Dziwna historia o upiorach z latarnią w kształcie piwonii - Sanyuutei Enchoo - ebook

Dziwna historia o upiorach z latarnią w kształcie piwonii ebook

Sanyuutei Enchoo

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 
Barwny obraz życia codziennego osiemnastowiecznej Japonii z jej podziałami społecznymi, prawami i obowiązkami ludzi wywodzących się z określonych warstw oraz surowo przestrzeganym kodeksem honorowym samurajów. Właśnie z konieczności sprostania i zadość uczynienia temu ostatniemu rodzi się kanwa przygodowa opowieści, w której osoby uosabiające godność i szlachetność muszą zetrzeć się z ludźmi nikczemnymi, aby w ostateczności mogło zatriumfować dobro. Wątek awanturniczy, wzbogacony o motywy fantastyczne, stanowi atrakcyjny zrąb "Dziwnej historii...", w pamięci współczesnego czytelnika zapisze się ona jednak chyba przede wszystkim jako źródło wiedzy o zwyczajach i obyczajach starej Japonii.
[Opis wydawnictwa] 

 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Biblioteka Miejsko-Powiatowa w Kwidzynie

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 278

Rok wydania: 1981

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

Sanyuutei Enchoo

DZIWNA HISTORIA O UPIORACH Z LATARNIĄ W KSZTAŁCIE PIWONII

 

SANYUUTEI ENCHOO:

Kaidan Botan Dooro,

Iwanami Shotcn, Tokyo

© Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Literackie, Kraków 1981

Posłowie:

Zdzisław Reszelewski

 

Mojemu przyjacielowi TADASHI YAMADZIE w podziękowaniu za wieloletnią przyjaźń, za pomoc w pracy nad tłumaczeniem tej powieści i za miłość do Polski

Tłumacz

Od tłumacza

W tłumaczeniu niniejszym zastosowano międzynarodową transkrypcję japońskich imion własnych. Zgodnie z nią -ch-czytamy jak polskie -ć-, -j-jak -dź- -sh-jak -ś-, -y-jak -j-. Podwojenie samogłoski oznacza jej przedłużenie, i tak -ii-nie czytamy jako dwóch oddzielnych samogłosek, lecz jako jedną długą; niektórzy tłumacze stosują w tym przypadku kreskę nad przedłużoną samogłoską.

W pisowni imion żeńskich tłumacz zastosował łącznik: O-Kuni, O-Tsuyu, O-Toku. W polskiej japonistyce stosuje się w zasadzie pisownię łączną imion żeńskich, np. Otsuyu, Okuni itd. W japonistyce anglosaskiej przeważa pisowna z łącznikiem. Stosując ową pisownię tłumacz

kierował

się

potrzebami tej powieści (imiona

żeńskie

występują tu wielokrotnie bez przedrostka O-, np. Kuni, Tsuyu).

Rozdział 1

W owym czasie kiedy Tokio nazywało się Edo, jedenastego kwietnia trzeciego roku Kampo 1, w yushimskiej świątyni odbywało się uroczyste nabożeństwo ku czci świętej pamięci księcia Shotoku2 W świątyni zebrały się tłumy wiernych, panował okropny ścisk. W pobliżu, w trzeciej dzielnicy Hongo, mieścił się wówczas sklepik z bronią, którego właścicielem był Fujimuraya Shimbei. Przed wystawionym w sklepie wybornym towarem zatrzymał się pewien samuraj. Wyglądał na dwadzieścia dwa lata, twarz miał białą, brwi piękne, spojrzenie proste i śmiałe, jak człowiek o nieco zapalczywej naturze, włosy zaczesane równo, starannie. Miał na sobie piękne haori3 i pierwszorzędne hakama4, a na nogach skórzane sandały. Towarzyszył mu sługa w krótkiej niebieskiej liberii, przepasanej szykownym pasem z drewnianym mieczem obitym miedzią. Obejrzawszy wystawione miecze, samuraj zasiadł przed nimi i powiedział:

— Pokaż no tamten miecz z czarną rękojeścią i z gardą ze starego zamorskiego żelaza... ze sznurem ni to czarnym, ni to granatowym... Zdaje się, że to dobra klinga...
— Do usług — z gotowością odpowiedział właściciel sklepu. — Hej, podajcie panu herbatę!... W świątyni mamy właśnie uroczystości, ludzie walą hurmem, a pan pewnie strudzony drogą... — Obtarł miecz. — O, w tym miejscu wykończenie jest trochę uszkodzone.
— Rzeczywiście — przyznał samuraj.
— Za to niech pan zechce łaskawie zauważyć, że klinga jest pierwszorzędna, nie zawiedzie pana, jeśli będzie ją pan miał za pasem. Nie ma co mówić, to znakomity towar, z dobrych rąk wyszedł... Niech pan sam raczy obejrzeć.

Przy tych słowach właściciel sklepu podał miecz samurajowi, który zaczął go oglądać. W dawnych czadach kiedy samuraj wybierał sobie broń i wyciągał ją wprost na ulicy, lepiej było trzymać się od niego z daleka. Kiedy młody, rozgorączkowany samuraj o rozpalonej duszy zaczyna wymachiwać na wszystkie strony obnażonym mieczem, nie wyniknie z tego nic dobrego. Ale nasz samuraj był prawdziwym znawcą broni. Nawet nie musiał sprawdzać giętkości klingi, by stwierdzić, że stal nie jest przepalona. Przede wszystkim przymierzył, jak miecz wyglądać będzie za pasem, wypróbował ostrze, obejrzał główkę rękojeści i inne szczegóły; jednym słowem, na pierwszy rzut oka widać było, że nie jest to zwyczajny samuraj, lecz hatamoto 5.

— Tak — powiedział samuraj — zdaje się, że to dobra rzecz. Bizeńska robota6, jeśli się nie mylę?
— Ale pan ma oko! — zawołał właściciel sklepu. — Jestem pełen podziwu! My, płatnerze, także uważamy, że jest to miecz roboty Tensho Sukesady. Wielka szkoda, że w owym okresie nie pozostawiał na wyrobach swego znaku.
— Ile za niego żądasz? — zapytał samuraj.
— Dziękuję, panie. Nie będę żądał zbyt wiele — odpowiedział właściciel sklepu. — Cena tego miecza byłaby bardzo wysoka, gdyby, jak przed chwilą wspomniałem, był na nim znak mistrza. Ale trudno, znaku nie ma, więc odstąpię panu ten miecz za dziesięć rio.
— Co?! Dziesięć rio? — zdziwił się samuraj. — To za drogo. Może opuścisz na siedem i pół?
— Będę stratny! Sam zapłaciłem za niego niemało...

Kiedy targowali się tak zawzięcie, jego służący z jakimś pijakiem za plecami samuraja wzięli się za łby. Chwyciwszy służącego za kołnierz wrzasnął: „Jja-ak śś-śmmiesz?!...” — potknął się i upadł, trzasnąwszy siedzeniem o ziemią. Potem udało mu się podnieść, rzucił spode łba groźne spojrzenie na służącego i zaczął go okładać pięściami. Służący cierpliwie znosił cięgi, zdając sobie sprawę z tego, że tamten zaczepia go, bo jest pijany. Oparł się rękami o ziemię, pochylił głowę i mamrotał słowa przeprosin, ale pijak go nie słuchał, wściekał się coraz bardziej i bił coraz silniej. Samuraj, spostrzegłszy, że biją jego służącego, zdziwił się bardzo; skłoniwszy się uprzejmie pijakowi, powiedział:

— Nie wiem, na jaki nietakt pozwolił sobie mój służący, ale w jego imieniu proszę, panie, o przebaczenie. Proszę, wybacz mu, panie.
— A więc ten bałwan jest twoim sługą? — wrzasnął pijany. — Łajdak! Szubrawiec! Skoro towarzyszysz samurajowi, to rozumie się samo przez się, że powinieneś być przy nim i zachowywać się potulnie jak baranek! A ten co? Rozsiadł się tutaj, koło beczki przeciwpożarowej, zatarasował całą ulicę, że ani przejść, ani przejechać... Rzecz jasna, trzeba mu było przysolić!
— Bardzo proszę, panie — powiedział samuraj — wybacz temu tępakowi. Sam osobiście proszę cię o wybaczenie w jego imieniu.
— Idę sobie — ciągnął pijany — a tu nagle — trrach! nadziewam się. Co to może być, myślę sobie, pies czy inne licho? A to, okazuje się, ten fagas wyciągnął nogi na całą szerokość ulicy i ja przez niego, jak pan raczy zauważyć, całą odzież wybrudziłem w kurzu! Och, ty, myślę sobie, prostaku, łajdaku! I zacząłem go okładać... Może powiesz, że nie trzeba było? Daj no mi go tutaj, to mu jeszcze dołożę!
— Weź, panie, pod uwagę, że to tępak i prostak, wart tyle co pies. Proszę mu wybaczyć.
— A to ci dopiero! — wrzasnął pijany. — Pierwszy raz słyszę coś podobnego! Kto to widział, żeby samuraj wędrował w towarzystwie psa? Ale skoro dla ciebie wart jest tyle co pies, daj go mnie, zaprowadzę go do domu i nakarmię trucizną na szczury... Nie, choćbyś nie wiem jak prosił, nie przebaczę mu. Czy nie wiesz, w jaki sposób pan powinien prosić o przebaczenie za arogancję swego sługi? Przepisowo opierając ręce o ziemię i nisko kłaniając się, powinien mówić: „Wyznaję swoją winę, jestem winien...” A ty co? Kto prosi o przebaczenie z mieczem w ręku? Samuraj tak nie postępuje. Czyżbyś zamierzał mnie zarąbać?
— Ależ nie — powiedział samuraj — kupuję ten miecz i właśnie oglądałem go, kiedy zaczęliście, panie, bić się ze służącym, to wszystko.
— Co to mnie obchodzi? — powiedział pijany. — Co mi do tego, kupujesz czy nie...

Pijak wymyślał, samuraj wciąż usiłował przemówić mu do rozsądku, a w tłumie gapiów, którzy zebrali się dookoła nich na ulicy, mówiono:

— No, zaraz się pobiją...
— Co, awantura?
— Obaj są samurajami, w razie nieszczęścia...
— O co im poszło?
— To jasne, kłócą się, kto ma kupić miecz... Tamten pijany samuraj pierwszy zapytał o cenę, a tu akurat podchodzi ten młody samuraj i zaczyna pytać o cenę, no i pijany rozwścieczył się... Jak śmiesz, powiada, bez mojej zgody pytać o cenę rzeczy, którą ja zamierzam kupić... I tak się zaczęło.
— Wcale nie o to im poszło. Kłócą się o psa. Otrułeś, powiada, mojego psa trucizną na szczury, więc oddaj mi swojego, a jak nie, to go też otruję... z dawien dawna ludzie kłócą się o psy. Choćby na przykład Shirai Gompachi7: całe jego nieszczęście zaczęło się po kłótni o psa.
— Ależ skąd! Ci samuraje to krewni. Tamten pijany z czerwoną gębą — to wuj, a młody, przystojny samuraj — to jakiś jego krewniak. A kłócą się dlatego, że młody nie daje wujowi kieszonkowego.
— Nic podobnego, po prostu złapali złodzieja.
— Ten pijaczyna mieszka w zajeździe świątyni Maruyama Hommyoji — powiedział jakiś człowiek. — Dawniej był wasalem księcia Koide, ale potem zszedł na manowce: pije, oddaje się rozpuście. Włóczy się niekiedy po mieście z obnażonym mieczem, straszy ludzi, rozrabia. Bywa, że wpadnie do karczmy, nażłopie się wódki, napcha brzuch jadłem, a po pieniądze, powiada, zgłoście się do domu gościnnego świątyni Hommyoji. Ten niegodziwy samuraj nazywa się Kurokawa Kozo; ma zwyczaj wszędzie pić i żreć za darmo. Przyczepił się do młodego samuraja, aby ten kupił mu wódki.
— O, właśnie! Inny na jego miejscu dawno już zarąbałby pijaczynę, ale ten młody samuraj wygląda na słabeusza, nie jest do tego zdolny!
— On po prostu nie potrafi się fechtować. Samuraj, jeśli nie potrafi się fechtować, jest zawsze tchórzem.

Wszystko to mówiono półgłosem, ale niektóre słowa docierały do uszu młodego samuraja. Zadrżał z wściekłości, twarz jego poczerwieniała, jakby zalała się czerwoną farbą, na czole wystąpiły błękitne żyły. Zbliżył się do pijaka i powiedział:

— A więc mimo moich przeprosin nie zamierzasz, panie, zakończyć sprawy pojednaniem?
— Zamknij się! Ależ mnie przestraszył! — wrzasnął pijany. — Oj-oj-oj, jakże to, wasza miłość, taki wspaniały samuraj — nie wiem tylko, czy jesteś, panie, wasalem domu szoguna8, czy raczysz należeć do jakiegoś innego potężnego klanu — jakże to, poniżyłeś się, panie, do okazania pogardy biednemu roninowi9? A jeśli nie życzę sobie zakończenia sprawy pojednaniem, co wtedy zrobisz? — Przy tych słowach plunął młodemu samurajowi prosto w twarz.

Cierpliwość młodego wyczerpała się, gniew zniekształcił jego twarz.

— Ty podła kreaturo! — zawołał. — Masz czelność plunąć w twarz samurajowi?! No cóż, byłem dla ciebie grzeczny, chciałem, abyśmy rozeszli się w zgodzie. Nie chcesz? Masz za swoje!

Ręka jego chwyciła rękojeść bizeńskiego miecza. Błyszcząca klinga mignęła przed samym nosem pijanego. Tłum gapiów rozpierzchnął się z przestrachem. Nikt nie spodziewał się, że ten słaby na pierwszy rzut oka młodzieniec dobędzie miecza. Niczym jesienne liście pod wpływem podmuchu wiatru, wszyscy rzucili się do ucieczki, zawodząc i lamentując, pośpiesznie kryjąc się po domach i zaułkach. Kupcy w pośpiechu zamykali sklepy. Wokół zapanowała cisza. Tylko kupiec Fujimuraya, który nie miał dokąd uciekać, siedział na swym miejscu na wpół żywy.

Kurokawa Kozo był pijany, ale przecież wszyscy wiedzą, że wino obnaża prawdziwą twarz człowieka. Przestraszony błyskiem miecza, odwrócił się i zataczając się zaczął uciekać. Młody samuraj rzucił się za nim, stukając w pyle skórzanymi sandałami. „Stój! — wołał. — Tchórz! Samochwał! Hańba rycerzowi, który pokazuje przeciwnikowi plecy! Stój! Wróć!” Kozo zrozumiał, że nie uda mu się uciec. Przystanął na trzęsących się nogach, chwycił za odrapaną rękojeść swego miecza i odwrócił się. W tym samym momencie młody samuraj rzucił się na niego, krzyknąwszy przejmująco, i zatopił głęboko miecz w jego ramieniu. Kozo ze zduszonym krzykiem upadł na jedno kolano. Stojąc nad nim młody samuraj uderzył znowu i rozpłatał jego lewe ramię aż do piersi. Dwoma ukośnymi cięciami Kozo został rozrąbany na trzy części niczym placek ryżowy. Młody samuraj zadał precyzyjny decydujący cios i wymachując okrwawionym mieczem zawrócił ku sklepowi Fujimurayi. Był zupełnie spokojny — przecież przeciwnik sam napraszał się śmierci.

— Weź miecz, Toske — powiedział do służącego — zmyj z niego krew wodą z tej beczki.

Toske, który przez cały ten czas trząsł się obok sklepu, wymamrotał z twarzą pobladłą ze strachu:

— Co za nieszczęście, i to wszystko przeze mnie... Co teraz będzie, jeśli w trakcie badania sprawy zostanie ujawnione pańskie nazwisko? Co ja wtedy pocznę, jak się usprawiedliwię?
— Głupstwo — powiedział łagodnie samuraj — nie denerwuj się, nie ma się czego bać. Co z tego, że zarąbałem niegodziwca, który był postrachem całego miasta! — Potem przywołał oszołomionego Fujimurayę i powiedział życzliwie: — Wiesz, nawet nie przypuszczałem, że ten miecz jest taki dobry. Tnie wspaniale. Lepiej niż wspaniale.

Właściciel sklepu, drżąc jeszcze, odrzekł:

— Ależ nie, to nie miecz, to pański kunszt...
— Kunszt kunsztem — zaoponował samuraj — a miecz jest znakomity. No cóż, jeśli gotów jesteś sprzedać mi go za siedem rio i dwa bu10, to dogadamy się. . .
— Proszę bardzo — z gotowością zgodził się Fujimuraya, który w żadnym wypadku nie chciał być zamieszany w tę awanturę.
— Nie obawiaj się — powiedział samuraj — nie będę cię niepokoić. Ale jak najszybciej trzeba zawiadomić straż miejską. Podaj mi tusz, napiszę ci moje nazwisko.

Tusz stał tuż obok właściciela, ale ten w popłochu nie dostrzegł go i drżącym głosem zawołał:

— Hej tam, podajcie panu tusz!

Nikt się jednak nie odezwał, w sklepie panowała cisza, gdyż wszyscy domownicy na samym początku rozpierzchli się i ukryli, gdzie kto mógł. Samuraj powiedział do właściciela sklepu:

— Zuch z ciebie, zachowałeś się godnie, zostałeś nie porzucając sklepu.
— Próżno raczysz chwalić, panie — mruknął właściciel. — Jakże miałem uciekać, skoro ze strachu nogi mi w ziemię wrosły...
— A tusz stoi obok ciebie — dodał samuraj.

Właściciel spostrzegł tusz i postawił go przed samurajem. Samuraj podniósł pokrywkę, wziął pędzelek i płynnym ruchem napisał hieroglify swego nazwiska: Iijima Heitaro. Zawiadomiwszy o zajściu straż miejską, udał się do swego domu na Ushigome11, gdzie zdał szczegółową relację swemu czcigodnemu ojcu, panu Iijimie Heizaemonowi. „Uczyniłeś słusznie” — powiedział pan Iijima Heizaemon, i natychmiast poszedł zameldować o całym zajściu dowódcy hatamoto, jaśnie wielmożnemu Kobayashi Gondai. Sprawę umorzono. Uznano winę pokonanego, a zwycięzcy przyznano rację.

Rozdział 2

Tak więc dwudziestodwuletni Iijima Heitaro zabił zuchwałego łajdaka, okazując przy tym niespotykaną śmiałość i przytomność umysłu. Mijały lata, Iijima Heitaro nabywał wiedzy i mądrości, a kiedy zmarł jego czcigodny ojciec, przejął w spadku dom rodzicielski i przyjął imię rodzica, stawszy się odtąd Iijimą Heizaemonem. Potem ożenił się, wziąwszy sobie za żonę córkę hatamoto z Sudobata, której na imię było Miyake. Wkrótce urodziła mu się dziewczynka, której nadano imię O-Tsuyu. Była nad podziw piękna, toteż rodzice świata poza nią nie widzieli. A że nie mieli więcej dzieci, rozpieszczali ją na wszelkie sposoby.

Nic nie jest w stanie przeszkodzić upływowi czasu, mijają dni i miesiące, i oto O-Tsuyu obchodzi już swoje szesnaste urodziny.

Ale tak już jest na tym świecie, że gdzie los daje, tam i zabiera. Nieoczekiwanie małżonka Iijimy zachorowała i udała się w podróż, z której nie wraca się nigdy. Przybywając do domu męża przywiodła z sobą służącą o imieniu O-Kuni. Była to dziewczyna urodziwa i bardzo roztropna. I oto po śmierci małżonki pan, któremu obrzydła samotność w pościeli, zbliżył się do niej i skończyło się na tym, że O-Kuni została jego nałożnicą. Nałożnica w domu pozbawionym prawowitej małżonki — to bardzo ważna osoba. Panienka O-Tsuyu nienawidziła nałożnicy. Dochodziło między nimi do niesnasek. Panienka z pogardą zwracała się do byłej służącej, nazywając ją po prostu Kuni 12, a tamta ze złości opowiadała panu przeróżne obrzydliwości o jego córce. Ponieważ wrogość ta nie miała końca, zniecierpliwiony pan Iijima kupił w pobliżu Yanagishimy niewielką posiadłość i przeniósł tam córkę wraz ze służącą O-Yone.

W ten sposób popełnił błąd, który zapoczątkował upadek jego domu. Minął jeszcze rok i panienka skończyła siedemnaście lat.

Do pana Iijimy często przychodził medyk nazwiskiem Yamamoto Shijo. Uchodził on za znawcę starej medycyny chińskiej, w rzeczy samej zaś był jednym z tych lekarzy-wróżbitów, którzy ani raz w życiu nie podali choremu łyżki z lekarstwem. Inni lekarze mają w torbach pigułki i proszki, a ten tylko kostki do sztuczek i papierowe bła-zeńskie maski. Miał ów medyk znajomego ronina Hagiwarę Shinzaburo, który utrzymywał się dzięki dochodom z pól ryżowych w Nezu i domów, które wynajmował. Natura obdarzyła go piękną powierzchownością, ale przy swoich dwudziestu kilku latach był jeszcze nieżonaty i w przeciwieństwie do innych nieżonatych mężczyzn niezmiernie wstydliwy i nieśmiały. Z tego powodu nigdzie nie wychodził, całymi dniami siedział w domu nad książką, pogrążony w melancholii. Pewnego dnia zjawił się u niego Shijo i oświadczył: — Pogodę mamy dziś piękną, proponuję spacer po sadach śliw w Kameido. W drodze powrotnej wstąpimy do pewnego mojego znajomego, Iijimy Heizaemona. Nie, nie, nie odmawiaj. Wiem, jesteś nieśmiały i stronisz od kobiet, a przecież dla mężczyzny nie ma większej radości niż kobieta. W dworku, o którym mówię, są tylko same kobiety — miła panienka i jej dobra wierna służąca, więcej nikogo nie ma. Wstąpimy choćby tylko dla żartu! Po prostu nacieszyć się widokiem dziewiczej urody. I to może sprawić radość. Piękna jest kwitnąca śliwa, nikt nie zaprzeczy, ale jest nieruchoma i milczy. A kobieta oczarowuje nas zarazem mową i ruchami. Ja na przykład jestem człowiekiem lekkomyślnym, daj mi kobietę... Jednym słowem, zbieraj się, idziemy.

W końcu medykowi udało się namówić Hagiwarę. Udali się do Kameido, pospacerowali po sadach śliwowych, a w drodze powrotnej zawrócili ku posiadłości Iijimy.

— Oto jesteśmy! — zawołał Shijo przy furtce. — Czy można?
— Kto tam? — zawołała z domu Yone. — Och, przecież to pan Shijo! Witamy!
— Dzień dobry, pani O-Yone — powiedział Shijo. — Uniżenie proszę o wybaczenie, że przez tak długi okres nie składałem paniom wizyty. Panienka, mam nadzieję, zdrowa? To wspaniale. Ale niełatwo dotrzeć do was, od czasu kiedy przeniosły się panie tutaj z Ushigome! Mimo wszystko to jednak niewybaczalne niedbalstwo z mojej strony.
— Tak dawno pan u nas nie był — powiedziała Yone — przypuszczałyśmy nawet, że coś się panu przydarzyło. Często o panu mówiłyśmy. A dokąd wybrał się pan dzisiaj?
— Popatrzeć na kwitnące śliwy w Kameido — odpowiedział Shijo. — Nie na próżno powiadają, że kwitnącą śliwą można napawać się bez końca. Nie mogliśmy napatrzeć się do syta, prosimy więc, by nam panie pozwoliły pobyć wśród kwitnących śliw w waszym ogrodzie.
— Proszę bardzo, ile dusza zapragnie! — zawołała O-Yone otwierając furtkę do sadku. — To dla nas wielka przyjemność... Proszę bardzo...
— Jest pani bardzo dobra.

Przyjaciele weszli do sadku. Yone bez skrępowania dodała:

— Tutaj można sobie nawet zapalić... Doprawdy, to bardzo miłe, że postanowił pan nas dzisiaj odwiedzić. Jesteśmy z panienką już zmęczone nudą. A teraz, proszę mi wybaczyć, zostawię panów na chwilę samych.
— To wspaniały dom... — powiedział Shijo, kiedy Yone oddaliła się. — Nawiasem mówiąc, mój szlachetny przyjacielu Hagiwaro, podziwiam ten wyszukany wiersz, który napisałeś dzisiaj. Jak to było... E-e-e...

Pośród gałęzi śliw

ognia do fajki

nie doniosła moja ręka...

Czarujące. Tacy grzesznicy jak ja układają grzeszne wierszyki:

Gdy chwalę śliwę,

co innego mam na myśli,

inny mnie nęci zapach...

No i jak? Nie, jesteś po prostu niemożliwy. Jak tak można nieustannie pogrążać się w melancholii i nie dostrzegać nic innego oprócz książek? — Shijo wyciągnął butelkę z tykwy. — Zostało tu jeszcze trochę wódki, łyknij sobie... Co? Nie chcesz? Jak wolisz, wobec tego sam się napiję.

Ale w tym momencie pojawiła się Yone z poczęstunkiem.

— Wybaczcie, panowie, że zostawiłam was samych — powiedziała.
— Pani O-Yone! — zawołał Shijo. — Chcemy się widzieć z panienką! Przedstawiam pani mojego najbliższego przyjaciela. Wstąpiliśmy do pań dzisiaj tak po prostu, bez poczęstunku, tak że... Och, słodycze! Co za wspaniałości. Dziękujemy z głębi serca. Skosztuj, Hagiwaro. Galareta z bobu jest po prostu wspaniała!

Kiedy Yone rozlała herbatę i ponownie się oddaliła, Shijo powiedział:

— Częstuj się, jedz więcej. Wyświadczysz im przysługę. Są w domu tylko we dwie, a słodyczy i wszelkich innych poczęstunków przynoszą im tyle, że nie są w stanie ich zjeść. Dobro marnuje się, pleśnieje, trzeba wyrzucać. A panienka jest taka piękna, że ładniejszej nigdzie w świecie nie znajdziesz. Sam się przekonasz, zaraz tu się zjawi...

Gdy tak Shijo perorował, O-Tsuyu, córka Iijimy, dręczona ciekawością wyjrzała ze swego maleńkiego pokoiku przez szczelinę między rozsuniętymi shioji 13 i ujrzała przystojnego Hagiwarę Sinzaburo, który siedział obok Shijo, męski i wytworny, o twarzy podobnej do kwiatu, z brwiami jak półksiężyce. Piękny mężczyzna, od którego trudno oderwać oczy; serce O-Tsuyu zadrżało. „Jakie wiatry przygnały go tutaj do nas na moją zgubę?” — pomyślała. Była oszołomiona, płatki jej uszu zapłonęły. Ni stąd, ni zowąd ogarnął ją strach, pośpiesznie zasunęła shioji, jakby pragnęła ukryć się, ale w ten sposób nie widziała jego twarzy, więc znowu rozsunęła shioji, udając, że napawa wzrok kwitnącymi śliwami w sadzie, rzuciła ukradkowe spojrzenie na Hagiwarę, ponownie się zawstydziła i ukryła i ponownie wyjrzała. Tak wyglądała i ukrywała się, ukrywała i wyglądała, nie wiedząc, na co się zdecydować.

— Posłuchaj no, Hagiwaro — powiedział Shijo — przecież panienka oczu z ciebie nie spuszcza! Popatrz, udaje, że patrzy na śliwy, a przez cały czas zerka tutaj! No, mój drogi, dzisiaj ty mnie uprzedziłeś, nie ma co gadać. O, znowu się schowała... Znowu wyjrzała... To się chowa, to wyjrzy, to wyjrzy, to się chowa, niczym kormoran na wodzie — to daje nurka, to wypływa!

Yone przyniosła wino i zakąski.

— Panienka prosi, byście panowie przyjęli poczęstunek — powiedziała. — Wprawdzie u nas wszystko proste, bez wymyślnych frykasów, ale panienka ma nadzieję, że będziecie panowie zadowoleni i jak zawsze rozweseli ją pan swymi dowcipami...
— Ależ po co tyle kłopotu... — powiedział Shijo. — Co to, zupa? Doskonale. I podgrzewana wódka? Wspaniale. Zostało nam jeszcze trochę chłodnej, ale podgrzana jest bez porównania lepsza. A czy można by poprosić do nas panienkę? Przecież, prawdę mówiąc, przyszliśmy tutaj nie dla kwitnącej śliwy, lecz z powodu panienki... Co? Ach nie, nic, nic...

Yone zachichotała:

— Już prosiłam panienkę, żeby wyszła, a ona powiedziała: „Nie znam przyjaciela pana Shijo, nie wypada”. Ja jej mówię: ,,Wobec tego niech panienka nie wychodzi”. A ona: „Mam jednak ochotę wyjść”.
— Co pani mówi! — zawołał Shijo. — To mój najbliższy przyjaciel, towarzysz lat dziecinnych, można niemal powiedzieć, że bawiliśmy się razem w piasku. Nie ma powodu, by się nim krępować! Przecież przyszliśmy, żeby choć kącikiem oka spojrzeć na nią!

Po długich namowach Yone przyprowadziła jednak panienkę do gości. Panienka O-Tsuyu szeptem przywitała się z Shijo i jak skamieniała usiadła za służącą. Deptała jej po piętach, jakby przylepiła się do niej.

— Proszę mi wybaczyć, że tak długo pani nie odwiedzałem — zwrócił się do niej Shijo. — Rad jestem, że widzę panią w dobrym zdrowiu. Pozwoli pani przedstawić sobie mego przyjaciela. Jest kawalerem, nazywa się Hagiwara Shinzaburo, a teraz na cześć nowej znajomości zamieńmy się kieliszkami... O tak. Oho! Niczym obrzęd ślubny. Tylko na nim zamieniają się trzy razy po trzy...

Shijo sypał słowami bez wytchnienia. Tymczasem panienka, wstydząc się i ciesząc jednocześnie, od czasu do czasu spoglądała na Hagiwarę Shinzaburo. Wiadomo, że miłość wyraża wszystko spojrzeniem nie gorzej niż językiem; Shinzaburo, spoglądając jak zaczarowany na uroczą dziewczynę, uczuł, że dusza jego jakby wyrwała się z ciała i unosiła w niebiosa. Kiedy tak siedzieli, zapadł zmierzch i nastała pora zapalania lamp, ale Shinzaburo nie wspomniał nawet o powrocie do domu. W końcu zdał sobie z tego sprawę Shijo:

— Ależ zasiedzieliśmy się! Na wszystko jest właściwa pora.
— Co też pan mówi — zaoponowała Yone. — Może pański towarzysz nie zamierza jeszcze nas opuścić, skąd pan wie? A tak w ogóle to możecie panowie u nas przenocować!
— Ja z przyjemnością — pośpiesznie powiedział Shinzaburo. — Ja mogę zostać.
— A więc — westchnął Shijo — ściągam na siebie powszechne potępienie. Zresztą, kto wie, może prawdziwa dobroć na tym właśnie polega! W każdym razie na dzisiaj dosyć, pożegnajmy się.
— Proszę mi wybaczyć — powiedział Shinzaburo — czy mógłbym skorzystać z toalety?
— Proszę — powiedziała Yone i poprowadziła go do domu. W korytarzu powiedziała: — To pokój panienki, może pan tam potem wstąpić i zapalić.

Shinzaburo podziękował. Wróciwszy do sadu Yone powiedziała szeptem do O-Tsuyu:

— Kiedy wyjdzie, proszę mu podać wodę, niech umyje ręce, panienko. Oto ręcznik.

Podała panience czysty ręcznik. „To sprawi jej przyjemność — pomyślała. — Zdaje mi się, że on jej się podoba”. W ten sposób wierność nie znająca granic staje się niekiedy zdradą. Yone nigdy nie przyszłoby na myśl popychać swej młodej pani do nierozsądnego kroku, myślała tylko o tym, aby jej dogodzić, zabawić ją trochę — przecież panienka nie zaznała w życiu żadnej radości, spędzając dni w smutku i przygnębieniu.

Hagiwara, wyszedłszy z toalety, ujrzał przed sobą panienkę trzymającą dzban z ciepłą wodą. Była tak zmieszana, że nie mogła wymówić słowa. „Bardzo dziękuję — wykrztusił Shinzaburo — jest pani bardzo uprzejma”. Wyciągnął przed siebie ręce, panienka, której ze skrępowania pociemniało w oczach, zaczęła lać wodę obok jego dłoni. Jakoś jednak udało mu się umyć ręce, ale teraz panienka, przeląkłszy się, za żadną cenę nie chciała rozstać się z ręcznikiem. Shinzaburo nie spuszczając oczu z pięknej dziewczyny pociągnął ręcznik ku sobie. Spłoszona nie puszczała. Wtedy on z ogromną nieśmiałością uścisnął przez ręcznik jej rękę. Ileż pieszczoty zawierał ten uścisk! Panienka, zarumieniwszy się niczym płatki maku, odwzajemniła uścisk.

Tymczasem Yamamoto Shijo, zaniepokojony długą nieobecnością przyjaciela, zaczął podejrzewać coś niedobrego.

— Gdzie się podziałeś, Shinzaburo? — powiedział z rozdrażnieniem i wstał. — Przecież na nas już czas.
— Och, co to? — zawołała Yone, aby odwrócić jego uwagę. — Pańska głowa cała błyszczy!
— To dlatego, że patrzy pani na nią przy blasku latarni — wyjaśnił Shijo. — Hagiwaro! — wrzasnął. — Hej, Hagiwaro!
— Niech pan przestanie — z wyrzutem powiedziała Yone. — Nie może stać się nic złego. Przecież zna pan charakter naszej panienki... ma bardzo surowe obyczaje...

W końcu zjawił się Shinzaburo.

— Gdzieś ty przepadł? — powiedział Shijo i zwrócił się do Yone. — Na nas już czas, pozwoli pani, że się pożegnamy. Serdecznie dziękujemy za gościnę.

— No cóż, do widzenia — powiedziała Yone. — Szkoda, oczywiście, że tak się pan śpieszy...

Shijo i Shinzaburo poszli do domu. W uszach Shinzaburo ani na chwilę nie umilkły słowa, które z wielkim uczuciem szepnęła mu w chwili rozstania O-Tsuyu: „Jeśli pan do mnie nie wróci — umrę”.

Rozdział 3

W domu Iijimy, gdzie teraz niepodzielnie rządziła nałożnica pana, O-Kuni, pojawił się nowy sługa, zoritori14 imieniem Koske. Był to piękny bladolicy dwudziestodwuletni młodzieniec. Pewnego razu, a było to dwudziestego drugiego marca, pan Iijima, który tego dnia nie pełnił służby przy dworze szoguna, wyszedł do sadu i wtedy po raz pierwszy ujrzał Koskego.

— Hej, chłopcze! — zawołał. — To ty jesteś Koske?
— Zdrowia życzę, wasza łaskawość — odpowiedział Koske. — Tak, to ja jestem Koske. Jestem nowym sługą pana.
— Masz dobrą opinię — zauważył Iijima. — Podobno jesteś pracowity nie ze strachu, lecz z poczucia obowiązku. Wszyscy są z siebie zadowoleni, chociaż jesteś u nas od niedawna. Wyglądasz na jakieś dwadzieścia dwa lata... Takiego chłopca żal trzymać na stanowisku zoritori.
— Słyszałem — uprzejmie powiedział Koske — że pan ostatnio chorował, wasza łaskawość. Mam nadzieję, że czuje się pan lepiej?
— Twoja troskliwość wzrusza mnie. Tak, jestem zupełnie zdrów. Nawiasem mówiąc, czy służyłeś gdziekolwiek przedtem?
— Tak, wasza łaskawość, służyłem w różnych miejscach. Początkowo wstąpiłem na służbę do kupca wyrobów z żelaza w Yotsuya; służyłem u niego rok i uciekłem. Potem wynająłem się do kuźni w Shimbashi i uciekłem stamtąd po trzech miesiącach. Następnie wynająłem się do sklepu z książkami w Nakadori, ale na dziesiąty dzień zrezygnowałem.
— Skoro tak szybko nudzi ci się służba — uśmiechnął się Iijima — jak wytrzymasz u mnie?
— Służba u pana nie znudzi mi się, wasza łaskawość — zaprzeczył Koske. — Przecież zawsze marzyłem o wstąpieniu na służbę do samuraja. Mam wujka, prosiłem go, aby mnie gdzieś umieścił, ale on uważa, że służba u samuraja jest za ciężka. Przekonał mnie, abym służył u kupców i rzemieślników, zabiegał o to, załatwiał, a ja uciekałem zewsząd ze złością.
— A dlaczego chcesz służyć właśnie u samuraja? Służba ta jest rzeczywiście ciężka i surowa.
— Mam nadzieję, że służąc u samuraja nauczę się szermierki — odpowiedział Koske.
— Tak bardzo podoba ci się szermierka? — zdziwił się Iijima.

Koske powiedział:

— Wiem dobrze, że pan Kurahashi z ulicy Banchio i wasza łaskawość jesteście prawdziwymi mistrzami starej szkoły „shinkage-riu” i za wszelką cenę postanowiłem wstąpić na służbę do jednego z tych domów. Moje pragnienie spełniło się, zostałem pańskim sługą, i wznoszę dziękczynienia za to, że moje modlitwy zostały wysłuchane. Wstąpiłem na służbę w nadziei, że w wolnych chwilach wasza łaskawość zgodzi się, choćby tylko trochę, uczyć mnie szermierki. Miałem nadzieję, że w domu jest młody pan i że posługując mu, będę mógł obserwować z boku jego ćwiczenia i przyswoić sobie choćby niektóre wypady. Niestety., okazało się, że pan nie ma syna. Jest tylko panienka, córka waszej łaskawości, która mieszka w Yanagishimie i ma siedemnaście lat. Jak by to było dobrze, gdyby w domu był młody pan! Przecież panienka w domu samuraja tyle samo znaczy co nawóz.

Iijima roześmiał się.

— A jednak jesteś impertynentem — powiedział. — Chociaż masz rację. Kobieta w domu samuraja rzeczywiście nie znaczy więcej niż nawóz.

— Wasza łaskawość raczy wielkodusznie wybaczyć — odpowiedział Koske zmieszany. — Zapomniałem się i nagadałem nieprzyzwoitości. Ale proszę mi powiedzieć, wasza łaskawość, czy mogę mieć nadzieję, że zgodzi się pan w wolnych chwilach, jak ja to teraz nazywam, poduczać mnie w szermierce?
— Niedawno otrzymałem nowe stanowisko, mam teraz roboty po uszy, nie mam też placu do fechtunku... Zresztą kiedyś tam, w wolnym czasie, zajmiemy się tym... A co robi twój wujek?
— To nie jest mój krewny — powiedział Koske. — Po prostu był poręczycielem ojca u pana naszego domu i adoptował mnie.
— Ach, tak... A ile lat ma twoja matka?
— Mama opuściła mnie, kiedy miałem cztery lata. Mówiono, że wyjechała do Etigo.
— Co za nieczuła kobieta — powiedział Iijima.
— To niezupełnie tak, wasza łaskawość. Zmusiło ją do tego nierozsądne postępowanie ojca.
— A ojciec żyje?
— Ojciec zmarł — ze smutkiem odpowiedział Koske. — Nie miałem braci ani innych krewnych, nie było komu troszczyć się o mnie. Nasz poręczyciel, pan Yasubei, wziął mnie do siebie i wychowywał od czwartego roku życia. Traktował mnie jak krewnego. A teraz jestem służącym waszej łaskawości i proszę nie pozostawiać mnie samemu sobie...

Z oczu Koskego potoczyły się łzy. Iijima Heizaemon także się wzruszył.

— Zuch jesteś — powiedział. — Zapłakałeś na samo wspomnienie o rodzicach, a przecież w twoim wieku wielu zapomina nawet o rocznicy śmierci ojca. Wierny jesteś synowskiemu poczuciu obowiązku. Więc twój ojciec umarł niedawno?
— Ojciec zmarł, kiedy miałem cztery lata, wasza łaskawość.
— Och, w takim razie na pewno nie pamiętasz swoich rodziców...
— Zupełnie nie pamiętam, wasza łaskawość. Dowiedziałem się o nich od wujka, pana Yasubeia, dopiero kiedy skończyłem jedenaście lat.
— A w jaki sposób zmarł twój ojciec?
— Zginął od miecza... — zaczął Koske i nagle rozpłakał się głośno.

Co za nieszczęście — powiedział Iijima. — Jak do tego doszło?

— To wielkie nieszczęście, wasza łaskawość. Zabito go osiemnaście lat temu przy sklepie płatnerza Fujimurayi Shimbeia w dzielnicy Hongo.

Iijima poczuł ukłucie w sercu.

— Kiedy to się wydarzyło? — zapytał.
— Powiedziano mi, że jedenastego kwietnia, wasza łaskawość...
— Jak się nazywał twój ojciec?
— Kurokawa Kozo, przedtem był wasalem pana Koide. Był u niego koniuszym i otrzymywał sto pięćdziesiąt koku15ryżu rocznie...

Iijima był wstrząśnięty. Wszystko się zgadzało. Człowiek, na którego osiemnaście lat temu podniósł rękę z błahego powodu, był rodzonym ojcem Koskego, a biedny chłopiec nie podejrzewając niczego wstąpił na służbę do mordercy swego ojca! Serce Iijimy ścisnęło się, nie dał jednak tego po sobie poznać i powiedział:

— Wyobrażam sobie, jak ciężko było ci to wszystko...
— Tak, wasza łaskawość — powiedział Koske. — Chcę pomścić śmierć ojca. Moim wrogiem jest dzielny samuraj; oto dlaczego od jedenastego roku życia marzę o tym, żeby nauczyć się władać mieczem. Jestem taki szczęśliwy, że wstąpiłem na służbę do pana! Proszę mnie nauczyć szermierki, wasza łaskawość! Pod pańskim mistrzowskim kierunkiem opanuję tę sztukę i w śmiertelnej walce pomszczę śmierć ojca!
— Serce twoje wierne jest synowskiemu obowiązkowi — powiedział Iijima. — Nauczę cię władać mieczem. Powiadasz, że chcesz pomścić śmierć ojca... A co byś uczynił, gdyby twój wróg zjawił się teraz przed tobą i oświadczył: „Jestem twoim wrogiem”? Przecież nie znasz go osobiście. A gdyby na domiar był świetnym szermierzem?
— Naprawdę nie wiem —odpowiedział Koske. — Zresztą jeśli zjawi się przede mną, to chociaż byłby po trzykroć dzielniejszy, rzucę się na niego i przegryzę mu gardło!
— Gorący z ciebie chłopak — uśmiechnął się Iijima. — No dobrze, uspokój się. Kiedy dowiesz się, kto jest twoim wrogiem, ja, Iijima, osobiście pomogę ci pomścić ojca. A na razie nabieraj sił i służ mi wiernie.
— Wasza łaskawość osobiście pomoże mi w zemście? — zawołał Koske. — Jak mam dziękować? Z pańską pomocą poradzę sobie z dziesięcioma wrogami! Och, dzięki, dzięki, panie!

„Nieszczęśniku, tak cię ucieszyła obietnica, że pomogę ci pomścić ojca” — pomyślał Iijima Heizaemon. Wstrząśnięty takim przykładem wierności względem synowskiego obowiązku, postanowił przy okazji wyjawić Koskemu tajemnicę i pozwolić mu zabić się. Od tej pory postanowienie to zawsze nosił w sercu.

Rozdział 4

Tak więc Hagiwara Shinzaburo wybrał się wraz z Yamamoto Shijo do Kameido napawać się urokiem kwitnących śliw. W drodze powrotnej wstąpili do domu Iijimy, gdzie Shinzabura oczarowała nieoczekiwanie piękna O-Tsuyu. Wymienili zaledwie uściski dłoni przez ręcznik, ale pokochali się silniej, niż gdyby złożyli głowy na jednej poduszce.

W dawnych czasach ludzie odnosili się do takich rzeczy surowo. To tylko w naszych czasach mężczyźni proponują kobiecie jakby żartem: „Hej, kochaneczko, chodź się przespać z nami!', — „Wypraszam sobie takie żarty!” — odpowiada kobieta. A mężczyźni czują się obrażeni: „Jak ty z nami rozmawiasz? Nie chcesz, to powiedz — poszukamy sobie innej!” Jafiby szukali wolnego pokoju. A między Hagiwarą Shinzaburo i O-Tsuyu nia doszło jeszcze do niczego niedozwolonego, ale on przywiązał się do niej tak, jakby już leżeli obok siebie.

Będąc jednak porządnym mężczyzną, Shinzaburo nie potrafił zdecydować się na spotkanie z ukochaną. „Co się ze mną stanie — myślał ze strachem — jeśli zobaczy mnie tam ktoś ze służby Iijimy? Nie, lepiej tam nie chodzić samemu. Przyjdzie Shijo, to pójdziemy razem podziękować za gościnę”.

Lecz jak na złość Shijo nie przychodził. Był człowiekiem przebiegłym i od razu owego wieczoru w zachowaniu Hagiwary i O-Tsuyu zaczął podejrzewać coś niedobrego. „Jeśli między nimi dojdzie do czegoś rozważał — wszyscy się o tym dowiedzą, będę zgubiony, nie ujdzie mi to na sucho. Nie, więcej tam nie pójdę, albowiem powiedziane jest: „Szlachetny mąż od niebezpieczeństwa trzyma się z daleka”.

Na próżno czekał na niego Shinzaburo przez cały luty, marzec i kwiecień. Pogrążając się w samotniczych marzeniach o ukochanej, w końcu przestał nawet jeść. Pewnego dnia zjawił się u niego niejaki Tomozo, wynajmujący przybudówkę. Żona jego prowadziła Hagiwarze gospodarstwo.

— Co się z panem dzieje? — zapytał Tomozo. — Przestał pan jeść. Dzisiaj nie tknął pan obiadu.
— Nie chce mi się jeść —odpowiedział Shinzaburo.
— Jeść trzeba — oświadczył Tomozo. — W pańskim wieku trzeba jeść po półtora obiadu. Ja, na przykład, jeśli nie spałaszuję pięciu lub sześciu czubatych miseczek ryżu, czuję się, jakbym wcale nie jadł... I nie wychodzi pan wcale z domu. Przypominam sobie, to było chyba w lutym, wybrał się pan na spacer z panem Yamamoto, aby napawać się pięknem kwitnących śliw; po spacerze był pan taki wesoły, odzyskał pan dobry humor... A teraz całkiem przestał pan dbać o zdrowie, sam skazując się na zgubę!
— Posłuchaj, Tomozo — powiedział Shinzaburo. — Czy lubisz łowić ryby?
— Bardzo lubię! Lubię je bardziej niż placki ryżowe.
— To bardzo dobrze. Pojedziemy razem na ryby.
— Zdaje się, że pan nienawidzi łowienia ryb — zdziwił się Tomozo.
— Jakoś mnie tak napadło — powiedział Shinzaburo. — Nagle zachciało mi się łowić.
— No cóż, skoro pana napadło — powiedział Tomozo. — A dokąd chciałby pan pojechać?
— Powiadają, że nieźle biorą na Yokogawie przy Yanagishimie. Może byśmy się tam wybrali?
— Tam gdzie Yokogawa wpada do Nakagawy? Ależ skąd! Jaka ryba tam może brać?
— Wielkie łososie.
— Co za głupstwa pan wygaduje — rozzłościł się Tomozo. — Od kiedy to łososie spotyka się w rzekach? Co najwyżej można tam złowić głowacza lub okonia... Zresztą, skoro pan tak bardzo chce, możemy tam pojechać.

Zaraz też przygotował prowiant na drogę, napełnił wódką bambusowe butelki, na przystani przy moście Shiaheikoshi wynajął łódkę z wioślarzem i wkrótce byli na Yokogawie. Shinzaburo, który wybrał się tutaj nie po to, by łowić ryby, lecz w nadziei, że choć z daleka będzie mógł ujrzeć ukochaną przez płot przy domu Iijimy, zaraz dobrał się do wódki, upił się i zasnął. Tomozo łowił do zmroku i dopiero wtedy spostrzegł, że Shinzaburo śpi.

— Proszę pana! — zawołał zaniepokojony. — Niech się pan zbudzi! Może się pan przeziębić! Czyżbym zabrał za dużo wódki?

Nieoczekiwanie Shinzaburo otworzył oczy i rozejrzał się.

— Gdzie jesteśmy, Tomozo? — zapytał.
— Na Yokogawie — odpowiedział Tomozo.

Shinzaburo popatrzył na brzeg. Na brzegu widać było świątynię Kennin, otoczoną podwójnym ogrodzeniem, w ogrodzeniu furtkę. Ach, nie, to przecież dom Iijimy, oczywiście...

— Podpłyń do brzegu, Tomozo — poprosił Shinzaburo. — Przycumuj, o, tam. Muszę gdzieś iść.
— Dokąd chce pan iść? — zaoponował Tomozo. — Wobec tego idę z panem.
— Poczekasz na mnie tutaj.
— Czyż Tomozo nie jest tu po to, żeby przez cały czas być przy panu? Chodźmy razem!
— Głupiec! — zniecierpliwił się Shinzaburo. — W miłości przewodnik jest tylko przeszkodą!
— Pewnie pan żartuje! — zaśmiał się Tomozo. — To dobrze...

Łódź właśnie podpłynęła do brzegu. Shinzaburo zbliżył się do furtki i drżąc cały obrzucił wzrokiem dworek. Furtka była uchylona. Pchnął ją. Wiedział, gdzie i co się znajduje, dlatego skierował się przez sad prosto ku sośnie, która rosła nad brzegiem stawu, przy sośnie skręcił wzdłuż żywopłotu. Wreszcie jest pokój O-Tsuyu. Panienka także kochała go, od chwili rozstania myślała tylko o nim i ciężko przeżywała rozłąkę. W każdym, na kogokolwiek spojrzała, widziała tylko Shinzaburo, toteż kiedy zbliżył się do drzwi i zajrzał do pokoju, krzyknęła i zapytała, nie wierząc własnym oczom:

— To pan?
— Ciszej, ciszej — wyszeptał Shinzaburo. — Proszę mi wybaczyć, że tak długo nie dawałem o sobie znaku życia. Tak bardzo chciałem znowu panią odwiedzić i podziękować za gościnę, ale Yamamoto Shijo od tamtej pory do mnie nie zajrzał, a zjawić się u pani samemu wydawało mi się jakoś niezręcznie.
— Jak to dobrze, że pan przyszedł! — zawołała O-Tsuyu.

Gdzie podziało się jej zmieszanie? Zapomniawszy o bożym świecie, chwyciła Shinzaburo za rękę i powiodła pod moskitierę. Nie mając sił wykrztusić ani słowa z przepełniającej ją radości, położyła rękę na kolanach Shinzaburo i z oczu jej potoczyły się łzy szczęścia. To były prawdziwe łzy szczęścia, nie te puste łzy, które wylewa obcy człowiek pragnąc wyrazić współczucie. „Teraz jest mi wszystko jedno — pomyślał Shinzaburo. — Niech się dzieje co chce”. Właśnie teraz, tutaj, pod moskitierą, podzielili wezgłowie. Po tym O-Tsuyu przyniosła szkatułkę od pachnideł i powiedziała:

— Tę drogocenną szkatułkę otrzymałam w spadku po mojej matce. Chcę ci ją podarować na pamiątkę.

Shinzaburo obejrzał szkatułkę. Było to piękne cacko; inkrustacja ze złota i kości słoniowej przedstawiała motyle na jesiennym polu. O-Tsuyu podała mu wieczko, trzymając w rękach szkatułkę. Siedzieli tak, rozmawiając czule, gdy nagle fusuma16 rozsunęła się i do pokoju wszedł ojciec O-Tsuyu, pan Iijima Heizaemon. Na jego widok kochankowie wydali okrzyk przerażenia. Byli tak przerażeni, że nie potrafili ruszyć się z miejsca. Heizaemon, podniósłszy latarnię, powiedział gniewnie:

— O-Tsuyu, do mnie! A pan kim jest?
— Niegodnym roninem — odpowiedział Shinzaburo. — Nazywam się Hagiwara Shinzaburo. Istotnie popełniłem straszne przewinienie.