Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Laurentiu Fulga (ur. 1916),od lat pełniący funkcję wiceprezesa Rumuńskiego Związku Pisarzy, jest - także od lat - jednym z najpoczytniejszych prozaików swego kraju. (...) Zamieszczone w niniejszym tomiku dwa opowiadania pochodzą z debiutanckiego zbioru opowiadań fantastycznych pt. "Straniul paradis" (Dziwny raj),który od samego początku cieszył się wielkim wzięciem u czytelników i uznaniem krytyki. (...) Stosunek do otaczającej nas rzeczywistości, jaki Fulga w nich ujawnia, odnajdujemy u całego szeregu współcześnie tworzących pisarzy, uprawiających różne rodzaje literatury tzw. fantastycznej - od R. Escarpita po J.L. Borgesa; jest on także bliski przeciętnemu człowiekowi naszych czasów. Istotę tego stosunku można by ująć jako niepokój i podejrzliwość wobec codzienności, dręczące nas podświadome uczucie, że nie jest ona stabilna i dookreślona, że w każdej chwili wyrwać ją może z jej ram przestrzennych i czasowych eksplodująca w jej obrębie inna rzeczywistość. (...)
Dziwny raj L. Fulgi, raj niespokojny, którym władają fatalnie i pospołu miłość rodząca śmierć i śmierć rozwiewająca się w miłość, może być światem każdego z nas. Ale nie na co dzień: może nim stać się tylko w "wielkich godzinach naszej egzystencji".
[Opis wydawnictwa]
Książka dostępna w zasobach:
Biblioteka Miejsko-Powiatowa w Kwidzynie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 170
Rok wydania: 1981
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Laurentiu Fulga
DZIWNA PANNA RUTH
PODWÓJNA ZBRODNIA SIOSTRY DIANY
Podstawa wydania:
Laurentiu Fulga Straniul paraćiis. Editura Cartea Romaneasca, Bucuresti 1975.
Posłowiem opatrzył
Ireneusz Kania
© Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Literackie, Kraków 1981
ISBN 83-08-00503-9
Często myślę sobie, że ludzie wyjątkowi, których dane nam było spotkać tylko raz w życiu, a teraz już ich nie ma albowiem porwał ich wiatr i uniósł do nieba, podobni są do gwiazd, co dawno temu spadły, lecz ich światło widzimy jeszcze, jak żywe, niekiedy w środku nocy. I jeśli ci, o których mówię, zdołali utożsamić się w nas z niezłomną, obsesyjną wręcz wolą zachowania ich na zawsze w pamięci, oznacza to, że światem, w którym kiedyś żyli, władał niepodzielnie duch miłości. Ich osobowości, ich postaci są w nas wciąż tak żywe, że często przystajemy pośrodku ulicy zdumieni, a nawet przestraszeni nieprawdopodobieństwem sytuacji, i oglądamy się z niedowierzaniem szepcząc do siebie, do nikogo?: „To chyba On przeszedł właśnie tuż obole Czyżbyś już sobie nie przypominał?'', albo: „To przecież była właśnie Ona!”
Nie, na pewno nie! To jakieś obce postaci, inni ludzie albo po prostu przywidzenie. Wydawało się nam tylko, że to oni, a to dlatego, że zbyt często krążą, niewidzialni, dookoła nas, zbyt często ocieramy się o nich w snach, w zamyśleniach, a przede wszystkim w chwilach rozpaczy.
Każdy z nas czuje w sobie obecność kogoś utraconego. Nie zawsze potrafimy w jednej chwili odtworzyć sobie w pamięci jego obraz z całą dokładnością, śmierć bowiem zaciera przeważnie szczegóły. Lecz pod sklepieniem czoła, niby wieczna lampka, żyje wizerunek idealny Jego albo Jej, którzy byli tutaj kiedyś, a których nie sposób przyrównać do nikogo spośród żyjących.
Mówi się czasem, te są dusze zmarłych niezwykłe, co błądzą po świecie jakoby bez celu. A przecież nikt nie wie, czego one mogą szukać, kogo, jakiego innego życia. Może tylko pokutują tu jeszcze, a może ha ich losie zaciążyło aż takie przekleństwo, że choć one przestąpią już próg wieczności, cień ich doczesnej powłoki zostaje tutaj, aby cierpieć wiecznie.
Wierzcie mi, nie spotkałem człowieka, który nie miałby tego niezwykłego uczucia, że śmierć przyjaciela albo ukochanej kobiety wcale nie była kresem ich życia. Umarli zostawiają ślady, niewidzialne, to prawda, nie można ich namacalnie stwierdzić. Lecz one dają się odczuć, a ujawniają się i urzekają nas ze szczególną mocą zawsze w chwilach, kiedy takie sprawy, jak przemijanie, jak wieczność, jakoś mniej nas obchodzą, kiedy właśnie udało się nam o tym zapomnieć. Oto dramat, na który zostaliśmy skazani bez naszej wiedzy, dla odkupienia Bóg raczy wiedzieć jakich win. A wyjaśnienia tego dramatu bywają różne, w zależności od jego głębi, i albo pokrywają się ze sobą, albo wzajemnie sobie przeczą. A jeśli jednak jest w tym wszystkim jakiś sens, to chyba tkwi on w fakcie, że idziemy w życiu drogą równoległą do drogi zmarłych.
Lecz ku jakiemu końcowi? I dlaczego właśnie równoległą? I dlaczego koniecznie tuż obok nich, kiedy wiadomo, że mamy przed sobą całe życie, a przecież niemało jest i takich zmarłych, których wręcz nienawidzimy?
Ale miałem chyba mówić o niezwykłej, dziwnej Pannie Ruth...
Peron był oświetlony tylko jedną żałosną latarnią z wybitymi szybami, pomalowaną na czerwono, wiszącą pod sklepieniem hali; rozproszona czerwone światło nadawało jej wygląd prawdziwie niesamowity. Dookoła ani żywej duszy. Sam nie wiem, co mnie skłoniło, aby wysiąść na tej właśnie stacji. Sentymentalne moje życie wdawało się w nową przygodę i — jak zwykle bez żadnej racji — nic z góry zamierzonego, żadne nieodparte przeczucia. Pamiętam tylko, że z pośpiechem wrzuciłem rzeczy do walizki i nie zastanawiając się, co to właściwie dzieje się ze mną, wysiadłem, nawet całkiem spokojny, tak jakby w tym obcym mieście ktoś miał mnie rzeczywiście oczekiwać.
Lecz kiedy spostrzegłem, że jestem zupełnie sam na rozległym i mrocznym peronie, sam wśród pustki sprawiającej wrażenie jakiejś nierealnej krainy, ogarnął mnie lęk przed nieznanym. Miałem uczucie, jakbym znalazł się nagle w opuszczonym raju i że na próżno miotam się i wołam pomocy — i tak przyjdzie mi zginąć w tej ohydnej głuszy.
Nic, tylko ja i czerwona latarnia. Mojego pociągu nie zdołałbym już dogonić, choćbym nie wiadomo jak gnał za nim. Zdążyłem tylko dojrzeć, jak rozpływa się w tajemniczej dali, ze szczękiem swojej oślizgłej maszynerii, rozszczepiając nocną ciszę przeraźliwym gwizdem. Stałem jak wryty, jak skazaniec, który stracił ostatnią nadzieję ocalenia.
A była właśnie jedna z tych parszywych nocy, jakby umęczona nadmiarem ciemności, istna czerń, tylko nie taka jak zazwyczaj, lecz inna, taka, co nie daje odetchnąć, falująca nieustannie koszmarnym przypływem i odpływem skądś, z zaświatów. Ani jednej gwiazdy na czarnym bezkresie nieba, żadnych znaków życia, tylko ta czerwona latarnia, wprost nierealna w tej kamiennej głuszy, i gdzieś, nie wiadomo, czy blisko czy daleko, przytłumiony łoskot, dudnienie, powielające się niepojętym sposobem w tysiące głuchych odgłosów, jakby ciężkie westchnienia albo zdławione lamenty, które zlewały się w jedno ze stukotem moich kroków skazańca i z gwałtownym biciem mojego serca.
Przeszło godzinę kręciłem się po peronie, paląc nerwowo papierosa za papierosem, niezdolny do podjęcia jakiejkolwiek decyzji. Gdybyż choć odnaleźć jakąś poczekalnię, rzucić się na pierwszą z brzegu ławkę i zasnąć, zapaść w letarg. Po tym jakże nierozważnym kroku sen dobrze by mi zrobił, pozwoliłby ukryć się w sobie samym, zapomnieć o tym zaułku bez wyjścia, w jaki zagnał mnie los, a nade wszystko zapomnieć, że w ogóle istnieję. Wolałbym już nieświadomość niż strach i te ciemności rodzące wciąż nowe lęki. Na próżno jednak dobijałem się do wszystkich drzwi po kolei; nie otwarły się żadne. Na próżno stukałem w okna i wołałem, z nadzieją, że wreszcie ktoś musi usłyszeć; nikt nie odpowiadał, zaniechałem więc i tego.
Po chwili niespodziewanie doleciał mnie z tyłu szurgot kroków, jakby trochę nieufnych. Odwróciwszy się raptownie, zobaczyłem tylko zielone światło lampy zmierzające ku mnie. Lecz człowiek, który zapewne niósł ją, wciąż nie wyłaniał się z mroku, co nasunęło mi niedorzeczną zgoła myśl: czy to aby nie duch? Kimkolwiek jednak był, musiałem zastąpić mu drogę i dowiedzieć się w końcu, w jaką to pułapkę, nieświadom niczego, wpadłem, i błagać go, aby pomógł mi stąd uciec, bo też nie wiadomo, jakie jeszcze niebezpieczeństwa mogły mi tutaj grozić tej strasznej nocy.
Wyrósł tuż przede mną tak niespodzianie, że, spłoszony, zerwałem z głowy kapelusz i pozdrowiłem go, chyba nazbyt uniżenie:
Wyglądał jakby nie z tego świata, pochłonięty całkowicie swoimi myślami, toteż na dźwięk moich słów wzdrygnął się. Szybko jednak odzyskał równowagę, uniósł lampę i przybliżył do mojej twarzy, aby mi się lepiej przyjrzeć.
Miał gruby, chropawy głos, jak pęknięty gong. Wpatrywał się we mnie zimnym, badawczym i wyzywającym wzrokiem; nie mogłem znieść tych przenikliwych oczu, czułem, że cały drżę.
Nie uznał za konieczne odpowiedzieć na moje pozdrowienie, tylko zapytał szorstko:
Zdumiony zapewne, że ktoś, kto dopiero co wysiadł z pociągu, żąda od niego takiej informacji, uniósł znów lampę i skierował całe jej światło na moją twarz.
Pewnie pojął w końcu, w jakim jestem stanie; w jego głosie, teraz już spokojnym, zabrzmiała nuta tłumionej ironii:
Zmiana jego zachowania powinna była obudzić moją czujność, a jednak nie obudziła. Wiedziałem tylko, że nadal tkwię w potrzasku; ten człowiek właściwie do niczego mi się nie przydał.
Podziękowałem mu za informację, odwróciłem się i rozejrzałem za wyjściem do miasta. Znów poczułem się zagubiony, a świadomość, że chyba spędzę noc na ulicach, raczej nie dodawała mi animuszu. Pozostawało zdać się na los szczęścia i tej myśli uchwyciłem się kurczowo.
Już przekraczałem próg drzwi wyjściowych, gdy z tyłu doleciał mnie i zatrzymał w miejscu głos naczelnika stacji:
Wiele byłbym dał za to, ażeby znaleźć odpowiedź wyjaśniającą, jakie to moce tajemne przywiodły mnie tutaj! Tymczasem odwróciłem się tylko ku niemu i, udając obojętność, z uśmiechem wzruszyłem ramionami:
Przez moment widać było na jego twarzy wahanie, ale szybko je przezwyciężył.
Co miały znaczyć te ostatnie słowa — skąd mógł wiedzieć, że już nigdy nie wyjadę z tego miasta? Zostawił mnie jakby na progu pomiędzy rzeczywistością a złudą, ogłupiałego do reszty, pełnego nowych obaw. Jego postać, oświetlona zielonym blaskiem lampy, rzucała teraz na ściany wydłużony, pokraczny cień sprawiający wrażenie pijanego upiora, a w dodatku upiór ten zanosił się szaleńczym śmiechem, od którego drżała w posadach noc. W końcu ma dobre wchłonęła go ciemność.
Go też miał na myśli?
Rzuciłem się ku wyjściu, aby jak najprędzej umknąć z tego złowróżbnego miejsca. Czułem, że tylko gonitwa po ulicach pozwoli mi zabić czas, dotrwać świtu, którego czekałem ze ściśniętym sercem jak wybawienia od złych uroków.
Sprzed dworca biegł w nieznane bardzo szeroki bulwar; nad nim kołysał się w podmuchach wiatru rząd białych lamp. Kiedy powiodłem za nimi wzrokiem w przestrzeń, wydały mi się niezwykłą przędzą światła snującą się w nieskończoność. Wziąłem się w karby i wkrótce udało mi się odzyskać spokój d jasność umysłu, wiedziałem bowiem dobrze, że inaczej nie byłbym zdolny wyjść naprzeciw mojemu przeznaczeniu. Ruszyłem chodnikiem po lewej stronie; owionął mnie i oszołomił zapach kwitnących lip...
Właśnie to utwierdziło mnie jeszcze w przekonaniu, że spacer po tym nieznanym mieście o późnej nocnej porze przyniesie mi ulgę. Okoliczność, że nie napotkałem nikogo po drodze, zamiast napawać mnie lękiem przed pustką i samotnością, wprost przeciwnie, wydała mi się oczywistym potwierdzeniem różnicy pomiędzy mną a mieszkańcami tego miasta, zaryglowanymi w swych domach. Ja byłem człowiekiem wolnym, oni skazali się sami na cztery ściany domowego więzienia. Wyobrażałem ich sobie w ciasnocie, skulonych w tych ich łóżkach, siedliskach koszmarów, albo splecionych w rozpaczliwym uścisku, jak rozbitkowie. Może nawet kochali się ze sobą, sądząc, że właśnie to ich uratuje, a może miłość, nie przynosząc spodziewanego wybawienia, znużyła ich już. Wiedziałem dobrze, że każdy dom kryje w sobie własne nieprzeniknione tajemnice, szczególnie o nocnej porze. Wiedziałem też, że sen jest nęcącym złudzeniem śmierci, do którego niektórzy uciekają się z tchórzostwa. Lecz jeśli nawet zdarzają się im sny błogie, już i tak nie wierzą w prawdziwe życie; rozbrat pomiędzy nimi a życiem jest już chyba ostateczny.
Co by to było, mówiłem sobie, gdybym na przykład, chcąc to sprawdzić, zadzwonił nagle do pierwszego lepszego domu, a potem uciekł? Albo jeszcze lepiej: gdybym zaczekał u drzwi i temu, co je otworzy, dał tylko znak, ażeby poszedł za mną? Z jakimż przerażeniem wybałuszyłby oczy, jakie to tajemnicze znaczenie przypisałby mojemu zaproszeniu, kryjąc się wobec tego czym prędzej w skorupie swojej marnej egzystencji! Widzisz, mówiłem do siebie, ludzie popełniają błąd! Za bardzo lękają się wszystkiego, co dzieje się poza ich własnym podwórkiem. Nie pragną niczego oprócz narkozy snu, umykają przed jakąkolwiek próbą. Gdy tymczasem ja, ja właśnie, w takim błądzeniu bez celu czuję się sobą, odnajduję sens życia. To prawda, że uciekając od powszednich spraw, zaspokajam przede wszystkim przemożną potrzebę samotności. Potem jednak, może nawet bezwiednie, wybiegam myślą w nieznane, albowiem bez tego ta moja samotność nie mogłaby się w pełni urzeczywistnić. Jakiegoż więc innego, większego cudu mogłem pragnąć teraz aniżeli właśnie czegoś nieznanego, czego przeczucie ogarniało mnie coraz mocniej?
Dotarłem do skrzyżowania, jakby wymyślonego po to, ażeby znów wystawić moje nerwy na próbę. Przede mną cztery ulice rozchodzące się w cztery strony świata; którą wybrać? Gdybym się zastanawiał, wahał, dałbym dowód słabości. Nie czas w takich sytuacjach na uprzedzenia czy przesądy. Toteż nie zwlekając ani chwili, z zamkniętymi oczyma ruszyłem na chybił trafił. Co prawda przez to, że nie dokonałem wyraźnego wyboru, zmieniałem w pewnym sensie na własną odpowiedzialność bieg i wyroki przeznaczenia. Skąd, na przykład, mógłbym być pewny, że właśnie na tej drodze nie rozstąpi się nagle ziemia pod moimi stopami i nie wchłonie mnie w ciemną czeluść. No to i co?! — mówiłem głośno i buńczucznie, aby dodać sobie odwagi w zmaganiach z nawałą ciemności i własnymi lękami i przywidzeniami. — No to co? W jakąkolwiek poszedłbyś stronę, przeznaczenie i tak wyjdzie ci naprzeciw. Gdzieś tam czatuje i nie spocznie, póki cię nie ucapi. Takie są jego prawa, a ono potrafi dochodzić swoich praw — najpierw zakreśli wokół ciebie koło, z którego nie ma ucieczki, a potem rusza zaraz w pogoń za następną ofiarą, w tym samym celu. Przeznaczenie jest jak powiew, przybywa znikąd i zewsząd, przenika nawet przez niezdobyte mury, kruszy wszelkie przeszkody. Jak zatem możesz umknąć swemu przeznaczeniu albo zmienić je na inne, choćbyś próbował najzręczniejszych wybiegów, skoro ono jest ci na przemian to aniołem, to diabłem od pierwszych twoich dni?
A oto dlaczego — wyznaję jak pod przysięgą — tak bardzo spodobała mi się ta droga bez celu: wprawiała mnie bowiem w błogi stan nie zaznanego dotąd upojenia, które ogarniało mnie właśnie dlatego, że byłem taki, jaki byłem, zupełnie samotny. Rosło we mnie nieodparte uczucie, że zbliżam się do czegoś nieznanego, niedostępnego innym, co czeka tylko na mnie. Ale czyżby naprawdę coś mnie tu czekało, czyżby spodziewał się mnie ktoś w tym mieście? I któż to miałby mnie oczekiwać?
Diabła tam! — skarciłem siebie za fantazjowanie, oceniając w końcu trzeźwo sytuację: jak, skąd i kto, skoro jestem najbardziej samotnym człowiekiem na świecie, a obręcz, którą mnie osaczono, zaciska się coraz mocniej, jak pętla, aby mnie wkrótce udusić?
A jednak równocześnie czułem, jakbym wymykał się powoli spod działania podstawowych praw natury, które dotąd nadawały sens mojemu życiu na tej ziemi; odnosiłem bowiem wrażenie, że zamiast z chwili na chwilę przybliżać się do ostatecznego końca, normalnym zresztą rzeczy porządkiem, ja, wprost przeciwnie, zawracam z drogi wiodącej w śmierć i zmierzam ku dniowi moich narodzin. Coś dziwnego, czego rozum nie zdołałby pojąć, działo się w surowej i niewzruszalnej konstrukcji wszechrzeczy. Wraz z moim przybyciem do tego miasta i przez to, że tu przybyłem, coś odzyskało życie albo zostało naznaczone piętnem śmierci. Obym się był mylił, ale nie myliłem się. Chciałem uciekać, lecz na ucieczkę było już za późno, bo oto przystanąłem jak wryty nasłuchując: co to za odgłos, co się dzieje, skąd nagle, tak we mnie, jak i dookoła mnie, zaczynają rozprzęgać się wszelkie uświęcone prawidła?
Po chwili zrozumiałem: sprawił to dolatujący jakby z wielkiej oddali głos skrzypiec. Z początku dźwięk ten wydał mi się nocną ułudą albo poświstem hasających pod niebem wiatrów. Lecz w miarę jak szedłem dalej, nieufny, coraz wyraźniej słychać było melodię.
Chwilami miałem wrażenie, że zapada ona w przepaść, by po jakimś czasie wzlecieć w górę, już tylko konającym echem. Struny to jakby pękały z jękiem, to znów zapadały w głęboki letarg. Smyczek miotał się w zawrotnych pasażach, straceńczo i niepokojąco, jakby igrał pomiędzy marzeniem a obłędem. Wydawało się, że dziesiątki szatańskich łap zaciskają się magicznym pierścieniem na tych skrzypcach, raz czarownych, raz złowieszczych, aby wydrzeć im wszystkie dźwięki ukryte głęboko na dnie. Nagle przeciągły krzyk przeszył powietrze, potem krzyk urywany, sprawiający, że chwile ciszy pomiędzy zamarciem dźwięku a jego raptownym ożyciem dzwoniły w moich uszach jakąś śmiertelną synkopą. Dolatywały mnie także i smutne dźwięki niepojętych wręcz akordów, urągających wszelkim prawidłom harmonii, mącąc we mnie poczucie rzeczywistości do tego stopnia, że w końcu już nie wiedziałem, czy żyję.
Kiedy się ocknąłem, stałem właśnie przed tajemniczym, tonącym w ciemnościach domem, który ukrywał w swoich murach melodię, skrzypce i ich czarodzieja. Nasłuchiwałem, przylgnąwszy uchem do ściany, rozstrojony nadmiarem niesamowitych wrażeń. Słuchałem. Znów powracał znany mi już motyw, lecz z innymi wariacjami — jeszcze bardziej posępnymi i tragicznymi. Rozum ludzki nie byłby zdolny wyjaśnić znaczenia tej pieśni; żaden poemat, żaden hymn znany dotąd ludzkości nie mógł się z nią mierzyć. Równie głęboka jak ona musiała być tajemnica tego przytłoczonego brzemieniem zbyt gorzkich cierpień życia, co jakby zmierzało z tą pieśnią ku nieuchronnej zagładzę. Lecz czyjeż to życie, czyja zagłada?
Tak więc, w tym obcym mieście, o późnej nocnej godzinie ktoś grał na skrzypcach. Fakt ten wydawał mi się niezwykły nie sam przez się, ale dlatego, że podejrzewałem w nim zapowiedź czegoś szczególnie tajemniczego. Jak bardzo chciałbym zobaczyć tego człowieka, co biczuje tak własną duszę akordami skrzypiec.
Gdybyż rozstąpiły się nagle ściany domu i gdybym, z ukrycia, mógł ujrzeć tę postać, oczy, ruchy, wyraz twarzy, ażeby przekonać się, że ten człowiek istnieje, że nie stałem się pastwą złudy. Tymczasem na wszystkich oknach czerniały ciężkie okiennice zaparte na czarne żelazne sztaby, sam dom także był czarny, toteż i ta muzyka, może właśnie dlatego, a może z innych, nieodgadnionych powodów, brzmiała demonicznie, czarno.
Cichła teraz powoli, aż zgasła ostatnim westchnieniem i już niczego więcej nie złowił mój słuch. Może człowiek ten osłabł od nadmiaru cierpienia, a może umarł równocześnie z ostatnim tchnieniem swojej melodii. Na próżno czekałem, by oniemiałe skrzypce podjęły pieśń; nie odezwały się już. Jakże przytłaczająca i straszna wydała mi się teraz cisza! Choć, prawdę rzekłszy, z niepojętej przyczyny — a może należało to przypisać podnieceniu, jakie mną owładnęło — czułem, że falujące dźwięki pieśni otaczają mnie wciąż, jakby gorącą poświatą. Bo też była to pieśń rozpaczy i zarazem ukojenia, zachwytu i buntu, rezygnacji i śmierci, a wszystko to przepotężne, skłębione jak zawrotna kipiel, skrzyżowane jak miecze w płomieniach świętej ofiary.
Prawie godzinę wałęsałem się jeszcze wokół tego domu, błagając w duchu wszystkie moce, by pieśń zabrzmiała ponownie. Na próżno. Otaczała mnie przerażająca cisza, naładowana jeszcze echami przebrzmiałych dźwięków. Ale i tak byłem szczęśliwy, że los dał mi przeżyć taką noc, nie żałowałem już teraz, że zatrzymałem się w tym mieście. Następnego dnia rano mogłem albo jechać dalej, albo wracać do mojej żałosnej codzienności. Postanowiłem zgoła inaczej: choćby jedną jeszcze noc, nie więcej, jedną jedyną noc spędzić w tym mieście, ażeby znów usłyszeć lament skrzypiec, posłuchać pieśni, co urzekła mnie swoją tajemnicą.
Jak błędny ruszyłem w dalszą wędrówkę po ulicach. Lecz, o dziwo, pieśń szła w ślad za mną, tak jakby wartki strumień niedawnych akordów przybrał materialną postać. Czułem ją, słyszałem, nie mogłem ujść przed jej natarczywością; wkrótce znałem już wszystkie jej łkania i zawodzenia, jej mroki i blaski, odradzała się we mnie i umierała w nieskończonych nawrotach, trwała we mnie żarem. Jak długo mogłem wytrzymać taki pościg? Musiałem w końcu i ja poszukać schronienia, zgodzić się na więzienie w jakichś czterech ścianach. Wierzyłem, że tylko tak umknę przed jej pogonią, odzyskam wolność.
Kiedyś, portem, zadawałem sobie pytanie: a gdybym był poszedł wtedy inną drogą, czy przydarzyłoby mi się to samo, czy doznałbym takich samych wzruszeń, takich samych radości i nieszczęść? I odpowiadałem: oczywiście, są bowiem wyroki, co dosięgają człowieka wszędzie i o każdym czasie, bez względu na to, jaką drogę w życiu wybierze...
Upłynęło wiele godzin, zanim, błądząc w gmatwaninie ulic jakby w labiryncie, odnalazłem hotel. Był to zapewne jedyny hotel w tym mieście, zresztą pożałowania godny, lecz innego nie miałem co szukać, więc wszedłem. Nie było nic godnego uwagi w zatęchłym ciasnym holu, zapchanym meblami równie starymi, co nędznymi; wyróżniał się może nieco wahadłowy zegar, wiszący pomiędzy oknami, ogołocony ze wskazówek, niemy, którego wybałuszone oko, upstrzone koślawymi cyframi godzin, przywodziło na myśl przyczajoną wieczność, gotową cię w każdej chwili unicestwić. Właściciel hotelu drzemał ze zwieszoną, jakby podciętą głową nad ladą recepcyjną, lecz jego zmysły — jak się okazało — trwały w stałym pogotowiu; zerwał się bowiem natychmiast, gdy tylko usłyszał skrzypnięcie drzwi, szczególnie posępne w tej śmiertelnej ciszy.
— Chciałbym dostać pokój — zwróciłem się do niego. — Jeśli to możliwe, taki pokój, gdzie mógłbym się wyspać aż po dzień Sądu Ostatecznego.
Normalnym rzeczy porządkiem powinien był zapytać, kim jestem, skąd przybywam, czego szukam w ich mieście, i wpisać mnie do swojej, z pewnością równie jak on niechlujnej, księgi gości, jeżeli coś takiego w ogóle posiadał. Ani nie zapytał, ani niczego ode mnie nie zażądał, patrzył tylko na mnie przeciągle, uśmiechając się dyskretnie, uniżenie, tak jakby moje przybycie nie było dla niego żadną niespodzianką, jakby był o nim uprzedzony, toteż jest gotów do usług. Potem wziął pęk kluczy i poprosił mnie skinieniem, ażebym szedł za nim. Jednakże jego milczenie wyprowadziło mnie z równowagi, chwyciłem go za ramię i odwróciłem raptownie ku sobie.
Znów przyjrzał mi się badawczo, wciąż z tym jakby przyklejonym do warg uśmiechem.
A to dopiero, czegoś takiego się nie spodziewałem: kobieta?! Bezwiednie powtarzałem szeptem jej imię: Panna Ruth! Panna Ruth!, puszczając równocześnie wodze wyobraźni pobudzonej cisnącymi się na usta pytaniami: jak wygląda, czy jest piękna?
Uwolniony od mego uścisku właściciel hotelu obojętnie ruszył schodami do góry. Szedłem za nim, zataczając się jak pijany. I wtedy znów usłyszałem wyraźnie wydobywający się jakby z zakamarków mojej znękanej pamięci, lecz równocześnie bardzo bliski, natarczywy dźwięk skrzypiec. W nagłym przypływie strachu, a może żalu, tym razem już z prawdziwą wściekłością, chwyciłem hotelarza za ramię:
A wtedy twarz właściciela hotelu rozjaśniła się dziwnym, jakby skądś z głębi duszy promieniującym blaskiem.