Dzień zero - Ruth Ware - ebook
BESTSELLER

Dzień zero ebook

Ruth Ware

4,1

64 osoby interesują się tą książką

Opis

Aby odkryć prawdę, musi ścigać się z czasem.
Jack i jej mąż Gabe to najlepsi w branży testerzy systemów zabezpieczeń. Jedno z rutynowych zleceń wymyka się jednak spod kontroli zawodowców i gdy kobieta wraca do domu, znajduje w nim martwego męża.
Policja ma jedną podejrzaną – Jack.
Podczas ucieczki Jack musi zdecydować, komu może ufać i jak daleko jest gotowa się posunąć. Czy uda jej się odkryć prawdę, zanim zostanie schwytana przez swoich prześladowców?

Ruth Ware udowadnia, że jest prawdziwą spadkobierczynią Wilkiego Collinsa. Jej nowa powieść jest przerażająca, wciągająca i jakże trudno się od niej oderwać. JP Delaney

Diabelnie sprytna! Riley Sager

Królowa „jeszcze-tylko-jednego-rozdziału”. Clare Mackintosh

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 445

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (90 ocen)
38
27
17
8
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Macans

Z braku laku…

Miałam wielkie oczekiwania. Zaczelo się obiecująco. Tymczasem nie mogłam doczekać się końca. Cała fabuła opiera się na ucieczce kobiety w poszukiwaniu prawdy o tym co się wydarzyło. Opisy przedzierania się przez mur/drogę/ulicę etc zwyczajnie mnie nużyły. Zakończenie w zasadzie nie wyjaśniło wszystkiego . Dosyć się umęczyłam, a szkoda, bo lubię autorkę.
10
antonina347

Całkiem niezła

akacja za bardzo się ciągnie
00
Renata0865

Nie oderwiesz się od lektury

znakomita, nie mogłam się oderwać dopóki nie skończyłam
00
jaadamskam

Całkiem niezła

Kurczę, bardzo lubię książki Ruth Ware, ale ta, pomimo świetnego pomysłu, nie spełniła moich oczekiwań. Mogła być krótsza, a akcja znacznie bardziej wartka. Szczególnie mnie ziriytowalo zakończenie, ***spojler, wg mnie bez znaczenia dla fabuły i nic nie wnoszący*** gdy główna bohaterka dowiaduje się, że jest w ciąży. No tak, wiadomo, że kobieta w absolutnym załamaniu i żałobie może podnieść się tylko dla dziecka. Ha tfu stereotypy. Zresztą chyba właśnie stereotypy i jakieś duże spłycenia pewnych kwestii są chyba największą bolączką tej książki. Ale sam pomysł na osadzenie książki i zawód głównej bohaterki - bardzo ciekawy!
00
jolant33

Nie oderwiesz się od lektury

jak zawsze świetnie napisane
00

Popularność




 

 

 

 

Tytuł oryginału: Zero Days

Copyright © Ruth Ware, 2023

First published as Zero Days by Simon & Schuster Inc. oraz Simon & Schuster UK Ltd., 2023

Copyright © for the Polish translation by Anna Tomczyk, 2023

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2024

 

Redaktorka prowadząca: Joanna Zalewska

Marketing i promocja: Greta Sznycer

Redakcja: Karolina Borowiec-Pieniak

Korekta: Joanna Pawłowska, Anna Nowak

Projekt typograficzny, skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl

Projekt okładki: Magda Bloch

Zdjęcie na okładce: © peshkov | iStock

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-67974-68-4

 

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Mojemu tacie, który miał fioła na punkcie

bezpieczeństwa w sieci, zanim to było modne.

 

 

 

 

 

 

 

Sobota, 4 lutego

–––––––––––––––––––––––

MINUS OSIEM DNI

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Mur okalający to był pikuś. Miał co prawda koło metra osiemdziesiąt, ale żadnych szpikulców czy drutu kolczastego na górze. Druty kolczaste to moje przekleństwo. Nie bez powodu używają ich w strefach wojennych.

Ponieważ sama mam ledwo metr sześćdziesiąt, nie mogłam dosięgnąć szczytu, żeby się na nim podciągnąć. Wspięłam się więc na pobliskie drzewo ze stabilną gałęzią rozciągniętą ponad parkingiem, zawisłam na niej tak, że moje stopy oparły się w końcu na górze muru, a potem cicho przebiegłam po nim w miejsce, w którym mogłam zeskoczyć poza zasięgiem kamer cyklicznie omiatających budynek.

Po drugiej stronie parkingu znajdowały się opisane przez Gabe’a drzwi. Wyglądały obiecująco. Standardowe, w połowie przeszklone, z klamką od środka. Z zadowoleniem dostrzegłam, że były kiepsko osadzone, a na dole miały szparę, przez którą dało się praktycznie wsunąć dłoń. Zajęło mi jakieś trzydzieści sekund, by wepchnąć pod nie mój długi, metalowy łom, podciągnąć go w górę, żeby haczyk chwycił klamkę, a potem zdecydowanie szarpnąć ją w dół. Drzwi się otworzyły i wstrzymałam oddech, czekając na alarm – wejścia pożarowe są pod tym względem ryzykowne – ale nic nie zawyło.

W środku włączyły się migoczące automatyczne światła – wielkie, fluorescencyjne kwadraty na wyłożonym płytkami suficie, które ciągnęły się w ciemną dal niczym szachownica. Odległy koniec korytarza wciąż był czarny jak noc, czujniki nie odnotowały tam jeszcze mojego ruchu, ale ta część, w której stałam, była skąpana w świetle, więc odczekałam, aż oczy przyzwyczają się do blasku.

Światła to trochę broń obosieczna. Z jednej strony stanowią wyraźne ostrzeżenie dla każdego, kto monitoruje obraz z kamer. Nic tak nie przyciągnie uwagi strażnika gapiącego się w komórkę, jak ekran rozświetlający się nagle niczym choinka. Ale z drugiej strony czasem dzięki nim udaje się wybrnąć, kiedy przyłapią cię, jak pewnie spacerujesz nocą po budynku. Dużo trudniej wyjaśnić swoją obecność, gdy zakradasz się ciemnym korytarzem z latarką. Równie dobrze można od razu włożyć koszulkę w paski i nosić przy sobie torbę z napisem: „Łupy”.

Była dwudziesta druga dwadzieścia, a ja miałam na sobie „biurowy” strój – czarne spodnie, które wyglądały jak od garnituru, ale w rzeczywistości były bardziej rozciągliwe i oddychające niż jakiekolwiek biurowe ubrania. Do tego granatowa bluzka i czarna marynarka, zwykła sieciówkowa, z Gapa. Na stopach miałam czarne converse’y, a na ramię zarzuciłam szary plecak Kankena.

Tylko włosy nie pasowały do zestawu. W tym miesiącu pofarbowałam je na fluorescencyjny czerwony, niezbliżony do żadnego naturalnego odcienia, i nie bardzo wpasowywał się on w nieco sztywniacką atmosferę tej firmy – grupy ubezpieczeniowej Arden Alliance. Gabe proponował mi perukę, ale peruki to zawsze ryzyko, a poza tym wymyśliłam już sobie rolę. Jen – postanowiłam, że tak będzie miała na imię moja zmyślona pracownica biurowa – zatrudniona w obsłudze klienta, lubiła wspominać rok przerwy między studiami a pracą i nadal myślała, że jest trochę fajna. Jen może i przykładała się do swoich zadań, żeby dostać awans, ale jej włosy były ostatnim błyskiem osobowości, której na etacie nie porzuciła jeszcze do końca. To oraz może trochę za dużo płynnego eyelinera w zestawie z tatuażem na łopatce: „stick ’em with the pointy end”.

Ten eyeliner był prawdziwy – nie czułam się dobrze ubrana bez gładkiego muśnięcia Nyx Epic Ink. Wykształcenie uniwersyteckie było zmyślone. Podobnie jak tatuaż. Nie wkręciłam się aż tak mocno w Grę o tron, żeby go sobie zrobić, choć muszę przyznać, że jeśli już miałabym wybierać, to rzeczywiście Arya była najlepszą postacią.

Jen pracowała do późna, straciła poczucie czasu i spieszyła się do domu na weekend. Stąd te wygodne buty. W plecaku miała biurowe obcasy – chociaż tutaj moja opowieść się sypała. Jen być może trzymała w plecaku szpilki. Mój był pełen narzędzi włamywacza oraz sprzętu komputerowego z bardzo podejrzanym oprogramowaniem, które Gabe ściągnął z darknetu.

Szłam cicho korytarzem, moje gumowe podeszwy bezgłośnie stąpały po wykładzinie, a ja starałam się wyglądać, jakbym była u siebie. Po obu stronach znajdowały się drzwi do pustych gabinetów, tylko gdzieniegdzie ciemność rozświetlały LED-y, bo niektórzy nie wyłączyli komputerów przed weekendem we właściwy sposób.

Kserokopiarka we wnęce mrugała hipnotycznie, a ja się zatrzymałam i rozejrzałam po korytarzu. Za mną był oświetlony, ale zakręt przede mną pozostał ciemny, bo czujniki ruchu wciąż jeszcze nie wykryły mojej obecności. Tym lepiej – światła mogły zaalarmować ochronę, ale to działało w dwie strony. Mało prawdopodobne, żeby strażnicy zaszli mnie od tyłu; ten korytarz kończył się wyjściem na parking. Gdyby pojawili się z przodu, włączające się lampy ostrzegłyby mnie na tyle wcześnie, że zdążyłabym się wycofać lub schować w którymś biurze. Gabe pewnie kazałby mi dalej szukać serwerowni – to była za dobra okazja, żeby ją przepuścić.

Za ksero znajdowały się, tak jak miałam nadzieję, splątane przewody i dwa porty LAN do podłączania urządzeń do głównej sieci firmowej. Jeden był używany, podpięty do ksero. Drugi pusty. Z bijącym szybko sercem rozejrzałam się po korytarzu i wyciągnęłam z plecaka malutki mikrokomputer Raspberry Pi.

Pi był mniejszy od kieszonkowej książki, wsunęłam go za ksero i umościłam w stosie porzuconych kartek, które wypadły z tyłu podajnika. Podłączyłam go do prądu i wsunęłam łącze LAN do pustego portu. Parę sekund później w słuchawce Bluetooth coś zatrzeszczało i usłyszałam niski głos mojego męża, dziwnie bliski w spokojnym, opuszczonym budynku.

– Hej, kochanie… Twój pi właśnie podłączył się do sieci. Jak idzie?

– W porządku – odparłam cicho. Nie był to do końca szept, ale coś niewiele głośniejszego. – Próbuję się zorganizować. – Przykryłam pi porzuconą kserówką, żeby go ukryć, po czym zarzuciłam na ramię plecak i poszłam dalej korytarzem, za załom. – A ty jak się masz?

– Och, no wiesz. – W głosie Gabe’a słychać było ironię. – Pykam sobie w Dark Souls na PS. Niewiele mogę zrobić, dopóki nie wpuścisz mnie do serwerowni.

Zaśmiałam się, ale on nie do końca żartował. Z tymi Dark Souls to mogła być ściema – dobrze wiedziałam, że nie było mowy, by grał w takiej chwili; wręcz przeciwnie, na pewno siedział zgarbiony przed monitorem, niecierpliwie śledząc moje postępy na planach, które pozyskaliśmy z wydziału gospodarki przestrzennej – ale to z serwerem to była prawda. Dla Gabe’a to zawsze była najtrudniejsza część każdej roboty: musiał po prostu siedzieć i słuchać, nie miał jak mi pomóc, gdybym napotkała jakieś problemy.

– Gdzie teraz jesteś? – spytał.

– W korytarzu ciągnącym się ze wschodniej części do zachodniej od tych drzwi przeciwpożarowych, które znalazłeś. Ten budynek jest… O kurczę.

Zamarłam.

– Co? – Głos Gabe’a zdradzał zaniepokojenie, ale nie przesadne. „O kurczę” to nie było coś, co powiedziałabym, gdybym wpadła na ochroniarza. W takim wypadku byłoby to coś dużo mocniejszego.

– Tam dalej są drzwi antywłamaniowe. Były na planie?

– Nie – odpowiedział Gabe, trochę ponuro. – Musieli coś poprawić.

Słyszałam, jak jego palce biegają po klawiaturze.

– Czekaj, próbuję się dostać do tego systemu zabezpieczeń przez twojego pi. Co widzisz?

– Czujnik ruchu. – Spojrzałam w górę na mrugający podczerwienią owal umieszczony nad drzwiami. Byłam tuż poza jego zasięgiem.

– Dobra, to zaczekaj, ten czujnik może uruchomić alarm.

– No raczej.

Oczywiście, że to wiedziałam. Nie martwiłam się samymi drzwiami, bo we dwoje Gabe i ja byliśmy w stanie przedostać się niemal wszędzie. Ale czujnik na podczerwień zwykle oznaczał wykrycie ruchu, a uruchomienie go po godzinach zamknięcia firmy wiązało się z ryzykiem zaalarmowania ochrony. Mimo wszystko drzwi przeciwpożarowe nie były podłączone do alarmu, a to dobry znak. Zaczęłam podchodzić bliżej.

– Jack? – odezwał się Gabe. Usłyszałam, że jego palce przestały klikać. – Jack, kochanie, powiedz mi, co ty robisz? Nie chcemy powtórki tego, co w Zanatechu.

Zanatech. Ych. Streściłabym to jednym słowem: psy. Nie mam nic przeciwko psom jako zwierzętom domowym, ale nienawidzę psów w ochronie. One naprawdę potrafią narobić szkód. I umieją biegać. Szybko.

Zignorowałam Gabe’a i zrobiłam kolejny krok, wstrzymując oddech.

Czujnik się zaświecił, odnotował moją obecność, a ja zacisnęłam oczy, przygotowując się na wycie alarmu oraz tupot biegnących stóp… ale jedyne, co się wydarzyło, to otwarcie drzwi na oścież.

– Jack? – Gabe usłyszał, jak wypuściłam powietrze ustami, i w moim uchu jego głos brzmiał już na bardziej zniecierpliwiony. – Co się właśnie stało?

– Wszystko w porządku. Drzwi się otworzyły. Chyba niczego nie uruchomiły.

Dosłownie usłyszałam, jak Gabe zacisnął zęby po drugiej stronie słuchawki, starając się nie rzucić riposty, którą miał już na końcu języka. Ja jednak wiedziałam, czego nie powiedział. Chciał, żebym poczekała, aż on spróbuje się dostać do systemu zabezpieczeń przez pi i sprawdzi, czy drzwi są podpięte do alarmu. Ale to mogło trwać godzinami, a w tej pracy bezczynność wiązała się z ryzykiem. Czasami trzeba zaufać intuicji i działać impulsywnie.

Poza tym to tak naprawdę nie było impulsywne i Gabe o tym wiedział. To był instynkt wypracowany przez długie lata robienia dokładnie takich rzeczy.

– Chyba niczego nie uruchomiły – powiedział w końcu, a ja się uśmiechnęłam.

Mogłam sobie pozwolić na wspaniałomyślność. Gdyby rozległo się wycie alarmu albo, co gorsza, szczekanie psów, a Gabe krzyczałby w tym czasie „a nie mówiłem?!”, nie byłoby mi tak bardzo do śmiechu. Jednak jedną z zalet Gabe’a było to, że potrafił przegrywać. Wiedziałam, że przeszedł już do kolejnego zadania, bo spytał:

– Gdzie teraz jesteś? W holu z windami?

– Tak. – Rozejrzałam się. W korytarzu stały wysoka juka i futurystyczne, metalowe krzesło. – Odchodzą stąd trzy korytarze i…. – Spojrzałam na cyfry nad drzwiami windy. – Cholera, czternaście pięter. Wiemy, na którym powinna być ta serwerownia?

– Czekaj. – Usłyszałam klikanie klawiszy. – Zdaje się, że IT jest na piątym, więc zacznij tam. Na którym jesteś piętrze? Na parterze?

– Nie jestem pewna. – Rozejrzałam się. – Parking zajmuje dwa poziomy.

Na długiej tablicy naprzeciwko znajdowała się lista pięter. Najwyraźniej byłam na pierwszym. A „5 – IT i HR” zostało pomocnie oznaczone cztery linijki wyżej. I tyle pożytku z komputerowej magii Gabe’a.

Wysłałam mu szybko telefonem fotkę tej tablicy z podpisem „no co ty nie powiesz” i usłyszałam w słuchawce jego dudniący śmiech, gdy wiadomość do niego dotarła.

– Słuchaj, no co mam ci powiedzieć, informatycy zwykle są proszeni o rozwiązywanie problemów, z którymi ludzie powinni radzić sobie sami.

– Pieprz się, Medway – rzuciłam uprzejmie, a on znowu się roześmiał, tym razem cichym, znaczącym śmiechem, który przyprawiał mnie o motylki w brzuchu.

– Och, zrobiłbym to, ale myślę o kimś dużo bardziej seksownym. A ona za godzinę lub dwie będzie w domu. Jeśli ruszy tyłek.

Poczułam, że usta rozciągnęły mi się w niepohamowanym uśmiechu, ale przybrałam surowy ton.

– W ogóle nie wrócę do domu, jeśli nie wpuścisz mnie do tej serwerowni, więc skup się na robocie i nie mieszaj do tego mojego tyłka.

Spojrzałam na panel sterowania windy. Była to taka nowoczesna winda, w której trzeba odbić kartę, a dopiero potem wybrać piętro.

– W windzie jest czytnik kart, więc podejrzewam, że do wejścia na wyższe piętra też jest potrzebna karta – dodałam.

– Cóż, tego raczej nie zdołam obejść, póki nie dasz mi dostępu do serwerowni, więc pora poszukać schodów, skarbie.

Westchnęłam teatralnie i rozejrzałam się w poszukiwaniu drogi pożarowej – czyli schodów. Podpisane drzwi w rogu holu wskazały mi drogę, ale zanim się tam ruszyłam, upuściłam zawirusowany pendrive przed drzwiami do wind. Gabe dał mi przed wyjściem sześć takich niewinnie wyglądających maluszków napakowanych koniem trojańskim jego autorstwa. Przy odrobinie szczęścia ktoś w poniedziałek przyjdzie, podniesie go i podłączy do swojego komputera, żeby spróbować namierzyć właściciela. Dostanie parę pustych dokumentów Worda i sprytny kawałek kodu, który zapisze się na jego twardym dysku, nawiąże kontakt ze swoją bazą danych i pozwoli na odczytywanie oraz zapisywanie wszystkiego na tym komputerze, dopóki będzie podłączony do internetu.

Wychodząc na piąte piętro, upuściłam kolejny pendrive, a potem dotknęłam słuchawki.

– Jesteś w małym holu – odezwałam się do Gabe’a, naśladując głos robota. – Korytarze prowadzą na północ, wschód i zachód. Na zachód znajduje się winda. W oddali widać wysoką, lśniącą białą wieżę. A nie, czekaj, to ostatnie jest z Colossal Cave Adventure.

– Upuść ten pendrive – odpowiedział Gabe, a ja się zaśmiałam.

– Po pierwsze, pomyliłeś gry, ta komenda ma trzy słowa. A po drugie, już to zrobiłam. I wiedziałbyś o tym, gdybyś zdołał się włamać do nagrań z kamer. No, to który korytarz?

Rozejrzałam się po trzech tak samo nijakich holach, słuchając klikania myszki Gabe’a, który próbował wywnioskować coś z tego układu.

– Weszłaś przez drzwi ewakuacyjne, o których mówiliśmy, a windę C masz za plecami, zgadza się?

– Tak. A przynajmniej tak zakładam, że to winda C. Po lewej są drzwi oznaczone jako HR, jeśli to w czymś pomaga.

– Tak, pomaga. Musisz chyba iść tym korytarzem na wprost.

Uniosłam kciuki, przypomniałam sobie, że Gabe nie może mnie jeszcze widzieć, a potem podeszłam do szklanych drzwi znajdujących się przede mną. Tym razem nie rozsunęły się automatycznie.

– Okej, jesteśmy przy kolejnych zabezpieczonych drzwiach, a ja stoję po złej stronie. Mają czytnik kart. Co dalej, Inspektorze Gadżet?

– Da się gdzieś wpisać kod?

– Tak, są klawisze. Numeryczne.

– To już coś. Daj mi sekundę. Nie wiem, czy zdołam obejść to już teraz, ale może będę w stanie wydostać kod z ich systemu przez twojego pi.

Pokiwałam głową i stałam, słuchając szaleńczego stukania palców Gabe’a na klawiaturze oraz jego głosu, kiedy od czasu do czasu przeklinał szeptem. Znów poczułam, że uśmiech rozciąga mi usta, i przez chwilę żałowałam, że nie ma mnie z nim w naszym domowym salonie, gdzie mogłabym opleść ramionami jego szeroki tors i pocałować jego ciepły kark z krótko przystrzyżonymi włosami. Kochałam Gabe’a, uwielbiałam w nim wszystko, ale najbardziej właśnie w takich chwilach, kiedy siedział z pochyloną głową całkowicie pochłonięty pracą. Nie chodziło tylko o to, jak seksownie wygląda ktoś robiący coś, w czym jest bardzo, bardzodobry. Chodziło też o poczucie wspólnoty, o to, że jesteśmy ja i on, razem przeciwko całemu światu.

I cóż, czasami również przeciwko sobie. Może i byliśmy mężem i żoną, ale to nie znaczyło, że ze sobą nie rywalizowaliśmy. Ja też byłam dobra w tym, co robiłam. Jak się okazuje, bardzo dobra.

Czekając, podeszłam do klawiatury i wpisałam „1234”. Nic się nie stało, tylko czujnik mrugnął na chwilę czerwonym światłem. Potem wpisałam „4321”. Znowu nic. Nie ryzykowałam trzeciej próby, na wypadek gdyby była tam jakaś blokada, ale przyszło mi do głowy coś innego i sięg­nęłam do torby po znajdującą się na samym dnie puszkę sprężonego powietrza.

– Jak idzie, kochanie? – spytałam Gabe’a i odkręciłam nakrętkę.

Odpowiedziało mi stłumione stęknięcie.

– Nie za dobrze. Jestem w ich systemie, ale nie mogę się dostać na poziom administratora. Próbuję wejść do jakichś mejli, żeby sprawdzić, czy nie wysyłali komuś kodu w ten sposób.

– No cóż, zegar tyka, Medway. Jeżeli chcesz, żebym wróciła niedługo do domu, to chyba pora ruszyć swój kształtny tyłek?

W odpowiedzi usłyszałam jedynie ciche warknięcie – na wpół z frustracji, na wpół ze śmiechu.

Przyłożyłam puszkę sprężonego powietrza do szpary w drzwiach i pociągnęłam za spust. Rozległ się długi, głośny syk powietrza wpychanego przez wąski otwór – i wtedy drzwi się rozsunęły. Zapiałam z zachwytu. Palce Gabe’a przestały stukać w klawiaturę.

– Yyy… co się właśnie stało?

– To tylko ja, rozwiązuję problemy, z którymi informatycy powinni sobie radzić sami.

– Zaraz, otworzyłaś te drzwi? Jak?

– Dobrze wiesz, skarbie. Sprężone powietrze przez szparę. Zmiana temperatury wprowadza w błąd czujnik na podczerwień. Spróbuj zhakować coś takiego.

– Och, pieprz się.

– Myślałam, że ustaliliśmy już, iż to jest pańskie zadanie, panie Medway? – zażartowałam i usłyszałam, że rozdrażnienie Gabe’a wywołane porażką w ciągu sekundy zamieniło się w śmiech.

– To prawda. A jak już mówimy o kształtnych tyłkach, to rusz się, skarbie. Zegar tyka.

– Zegar tyka – zgodziłam się i zaczęłam iść korytarzem, podczas gdy światła zapalały się jedno po drugim.

Był to długi hol, pełen biur takich jak te cztery piętra niżej, nigdzie nie było serwerowni. Zajrzałam za jedne nieoznaczone drzwi, ale okazało się, że to schowek pełen sprzętów dozorcy, z wiadrem i mopem. Zapaliło się kolejne światło. Mogłam zajrzeć aż na sam koniec, do zakrętu korytarza. To wszystko; gdyby ktoś zbliżał się z naprzeciwka, nic by mnie o tym nie ostrzegło. W słuchawce zatrzeszczało.

– Nadal nic?

– Jeszcze nie – rzuciłam krótko, a potem zatrzymałam się, nasłuchując.

– Czy… – zaczął Gabe.

– Cicho! – syknęłam.

Nie trzeba było mu dwa razy powtarzać. Rozległo się delikatne kliknięcie, kiedy wyciszył mikrofon, żeby nawet jego oddech mnie nie rozpraszał.

Z naprzeciwka dobiegał jakiś dźwięk. Nie kroków, dzięki Bogu, ale cichy szum wiatraków komputerowych oraz mocno pracującej klimatyzacji. Serwerownie zwykle prędzej się słyszy, niż widzi.

– Mam ją – odszepnęłam Gabe’owi. – To znaczy, jeśli nie, to chyba trzymają tam za drzwiami samolot.

Zbliżając się, dostrzegłam wentylowane drzwi z tabliczką „WSTĘP TYLKO DLA UPRAWNIONYCH PRACOWNIKÓW”.

Zignorowałam ją i sprawdziłam klamkę. Oczywiście było zamknięte, ale bardziej zmartwił mnie brak dziurki od klucza. Fizyczny zamek pewnie byłabym w stanie otworzyć wytrychem, ale te drzwi miały tylko czytnik kart na lewo od klamki. Żadnego panelu do wpisania kodu. A były dobrze dopasowane, na dole nie dostrzegłam najmniejszej szpary. Niemal na pewno był tam jakiś wewnętrzny przycisk zwalniający blokadę, wątpiłam jednak, czy zdołałabym go nacisnąć, mając tak niewiele miejsca do manewrowania. Wloty powietrza zostały zamontowane tak, że listwy kierowały się w dół, nie w górę, a otwory były zbyt małe, żeby się na coś przydać. Nawet gdybym wymontowała wentylację, nie mogłabym się przez nią przecisnąć, a poza tym naprawdę nie powinnam niczego niszczyć.

– Kochanie? – usłyszałam w uchu.

– Tu jest czytnik kart. Nie ma jak wpisać kodu.

– Szlag.

Wiedziałam, że Gabe z namysłem ciągnął się za brodę, próbując przemyśleć nasze możliwości. Zakodowanie karty nie było trudne, jeśli miało się sprzęt i znało kod, ale my go nie znaliśmy. A nawet gdyby zdołał wykopać go jakoś z plików sieci, to ja byłam tutaj, a urządzenie szyfrujące w domu. Musieliśmy skończyć to tego wieczoru.

– Dookoła i górą? – spytał Gabe, a jego pytanie współbrzmiało z tym, co sama rozważałam, więc pokiwałam głową.

– Czytasz mi w myślach.

Rozejrzałam się po korytarzu i oceniłam pomieszczenia przylegające z obu stron do serwerowni. Na lewo było zwykłe biuro z przeszkloną ścianą od korytarza i dwoma biurkami. Drzwi prawdopodobnie nie zamknięto na klucz, skoro to była wspólna przestrzeń, ale szklana ściana nie wydawała się idealna – każdy idący korytarzem mógłby mnie tam zobaczyć. Na prawo… i wtedy poczułam ukłucie satysfakcji. Na prawo była toaleta. Męska – ale dla moich celów nie miało to żadnego znaczenia. Wystarczyło, że ściana od strony korytarza była cała z płyty gipsowej.

– Houston, mamy toaletę – szepnęłam do Gabe’a.

– To pójdzie jak po maśle.

– Łatwo ci mówić, ty siedzisz na tyłku w domu – odpaliłam i usłyszałam w odpowiedzi jego śmiech, kiedy otworzyłam drzwi na oścież.

W środku stanęłam na chwilę, ściągnęłam żakiet i odczekałam, aż moje oczy przyzwyczają się do zapalonych świateł. Za mną, wzdłuż ściany korytarza, był rząd umywalek. Otworzyłam drzwi do kabiny znajdującej się najbardziej na lewo i ku swojej ogromnej satysfakcji zobaczyłam, że była standardowa – sedes stał przy zbiorniku spłuczki solidnie obudowanym na wysokości mojej klatki piersiowej. Ta nowa moda ukrywania zbiorników w ścianie jest elegancka, ale nie nadaje się do tego, co zamierzałam zrobić.

Opuściłam klapę, weszłam na nią, a potem wskoczyłam nad spłuczkę i stanęłam skulona pod płytkami sufitu. Odczekałam chwilę, żeby ocenić sytuację, upewnić się, że trzymam równowagę, a mój sprzęt jest bezpieczny, po czym delikatnie wcisnęłam jedną z płytek sufitowych.

Natychmiast się przesunęła, chmura kurzu i martwych much opadła na podłogę łazienki, a ja się podciągnęłam, modląc się jednocześnie, żeby ściana pomiędzy tymi dwoma pomieszczeniami była na tyle solidna, by utrzymać mój ciężar. Lekko zaskrzypiała, kiedy napięłam mięś­nie, i ponownie, gdy uniosłam jedną nogę i wsunęłam ją w wąski otwór. Ale nic się nie zapadło i po niecałych dwudziestu sekundach leżałam już płasko na brzuchu w głębokiej pustej przestrzeni pomiędzy podwieszanym sufitem a prawdziwym. Było tam bardzo, bardzo gorąco. Ciepłe powietrze docierało wijącymi się srebrnymi kanałami klimatyzacji, która ciężko pracowała, by ochłodzić szafy serwerowe w pomieszczeniu poniżej. Kiedy wyciągnęłam latarkę i omiotłam nią przestrzeń wokół siebie, dostrzeg­łam miejsce do czołgania się prowadzące w ciemność przede mną.

Ostrożnie, bardzo ostrożnie, wsunęłam sobie latarkę między zęby i zaczęłam się przesuwać po suficie, starając się trzymać jak najbliżej podpierającej go ściany. Potem wbiłam paznokcie w płytę dokładnie nad miejscem, które – jak sądziłam – powinno być w samym rogu serwerowni. Podniosła się z łatwością, niczym klapa w suficie, ale widok stamtąd był zniechęcający. Całe rzędy mrugających serwerów, zbyt ciasno, by dało się po nich wspinać, a odległość do podłogi wynosiła dwa i pół metra. Mogłam się opuścić na rękach – miałam całkiem silne ramiona – ale ryzyko, że nie dam rady się podciągnąć z powrotem, było spore. Co stawiało przede mną dość istotne pytanie: Czy serwerownia otwiera się od środka bez użycia karty?

Leżąc w poprzek ściany działowej, wychyliłam się pomiędzy rozpórki i zaświeciłam latarką przez dziurę w suficie. Przechylając głowę, dostrzegłam, że jest tam jakiś panel obok klamki na drzwiach, ale nie widziałam go dobrze – cień rzucany przez jedną z szaf serwerowych sprawiał, że nie sposób było dostrzec szczegółów. Mógł tam być przycisk otwierania drzwi… albo alarm pożarowy. Albo może po prostu włącznik światła. Musiałabym się do niego zbliżyć, żeby to sprawdzić.

Z wielką ostrożnością odłożyłam na bok podniesioną przed chwilą płytę i poczołgałam się dalej po podwieszanym suficie, bliżej środka pomieszczenia. Rozpórki trochę zaskrzypiały, ale nie poruszyły się, a ja wstrzymałam oddech i zaczęłam podważać drugą płytę. Ta z jakiegoś powodu była sztywniejsza, może przytrzymywał ją kanał klimatyzacji przyklejony do sąsiedniego panelu, w każdym razie musiałam pociągnąć za brzeg z całej siły. Jeden róg ustąpił, pociągnęłam mocniej. Cała strona się poluzowała…

A potem, z dźwiękiem przypominającym uderzenie pioruna, płytka pękła na pół i poleciałam do tyłu.

Leżałam tak nieruchomo dłuższy czas, ze złamaną płytą w dłoni. Hałas był tak głośny, że dzwoniło mi w uszach, i byłam w stanie sobie wyobrazić, jak poniósł się echem po wąskiej przestrzeni sufitu aż na korytarz, odbijając się od przewodów i sprawiając, że cały sufit zawibrował niczym bęben. Czułam, jak opadał wokół mnie piaszczysty kurz, truchła maleńkich insektów leciały na moje włosy i twarz, a potem usłyszałam spanikowany głos Gabe’a.

– Jack. Jack! Nic ci nie jest? Kochanie, wszystko w porządku? Co się stało?

– Nic mi nie jest – odszepnęłam. Przyłożyłam dłoń do słuchawki, sprawdzając, czy nadal jest bezpieczna. Ręce trzęsły mi się w szoku. – Po… po prostu ułamałam płytę sufitową.

– To brzmiało jak wystrzał z pistoletu!

Słyszałam ulgę w jego głosie i nagle dotkliwie pożałowałam, że nie ma go tu ze mną, i wiedziałam, że on poczuł to samo. Tak, to było najtrudniejsze – gdy działo się coś złego, albo prawie się działo, a ta druga osoba nie mogła w żaden sposób pomóc.

– Chryste, kochanie, nie rób mi takich rzeczy. Myślałem, że cię ktoś zastrzelił.

Poważnie pokiwałam głową.

– Nic mi nie jest, ale, kurwa, Gabe, to było naprawdę głośne. Jeżeli na tym piętrze ktoś jeszcze pracuje, to musiał mnie usłyszeć.

– No nie mogę się dostać do kamer, żeby to sprawdzić, dopóki nie podłączysz dysku – zauważył Gabe.

Nie przekomarzał się już ze mną i brzmiał, jakby się martwił, ale próbował tego nie okazywać. Nie chciał przenieść na mnie swojego zdenerwowania, lecz także wiedział, że nie zawsze dobrze przyjmowałam przejawy opiekuńczości.

– Serio, kochanie, nic ci nie jest?

– Wszystkow porządku.

Odłożyłam na bok pękniętą płytę i oparłam się z powrotem na łokciach, ostrożnie się oklepując. Serce zaczęło zwalniać i wyglądało na to, że z plecaka ani kieszeni nic mi nie zginęło. A potem zdałam sobie sprawę, że latarka wypadła przez dziurę w suficie i leżała na podłodze serwerowni skierowana tyłem do drzwi. Nadal nie miałam pojęcia, czy był tam jakiś przycisk do otwierania.

No dobra, pierdolę. Był tylko jeden sposób, żebyśmy dostali się do tej serwerowni – a gdybym nie mogła się wydostać, to trudno. Poradziłabym sobie, nawet gdybym miała tam spać. Radziłam sobie z gorszymi rzeczami.

Przyjęłam stanowczy ton.

– Wchodzę.

Śmiech Gabe’a był trochę drżący.

– Wiesz, uwielbiam, kiedy mówisz nieprzyzwoite rzeczy, skarbie, ale to nie jest dobry moment.

– Pierdol się – warknęłam, przygotowując się do skoku.

Tym razem jego śmiech brzmiał już pewniej.

– No pięknie. Jak to jest wysoko?

– Jakieś dwa i pół metra? Może trochę więcej? Mniej niż trzy.

– Powodzenia. Połamania nóg. To znaczy: nie połam się.

– Nie połamię – odrzekłam krótko.

Chwyciłam się rozpórek otaczających płytę sufitową, oceniłam wysokość, zanurzyłam czubki palców w woreczku z magnezją przywiązanym do plecaka i zaczęłam się powoli opuszczać w głąb pomieszczenia. Mięśnie miałam całe spięte, próbowałam w pełni kontrolować zejście. Właśnie po to spędzałam pięć nudnych poranków w tygodniu na siłowni. Nie po to, żeby się wcisnąć w opięte dżinsy, ani tym bardziej nie dla Gabe’a, który miał w dupie, jaki nosiłam rozmiar. Ale po to. Dla tej chwili, kiedy wszystko zależało od siły moich mięśni oraz wytrzymałości chwytu.

No, po to i jeszcze żeby móc uciekać przed ochroniarzami, ale miałam nadzieję, że do tego nie dojdzie.

Chwilę później wisiałam już na samych czubkach palców, z ramionami całkiem wyprostowanymi. Zerknęłam w dół. Znajdowałam się niecały metr od podłogi. To trochę wyżej, niżbym chciała, i pożałowałam, że nie włożyłam czegoś z większą amortyzacją niż converse’y. Moje palce zaczęły już protestować. Odliczyłam do trzech.

I puściłam się.

Wylądowałam na czterech kończynach, cicho jak kot.

– Jestem w środku – powiedziałam do Gabe’a.

– Jesteś zajebista. Czy mówię ci to wystarczająco często? A teraz… Masz te pendrive’y i drugiego pi?

– Tak.

Wyprostowałam się i sięgnęłam do plecaka po kopertę bąbelkową, którą Gabe wręczył mi zaledwie przed paroma godzinami, pełną jego starannie przygotowanych urządzeń.

– Gdzie mam je włożyć?

– Okej – zaczął Gabe; już nie żartował, w jego głosie było słychać wyłącznie skupienie. – Słuchaj uważnie: powiem ci, co musisz zrobić…

 

 

Minęło może pięć minut i podłączyłam ostatni dysk, potem wytarłam spocone dłonie, wyprostowałam się, po czym rozejrzałam się za latarką. Przez chwilę nie mogłam jej dostrzec – ale wtedy zauważyłam blask dochodzący spod najdalszych szaf serwerowych. Musiałam ją tam wkopnąć przypadkiem, kiedy zeskoczyłam.

Leżała zupełnie z tyłu, jednak udało mi się jej dosięg­nąć metalowym łomem i teraz omiotłam nią pomieszczenie, celując w panel przy drzwiach.

Zielona gałka. Nieoznaczona, ale to przecież musiał być przycisk otwierający drzwi. Przepisy przeciwpożarowe z pewnością stanowiły, że zamykanie na klucz pracowników w pomieszczeniach z mnóstwem sprzętu elektronicznego jest niedozwolone.

Nim go wcisnęłam, spojrzałam na sufit. Brakowało w nim dwóch płyt: jedna była wyjęta, druga złamana na pół. Zniszczeń instalacji i wyposażenia nie mieliśmy w planie, ale nic nie da się poradzić na takie wypadki – każdy o tym wiedział. Chociaż może powinnam się wspiąć tam jeszcze raz przez męską toaletę, żeby włożyć na miejsce wyjętą płytę.

Zastanawiałam się nad tym, gdy zatrzeszczał mi w słuchawce głos Gabe’a; przemówił jakimś nowym tonem.

– Kochanie? Jesteś tam jeszcze?

– Właśnie wychodzę. O co chodzi?

– Gonią cię. Właśnie uzyskałem dostęp do kamer. Jeden ochroniarz wspina się po schodach, a drugi jedzie główną windą. Wychodzą teraz z trzeciego piętra.

– Ile mam czasu?

– Góra dwie minuty. Może mniej.

– Mam tu zostać?

– Nie, przeszukują pomieszczenia. Ktoś musiał usłyszeć ten hałas.

– Okej. Uciekam.

Z dreszczem przerażenia i ekscytacji wcisnęłam zielony przycisk. Przez chwilę nic się nie działo i ścisnęło mnie w żołądku. Czy ochrona mogła jakoś wyłączyć ręczne sterowanie? Pociągnęłam za klamkę – drzwi otworzyły się do środka.

– Gdzie oni są? – szepnęłam, wyskakując na korytarz.

Włączyły się światła, bo uaktywniłam czujniki ruchu. Gdyby ochrona weszła do tego holu, od razu dowiedziałaby się, że ktoś był na piętrze.

– Chyba na czwartym – rzucił zwięźle Gabe.

Musiał siedzieć zgarbiony nad monitorami, próbując dopasować plan budynku do oglądanego obrazu z kamer. W te klocki – plany i techniczne pierdoły – ja byłam kiepska, a on nimi żył.

– Hej, widzę cię – powiedział.

Zerknęłam w górę, oczywiście tkwiło tam nieruchome oko kamery. Posłałam całusa Gabe’owi i wyobraziłam sobie, jak uśmiechnął się w odpowiedzi, po czym zaczęłam się zastanawiać, czy jakiś zaskoczony ochroniarz w biurze nie oglądał właśnie tego samego obrazu.

Myśli przerwał mi jeszcze bardziej zaniepokojony głos Gabe’a.

– Nie, pomyłka. Masz ochroniarza dokładnie przed sobą, zaraz wejdzie do holu na piątym piętrze. Zawróć w stronę schodów; może uda ci się tamtędy zejść, zanim ten drugi skończy sprawdzać czwarte. Nie biegnij, on jest tuż pod tobą, usłyszy hałas.

W milczeniu zaczęłam posłusznie iść w przeciwnym kierunku, ciesząc się, że mam jednak buty na gumowej podeszwie. Byłam już prawie na schodach, kiedy odezwał się Gabe, ostro i rozkazująco:

– Stop! Jest na schodach.

Kurwa. Nie mogłam odpowiedzieć, a Gabe o tym wiedział. Mógł tylko obserwować swoją żonę na ekranach, uwięzioną jak mysz pomiędzy dwoma kotami. Nie było drogi ucieczki. Musiałam się ukryć.

– Schowaj się w biurze – rozkazał, ale ja go uprzedziłam, już próbowałam otworzyć jedne drzwi po drugich.

Pierwsze zamknięte. Drugie zamknięte. Co to za ludzie? Nie ufali swoim współpracownikom? Trzecie zamknięte. Gorączkowo sięgnęłam do plecaka po wytrych i wsunęłam go do zamka. Pokręciłam w nim z taką siłą, że mogłam równie dobrze złamać wytrych, co otworzyć zamek. Ale szczęście mi dopisało i z kliknięciem, po którym serce zaczęło mi szybciej bić, zamek ustąpił. Wślizgnęłam się do środka, przekręciłam łucznik i stanęłam plecami do drewnianych drzwi, próbując uspokoić walące serce.

– Widzę cię – odezwał się niecierpliwie w moim uchu Gabe.

Przechyliłam głowę na bok i zrozumiałam, że miał rację. Nawet przyciśnięta do drzwi, byłam widoczna przez okno biura, a ochroniarze się do mnie zbliżali. Gabe wyłączył mikrofon, żebym lepiej słyszała. Teraz już wychwytywałam ich kroki na korytarzu, coraz głośniejsze głosy.

Miałam tylko kilka sekund, żeby zdecydować, co dalej.

Przeszukują pomieszczenia, przypomniało mi się ostrzeżenie Gabe’a. Gdyby otworzyli drzwi, byłoby po mnie.

Rzuciłam się na podłogę, wczołgałam pod kanapę i leżałam tak z twarzą przyciśniętą do dywanu, w uszach słyszałam łomotanie własnego serca. Przez chwilę wyobraziłam sobie siebie jako surrealistyczną pracownicę biurową Jen i co ona by z tego zrozumiała. Aż musiałam powstrzymać mimowolny histeryczny śmiech.

Leżałam więc, wstrzymując oddech i obracając kciukiem pierścionek na lewej dłoni. Taki miałam tik w stresujących chwilach – coś pomiędzy ogryzaniem paznokci a trzymaniem kciuków, tyle że ten nawyk był związany z Gabe’em. Miało to sens, przynajmniej przez połowę czasu mój los leżał w rękach męża.

Usłyszałam, jak kroki na zewnątrz się zatrzymały, potem szarpnięto klamką.

– Te też są zamknięte.

– Na tym piętrze wszystkie są pozamykane – odparł drugi głos. – Masz, mam tu klucz uniwersalny.

Usłyszałam brzęczenie rzucanych kluczy i stłumiony śmiech, bo gość nie złapał tego pęku i całość spadła na podłogę.

– Może następnym razem bądź tak miły i po prostu mi je podaj? – usłyszałam, a potem klucz zazgrzytał w zamku i drzwi się otworzyły.

Światło latarki omiotło pomieszczenie, a ja wstrzymałam oddech, modląc się, żeby go nie skierowali pod kanapę. Usłyszałam dźwięk przesuwania krzesła na kółkach… a potem szszszsz zamykanych drzwi.

Najciszej, jak umiałam, zrobiłam drżący wydech.

– Tutaj pusto – usłyszałam z zewnątrz. – A co z kiblami?

– Puste. – Drugi głos niósł się echem, jakby dochodził ze środka łazienki. Moment przerwy i potem: – Czekaj, chwileczkę…

Ze swojego miejsca pod kanapą niczego nie widziałam, bardzo ostrożnie uniosłam dłoń i dotknęłam słuchawki.

– Mów – szepnęłam ledwo dosłyszalnie.

– Odkryli płytę w suficie – odszepnął Gabe.

Cholera.

– Patrz na to – odezwał się drugi ochroniarz.

Usłyszałam dźwięki kroków pierwszego ochroniarza – tego przeszukującego wcześniej biuro, w którym się schowałam – idącego dalej korytarzem.

Zaskrzypiało, kiedy drzwi łazienki się otworzyły… a potem lekkie stuknięcie i delikatnie się za nim zamknęły.

Wyślizgiwałam się właśnie spod kanapy, kiedy w moim uchu zatrzeszczała słuchawka, a Gabe krzyknął cicho, lecz nagląco.

– Ruchy, ruchy. Teraz!

Nie musiał mi mówić. Zdążyłam się zerwać na nogi, gwałtownie otworzyłam drzwi i już rozglądałam się po korytarzu, niepewna, w którą stronę ruszyć.

– W kierunku przeciwnym do wind – powiedział Gabe, a ja popędziłam korytarzem, wzięłam zakręt i zderzyłabym się tam z kolejnymi drzwiami antywłamaniowymi, gdyby Gabe już ich nie uruchomił.

Były otwarte, czekały na mnie, a ja wślizgnęłam się do małego holu.

– Na prawo masz wyjście ewakuacyjne – powiedział Gabe, a ja wpadłam w nie i znalazłam się w przyprawiającej o zawroty głowy klatce schodowej, wijącej się w dół, w ciemność.

Ciężkie drzwi przeciwpożarowe zatrzasnęły się za mną, ale się tym nie przejęłam. Straciłam już swoją szansę na ukradkowe wymknięcie się. Liczyło się tylko to, żeby uciec.

Jedno piętro w dół. Drugie. Serce dudniło mi w uszach.

– Już prawie – odezwał się głos Gabe’a w moim uchu. – Dasz radę. Jeszcze trzy piętra, a potem skręć mocno w lewo i zobaczysz kolejne drzwi przeciwpożarowe.

– C-c-co, jeśli m-mają alarm? – wydyszałam.

Kolejne piętro. Zostało jeszcze jedno.

– Pieprzyć alarm. Pozostałe drzwi nie miały alarmu. Ale jeśli będzie, to wyłączę go ręcznie. Dasz radę, jasne? Dasz radę.

– Dobra. – Brakowało mi teraz tchu, żeby rozmawiać.

Ostatnie piętro i zatoczyłam się w lewo, chowając się pod schodami. Rzeczywiście były tam drzwi przeciw­pożarowe – a za nimi wolność.

Uderzyłam w klamkę, skrzywiłam się, spodziewając się dźwięku syreny – ale znów, nic się nie włączyło. Zapamiętałam sobie, żeby umieścić to w sprawozdaniu, to jednak mogło poczekać. W tamtej chwili byłam na zewnątrz, na cudownym świeżym powietrzu.

– Kurwa! – zawył mi w uchu Gabe, teraz roześmiany, na wpół drżącym, na wpół histerycznym tonem, jakby oglądał właśnie jakiś film i serce podchodziło mu do gardła. – Jezu. Byłaś niesamowita. Nie sądziłem, że nam się to uda.

– Ja też nie. – Serce waliło mi w piersi, ale zmusiłam się, by iść powolnym krokiem przez parking. Jeżeli było tam więcej ochroniarzy, to lepiej nie ułatwiać im poszukiwań. – Pieprz się, to nie było fajne.

Gabe się zaśmiał, takim głębokim, dudniącym w piersi nieprzyzwoitym śmiechem, który uwielbiałam.

– Po pierwsze, wolę ciebie, a po drugie, oboje wiemy, że to nieprawda. Podobała ci się każda minuta tej akcji.

Poczułam uśmiech na twarzy.

– Okej… troszkę mi się podobało.

– Troszkę? Wyglądałaś, jakbyś jeszcze nigdy się tak dobrze nie bawiła.

– Dalej szukają mnie w środku?

– Tak, krążą po piątym piętrze. Jeden otworzył serwerownię, ale nie zauważyli pendrive’ów. Świetnie się spisałaś, skarbie.

– Wiem – odparłam skromnie i usłyszałam w odpowiedzi śmiech Gabe’a.

– Dasz sobie dalej radę? Muszę się dostać do sieci, zanim się zorientują, co się dzieje.

– Tak, już prawie jestem przy aucie. Do zobaczenia za… – Zerknęłam na komórkę. – Czterdzieści minut? O tej porze nie powinno być ruchu.

– Zamówić coś do jedzenia?

Zdałam sobie sprawę, że umieram z głodu. Nigdy nie jem przed robotą – bieganie z pełnym żołądkiem nie jest zbyt przyjemne – ale teraz na myśl o jedzeniu zaczęłam się ślinić.

– Tak – odpowiedziałam zdecydowanie. – Dużą pizzę z pieczarkami, papryczkami… Nie, wiesz co, nie. Tak naprawdę to chcę wege burgera portobello z Danny’s Diner, z majonezem truflowym i dodatkową cebulką. Myślisz, że jeszcze są otwarci?

– Powinni być.

– Świetnie. To nie zapomnij o surówce z kapusty. I frytkach. Nie, lepiej frytki z batatów. I powiedz im, żeby nie wkładali go do tej samej paczki co twojego. Ostatnio musiałam ściągać twój ohydny bekonowy dżem z mojego wege burgera.

– Przyjąłem. Bez frytek. Dodatkowy bekon. Do zobaczenia, skarbie. Kocham cię.

– Też cię kocham – odparłam, a potem, z radosnym westchnięciem, rozłączyłam się i wyjęłam słuchawkę.

Wspinanie się po murze było tym razem trudniejsze, bo mięśnie mnie bolały, a serce wciąż waliło od adrenaliny, ale wdrapałam się na kosz na śmieci i zeskoczyłam z muru niedaleko mojego auta; czekało tuż za rogiem. Kiedy się wyprostowałam, zaczęłam szukać w plecaku kluczyków. Nawet nie patrzyłam przed siebie, ale to by niewiele zmieniło. Bo kiedy wyszłam zza zakrętu, czekali na mnie.

Wpadłam prosto na szefa ochrony.

 

 

 

 

 

 

 

Niedziela, 5 lutego

–––––––––––––––––––––––

MINUS SIEDEM DNI

 

 

 

 

 

 

 

 

 

– Proszę spróbować jeszcze raz.

Wiedziałam, że w moim głosie dało się już słyszeć rozdrażnienie, i starałam się uspokoić. Jeśli człowiek reaguje, drugi rozmówca robi to samo. To pierwsza zasada inżynierii społecznej: bądź miły dla innych, a to zwiększy prawdopodobieństwo, że oni będą mili dla ciebie. Ale to było cholernie wkurzające. Jaki jest sens w posiadaniu karty wyjścia z więzienia, jeżeli gwarant nie odbiera telefonu?

– Zapewniam pana, że on wie o wszystkim i może za mnie poręczyć.

– Proszę mi wyjaśnić – powiedział znużonym tonem policjant, pocierając sobie twarz dłonią. – Jest pani… jak pani to nazwała? Pen-testerką?

– No wie pan, to głupia nazwa, rozumiem. To skrót od testera penetracji.

Policjant parsknął, a ochroniarz trzymający mój plecak uśmiechnął się i poczułam, że moja irytacja zaczyna narastać.

– Zapewniam pana, że jest coś takiego. Żyję ze sprawdzania systemów zabezpieczeń.

– A pani mąż jest hakerem?

– Nie jest hakerem… – Cóż, to było białe kłamstwo, bo Gabe z pewnością był hakerem, tylko że nie w takim sensie, jaki miał na myśli policjant. – Też jest pen-testerem. Oboje nimi jesteśmy. On zajmuje się częścią cyfrową, a ja fizyczną. Firmy zatrudniają nas, żebyśmy próbowali się włamać do ich systemów, a potem składamy im raporty i mówimy, co mogliby poprawić. Proszę to przeczytać.

Wyciągnęłam list, który Gabe wręczył mi dziś rano, a on poświecił na niego latarką.

– „Do zainteresowanych: ten dokument potwierdza, że upoważniłem Jacinthę Cross i Gabriela Medwaya z Cross­ways Security do przeprowadzenia fizycznego i cyfrowego testu penetracji w biurach Arden Alliance” – odczytał na głos, a potem wzruszył ramionami, zerkając na ochroniarza. – Co pan myśli? Czy to jest oryginalny dokument?

– Nie mam pojęcia – odpowiedział ochroniarz.

Wyglądał, jakby był tym wszystkim strasznie znudzony i chciał tylko wrócić do swojego biurka, zamiast stać na wietrznym parkingu.

– Oni zatrudniają nocną ochronę u podwykonawców. Ja pracuję dla Baxter Bland. To znaczy, logotyp i wszystkie znaczki się zgadzają, ale równie dobrze mogła to wydrukować z internetu.

– A ten Jim Cauldwell… – Policjant postukał w podpis u dołu listu. – On jest… jak go pani nazwała? GJO?

– GIIO – powtórzyłam cierpliwie. – Główny inspektor informacji ochrony. Jesteśmy tu na jego prośbę, a to jego prywatny numer telefonu. A może mogłabym zadzwonić do pańskiego szefa? – spytałam ochroniarza. – Rozumiem, że nie jest pan zatrudniony przez Arden Alliance, ale Jim mówił, że wyjaśnił to z tutejszą firmą ochroniarską, więc ktoś po pana stronie powinien być w stanie potwierdzić legalność moich działań.

– Chyba sobie pani żartuje. – Ochroniarz spojrzał na mnie, jakbym oszalała. – Jest po północy, środek weekendu. Nie ma mowy, żebym dzwonił na domowy numer mojego szefa, nawet gdybym go miał. Rozerwałby mnie na strzępy.

Powstrzymałam ziewnięcie. Specjalnie wybraliśmy na ten test sobotę, ponieważ tego dnia po Arden kręcił się tylko podstawowy zespół, sami pracownicy obsługi klienta i minimalna liczba ochrony oraz ludzi z IT. W niedzielę byli całkiem zamknięci, a to oznaczało, że przy odrobinie szczęścia Gabe miałby cały weekend, żeby szperać sobie w ich systemach, nim IT wróciłoby w poniedziałek i zorientowało się, co zrobiliśmy. W tamtym momencie nagle ten wybór wydał mi się bardzo, bardzo zły. Najwyraźniej Jim Cauldwell wraz z resztą swoich współpracowników zrobił sobie wolny weekend.

– Spróbuję jeszcze raz się dodzwonić do tego GIIO – oznajmił policjant, nie kryjąc rozdrażnienia. Wyraźnie miał ochotę powiedzieć: „Powinienem teraz łapać prawdziwych przestępców”. – Ale jeśli i tym razem nie odbierze, będzie pani musiała pojechać ze mną na komisariat.

Westchnęłam. Zapowiadała się długa noc.

 

 

Jakieś dwie godziny później byliśmy na komisariacie. Jim Cauldwell nadal nie odebrał (zamierzałam porozmawiać z Gabe’em o tym, żeby dopisać jakieś kary umowne do kontraktu, na wypadek gdyby znów miało to miejsce; to był już drugi raz w tym roku), a policjant zaczynał mówić o aresztowaniu. Kurwa. Dałabym radę spędzić noc w areszcie – przechodziłam gorsze rzeczy – ale jeśli sprawa naprawdę się rozkręci i zaczniemy potrzebować pomocy prawników, to tanio nie będzie.

– Proszę, czy mogę zadzwonić do męża?

Starałam się, by w moim głosie nie było słychać paniki, ale się nie udało. Lekkie drżenie tonu sprawiało, że straciłam na wiarygodności.

– Naprawdę, to jest jedno wielkie nieporozumienie. Może on dałby radę skontaktować się z kimś z firmy.

– Pewnie – odparł znużonym tonem policjant i popchnął telefon na biurku w moją stronę.

Mój plecak, wraz z tym, co policjant opisał podejrzliwie jako „sprzęt komputerowy, wytrychy oraz inne narzędzia do włamywania się”, został przy dyżurce, razem z komórką. Nawet jeśli nie zostałam formalnie aresztowana, to wrażenie było bardzo podobne.

Na szczęście znałam numer Gabe’a na pamięć. Wybrałam go, klawisze telefonu kleiły mi się pod palcami ze zużycia. Dzwoniłam… i dzwoniłam. Ścisnęło mnie mocniej w żołądku i zorientowałam się, że kręcę wokół palca pierścionkiem, ukruszony kamień mrugał w świetle padającym z góry. To było… dziwne. Jim Cauldwell mógł zapomnieć zmienić ustawienia trybu „Nie przeszkadzać” przed pójściem spać; to nie był dla niego typowy nocny przypadek. Ale Gabe? On nigdy nie wyłączyłby telefonu, kiedy wciąż jeszcze byłam w robocie. Z drugiej strony sama mu powiedziałam, że jestem już przy aucie, i to było… Zerknęłam na zegar nad biurkiem. Jezu, dochodziła druga w nocy. Może zasnął?

– Nie odbiera – powiedziałam, nie próbując nawet stłumić jęknięcia.

Odłożyłam słuchawkę, a policjant spojrzał na mnie, jakby dokładnie wiedział, jak się czułam.

– Przepraszam… przypomni mi pan swoje nazwisko?

– Posterunkowy Williams.

– Panie posterunkowy Williams, wiem, że to straszna strata pańskiego czasu, i naprawdę mi przykro. Nie mam pojęcia, co więcej mogę powiedzieć. Poproszono nas o włamanie się do budynku i GIIO może to potwierdzić. Podczas podpisywania umowy powiedziano nam, że ten numer będzie obsługiwany dwadzieścia cztery godziny na dobę, ale najwyraźniej ten idiota, który nas zatrudnił, zapomniał i wyłączył komórkę.

– I nie ma nikogo innego, do kogo mogłaby pani zadzwonić? – spytał posterunkowy Williams. – Nikogo, kto mógłby potwierdzić, że jest pani tym, za kogo się podaje?

– Ma pan mój dowód tożsamości, ale jeśli chodzi panu o kogoś, kto by potwierdził, że jestem prawdziwą pen-testerką, a nie jakąś świruską z puszką sprężonego powietrza, to nie. A przynajmniej nie do godzin otwarcia biura. – Oparłam twarz o dłonie. Zeszła już ze mnie adrenalina po ucieczce i czułam takie zmęczenie, że byłam bliska płaczu. – Chyba że…

O Boże. Nie. Znów mnie ścisnęło w żołądku.

Nie on. To już wolałabym spędzić noc w areszcie.

– Chyba że? – dopytał Williams, a ja przygryzłam wargę.

– Nieważne.

Nie. Nie ma mowy, żebym zadzwoniła do niego. Nawet gdyby to oznaczało, że mnie aresztują.

– Po prostu to zróbcie – dodałam zrezygnowana. – Rozumiem, musi pan wykonać swoją pracę. Aresztujcie mnie.

Policjant westchnął i pokręcił głową, ale wcale nie zaprzeczał, że miało się to wydarzyć – było to raczej zmęczone potwierdzenie nieuniknionego. Wcale nie miał ochoty na całą tę papierkową robotę i zamieszanie. Podobnie jak ja wiedział, że wszystko to zapewne i tak się wyjaśni w ciągu kilku godzin, kiedy GIIO wstanie i zobaczy listę nieodebranych połączeń.

Z drugiej strony zostałam przyłapana na włamaniu, z plecakiem pełnym fałszywych dokumentów oraz identyfikatorów i z zestawem bardzo podejrzanych narzędzi. Sama też bym się aresztowała.

– Proszę zaczekać, porozmawiam z kolegą – powiedział i z bolesnym skrzypnięciem odsunął krzesło, a ja pokiwałam głową.

Kiedy drzwi się za nim zamknęły, oparłam się na plastikowym krzesełku, odchyliłam głowę i zaczęłam się gapić na płyty sufitowe.Wyglądały solidnie. W każdym razie solidniej od tej, którą złamałam. Myślałam o swoich życiowych decyzjach, o tym, jak bardzo w tamtej chwili nienawidziłam Jima Cauldwella, a także o Gabie, który – co niewytłumaczalne – najwyraźniej chrapał sobie w najlepsze, zamiast robić to, za co nam zapłacono, czyli dostać się do mainframe’u Arden Alliance i grzebać w nim tak długo, aż zostaniemy wykryci. To było zupełnie nieprawdopodobne, żeby to olał i poszedł spać. Zwykle to ja wracałam do domu, pochłaniałam jakieś jedzenie na wynos i padałam, wykończona wspinaniem się po murach, ukrywaniem przed kamerami oraz włamywaniem się do zamków, cały czas z pulsującą adrenaliną. Gabe zwykle jeszcze pracował, kiedy budziłam się na drugi dzień – zgarbiony przy biurku, testował, sprawdzał i podglądał limity systemów zabezpieczeń danej firmy.

Pod pewnymi względami oboje chcieliśmy zostać przyłapani. Udawanie przeciwnika, podszywanie się pod atakującego było fajne, ale późniejsze składanie raportu zespołowi ochrony już nie – omawianie z nimi tego, co zrobili źle, wszystkich błędów i przegapionych możliwości powstrzymania ataku. Chciało się powiedzieć – a klient chciał usłyszeć – że „Ta część zabezpieczeń dała radę, dobrze się spisaliście”.

Niestety tym razem, mimo że zostałam przyłapana, nie mogłabym tego szczerze powiedzieć. Przede wszystkim dlatego, że wpadłam w wyniku własnych błędów, a ochroniarze w żadnym razie nie wykazali się profesjonalizmem. Postąpiłam idiotycznie, wyłamując płytę sufitową, a co gorsza zaparkowałam auto tuż przed tym budynkiem, do którego się włamywałam – gdybym tego nie zrobiła, prawdopodobnie weszłabym i wyszła niezauważona, mimo że powinni mnie zobaczyć na monitorach albo mieć jakiś alarm na drzwiach przeciwpożarowych. Nie powinno być tak, że da się niepostrzeżenie otworzyć kilka wyjść ewakuacyjnych po godzinach pracy. Musiałam ich opieprzyć w raporcie, a do tego jeszcze przyznać się do własnej nieudolności. Podwójna dawka nieprzyjemności. Prawdopodobnie moja własna głupota, przez którą dałam się przyłapać, odciągnie uwagę od bardzo poważnych luk w ich zabezpieczeniach i doprowadzi do zbagatelizowania tej, ostatecznie dość niechlujnej, ustawki.

Miałam tylko nadzieję, że Gabe znajdzie coś, dzięki czemu ten wieczór nie okaże się stracony, czego nie da się zignorować zwykłym „Och, no cóż, ostatecznie was przecież złapali” i wzruszeniem ramion. Niezaszyfrowane hasła. Wrażliwe dane klientów. Jakiś dostęp administratora, który prawdziwemu hakerowi pozwoliłby na poczynienie poważnych szkód.

Myślałam o tym i znów zaczęłam się zastanawiać, dlaczego Gabe nie odbierał, kiedy za moimi plecami odezwał się znajomy głos.

– No, no, no. Kogo my tu mamy?

Wyprostowałam się i odwróciłam. Wezbrała we mnie wściekłość.

Jeff Leadbetter. Kurwa.

– Czy to Jack Cross we własnej osobie? – Uśmiechał się jak kot, który osaczył w kącie wyjątkowo smaczną mysz w kącie. – Co tym razem nabroiłaś, Cross?

– Wiesz, że nic nie zrobiłam. – Założyłam ręce na piersi, starając się nie okazywać, jak bardzo wstrząsnęła mną jego obecność. – Po prostu nie mogę się skontaktować z gościem, który nas zatrudnił.

– Sanjay powiedział, że trafiła nam się dziewczyna z jakąś dziwną historią o testowaniu penetracji. – Zaśmiał się tak, że jego wielkie ramiona się zatrzęsły. – I pomyślałem sobie, że wielu tu takich nie mamy. Skoro potrzebowałaś kogoś, kto by za ciebie poręczył, to dlaczego nie zadzwoniłaś do mnie?

Dobrze wiesz dlaczego, pomyślałam, ale nie powiedziałam tego na głos.

– Nie miałam pojęcia, że będziesz na służbie – odparłam cierpko.

Jeff się uśmiechnął.

– No wiesz, jak to mówią. Przeklęci nie zaznają spoczynku. Dobrze wyglądasz, Cross. Całe to skradanie się i skakanie dobrze ci robi na kondycję.

Co miałam na to odpowiedzieć? Chciałam rzucić: spierdalaj i on o tym wiedział. Ale też oboje byliśmy świadomi, że nie było to coś, co prawie aresztowana osoba mówi wysokiemu rangą funkcjonariuszowi policji. Mogłam przynajmniej patrzeć mu prosto w oczy. Przecież akurat ja nie miałam się czego wstydzić.

Ale Jeff przyglądał się mojej ręce, która nerwowo obracała pierścionek na palcu. Opuściłam ramiona, przeklinając ten głupi nawyk, jednak on już zdążył unieść brwi i spojrzał na mnie, a na jego twarzy odmalował się złośliwy uśmieszek.

– No, no. Zaręczona, Cross? Ktoś wreszcie zrobi z ciebie porządną kobietę?

– Właściwie to zamężna – wycedziłam.

Nie żeby to była twoja sprawa, chciałam dodać, ale zmusiłam się do milczenia.

– Czyli co, nie zrobisz już crossowej kariery? – spytał Jeff, po czym zaśmiał się z własnego dowcipu.

– Jeśli już musisz wiedzieć, nie zmieniłam nazwiska.

Jeff parsknął.

– Oboje wiemy, że ja bym się na to nie zgodził, Cross.

Cóż, Gabe nie jest niepewnym siebie, patriarchalnym chujkiem, pomyślałam.

– Proszę pana, czy ona była tam legalnie? – Głos Williamsa wtrącił się sponad ramienia Jeffa, a ten odwrócił się i zaśmiał.

– Tak, legalnie. A przynajmniej jest tą osobą, za którą się podaje, jeśli to ma pan na myśli. Znamy się od dawna, co nie, Jack?

– Tak. – Zacisnęłam usta.

– Mógłbym panu opowiedzieć to i owo.

Jeff obejrzał mnie z góry na dół i przyjrzał się mojemu obcisłemu sweterkowi oraz spodniom ze streczem niemal otwarcie lubieżnym spojrzeniem.

Też mam co opowiadać, pomyślałam, ale oboje wiedzieliśmy, że było na to za późno. Już raz próbowałam opowiadać, jakoś mniej więcej w tym czasie, kiedy ze sobą zerwaliśmy, i nie skończyło się to dobrze.

Dlaczego, dlaczego, dlaczego musieli mnie zawieźć akurat na ten komisariat? On nawet tam zwykle nie pracował, jego rejon znajdował się po drugiej stronie miasta. Jeff albo został przeniesiony, albo kogoś zastępował.

Zapadła cisza i wiedziałam, czego chciał. Chciał, żebym poprosiła. Żebym błagała. Chciał usłyszeć: Proszę, Jeff. Pomóż mi, proszę.

Cóż, nie zamierzałam tak mówić. Nawet gdybym miała przez to spędzić noc zamknięta w areszcie.

– Czyli… mam ją puścić, proszę pana? – spytał głos zza Jeffa i poczułam falę ulgi.

Prawie już zapomniałam o obecności posterunkowego Williamsa. Jeff nie mógł niczego zrobić, dopóki on tam był. Przez chwilę nie odpowiadał, stał tylko, uśmiechając się do mnie, a ja czułam, jak wbijam paznokcie w biurko przed sobą. Nie mógł… czy mógł? Nie mógł wymyślić jakiejś wymówki, odesłać Williamsa, zmusić mnie do spędzenia z nim nocy w pokoju zeznań, na słuchaniu jego cichych, wolno wypowiadanych słów, które nawet teraz przyprawiały mnie o dreszcze?

Ale potem się zaśmiał i wzruszył ramionami.

– Żartuję tylko. Idź. – Mówił bardziej do mnie niż do Williamsa, mimo że to posterunkowy zadał pytanie. – Zmywaj się stąd. Ale nie zapominaj, co jesteś mi winna.

– Och, nie zapomnę – odparłam cierpko, z taką dozą jadu w głosie, żeby zwątpił, co właściwie miałam na myśli. Wstałam, obciągnęłam sobie marynarkę. – Nigdy nie zapomnę. Tego możesz być pewien.

– Nie podziękujesz mi? – Jeff nie ustąpił, jego potężne ciało wypełniało całą przestrzeń otworu drzwi.

Zacisnęłam zęby.

– Dzięki.

Zapadła krótka cisza, a potem Jeff znów się roześmiał i przesunął.

– No dalej, zmykaj stąd. I nie pakuj się w kłopoty.

Dopiero kiedy wyszłam na chłodne, wieczorne powietrze na ulicy, poczułam zimne, mokre placki pod pachami – pot wywołany czystą paniką.

Nadal bałam się Jeffa Leadbettera. I może już zawsze będę się go bać.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dochodziła już prawie czwarta nad ranem. Nim wróciłam do domu przy Salisbury Lane, byłam nieprzytomna z wyczerpania, oczy szczypały mnie ze zmęczenia i automatycznie jechałam przez prawie opuszczone uliczki południowego Londynu. Zastanawiałam się, czy nie zostawić auta pod Arden Alliance, ale zaparkowałam w strefie zamkniętej i wiedziałam, że kiedy w końcu położę się do łóżka, prześpię pewnie ze dwanaście godzin. Szanse na to, żebym zbudziła się na czas, nim założą mi blokadę (albo co gorsza – odholują mnie), były niewielkie.

Pojechałam więc uberem z powrotem tam, skąd zgarnął mnie pracownik ochrony, i powoli ruszyłam do domu, z otwartymi oknami i nadzieją, że ta okropna rozpuszczalna kawa, którą zaproponował mi przed wyjściem policjant, pozwoli mi nie zasnąć przynajmniej jeszcze przez godzinę. Ale gdy ulice rozciągały się przede mną usypiająco, musiałam przyznać, że być może była to zła decyzja – najpierw źle skręciłam i znalazłam się na osiedlu, którego przez zaskakująco długi czas nie mogłam rozpoznać, aż w końcu udało mi się wrócić na znaną drogę. Jednak moje otumanione sennością zdolności nawigacyjne stanowiły tylko pewną niedogodność. Poważniejszy problem był taki, że naprawdę groziło mi zaśnięcie za kółkiem – to naprawdę ostatnia rzecz, jakiej potrzebowałam tamtej nocy. Szczęśliwie połączenie chłodnego nocnego powietrza owiewającego mi twarz, tamtej kawy oraz wściekłego zgrzytania The Runaways w samochodowych głośnikach sprawiło, że nie zamknęły mi się oczy i w końcu, w końcu, po jednej z najdłuższych, najbardziej gównianych nocy w życiu zaparkowałam pod naszą małą szeregówką.

Na wycieraczce sięgnęłam do plecaka po klucze, tłumiąc ziewnięcie, i prawie wypadły mi z ręki, gdy je wreszcie znalazłam. Złapałam je w ostatniej chwili, nim uderzyły o płytki przed wejściem, a potem i tak cała ta zręczność poszła na marne, bo przewróciłam butelkę na mleko. Gdzieś w oddali histerycznie rozszczekał się pies. Przeklęłam tę swoją nieporadność i wstałam, na wpół się spodziewając, że zobaczę, jak światło zapala się na korytarzu, a po schodach schodzi zaspany Gabe, ale nic się nie wydarzyło. Musiał spać głęboko.

Dopiero za drugim czy trzecim razem udało mi się trafić kluczem do zamka. Byłam taka zmęczona, że niemal kręciło mi się od tego w głowie. Jednak kiedy tylko drzwi się otworzyły, od razu wiedziałam, że coś jest nie tak.

Najpierw uderzył mnie zapach – i przez minutę nie mog­łam zrozumieć, co oznaczał. Wiedziałam tylko, że brakuje zwyczajnych, kojących nut gotowania i prania oraz tej nieuchwytnej woni domu. Albo raczej były, ale coś je przyćmiewało. Coś zupełne niespodziewanego i tak bardzo nie na miejscu, że przez chwilę nie potrafiłam tego określić. Był to dziwny, cuchnący, mocno metaliczny, prawie słodki zapach kojarzący mi się z… z… co to było?

A potem do mnie dotarło. Był to zapach sklepów mięs­nych na głównej ulicy.

To był zapach krwi.

Wtedy jeszcze nie rozumiałam. Skąd miałam wiedzieć?

Nie rozumiałam, kiedy zobaczyłam smugi czerwieni na podłodze w korytarzu.

Nie rozumiałam, kiedy klamka drzwi do salonu okazała się śliska i lepka.

Nie rozumiałam, kiedy weszłam do środka i zobaczyłam jego – Gabe’a – pochylonego nad komputerem w największej kałuży krwi, jaką kiedykolwiek widziałam.

Przecież… przecież to nie mogła być jego krew, prawda?Nie ma mowy, żeby w jednym człowieku mieściło się tyle krwi. Musiało istnieć jakieś wyjaśnienie – jakieś okropne, pokrętne, szalone wyjaśnienie.

– Gabe? – jęknęłam.

Nie poruszył się. Ekran komputera przed nim był czarny, tylko światełka dużego peceta migotały w ciemnej kałuży rozlewającej się z biurka na jego kolana i podłogę.

Nie chciałam w nią wdepnąć, ale nie dało się inaczej.

– Gabe! – zawołałam bardziej zrozpaczonym tonem, ale on nadal się nie poruszał, aż w końcu postawiłam jedną stopę w tej obrzydliwej, śliskiej cieczy, która gęstniała i przyklejała się do moich butów, kiedy szłam przez dywan.

W gardle utknął mi szloch, a kiedy wyciągnęłam rękę do Gabe’a i dotknęłam jego ramienia, ten szloch się ze mnie wydostał niczym jękliwe, bolesne wycie, przypominające ryk zranionego zwierzęcia.

– Gabe. Gabe, obudź się, obudź!

Nie odpowiedział, nie uniósł głowy ani w żaden sposób nie dał znać, że mnie usłyszał, a ja przycisnęłam do niego ramię i zmusiłam, żeby się odchylił, żeby się oparł na krześle.

Był niewiarygodnie ciężki – dziewięćdziesiąt kilogramów kości i mięśni – nie byłam pewna, czy dam radę go przesunąć, ale wtedy nagle się poruszył, jego ciężar opadł na krzesło i wreszcie zobaczyłam, co mu zrobili.

Gardło. Zostało poderżnięte, potwornie, brutalnie, w taki sposób, którego nie potrafiłam zrozumieć – nie było to gładkie, chirurgiczne cięcie, jakie bym sobie wyobrażała, tylko mięso wylewające się z wyszarpanej dziury, jakby ktoś… jakby coś wyrwało mu tchawicę z przodu szyi, pozostawiając ranę przypominającą wielkie, szkarłatne, roześmiane usta.

Zalała mnie ogromna fala mdłości i odskoczyłam, ślizgając się w kałuży krwi, przyłożyłam dłoń do ust; oddech miałam szybki i nierówny, a wymioty wzbierały we mnie z taką siłą, jakby miały mnie zaraz pokonać.

Gabe.

Nie byłam w stanie oderwać od niego oczu, od jego głowy opadającej w tył pod takim dziwnym, nienaturalnym kątem, że wyglądał zupełnie martwo. Nie mogłam w żaden sposób zaprzeczyć temu, co się wydarzyło.

A jednak… A jednak jego twarz wciąż należała do Gabe’a. Ten wydatny orli nos, jak u rzymskiego senatora. Te kości policzkowe. Kształt ust. Szorstkość brody i delikatność skóry u podstawy szyi. To nadal był Gabe, mężczyzna, którego kochałam. Mimo to patrzyłam na jego martwe ciało.

Nogi się pode mną ugięły, powlokłam się do kanapy, wspięłam się na nią, przycisnęłam kolana do piersi i bujałam się, bujałam. Zauważyłam, że wydaję jakiś dziwny dźwięk. Coś pomiędzy wyciem a jękiem, co układa się w imię Gabe’a.

To nie mogła być prawda. To nie mogło się wydarzyć. Nie mogło. Nie Gabe’owi – uroczemu, zabawnemu, sprawnemu Gabe’owi, którego wielkie, silne dłonie potrafiły odkręcić zassaną nakrętkę słoika albo z równą zręcznością unieruchomić skrzydło kosa. Mój Gabe, który potrafił wszystko naprawić, wszystko załatać, poprawić choćby najokropniejszy dzień swoim wielkim, wszechogarniającym uściskiem.

Ale nawet on nie mógł naprawić tego.

Nie wiem, jak długo tam siedziałam, wpatrując się w ciało Gabe’a i mrugające światełka komputera odbijające się w ciemnej kałuży krwi. Dziesięć minut? Dwadzieścia? Trzęsłam się niekontrolowanie i było mi strasznie, nieznoś­nie zimno.

Ale w końcu się pozbierałam. Wiedziałam, co muszę zrobić – co powinnam była zrobić tuż po przekroczeniu progu.

Ręce miałam zesztywniałe i drżące, gdy szukałam komórki w plecaku. Miałam ją tam, byłam tego pewna. Zamawiałam przez nią ubera, ale mimo wszystko minęło wiele czasu, nim ją znalazłam, a kiedy mi się w końcu udało, ekran był pusty i czarny.

Musiałam trzymać się ściany, żeby przejść do naszej maleńkiej kuchni, w której leżała ładowarka. Trzy razy trafiałam wtyczką do gniazdka USB, tak bardzo trzęsły mi się ręce. Metal zazgrzytał o metal, zostawiając czerwonawe smugi na ekranie, a ja próbowałam, nie wychodziło mi, próbowałam jeszcze raz. W końcu się udało.

Uruchomienie komórki trwało boleśnie długo, po kolei pojawiały się różne animacje i logotypy, a ich jasność raziła mnie w oczy.

Aż w końcu pokazał się ekran blokady. Uporałam się z tym i wcisnęłam ikonkę słuchawki.

Wybrałam numer alarmowy.

I czekałam.

Kiedy operatorka odebrała, początkowo nie byłam pewna, czy dam radę się odezwać, ale mój głos okazał się zaskakująco pewny.

– Chcę wezwać policję – odparłam na jej pytania.

Przełknęłam ślinę. Musiałam się trzymać. Musiałam się trzymać. I tak już za długo czekałam.

– I proszę się pospieszyć. Mój mąż… został zamordowany.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Kilka kolejnych godzin upłynęło w rytmie surrealistycznego, jasnego koszmaru na jawie. Najpierw pojawiły się syreny, wyjące coraz bliżej i bliżej. Potem światła, przesycające wszystko dziwnym, pulsującym niebieskim blaskiem. Następnie walenie do drzwi i policjanci wpadający do mieszkania. Zadawali pytania, które w ogóle nie przyszły mi do głowy. Czy dom był bezpieczny? Czy ktoś mógł jeszcze przebywać na jego terenie? Czy Gabe miał jakichś wrogów?