Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Barwny obraz życia codziennego osiemnastowiecznej Japonii z jej podziałami społecznymi, prawami i obowiązkami ludzi wywodzących się z określonych warstw oraz surowo przestrzeganym kodeksem honorowym samurajów. Właśnie z konieczności sprostania i zadość uczynienia temu ostatniemu rodzi się kanwa przygodowa opowieści, w której osoby uosabiające godność i szlachetność muszą zetrzeć się z ludźmi nikczemnymi, aby w ostateczności mogło zatriumfować dobro. Wątek awanturniczy, wzbogacony o motywy fantastyczne, stanowi atrakcyjny zrąb "Dziwnej historii...", w pamięci współczesnego czytelnika zapisze się ona jednak chyba przede wszystkim jako źródło wiedzy o zwyczajach i obyczajach starej Japonii.
[Opis wydawnictwa]
Książka dostępna w zasobach:
Biblioteka Miejsko-Powiatowa w Kwidzynie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 278
Rok wydania: 1981
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Sanyuutei Enchoo
DZIWNA HISTORIA O UPIORACH Z LATARNIĄ W KSZTAŁCIE PIWONII
SANYUUTEI ENCHOO:
Kaidan Botan Dooro,
Iwanami Shotcn, Tokyo
© Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Literackie, Kraków 1981
Posłowie:
Zdzisław Reszelewski
Mojemu przyjacielowi TADASHI YAMADZIE w podziękowaniu za wieloletnią przyjaźń, za pomoc w pracy nad tłumaczeniem tej powieści i za miłość do Polski
Tłumacz
W tłumaczeniu niniejszym zastosowano międzynarodową transkrypcję japońskich imion własnych. Zgodnie z nią -ch-czytamy jak polskie -ć-, -j-jak -dź- -sh-jak -ś-, -y-jak -j-. Podwojenie samogłoski oznacza jej przedłużenie, i tak -ii-nie czytamy jako dwóch oddzielnych samogłosek, lecz jako jedną długą; niektórzy tłumacze stosują w tym przypadku kreskę nad przedłużoną samogłoską.
W pisowni imion żeńskich tłumacz zastosował łącznik: O-Kuni, O-Tsuyu, O-Toku. W polskiej japonistyce stosuje się w zasadzie pisownię łączną imion żeńskich, np. Otsuyu, Okuni itd. W japonistyce anglosaskiej przeważa pisowna z łącznikiem. Stosując ową pisownię tłumacz
kierował
się
potrzebami tej powieści (imiona
żeńskie
występują tu wielokrotnie bez przedrostka O-, np. Kuni, Tsuyu).
W owym czasie kiedy Tokio nazywało się Edo, jedenastego kwietnia trzeciego roku Kampo 1, w yushimskiej świątyni odbywało się uroczyste nabożeństwo ku czci świętej pamięci księcia Shotoku2 W świątyni zebrały się tłumy wiernych, panował okropny ścisk. W pobliżu, w trzeciej dzielnicy Hongo, mieścił się wówczas sklepik z bronią, którego właścicielem był Fujimuraya Shimbei. Przed wystawionym w sklepie wybornym towarem zatrzymał się pewien samuraj. Wyglądał na dwadzieścia dwa lata, twarz miał białą, brwi piękne, spojrzenie proste i śmiałe, jak człowiek o nieco zapalczywej naturze, włosy zaczesane równo, starannie. Miał na sobie piękne haori3 i pierwszorzędne hakama4, a na nogach skórzane sandały. Towarzyszył mu sługa w krótkiej niebieskiej liberii, przepasanej szykownym pasem z drewnianym mieczem obitym miedzią. Obejrzawszy wystawione miecze, samuraj zasiadł przed nimi i powiedział:
Przy tych słowach właściciel sklepu podał miecz samurajowi, który zaczął go oglądać. W dawnych czadach kiedy samuraj wybierał sobie broń i wyciągał ją wprost na ulicy, lepiej było trzymać się od niego z daleka. Kiedy młody, rozgorączkowany samuraj o rozpalonej duszy zaczyna wymachiwać na wszystkie strony obnażonym mieczem, nie wyniknie z tego nic dobrego. Ale nasz samuraj był prawdziwym znawcą broni. Nawet nie musiał sprawdzać giętkości klingi, by stwierdzić, że stal nie jest przepalona. Przede wszystkim przymierzył, jak miecz wyglądać będzie za pasem, wypróbował ostrze, obejrzał główkę rękojeści i inne szczegóły; jednym słowem, na pierwszy rzut oka widać było, że nie jest to zwyczajny samuraj, lecz hatamoto 5.
Kiedy targowali się tak zawzięcie, jego służący z jakimś pijakiem za plecami samuraja wzięli się za łby. Chwyciwszy służącego za kołnierz wrzasnął: „Jja-ak śś-śmmiesz?!...” — potknął się i upadł, trzasnąwszy siedzeniem o ziemią. Potem udało mu się podnieść, rzucił spode łba groźne spojrzenie na służącego i zaczął go okładać pięściami. Służący cierpliwie znosił cięgi, zdając sobie sprawę z tego, że tamten zaczepia go, bo jest pijany. Oparł się rękami o ziemię, pochylił głowę i mamrotał słowa przeprosin, ale pijak go nie słuchał, wściekał się coraz bardziej i bił coraz silniej. Samuraj, spostrzegłszy, że biją jego służącego, zdziwił się bardzo; skłoniwszy się uprzejmie pijakowi, powiedział:
Pijak wymyślał, samuraj wciąż usiłował przemówić mu do rozsądku, a w tłumie gapiów, którzy zebrali się dookoła nich na ulicy, mówiono:
Wszystko to mówiono półgłosem, ale niektóre słowa docierały do uszu młodego samuraja. Zadrżał z wściekłości, twarz jego poczerwieniała, jakby zalała się czerwoną farbą, na czole wystąpiły błękitne żyły. Zbliżył się do pijaka i powiedział:
Cierpliwość młodego wyczerpała się, gniew zniekształcił jego twarz.
Ręka jego chwyciła rękojeść bizeńskiego miecza. Błyszcząca klinga mignęła przed samym nosem pijanego. Tłum gapiów rozpierzchnął się z przestrachem. Nikt nie spodziewał się, że ten słaby na pierwszy rzut oka młodzieniec dobędzie miecza. Niczym jesienne liście pod wpływem podmuchu wiatru, wszyscy rzucili się do ucieczki, zawodząc i lamentując, pośpiesznie kryjąc się po domach i zaułkach. Kupcy w pośpiechu zamykali sklepy. Wokół zapanowała cisza. Tylko kupiec Fujimuraya, który nie miał dokąd uciekać, siedział na swym miejscu na wpół żywy.
Kurokawa Kozo był pijany, ale przecież wszyscy wiedzą, że wino obnaża prawdziwą twarz człowieka. Przestraszony błyskiem miecza, odwrócił się i zataczając się zaczął uciekać. Młody samuraj rzucił się za nim, stukając w pyle skórzanymi sandałami. „Stój! — wołał. — Tchórz! Samochwał! Hańba rycerzowi, który pokazuje przeciwnikowi plecy! Stój! Wróć!” Kozo zrozumiał, że nie uda mu się uciec. Przystanął na trzęsących się nogach, chwycił za odrapaną rękojeść swego miecza i odwrócił się. W tym samym momencie młody samuraj rzucił się na niego, krzyknąwszy przejmująco, i zatopił głęboko miecz w jego ramieniu. Kozo ze zduszonym krzykiem upadł na jedno kolano. Stojąc nad nim młody samuraj uderzył znowu i rozpłatał jego lewe ramię aż do piersi. Dwoma ukośnymi cięciami Kozo został rozrąbany na trzy części niczym placek ryżowy. Młody samuraj zadał precyzyjny decydujący cios i wymachując okrwawionym mieczem zawrócił ku sklepowi Fujimurayi. Był zupełnie spokojny — przecież przeciwnik sam napraszał się śmierci.
Toske, który przez cały ten czas trząsł się obok sklepu, wymamrotał z twarzą pobladłą ze strachu:
Właściciel sklepu, drżąc jeszcze, odrzekł:
Tusz stał tuż obok właściciela, ale ten w popłochu nie dostrzegł go i drżącym głosem zawołał:
Nikt się jednak nie odezwał, w sklepie panowała cisza, gdyż wszyscy domownicy na samym początku rozpierzchli się i ukryli, gdzie kto mógł. Samuraj powiedział do właściciela sklepu:
Właściciel spostrzegł tusz i postawił go przed samurajem. Samuraj podniósł pokrywkę, wziął pędzelek i płynnym ruchem napisał hieroglify swego nazwiska: Iijima Heitaro. Zawiadomiwszy o zajściu straż miejską, udał się do swego domu na Ushigome11, gdzie zdał szczegółową relację swemu czcigodnemu ojcu, panu Iijimie Heizaemonowi. „Uczyniłeś słusznie” — powiedział pan Iijima Heizaemon, i natychmiast poszedł zameldować o całym zajściu dowódcy hatamoto, jaśnie wielmożnemu Kobayashi Gondai. Sprawę umorzono. Uznano winę pokonanego, a zwycięzcy przyznano rację.
Tak więc dwudziestodwuletni Iijima Heitaro zabił zuchwałego łajdaka, okazując przy tym niespotykaną śmiałość i przytomność umysłu. Mijały lata, Iijima Heitaro nabywał wiedzy i mądrości, a kiedy zmarł jego czcigodny ojciec, przejął w spadku dom rodzicielski i przyjął imię rodzica, stawszy się odtąd Iijimą Heizaemonem. Potem ożenił się, wziąwszy sobie za żonę córkę hatamoto z Sudobata, której na imię było Miyake. Wkrótce urodziła mu się dziewczynka, której nadano imię O-Tsuyu. Była nad podziw piękna, toteż rodzice świata poza nią nie widzieli. A że nie mieli więcej dzieci, rozpieszczali ją na wszelkie sposoby.
Nic nie jest w stanie przeszkodzić upływowi czasu, mijają dni i miesiące, i oto O-Tsuyu obchodzi już swoje szesnaste urodziny.
Ale tak już jest na tym świecie, że gdzie los daje, tam i zabiera. Nieoczekiwanie małżonka Iijimy zachorowała i udała się w podróż, z której nie wraca się nigdy. Przybywając do domu męża przywiodła z sobą służącą o imieniu O-Kuni. Była to dziewczyna urodziwa i bardzo roztropna. I oto po śmierci małżonki pan, któremu obrzydła samotność w pościeli, zbliżył się do niej i skończyło się na tym, że O-Kuni została jego nałożnicą. Nałożnica w domu pozbawionym prawowitej małżonki — to bardzo ważna osoba. Panienka O-Tsuyu nienawidziła nałożnicy. Dochodziło między nimi do niesnasek. Panienka z pogardą zwracała się do byłej służącej, nazywając ją po prostu Kuni 12, a tamta ze złości opowiadała panu przeróżne obrzydliwości o jego córce. Ponieważ wrogość ta nie miała końca, zniecierpliwiony pan Iijima kupił w pobliżu Yanagishimy niewielką posiadłość i przeniósł tam córkę wraz ze służącą O-Yone.
W ten sposób popełnił błąd, który zapoczątkował upadek jego domu. Minął jeszcze rok i panienka skończyła siedemnaście lat.
Do pana Iijimy często przychodził medyk nazwiskiem Yamamoto Shijo. Uchodził on za znawcę starej medycyny chińskiej, w rzeczy samej zaś był jednym z tych lekarzy-wróżbitów, którzy ani raz w życiu nie podali choremu łyżki z lekarstwem. Inni lekarze mają w torbach pigułki i proszki, a ten tylko kostki do sztuczek i papierowe bła-zeńskie maski. Miał ów medyk znajomego ronina Hagiwarę Shinzaburo, który utrzymywał się dzięki dochodom z pól ryżowych w Nezu i domów, które wynajmował. Natura obdarzyła go piękną powierzchownością, ale przy swoich dwudziestu kilku latach był jeszcze nieżonaty i w przeciwieństwie do innych nieżonatych mężczyzn niezmiernie wstydliwy i nieśmiały. Z tego powodu nigdzie nie wychodził, całymi dniami siedział w domu nad książką, pogrążony w melancholii. Pewnego dnia zjawił się u niego Shijo i oświadczył: — Pogodę mamy dziś piękną, proponuję spacer po sadach śliw w Kameido. W drodze powrotnej wstąpimy do pewnego mojego znajomego, Iijimy Heizaemona. Nie, nie, nie odmawiaj. Wiem, jesteś nieśmiały i stronisz od kobiet, a przecież dla mężczyzny nie ma większej radości niż kobieta. W dworku, o którym mówię, są tylko same kobiety — miła panienka i jej dobra wierna służąca, więcej nikogo nie ma. Wstąpimy choćby tylko dla żartu! Po prostu nacieszyć się widokiem dziewiczej urody. I to może sprawić radość. Piękna jest kwitnąca śliwa, nikt nie zaprzeczy, ale jest nieruchoma i milczy. A kobieta oczarowuje nas zarazem mową i ruchami. Ja na przykład jestem człowiekiem lekkomyślnym, daj mi kobietę... Jednym słowem, zbieraj się, idziemy.
W końcu medykowi udało się namówić Hagiwarę. Udali się do Kameido, pospacerowali po sadach śliwowych, a w drodze powrotnej zawrócili ku posiadłości Iijimy.
Przyjaciele weszli do sadku. Yone bez skrępowania dodała:
Pośród gałęzi śliw
ognia do fajki
nie doniosła moja ręka...
Czarujące. Tacy grzesznicy jak ja układają grzeszne wierszyki:
Gdy chwalę śliwę,
co innego mam na myśli,
inny mnie nęci zapach...
No i jak? Nie, jesteś po prostu niemożliwy. Jak tak można nieustannie pogrążać się w melancholii i nie dostrzegać nic innego oprócz książek? — Shijo wyciągnął butelkę z tykwy. — Zostało tu jeszcze trochę wódki, łyknij sobie... Co? Nie chcesz? Jak wolisz, wobec tego sam się napiję.
Ale w tym momencie pojawiła się Yone z poczęstunkiem.
Kiedy Yone rozlała herbatę i ponownie się oddaliła, Shijo powiedział:
Gdy tak Shijo perorował, O-Tsuyu, córka Iijimy, dręczona ciekawością wyjrzała ze swego maleńkiego pokoiku przez szczelinę między rozsuniętymi shioji 13 i ujrzała przystojnego Hagiwarę Sinzaburo, który siedział obok Shijo, męski i wytworny, o twarzy podobnej do kwiatu, z brwiami jak półksiężyce. Piękny mężczyzna, od którego trudno oderwać oczy; serce O-Tsuyu zadrżało. „Jakie wiatry przygnały go tutaj do nas na moją zgubę?” — pomyślała. Była oszołomiona, płatki jej uszu zapłonęły. Ni stąd, ni zowąd ogarnął ją strach, pośpiesznie zasunęła shioji, jakby pragnęła ukryć się, ale w ten sposób nie widziała jego twarzy, więc znowu rozsunęła shioji, udając, że napawa wzrok kwitnącymi śliwami w sadzie, rzuciła ukradkowe spojrzenie na Hagiwarę, ponownie się zawstydziła i ukryła i ponownie wyjrzała. Tak wyglądała i ukrywała się, ukrywała i wyglądała, nie wiedząc, na co się zdecydować.
Yone przyniosła wino i zakąski.
Yone zachichotała:
Po długich namowach Yone przyprowadziła jednak panienkę do gości. Panienka O-Tsuyu szeptem przywitała się z Shijo i jak skamieniała usiadła za służącą. Deptała jej po piętach, jakby przylepiła się do niej.
Shijo sypał słowami bez wytchnienia. Tymczasem panienka, wstydząc się i ciesząc jednocześnie, od czasu do czasu spoglądała na Hagiwarę Shinzaburo. Wiadomo, że miłość wyraża wszystko spojrzeniem nie gorzej niż językiem; Shinzaburo, spoglądając jak zaczarowany na uroczą dziewczynę, uczuł, że dusza jego jakby wyrwała się z ciała i unosiła w niebiosa. Kiedy tak siedzieli, zapadł zmierzch i nastała pora zapalania lamp, ale Shinzaburo nie wspomniał nawet o powrocie do domu. W końcu zdał sobie z tego sprawę Shijo:
Shinzaburo podziękował. Wróciwszy do sadu Yone powiedziała szeptem do O-Tsuyu:
Podała panience czysty ręcznik. „To sprawi jej przyjemność — pomyślała. — Zdaje mi się, że on jej się podoba”. W ten sposób wierność nie znająca granic staje się niekiedy zdradą. Yone nigdy nie przyszłoby na myśl popychać swej młodej pani do nierozsądnego kroku, myślała tylko o tym, aby jej dogodzić, zabawić ją trochę — przecież panienka nie zaznała w życiu żadnej radości, spędzając dni w smutku i przygnębieniu.
Hagiwara, wyszedłszy z toalety, ujrzał przed sobą panienkę trzymającą dzban z ciepłą wodą. Była tak zmieszana, że nie mogła wymówić słowa. „Bardzo dziękuję — wykrztusił Shinzaburo — jest pani bardzo uprzejma”. Wyciągnął przed siebie ręce, panienka, której ze skrępowania pociemniało w oczach, zaczęła lać wodę obok jego dłoni. Jakoś jednak udało mu się umyć ręce, ale teraz panienka, przeląkłszy się, za żadną cenę nie chciała rozstać się z ręcznikiem. Shinzaburo nie spuszczając oczu z pięknej dziewczyny pociągnął ręcznik ku sobie. Spłoszona nie puszczała. Wtedy on z ogromną nieśmiałością uścisnął przez ręcznik jej rękę. Ileż pieszczoty zawierał ten uścisk! Panienka, zarumieniwszy się niczym płatki maku, odwzajemniła uścisk.
Tymczasem Yamamoto Shijo, zaniepokojony długą nieobecnością przyjaciela, zaczął podejrzewać coś niedobrego.
W końcu zjawił się Shinzaburo.
— Gdzieś ty przepadł? — powiedział Shijo i zwrócił się do Yone. — Na nas już czas, pozwoli pani, że się pożegnamy. Serdecznie dziękujemy za gościnę.
Shijo i Shinzaburo poszli do domu. W uszach Shinzaburo ani na chwilę nie umilkły słowa, które z wielkim uczuciem szepnęła mu w chwili rozstania O-Tsuyu: „Jeśli pan do mnie nie wróci — umrę”.
W domu Iijimy, gdzie teraz niepodzielnie rządziła nałożnica pana, O-Kuni, pojawił się nowy sługa, zoritori14 imieniem Koske. Był to piękny bladolicy dwudziestodwuletni młodzieniec. Pewnego razu, a było to dwudziestego drugiego marca, pan Iijima, który tego dnia nie pełnił służby przy dworze szoguna, wyszedł do sadu i wtedy po raz pierwszy ujrzał Koskego.
Koske powiedział:
Iijima roześmiał się.
— A jednak jesteś impertynentem — powiedział. — Chociaż masz rację. Kobieta w domu samuraja rzeczywiście nie znaczy więcej niż nawóz.
Z oczu Koskego potoczyły się łzy. Iijima Heizaemon także się wzruszył.
Co za nieszczęście — powiedział Iijima. — Jak do tego doszło?
Iijima poczuł ukłucie w sercu.
Iijima był wstrząśnięty. Wszystko się zgadzało. Człowiek, na którego osiemnaście lat temu podniósł rękę z błahego powodu, był rodzonym ojcem Koskego, a biedny chłopiec nie podejrzewając niczego wstąpił na służbę do mordercy swego ojca! Serce Iijimy ścisnęło się, nie dał jednak tego po sobie poznać i powiedział:
„Nieszczęśniku, tak cię ucieszyła obietnica, że pomogę ci pomścić ojca” — pomyślał Iijima Heizaemon. Wstrząśnięty takim przykładem wierności względem synowskiego obowiązku, postanowił przy okazji wyjawić Koskemu tajemnicę i pozwolić mu zabić się. Od tej pory postanowienie to zawsze nosił w sercu.
Tak więc Hagiwara Shinzaburo wybrał się wraz z Yamamoto Shijo do Kameido napawać się urokiem kwitnących śliw. W drodze powrotnej wstąpili do domu Iijimy, gdzie Shinzabura oczarowała nieoczekiwanie piękna O-Tsuyu. Wymienili zaledwie uściski dłoni przez ręcznik, ale pokochali się silniej, niż gdyby złożyli głowy na jednej poduszce.
W dawnych czasach ludzie odnosili się do takich rzeczy surowo. To tylko w naszych czasach mężczyźni proponują kobiecie jakby żartem: „Hej, kochaneczko, chodź się przespać z nami!', — „Wypraszam sobie takie żarty!” — odpowiada kobieta. A mężczyźni czują się obrażeni: „Jak ty z nami rozmawiasz? Nie chcesz, to powiedz — poszukamy sobie innej!” Jafiby szukali wolnego pokoju. A między Hagiwarą Shinzaburo i O-Tsuyu nia doszło jeszcze do niczego niedozwolonego, ale on przywiązał się do niej tak, jakby już leżeli obok siebie.
Będąc jednak porządnym mężczyzną, Shinzaburo nie potrafił zdecydować się na spotkanie z ukochaną. „Co się ze mną stanie — myślał ze strachem — jeśli zobaczy mnie tam ktoś ze służby Iijimy? Nie, lepiej tam nie chodzić samemu. Przyjdzie Shijo, to pójdziemy razem podziękować za gościnę”.
Lecz jak na złość Shijo nie przychodził. Był człowiekiem przebiegłym i od razu owego wieczoru w zachowaniu Hagiwary i O-Tsuyu zaczął podejrzewać coś niedobrego. „Jeśli między nimi dojdzie do czegoś rozważał — wszyscy się o tym dowiedzą, będę zgubiony, nie ujdzie mi to na sucho. Nie, więcej tam nie pójdę, albowiem powiedziane jest: „Szlachetny mąż od niebezpieczeństwa trzyma się z daleka”.
Na próżno czekał na niego Shinzaburo przez cały luty, marzec i kwiecień. Pogrążając się w samotniczych marzeniach o ukochanej, w końcu przestał nawet jeść. Pewnego dnia zjawił się u niego niejaki Tomozo, wynajmujący przybudówkę. Żona jego prowadziła Hagiwarze gospodarstwo.
Zaraz też przygotował prowiant na drogę, napełnił wódką bambusowe butelki, na przystani przy moście Shiaheikoshi wynajął łódkę z wioślarzem i wkrótce byli na Yokogawie. Shinzaburo, który wybrał się tutaj nie po to, by łowić ryby, lecz w nadziei, że choć z daleka będzie mógł ujrzeć ukochaną przez płot przy domu Iijimy, zaraz dobrał się do wódki, upił się i zasnął. Tomozo łowił do zmroku i dopiero wtedy spostrzegł, że Shinzaburo śpi.
Nieoczekiwanie Shinzaburo otworzył oczy i rozejrzał się.
Shinzaburo popatrzył na brzeg. Na brzegu widać było świątynię Kennin, otoczoną podwójnym ogrodzeniem, w ogrodzeniu furtkę. Ach, nie, to przecież dom Iijimy, oczywiście...
Łódź właśnie podpłynęła do brzegu. Shinzaburo zbliżył się do furtki i drżąc cały obrzucił wzrokiem dworek. Furtka była uchylona. Pchnął ją. Wiedział, gdzie i co się znajduje, dlatego skierował się przez sad prosto ku sośnie, która rosła nad brzegiem stawu, przy sośnie skręcił wzdłuż żywopłotu. Wreszcie jest pokój O-Tsuyu. Panienka także kochała go, od chwili rozstania myślała tylko o nim i ciężko przeżywała rozłąkę. W każdym, na kogokolwiek spojrzała, widziała tylko Shinzaburo, toteż kiedy zbliżył się do drzwi i zajrzał do pokoju, krzyknęła i zapytała, nie wierząc własnym oczom:
Gdzie podziało się jej zmieszanie? Zapomniawszy o bożym świecie, chwyciła Shinzaburo za rękę i powiodła pod moskitierę. Nie mając sił wykrztusić ani słowa z przepełniającej ją radości, położyła rękę na kolanach Shinzaburo i z oczu jej potoczyły się łzy szczęścia. To były prawdziwe łzy szczęścia, nie te puste łzy, które wylewa obcy człowiek pragnąc wyrazić współczucie. „Teraz jest mi wszystko jedno — pomyślał Shinzaburo. — Niech się dzieje co chce”. Właśnie teraz, tutaj, pod moskitierą, podzielili wezgłowie. Po tym O-Tsuyu przyniosła szkatułkę od pachnideł i powiedziała:
Shinzaburo obejrzał szkatułkę. Było to piękne cacko; inkrustacja ze złota i kości słoniowej przedstawiała motyle na jesiennym polu. O-Tsuyu podała mu wieczko, trzymając w rękach szkatułkę. Siedzieli tak, rozmawiając czule, gdy nagle fusuma16 rozsunęła się i do pokoju wszedł ojciec O-Tsuyu, pan Iijima Heizaemon. Na jego widok kochankowie wydali okrzyk przerażenia. Byli tak przerażeni, że nie potrafili ruszyć się z miejsca. Heizaemon, podniósłszy latarnię, powiedział gniewnie: