tajem­ni­cze. Będzie miała czas, żeby się zasta­no­wić. Poza tym Esra­had­don pew­nie zde­cy­do­wałby się na to samo.

Napeł­niła bukłak wodą ze studni i spa­ko­wała tro­chę jedze­nia. Gospo­da­rze, któ­rzy sprze­ci­wiali się dostar­cza­niu pro­wiantu żoł­nie­rzom, zawsze zosta­wiali nie­wielką daninę na scho­dach ratu­sza. Więk­szość potraw Ari­sta roz­da­wała bie­da­kom. Sku­tek tego był taki, że przy­no­szono jej wię­cej żyw­no­ści. Wzięła kilka gomó­łek sera, dwa bochenki chleba i tro­chę jabłek, cebuli oraz rzepy. Żadna tam kró­lew­ska uczta, ale dzięki temu prze­trwa.

Wsu­nęła pełny bukłak na ramię, wzięła worek z jedze­niem i ruszyła w stronę pół­noc­nej bramy. Sły­szała wyraź­nie odgłos wła­snych kro­ków i inne nocne hałasy. Już i tak bar­dzo nie­bez­pieczne, wręcz ryzy­kanc­kie było opusz­cze­nie Med­fordu nawet w towa­rzy­stwie Royce’a i Hadriana. A oto teraz, led­wie kilka tygo­dni póź­niej zapusz­czała się samot­nie w mroczną oko­licę. Wie­działa, że ścieżka zapro­wa­dzi ją na tery­to­rium wroga, ale miała nadzieję, że podró­żu­jąc w poje­dynkę, nie zwróci niczy­jej uwagi.

– Wasza Wyso­kość! – powie­dział zdu­miony straż­nik, gdy zbli­żyła się do pół­noc­nej bramy.

Uśmiech­nęła się słodko.

– Możesz otwo­rzyć?

– Oczy­wi­ście, milady. Ale dla­czego? Dokąd się wybie­rasz?

– Na spa­cer – odparła.

War­tow­nik spoj­rzał na nią z nie­do­wie­rza­niem.

– Na pewno? To zna­czy… – Spoj­rzał przez ramię. – Jesteś sama?

Ski­nęła głową.

– Zapew­niam, że nic mi nie będzie.

Męż­czy­zna wahał się przez chwilę, po czym ustą­pił i odsu­nął rygiel. Oparł się ple­cami o olbrzy­mie dębowe drzwi i naparł na nie, otwie­ra­jąc z wysił­kiem jedno skrzy­dło.

– Musisz uwa­żać, milady. W pobliżu kręci się jakiś obcy.

– Obcy?

– Jakiś nie­zna­jomy zja­wił się tu kilka godzin po zacho­dzie słońca i chciał wejść. Ukry­wał twarz pod kap­tu­rem. Zorien­to­wa­łem się, że ma złe zamiary, więc go ode­sła­łem. Pew­nie czai się w pobliżu i czeka, aż otwo­rzę bramę o wscho­dzie słońca. Uwa­żaj, pro­szę, Wasza Wyso­kość.

– Dzię­kuję, ale na pewno nic mi się nie sta­nie – odrze­kła, prze­cho­dząc obok niego.

Gdy zna­la­zła się na zewnątrz, straż­nik zamknął za nią bramę.

Trzy­mała się drogi. Szła naj­szyb­ciej i naj­ci­szej, jak umiała. Pomimo czy­ha­ją­cych na nią nie­bez­pie­czeństw czuła radość. Opusz­cze­nie Rati­boru bez poże­gna­nia było naj­lep­szym roz­wią­za­niem. W prze­ciw­nym razie miesz­kańcy nale­ga­liby, by wyzna­czyła następcę i pozo­stała przez pewien czas choćby w cha­rak­te­rze jego doradcy. Choć nie uwa­żała sprawy za aż tak pilną, by brać konia, mar­twiła się, że zbyt długa zwłoka byłaby błę­dem. Poza tym nie mogła ryzy­ko­wać, że impe­rialny szpieg odkryje jej plan i roz­stawi swych ludzi w celu jej poj­ma­nia.

Z jed­nego względu czuła się bez­piecz­niej na dro­dze niż w biu­rze – była pewna, że nikt nie wie, gdzie jest ani dokąd zmie­rza. Ta myśl pokrze­piała ją nie mniej niż szata sta­rego czar­no­księż­nika. Po śmierci Esra­had­dona zanie­po­ko­iła się, że też może stać się celem zama­chu. Skry­to­bójcy nie schwy­tano, a jedy­nym śla­dem po nim była nie­zwy­kle mała kusza zna­le­ziona w beczce na desz­czówkę na placu Wschod­nim. Była prze­ko­nana, że zabójca to agent nowego impe­rium, któ­rego wysłano w celu wyeli­mi­no­wa­nia upo­rczy­wego zagro­że­nia. Ona zaś była uczen­nicą Esra­had­dona, pomo­gła uda­rem­nić próbę prze­ję­cia Melen­garu przez Kościół i sta­nęła na czele rewolty w Rati­bo­rze. Na pewno ludzie u wła­dzy pra­gnęli także jej śmierci.

Po nie­dłu­gim cza­sie dostrze­gła świa­tło nie­da­leko drogi – nie­wiel­kie ogni­sko. Czło­wiek, któ­rego nie wpusz­czono do mia­sta? Zama­cho­wiec?

Szła ostroż­nie dalej, nie spusz­cza­jąc wzroku z ognia. Nie­ba­wem minęła wzgó­rze i świa­tło znik­nęło za jej ple­cami. Po kilku godzi­nach osła­bło też jej pod­nie­ce­nie wywo­łane przy­godą i zaczęła zie­wać. Do świtu pozo­stało jesz­cze kilka godzin, więc wyjęła z torby koc i poszu­kała mięk­kiego miej­sca, żeby się poło­żyć.

Czy tak wyglą­dała każda noc Esra­had­dona? Ni­gdy nie czuła się taka samotna. W prze­szło­ści zawsze towa­rzy­szył jej jak cień Hil­fred, ale przede wszyst­kim zatę­sk­niła za Royce’em i Hadria­nem, pospo­li­tym zło­dzie­jem i daw­nym najem­ni­kiem. Była dla nich jedy­nie zamożną klientką, ale oni dla niej – naj­bliż­szymi przy­ja­ciółmi. Przy­wo­łała w pamięci obraz Royce’a zni­ka­ją­cego mię­dzy drze­wami, żeby spraw­dzić oko­licę. Ale jesz­cze bar­dziej pra­gnęła mieć przy boku Hadriana. Wyobra­ziła go sobie, jak z iro­nicz­nym uśmie­chem przy­go­to­wuje swój straszny gulasz. Przy nim zawsze czuła się bez­piecz­nie. Przy­po­mniała sobie, jak przy­tu­lił ją na wzgó­rzu Amber­ton Lee i przy zbro­jowni po bitwie o Rati­bor. Była prze­mo­czona, ubło­cona i uma­zana krwią Emery’ego, a on wziął ją w ramiona. Ni­gdy wcze­śniej nie czuła się tak okrop­nie i niczyj uścisk ni­gdy jej tak nie pokrze­pił.

– Szkoda, że cię tu nie ma – powie­działa szep­tem.

Leżąc na ple­cach, spoj­rzała na gwiazdy roz­siane po bez­kre­snym nie­bie niczym ziarnka pia­sku. Na ich widok poczuła się jesz­cze bar­dziej samotna. Przy­mknęła oczy i nie­mal natych­miast zasnęła.

Rozdział 2. Pusty zamek

Roz­dział 2

Pusty zamek

Poranny wie­trzyk kole­bał drew­nia­nym szyl­dem przed­sta­wia­ją­cym kol­cza­stą łodygę i wybla­kły kwiat. Tablica była pod­nisz­czona i trzeba było wysi­lić wyobraź­nię, by się domy­ślić, że nama­lo­wany kwiat to róża. Gospodę, którą obwiesz­czał znak, cecho­wała taka sama potrzeba odnowy co pozo­stałe budynki na ulicy Prze­kor­nej. Na krzy­wej, wąskiej dro­dze było pusto. Poru­szały się po niej jedy­nie roz­wie­wane przez wiatr jesienne liście.

Hadriana zdzi­wił brak ruchu. O tej porze roku w Dziel­nicy Dol­nej w Med­for­dzie zwy­kle roiło się od han­dla­rzy sprze­da­ją­cych jabłka i jabłecz­nik, dynie i drewno na opał. Po dachach powinni cho­dzić komi­nia­rze, obser­wo­wani z lękiem i podzi­wem przez dzieci. Zamiast tego drzwi kilku skle­pów były zabite gwoź­dziami i ku jego kon­ster­na­cji nawet gospoda Pod Różą z Cier­niem była nie­czynna.

Hadrian wes­tchnął, pęta­jąc konia. Jako że zre­zy­gno­wał ze śnia­da­nia, by wcze­śniej wyru­szyć w drogę, miał teraz ochotę na gorący posi­łek w przy­tul­nym pomiesz­cze­niu. Liczył się z tym, że wojna zbie­rze swoje żniwo i Med­ford też będzie musiał ponieść jej skutki, ale ni­gdy się nie spo­dzie­wał, że Pod Różą z Cier­niem…

– Hadrian!

Roz­po­znał głos, zanim się obró­cił i zoba­czył Gwen, uro­czą Caliankę, która w błę­kit­nej sukni przy­po­mi­nała bar­dziej żonę rze­mieśl­nika niż wła­ści­cielkę domu publicz­nego. Zeszła szybko po scho­dach Domu Med­ford, jed­nego z nie­wielu czyn­nych lokali. Hadrian uści­snął ją, uno­sząc jej drobne ciało w powie­trze.

– Mar­twi­li­śmy się o cie­bie – powie­działa. – Co cię tak długo zatrzy­mało?

– Po co w ogóle wró­ci­łeś?! – zawo­łał Royce, wycho­dząc na werandę.

Gibki i smu­kły zło­dziej był boso. Miał na sobie jedy­nie czarne spodnie i luźną tunikę.

– Ari­sta mnie przy­słała, żebym się upew­nił, czy dotar­łeś cały i zdo­ła­łeś prze­ko­nać Alrica do wysła­nia armii na połu­dnie.

– Sporo czasu ci to zabrało. Jestem tu już od kilku tygo­dni.

Hadrian wzru­szył ramio­nami.

– Cóż, siły Alrica przy­stą­piły do oblę­że­nia Col­nory tuż po moim przy­jeź­dzie. Tro­chę trwało, zanim wykom­bi­no­wa­łem, jak się stam­tąd wydo­stać.

– A więc jak…

– Royce, pozwólmy Hadria­nowi usiąść i coś prze­gryźć – wtrą­ciła się Gwen. – Nie jadłeś śnia­da­nia, prawda? Wezmę szal i każę Dixo­nowi roz­pa­lić w piecu.

– Od kiedy gospoda jest zamknięta? – spy­tał Hadrian, gdy Gwen znik­nęła w środku.

Royce uniósł brew i pokrę­cił głową.

– Nie jest zamknięta. Ruch się zmniej­szył, więc lokal otwiera się w porze obiadu.

– Mam wra­że­nie, że przy­by­łem do wymar­łego mia­sta.

– Wielu ludzi wyje­chało, spo­dzie­wa­jąc się najazdu – wyja­śnił Royce. – Więk­szość tych, któ­rzy pozo­stali, wcie­lono do woj­ska tuż przed wymar­szem armii.

Gwen wyszła z sza­lem zarzu­co­nym na ramiona i popro­wa­dziła ich przez ulicę do gospody. W mroku Hadrian dostrzegł jakiś ruch. W ster­tach śmieci spały sku­lone postaci. W prze­ci­wień­stwie do Royce’a, który bez pro­blemu mógł ucho­dzić za czło­wieka, u tych istot w łach­ma­nach widać było nie­omylne cechy elfów: dłu­gie uszy, wydatne kości policz­kowe i oczy w kształ­cie mig­da­łów.

– W woj­sku ich nie chcieli – sko­men­to­wał Royce, widząc spoj­rze­nie Hadriana. – Ni­gdzie ich nie chcą.

Gdy Gwen otwo­rzyła drzwi do gospody, zoba­czyli Dixona, który zdej­mo­wał już krze­sła ze sto­łów. Wysoki, krępy bar­man i zarządca stra­cił przed kil­koma laty prawe ramię w bitwie o Med­ford.

– Hadrian! – wykrzyk­nął tubal­nym gło­sem.

Najem­nik instynk­tow­nie wycią­gnął lewą rękę, żeby się z nim przy­wi­tać.

– Jak się masz, chłop­cze? Dałeś im popa­lić w Rati­bo­rze, co? Gdzie się podzie­wa­łeś?

– Zosta­łem, żeby posprzą­tać – odparł Hadrian z mru­gnię­ciem i uśmie­chem.

– Jest już Denny? – spy­tała Gwen, prze­cho­dząc obok Dixona i prze­trzą­sa­jąc szu­fladę za barem.

– Nie, tylko ja. Pomy­śla­łem, że szkoda go faty­go­wać. Chce­cie wszy­scy śnia­da­nie? Dam radę, jeśli macie ochotę.

– Tak – odparła Gwen. – I przy­szy­kuj tro­chę wię­cej jedze­nia.

Dixon wes­tchnął.

– Kar­misz ich i cią­gle się tu kręcą.

Puściła jego uwagę mimo uszu.

– Harry przy­wiózł wczo­raj piwo?

– Tak.

– Trzy beczki?

Gdy Gwen roz­ma­wiała z Dixo­nem, Royce objął ją w talii i deli­kat­nie uści­snął. Dla nikogo nie było tajem­nicą, że ją kocha, ale ni­gdy wcze­śniej przy ludziach nawet nie chwy­ciłby jej za rękę. Hadrian zauwa­żył, że przy­ja­ciel także ina­czej wygląda. Chwilę trwało, zanim się zorien­to­wał, o co cho­dzi. Royce się uśmie­chał!

Gdy Gwen poszła za Dixo­nem do spi­żarni, żeby pomó­wić o zapa­sach, nie­dawni wspól­nicy zabrali się do zdej­mo­wa­nia krze­seł ze sto­li­ków. Hadria­nowi praw­do­po­dob­nie zda­rzyło się sie­dzieć na każ­dym z nich i pić z każ­dej czarki i cyno­wego kufla, które wisiały za barem. Od ponad dzie­się­ciu lat gospoda Pod Różą z Cier­niem była jego domem i dziw­nie się czuł, skła­da­jąc w niej zwy­kłą wizytę.

– Już posta­no­wi­łeś, co będziesz teraz robił? – spy­tał Royce.

– Odnajdę spad­ko­biercę.

Royce znie­ru­cho­miał z krze­słem w ręku.

– Ude­rzy­łeś się w głowę pod­czas bitwy o Rati­bor? Zapo­mnia­łeś, że spad­ko­bierca nie żyje?

– Oka­zuje się, że żyje. I nawet wiem, kto to jest.

– Ale kapłan powie­dział nam, że spad­ko­biercę zamor­do­wali przed czter­dzie­stu laty ryce­rze Sereta – zaopo­no­wał Royce.

– To prawda.

– Czy ja o czymś nie wiem?

– Uro­dziły się bliź­niaki – wyja­śnił Hadrian. – Jeden z pary został zabity, ale aku­szerka ura­to­wała dru­giego.

– A więc kto jest spad­ko­biercą?

– Degan Gaunt.

Royce otwo­rzył sze­roko oczy, a po twa­rzy prze­biegł mu sar­do­niczny uśmiech.

– Przy­wódca nacjo­na­li­stycz­nej armii zde­cy­do­wany znisz­czyć nowe impe­rium jest impe­rial­nym spad­ko­biercą, który ma nim rzą­dzić? Co za iro­nia. Tobie to też nie na rękę, że impe­rialni go porwali.

Hadrian ski­nął głową.

– Oka­zuje się, że Esra­had­don poma­gał mu odno­sić te wszyst­kie zwy­cię­stwa w Rhe­nyd­dzie.

– Esra­had­don? Skąd wiesz?

– Tuż przed bitwą o Rati­bor spo­tka­łem go w obo­zie Gaunta. Wygląda na to, że stary czar­no­księż­nik pla­no­wał osa­dzić Degana na tro­nie na siłę.

Skoń­czyli zdej­mo­wać krze­sła i usie­dli przy sto­liku pod oknem. Na zewnątrz samotna sprze­daw­czyni jabłek pchała wózek, przy­pusz­czal­nie w dro­dze do Dziel­nicy Szla­chec­kiej.

– Mam nadzieję, że nie wie­rzysz Esra­had­do­nowi. Ni­gdy nie można mieć pew­no­ści, co on knuje – zauwa­żył Royce.

– Nie… Cóż, tak… Potwier­dził, że spad­ko­bierca żyje, ale odkry­łem jego toż­sa­mość dzięki sio­strze Gaunta.

– Jak zamie­rzasz go odna­leźć? Powie­dzieli ci, gdzie prze­bywa?

– Nie. Ale jestem prze­ko­nany, że Esra­had­don wie albo się domy­śla, lecz nie chciał mi zdra­dzić. A po bitwie już go nie widzia­łem. Powie­dział, że wkrótce będzie nas potrze­bo­wał. Sądzę, że zechce pomóc w uwol­nie­niu Gaunta. Nie poja­wił się tutaj, prawda?

Royce pokrę­cił głową.

– Z przy­jem­no­ścią oświad­czam, że go nie widzia­łem. To dla­tego przy­je­cha­łeś do mia­sta?

– Nie­zu­peł­nie. Na pewno może mnie wszę­dzie zna­leźć. Prze­cież odna­lazł nas w Col­no­rze, gdy chciał, żeby­śmy przy­je­chali do Dahl­grenu. Jadę do Myrona do opac­twa. Kto, jeśli nie on, zna histo­rię spad­ko­biercy? Dosta­łem też list, który mam dostar­czyć Alri­cowi.

– List?

– Gdy tkwi­łem uwię­ziony w Col­no­rze pod­czas oblę­że­nia, twoi sta­rzy przy­ja­ciele pomo­gli mi się wydo­stać.

– Dia­ment?

Hadrian ski­nął głową.

– Koszt zała­twił mi ucieczkę w zamian za dostar­cze­nie listu. Wolał, żebym to ja ryzy­ko­wał życie niż któ­ryś z jego chło­pa­ków.

– Co w nim było? Kto go napi­sał?

Hadrian wzru­szył ramio­nami.

– Skąd miał­bym wie­dzieć?

– Nie prze­czy­ta­łeś go? – spy­tał Royce z nie­do­wie­rza­niem.

– Nie, był prze­zna­czony dla Alrica.

– Masz go?

Hadrian pokrę­cił głową.

– Po dro­dze dostar­czy­łem go do zamku.

Royce pod­parł twarz rękami.

– Cza­sami ja po pro­stu… – Royce pokrę­cił głową. – Nie do wiary.

– Co się stało? – spy­tała Gwen, dołą­cza­jąc do nich.

– Hadrian to idiota – odrzekł Royce przy­tłu­mio­nym gło­sem.

– To na pewno nie­prawda.

– Dzię­kuję, Gwen. Widzisz? Przy­naj­mniej ona mnie doce­nia.

– Hadrian, opo­wiedz mi o Rati­bo­rze. Royce wspo­mniał o powsta­niu. Jak poszło? – spy­tała Gwen.

– Zgi­nął Emery. Wiesz, kim był?

Gwen ski­nęła głową.

– Pole­gło też wielu innych, ale zdo­by­li­śmy mia­sto.

– A Ari­sta?

– Nie odnio­sła ran, ale bar­dzo to prze­żyła. Stała się boha­terką dla tam­tej­szych ludzi. Oddali jej wła­dzę nad całym kró­le­stwem.

– To nie­zwy­kła kobieta – stwier­dziła Gwen. – Nie sądzisz, Hadria­nie?

Zanim zdą­żył odpo­wie­dzieć, z kuchni dobiegł łoskot i Gwen wes­tchnęła.

– Prze­pra­szam, pójdę pomóc Dixo­nowi.

Zaczęła się pod­no­sić, ale Royce wstał szyb­ciej.

– Zostań – powie­dział i poca­ło­wał ją w czu­bek głowy. – Ja mu pomogę. Poga­daj­cie sobie.

Gwen spoj­rzała zdzi­wiona, ale tylko odparła:

– Dzię­kuję.

Royce szybko się odda­lił, woła­jąc nie­na­tu­ral­nie dobro­tli­wym tonem:

– Dixon! Co się tak guz­drzesz? Prze­cież masz jesz­cze drugą rękę, prawda?

Gwen i Hadrian wybuch­nęli śmie­chem, spo­glą­da­jąc na sie­bie ze zdzi­wie­niem.

– A więc co nowego sły­chać? – spy­tał najem­nik.

– Nie­wiele. W zeszłym tygo­dniu odwie­dził nas Albert ze zle­ce­niem od szlach­cica na pod­ło­że­nie kol­czy­ków mężatki w pokoju sypial­nym kapłana, ale Royce się nie zgo­dził.

– Poważ­nie? Uwiel­bia takie zada­nia. To łatwy zaro­bek.

Wzru­szyła ramio­nami.

– Sądzę, że po twoim wyco­fa­niu się z branży jest…

Na zewnątrz nagle ucichł nara­sta­jący tętent i po chwili do gospody, wyraź­nie uty­ka­jąc, wszedł czło­wiek w stroju kró­lew­skiego kuriera. Zatrzy­mał się tuż za drzwiami z wyra­zem zasko­cze­nia na twa­rzy.

– Czym mogę słu­żyć? – spy­tała go Gwen, wsta­jąc.

– Mam wia­do­mość od Jego Kró­lew­skiej Mości dla kró­lew­skich obroń­ców. Powie­dziano mi, że tu ich znajdę.

– Ja ją odbiorę – powie­działa Gwen.

Kurier zesztyw­niał i pokrę­cił głową.

– Jest prze­zna­czona wyłącz­nie dla kró­lew­skich obroń­ców.

Gwen przy­sta­nęła i Hadrian dostrzegł wyraz poiry­to­wa­nia na jej twa­rzy.

– Na pewno jesteś nowy. – Hadrian wstał i wycią­gnął rękę do kuriera. – Jestem Hadrian Blac­kwa­ter.

Posła­niec ski­nął głową, wyjął z sakwy zala­ko­wany zwój i podał go Hadria­nowi, po czym wyszedł. Najem­nik usiadł i zła­mał pie­częć z wize­run­kiem sokoła.

– Zle­ce­nie, prawda? – Gwen spo­chmur­niała i spoj­rzała na drzwi.

– Nic wiel­kiego. Alric chce się z nami zoba­czyć – wyja­śnił Hadrian.

Calianka pod­nio­sła głowę i dostrzegł w jej oczach mie­sza­ninę gwał­tow­nych emo­cji, któ­rych nie potra­fił odgad­nąć.

– Gwen, o co cho­dzi? – zapy­tał łagod­nym tonem.

W końcu odpo­wie­działa pra­wie szep­tem:

– Royce popro­sił mnie o rękę.

Hadrian odchy­lił się na krze­śle.

– Serio?

Przy­tak­nęła i szybko dodała:

– Pew­nie pomy­ślał, że skoro ty się wyco­fa­łeś z Riy­rii, on też tak zrobi.

– To… wspa­niała wia­do­mość! – wykrzyk­nął. Zerwał się na nogi i objął dziew­czynę. – Gra­tu­luję! Nawet mi o tym nie wspo­mniał. Będziemy jak rodzina! Już naj­wyż­szy czas, żeby to zro­bił. Sam bym się tobie oświad­czył lata temu, ale wie­dzia­łem, że na drugi dzień już bym się nie obu­dził żywy.

– Gdy mnie popro­sił, to było tak, jakby… Cóż, jakby speł­niło się życze­nie, któ­rego nie śmia­łam ni­gdy wypo­wie­dzieć. Tyle pro­ble­mów roz­wią­za­nych, tyle bólu uko­jo­nego. Naprawdę nie sądzi­łam, że się kie­dyś zde­cy­duje.

Hadrian ski­nął głową.

– Bo nie tylko jest idiotą, ale też nie­do­wi­dzi.

– Nie. Chcia­łam powie­dzieć, że… Cóż, znasz Royce’a.

– Wła­śnie o to mi cho­dziło. Nie jest typem żon­ko­sia, prawda? Naj­wy­raź­niej masz na niego ogromny wpływ.

– Ty też – powie­działa, chwy­ta­jąc jego rękę. – Cza­sami mówi słowa, które na pewno powta­rza za tobą. Na przy­kład „odpo­wie­dzial­ność” i „żal”. Wcze­śniej nie było ich w jego słow­niku. Cie­kawa jestem, czy w ogóle wie, skąd je wziął. Gdy was pozna­łam, był zamknięty w sobie, bar­dzo ostrożny.

Hadrian przy­tak­nął.

– Nie­ła­two przy­cho­dzi mu zaufa­nie innym.

– Ale się tego uczy. Wiem, że miał bar­dzo cięż­kie życie. Zdra­dzili go i porzu­cili ci, któ­rzy powinni go kochać. Nie roz­ma­wia na ten temat, przy­naj­mniej ze mną, ale ja to wiem.

Hadrian pokrę­cił głową.

– Ze mną też nie. Cza­sami coś wycho­dzi w roz­mo­wie, ale zwy­kle unika wspo­mi­na­nia prze­szło­ści. Chyba pró­buje wyrzu­cić ją z głowy.

– Zbu­do­wał wiele zapór, ale wydaje się, jakby co roku padała kolejna. Nawet zebrał się na odwagę i wyznał mi, że jest po czę­ści elfem. Kru­szą się mury jego for­tecy, a on spo­gląda na mnie z jej środka. Chce się uwol­nić. To kolejny krok. Jestem z niego bar­dzo dumna.

– Kiedy ślub?

– Zamie­rza­li­śmy pobrać się za kilka tygo­dni w klasz­to­rze, aby Myron mógł popro­wa­dzić cere­mo­nię. Ale będziemy musieli to prze­ło­żyć, prawda?

– Dla­czego tak mówisz? Alric chce się z nami tylko zoba­czyć. To nie ozna­cza…

– Potrze­buje was do jakie­goś zada­nia – prze­rwała mu Gwen.

– Nie. A nawet jeśli, to my się wyco­fa­li­śmy. Mam inne rze­czy do zro­bie­nia, a Royce… cóż, musi zacząć nowe życie… z tobą.

– Poje­dziesz i musisz zabrać Royce’a z sobą – powie­działa z nie­ty­po­wym dla niej smut­kiem.

Hadrian się uśmiech­nął.

– Słu­chaj, Alric nie może mnie niczym prze­ko­nać, ale jeśli to mu się uda, wyko­nam zle­ce­nie w poje­dynkę. To będzie mój pre­zent ślubny. Nie musimy nawet mówić Royce’owi o wizy­cie kuriera.

– Nie! – wybuch­nęła. – Royce musi poje­chać. W prze­ciw­nym razie zgi­niesz.

W pierw­szej chwili Hadrian chciał się roze­śmiać, ale roz­my­ślił się, gdy zoba­czył wyraz jej twa­rzy.

– Nie­ła­two mnie zabić, wiesz? – Mru­gnął do niej.

– Pocho­dzę z Calisu, Hadria­nie, i wiem, o czym mówię. – Jej spoj­rze­nie powę­dro­wało w stronę okien, ale on miał wra­że­nie, że ich nie widzi. – Nie mogę odpo­wia­dać za twoją śmierć. Nasze życie potem… – Pokrę­ciła głową. – Tak, Royce musi z tobą jechać – powtó­rzyła z naci­skiem.

Hadrian nie był prze­ko­nany, ale wie­dział, że nie ma sensu dalej się spie­rać. Gwen nie nale­żała do kobiet, które lubią dys­ku­to­wać. Jej spo­sób myśle­nia cecho­wała jasność. Z jej zacho­wa­nia jed­no­znacz­nie wyni­kało, że już odbyła podróż do nie­unik­nio­nego wnio­sku i cze­kała uprzej­mie, aż roz­mówca do niej dołą­czy. Na swój spo­sób przy­po­mi­nała pod tym wzglę­dem Royce’a – z wyjąt­kiem uprzej­mego cze­ka­nia.

– Po waszym wyjeź­dzie będę miała czas na zor­ga­ni­zo­wa­nie pierw­szo­rzęd­nego wesela – powie­działa z napię­ciem w gło­sie, ner­wowo mru­ga­jąc. – Tro­chę potrwa wybór odpo­wied­niego koloru sukni dla byłej pro­sty­tutki.

– Wiesz co, Gwen? – zaczął Hadrian, chwy­ta­jąc jej dłoń. – Pozna­łem wiele kobiet, ale tylko dwie z nich podzi­wiam. Royce jest wiel­kim szczę­ścia­rzem.

– Royce jest czło­wie­kiem na kra­wę­dzi – odparła w zamy­śle­niu. – Widział zbyt dużo okru­cień­stwa i zdrady. Nie zaznał ni­gdy lito­ści. – Uści­snęła jego rękę. – Ty musisz to zro­bić, Hadria­nie. Ty musisz mu oka­zać litość. Jeśli to zro­bisz, wiem, że go ura­tu­jesz.

* * *

Royce i Hadrian weszli na dzie­dzi­niec zamku Essen­do­nów, nie­gdyś miej­sce pro­cesu księż­niczki Ari­sty o czary. Po tam­tym nie­szczę­snym dniu nie zostało nic oprócz nie­wiel­kiego wznie­sie­nia, na któ­rym stał pal i leżał stos drewna. Od tego czasu minęły zale­d­wie trzy lata i wtedy też robiło się już zimno. Dopiero co zamor­do­wano Amra­tha Essen­dona, a nowe impe­rium pozo­sta­wało w sfe­rze marzeń impe­ria­li­stów.

Straż­nik przy bra­mie ski­nął głową i uśmiech­nął się do nich.

– Nie cier­pię tego – wymam­ro­tał Royce.

– Czego?

– Nawet nie przy­szło im do głowy, żeby nas zatrzy­mać. Uśmie­chają sie do nas. Już nas znają z widze­nia. Z widze­nia. Daw­niej Alric miał tyle przy­zwo­ito­ści, by prze­ka­zy­wać wia­do­mo­ści dys­kret­nie i przyj­mo­wać nas bez zapo­wie­dzi. Teraz umun­du­ro­wani za dnia pukają do naszych drzwi, machają do nas i mówią: „Witaj, mamy dla cie­bie zle­ce­nie”.

– Nie machał rękami.

– Jesz­cze tro­chę czasu i zacznie… machać i szcze­rzyć zęby w uśmie­chu. Pew­nego dnia Jeremy będzie sta­wiał kole­gom z woj­ska piwo Pod Różą z Cier­niem. Zado­mowi się tam cały oddział war­tow­ni­ków, wszy­scy będą się śmiali, uśmie­chali, kła­dli nam ręce na ramio­nach i pro­sili, żebyś zaśpie­wali razem z nimi Calide Port­more. „Jesz­cze raz, z werwą!”. A w któ­rymś momen­cie jakiś wyjąt­kowo spo­cony wiel­ko­lud uści­śnie mnie i powie, jaki to dla niego zaszczyt prze­by­wać w naszym towa­rzy­stwie.

– Jeremy?

– No co? Tak ma na imię.

– Znasz imię żoł­nie­rza przy bra­mie?

Royce się nachmu­rzył.

– Widzisz, co chcę powie­dzieć? Tak, znam jego imię, a oni znają nasze. Rów­nie dobrze mogli­by­śmy wło­żyć mun­dury i wpro­wa­dzić się do sta­rej kom­naty Ari­sty.

Weszli po kamien­nych scho­dach do głów­nego wej­ścia, gdzie żoł­nierz szybko otwo­rzył przed nimi drzwi i lekko się ukło­nił.

– Pan Mel­born, pan Blac­kwa­ter.

– Czo­łem, Digby. – Hadrian kiw­nął do niego ręką. Dostrze­gł­szy chmurne spoj­rze­nie Royce’a, dodał: – Prze­pra­szam.

– Dobrze, że obaj się wyco­fa­li­śmy. Wiesz, nie bez powodu wszy­scy słynni zło­dzieje nie żyją.

Stu­kot obca­sów Hadriana na wypo­le­ro­wa­nej posadzce odbi­jał się echem na kory­ta­rzu, Royce stą­pał bez­sze­lest­nie. Prze­szli przez zachod­nią gale­rię, mija­jąc rząd zbroi i salę balową. Zamek wyda­wał się rów­nie pusty jak reszta mia­sta. Gdy dotarli do sali przy­jęć, Hadrian dostrzegł Mau­vina Pic­ke­ringa, który zmie­rzał w ich stronę. Młody szlach­cic wyglą­dał na chud­szego, niż Hadrian go pamię­tał. Miał zapa­dłe policzki i cie­nie pod oczami, ale na gło­wie tę samą grzywę splą­ta­nych wło­sów.

– Naj­wyż­szy czas – przy­wi­tał ich mło­dzie­niec. – Alric wła­śnie mnie po was wysłał.

Minęły dwa lata od śmierci jego brata Fanena, a Mau­vin wciąż ubie­rał się na czarno. Więk­szość jed­nak nie zauwa­ży­łaby udręki w jego oczach. Tylko ci, któ­rzy go znali przed kon­kur­sem w Dahl­gre­nie, dostrze­gliby róż­nicę. Wyda­rzyło się to, gdy war­tow­nik Luis Guy napadł z oddzia­łem ryce­rzy Sereta na Hadriana i Mau­vin oraz Fanen chwy­cili za broń, by pomóc Blac­kwa­te­rowi. Obaj wal­czyli po mistrzow­sku, tak jak to mieli w zwy­czaju Pic­ke­rin­go­wie, Mau­vin jed­nak nie mógł ura­to­wać brata przed śmier­tel­nym cio­sem. Do tam­tej pory Mau­vin Pic­ke­ring był ener­gicz­nym mło­dzień­cem, który wciąż się uśmie­chał i rzu­cał światu wyzwa­nie swoim spe­cy­ficz­nym mru­gnię­ciem. Teraz stał przy­gar­biony ze spusz­czoną głową.

– Znów go nosisz? – Hadrian wska­zał na miecz Mau­vina.

– Nale­gali.

– Ćwi­czy­łeś?

Mau­vin spoj­rzał na swoje stopy.

– Ojciec mówi, że to bez zna­cze­nia. Jest pewny, że w razie potrzeby się nie zawa­ham.

– A ty jak myślisz?

– Prze­waż­nie sta­ram się o tym nie myśleć.

Mau­vin pchnął drzwi, otwie­ra­jąc je na oścież. We trójkę minęli ofi­cja­li­stę i straż­ni­ków i weszli do sali przy­jęć. Przez wyso­kie okna wpa­dało świa­tło póź­nego poranka, zna­cząc par­kiet jasnymi smu­gami. Pod ścianą wciąż leżały zro­lo­wane wiel­kie gobe­liny, pozo­sta­wione w nadziei na powrót lep­szych cza­sów. Zamiast nich na ścia­nach wisiały mapy z czer­wo­nymi liniami i nie­bie­skimi strzał­kami skie­ro­wa­nymi na połu­dnie.

Alric był sam i prze­cha­dzał się pod oknami. Głowę z nało­żoną koroną miał pochy­loną, a płaszcz cią­gnął za sobą po ziemi jak… jak król, pomy­ślał Hadrian. Gdy weszli, spoj­rzał na nich i kciu­kiem prze­su­nął kró­lew­ski dia­dem na tył głowy.

– Czemu tak długo to trwało?

– Jedli­śmy śnia­da­nie, Wasza Kró­lew­ska Mość – odparł Royce.

– Jedli­ście śnia… Nie­ważne. – Król wycią­gnął w ich kie­runku zro­lo­wany per­ga­min. – Powie­dziano mi, że dziś rano dostar­czy­li­ście do zamku tę prze­syłkę.

– Ja nie – zaprze­czył Royce.

Po roz­wi­nię­ciu zwoju zna­lazł dwa per­ga­miny i zaczął je czy­tać.

– Ja ją przy­wio­złem – przy­znał Hadrian. – Wła­śnie przy­je­cha­łem z Rati­boru. Twoja sio­stra panuje nad wszyst­kim, Wasza Kró­lew­ska Mość.

Alric się nachmu­rzył.

– Kto to wysłał?

– Nie mam pew­no­ści – odrzekł Hadrian. – Dosta­łem to od czło­wieka o imie­niu Koszt w Col­no­rze.

Royce skoń­czył czy­tać i uniósł głowę.

– Sądzę, że prze­grasz tę wojnę – oświad­czył, nie faty­gu­jąc się, by dodać prze­pi­sową for­mułkę „Wasza Kró­lew­ska Mość”.

– Nie mów głupstw. To pew­nie jakiś kawał. Praw­do­po­dob­nie stoi za tym Ecton. Uwiel­bia patrzeć, jak robię z sie­bie głupca. Nawet jeśli ta wia­do­mość jest auten­tyczna, to po pro­stu ktoś wysuwa absur­dalne hipo­tezy, żeby wydo­być tro­chę złota od władz nowego impe­rium.

– Nie sądzę. – Royce podał list Hadria­nowi.

Królu Alricu!

Zna­le­ziono to u kuriera jadą­cego z Calisu do Aqu­esty. Zamia­ta­cze napa­dli na niego w Albur­nie, ale nie doce­nili prze­ciw­nika. Zgi­nęło trzech ludzi z Dia­mentu. Dopa­dli go dopiero sprzą­ta­cze, któ­rzy zna­leźli przy nim ten list adre­so­wany do regen­tów. Klej­not pomy­ślał, że chciał­byś poznać jego treść.

Sza­cowni Regenci!

Upa­dek Rati­boru był nie­spo­dzie­wany i nie­for­tunny, ale jak wie­cie, nie prze­są­dza sprawy. Na razie dostar­czy­łem Degana Gaunta i wyeli­mi­no­wa­łem czar­no­księż­nika Esra­had­dona. Tym samym wypeł­ni­łem dwie trze­cie zobo­wią­zań wyni­ka­ją­cych z naszej umowy, ale naj­lep­sze dopiero przed nami.

Szma­rag­dowy Sztorm stoi zako­twi­czony w por­cie Aqu­esty gotowy do żeglugi. Po otrzy­ma­niu tej wia­do­mo­ści prze­każ­cie na sta­tek zapłatę wraz z zapie­czę­to­wa­nymi roz­ka­zami, które pozo­sta­wi­łem. Po zała­dunku sta­tek wypły­nie, losy wojny się odwrócą i wasze zwy­cię­stwo będzie pewne. Po wyeli­mi­no­wa­niu nacjo­na­li­stów będzie­cie mogli sobie wziąć Melen­gar.

Ja mam mnó­stwo czasu, ale wy lepiej się pospiesz­cie, żeby nie zgasł pło­mień, który nazy­wa­cie nowym impe­rium.

Mer­rick Marius

– Mer­rick? – wymam­ro­tał Hadrian i spoj­rzał na Royce’a. – Czy to…?

Royce ski­nął głową.

– Znasz tego Mariusa? – spy­tał Alric.

Royce znów przy­tak­nął.

– Dla­tego wiem, że masz kło­poty.

– I wiesz, kto to wysłał?

– Cosmos DeLur.

– Czy nie jest on zamoż­nym kup­cem z Col­nory?

– A także przy­wódcą gil­dii zło­dziei zna­nej pod nazwą Czarny Dia­ment.

Alric przy­sta­nął, żeby się nad tym zasta­no­wić, po czym znów zaczął się prze­cha­dzać.

– Czemu miałby mi to wysy­łać? – spy­tał.

– Dia­ment chce się pozbyć impe­riali z Col­nory. Pew­nie po znik­nię­ciu Gaunta Cosmos uznał, że przyda ci się ta infor­ma­cja.

Alric pogła­dził w zamy­śle­niu brodę.

– Co to za jeden ten Mer­rick? Skąd go znasz?

– Przy­jaź­ni­li­śmy się, gdy nale­ża­łem do Dia­mentu.

– Wyśmie­ni­cie. Odszu­kaj go i wypy­taj, o co tu cho­dzi.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki