Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Naznaczona niezwykłym pochodzeniem Akanta Hugaris zostaje porwana i wciągnięta w grę, której zasad nie zna. Zawsze odważna i gotowa stawić czoła wyzwaniom, tym razem zdana jest na łaskę potężnego rodu. Aby przetrwać, musi odnaleźć się w świecie pełnym niebezpiecznych intryg.
Ród Azertofów – potężny, uwielbiany przez tłumy, a zarazem bardziej mroczny niż ktokolwiek mógłby przypuszczać – skrywa tajemnice, które budzą grozę nawet w sercu młodego dziedzica. Czy Luck Azertof sprosta oczekiwaniom rodziny, czy też odważy się zawalczyć o wymarzoną wolność?
Sol Kolter, dziewczyna nieznająca strachu nawet przed najpotężniejszymi rodami, oraz Vincent Eftor, obdarzony niezwykłą mocą cienia, zostają zmuszeni do odrzucenia dawnych masek. W imię przyjaźni stają do walki, zyskując przy tym niebezpiecznych wrogów.
Czy sprawa sprzed lat doczeka się rozwiązania?
--------------------------------
Obdarzeni różnymi mocami bohaterowie, porwanie, niebezpieczna gra, zagadka sprzed lat i stawianie czoła potężnemu rodowi to porządna dawka emocji dla miłośników fantasy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 225
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Projekt okładki:
RED Monika Brankiewicz
Skład i łamanie do druku:
RED Monika Brankiewicz
Redakcja:
Inka Wojtczak
Korekta:
Ewa Turek
Przygotowanie wersji elektronicznej:
Epubeum
Copyright © by Artemida Antas, Daphne Star 2025
Copyright © by Pan Wydawca 2025
ISBN 978-83-68239-92-8
Wydanie 1Gdańsk 2025
Pan Wydawca sp. z o. o. ul. Wały Piastowskie 1/1508 80-855 Gdańsk PanWydawca.pl
Biegłam, ile sił w nogach. Kiedy skręciłam w uliczkę pomiędzy dwiema starymi kamienicami, zimny wiatr uderzył mnie w twarz. Padał rzęsisty deszcz, który już niemalże całkowicie zmoczył kocyk noworodka w moich ramionach. Ciężar dziecka dodawał mi otuchy. Jednocześnie moje serce pękało na myśl o zbliżającym się pożegnaniu.
Poprawiłam pozycję malucha. Przez łzy, które nie chciały przestać płynąć, i padający deszcz ledwo widziałam drogę przed sobą. Teraz jedyne, o czym mogłam myśleć, było to, jak zgubić pościg. Wiedziałam, że od tego zależy życie mojego dziecka.
Moje kroki odbijały się echem w pustej alejce. Każdy najmniejszy dźwięk sprawiał, że oglądałam się przez ramię ze strachem. Wtedy, jak na złość, mała kruszyna zaczęła płakać. Z całych sił próbowałam ją uspokoić, ale chyba wyczuwała mój niepokój.
Jej szlochy musiały przyciągnąć uwagę ścigającego mnie mężczyzny. Słyszałam, jak się do mnie zbliża. Niemal czułam jego oddech na karku. Wiedziałam, że nie dam rady go zgubić – był za szybki. Moją jedyną szansą było wbiegnięcie do jakiegoś budynku. Nie mogłam pozwolić, aby moja córka trafiła pod opiekę swojego ojca.
Nie ufałam mu – a dokładniej: nie ufałam jego mocy. Bałam się, że jedno z jego zwierząt zrobi jej krzywdę. Albo, co gorsza, on sam. Kiedyś był wobec mnie kochający i miły, ale z czasem zmienił się nie do poznania. Może stał się zimny i okrutny przez to, że żył już bardzo długo i wiele w swoim życiu widział? W końcu był jednym z tych, którzy mogli przeżyć nawet tysiąc lat. Gdy ja byłabym już siwa i moją twarz naznaczyłyby głębokie zmarszczki, on wyglądałby tak samo jak w dniu, w którym się poznaliśmy. No i należał do potężnego rodu… Wiedziałam, że nasz związek miał nikłe – jeśli nie zerowe – szanse powodzenia, ale nie sądziłam, że tak szybko się rozpadnie.
Skręciłam za róg i zobaczyłam otwarte drzwi kamienicy. Bez zastanowienia wbiegłam do środka. Momentalnie pobiegłam na górę, jednocześnie cieszyłam się, że moje maleństwo przestało płakać. Była szansa na ukrycie. Na najwyższym piętrze wybrałam przypadkowe mieszkanie. Poprawiłam niemowlęcy rożek i włożyłam do niego karteczkę z imieniem. Po pożegnalnym pocałunku w czółko ostrożnie położyłam ją na ziemi. Jej ciche i radosne gaworzenie łamało mi serce.
Nie pozwalając sobie na chwilę zawahania, otarłam łzy z policzków i zapukałam do drzwi. Niemal natychmiast ruszyłam biegiem w dół. Byłam już blisko celu, gdy ktoś złapał mnie za ramię. Szarpałam się, ale moje próby ucieczki nie przyniosły żadnego rezultatu.
Zostałam odwrócona i brutalnie pchnięta na ścianę. Zobaczyłam twarz jednego z ochroniarzy męża. Kiedy obmiótł mnie wzrokiem, dostrzegłam, że aż paruje ze złości. Po moich plecach przeszedł nieprzyjemny dreszcz strachu. Wiedziałam, do jakich okropieństw jest zdolny. Już nieraz byłam świadkiem, jak w brutalny sposób rozwiązuje problemy.
– Gdzie jest dziecko? – warknął na mnie jak wściekłe zwierzę.
Nie zamierzałam mu nic powiedzieć. Widząc, że odmawiam odpowiedzi, zacisnął dłoń na mojej szyi. W kącikach moich oczu pojawiała się czerń z braku tlenu. Poruszyłam ustami, próbując wydobyć z nich słowa, ale te zmieniły się w niewyraźny dźwięk. Mężczyzna rozluźnił uścisk, przez co zakaszlałam od nagłego przypływu powietrza.
– Nigdy jej nie znajdziesz – wysapałam, próbując złapać oddech.
Widziałam, jak krew zagotowała się w jego żyłach. Jego pięść uniosła się, a ja szykowałam się na cios, jednocześnie ciesząc się, że mojej kruszynki nie ma już przy mnie. Cios jednak nie nadszedł. Zamiast tego mężczyzna brutalnie złapał mnie za ramiona i wyciągnął z budynku.
Wrzucił mnie na tylne siedzenie samochodu, a następnie wyciągnął telefon z kieszeni spodni. Szybko wybrał jakiś numer, po czym przyłożył urządzenie do ucha.
– Szefie, znalazłem kobietę, ale zostawiła gdzieś dziecko. Potrzebuję ludzi, by przeszukać teren.
Nie usłyszałam odpowiedzi, bo mój oprawca się rozłączył. Zamknął samochód ze mną w środku i rzucił mi pogardliwe spojrzenie.
Po kilku minutach podjechały cztery czarne terenówki. Ze środka wysiadło tuzin osób. Mój porywacz wykrzyknął jakieś polecenie. Jeden z przybyłych mężczyzn stanął obok moich drzwi, a pozostali rozbiegli się w różnych kierunkach.
Zadrżałam z niepokoju, gdy zauważyłam, że ten, który mnie gonił, wraca do kamienicy, z której mnie wywlókł. Pociągnęłam za klamkę, próbując otworzyć drzwi. Moje starania tylko przyciągnęły uwagę postawionego na straży mężczyzny. Jego oczy błysnęły groźnie. Miałam wrażenie, że za chwilę zginę. On jednak nie wykonał nawet najdrobniejszego ruchu.
Poszukiwania trwały. Na szczęście mężczyzna wrócił z pustymi rękami. W myślach podziękowałam osobie zza drzwi za zabranie mojej córeczki z dala od tych szaleńców. Błagałam w duchu, żeby moja córka nie odziedziczyła mocy po swoim ojcu. Nie chciałam, by miała z nim cokolwiek wspólnego.
Po niespełna godzinie zaczęli wracać. Byli niezadowoleni. Po tym jak główny ochroniarz odebrał raport z poszukiwań, zadzwonił do mojego męża. Mimo że dzieliła nas szyba, usłyszałam niewyraźne krzyki w słuchawce. Mężczyzna z widoczną skruchą wytłumaczył zajście. Zakończył rozmowę i wydał jeszcze kilka poleceń, po czym wszyscy wsiedli do samochodów.
– Dla twojego dobra radziłbym ci przypomnieć sobie, gdzie ją zostawiłaś.
Ruszyliśmy z piskiem opon. Wraz z mijanymi kilometrami zbliżaliśmy się do ogromnej posiadłości, z której niedawno uciekłam. Bałam się, co mnie czeka po powrocie, a jednocześnie czułam ulgę, że moja córeczka jest daleko od tego człowieka.
Dziewiętnaście lat później
Promienie słoneczne uderzały mnie w twarz. Leżałam na plecach wśród wysokiej trawy, patrzyłam w niebo i przyglądałam się pędzącym chmurom. Kolorowe motyle, których skrzydła mieniły się od różnego rodzaju magii, latały koło mnie. Jeden z nich o cytrynowej barwie skrzydeł usiadł mi na nosie, co wywołało mój uśmiech. Zachichotałam sama do siebie i pomału usiadłam. Mimo że moje ruchy były ostrożne, motyl się spłoszył i odleciał na pobliski kwiat.
Moją uwagę zwrócił czerwony balon. Leciał wraz z wiatrem w nieznanym kierunku. Postanowiłam pobiec za nim i go złapać. Im szybciej zmierzałam w jego stronę, tym bardziej się oddalał. Wiatr, zupełnie jakby był moim wrogiem, próbował go porwać.
Już wyciągałam rękę, by go schwytać, gdy usłyszałam męski szept, wołający moje imię. Nie znałam tego głosu, ale podświadomie czułam, że nie muszę się go obawiać. Jakby coś mi mówiło, że mnie nie skrzywdzi.
Przestałam gonić balon i rozglądałam się za źródłem dźwięku, ale nic nie znalazłam. Moją uwagę przykuł jakiś ruch. Czerwony balonik zaczął wirować, coraz szybciej i szybciej, aż nagle się zatrzymał i zaczął rosnąć, jakby ktoś wdmuchiwał w niego powietrze. Zupełnie zaskoczona zrobiłam krok do tyłu. Nagle rozległ się huk – balon pękł, a z jego wnętrza wydostały się zwierzęta. Kolorowe ptaki rozleciały się po niebie i zniknęły w swoich ognistych lub wietrznych formach, a leśne stworzenia zaczęły biec w moją stronę.
Już miałam zacząć uciekać, kiedy rozległ się znienawidzony przeze mnie dźwięk.
Ze snu wydobył mnie budzik, przewróciłam się na drugi bok, żeby wyłączyć alarm. Ponownie zamknęłam oczy, licząc na jeszcze kilka minut spokoju. Już miałam ponownie zasnąć, kiedy coś ciężkiego usiadło na mnie i zaczęło potrząsać moimi ramionami.
– Wstawaj, już szósta! Ile jeszcze planujesz spać?! – krzyknęła mi do ucha moja pokręcona współlokatorka.
Powinni przyznać mi medal, że jeszcze jej nie udusiłam. Kiedy otworzyłam oczy, zobaczyłam szczupłą blondynkę, której włosy w tym świetle raziły moje oczy. Była już gotowa na zajęcia. Jej błękitne oczy, jak zawsze, świeciły radością i nadmiarem energii, czym doprowadzała mnie do szału. Przypominała kogoś, kto przedawkował kofeinę.
– Złaź ze mnie, jest dopiero szósta. Mogę spać jeszcze dziesięć minut – mruknęłam, zrzucając ją z łóżka.
Jej usta wygięły się w udawaną podkówkę. Wstała z podłogi i otrzepała swoje kolorowe ubrania z niewidocznego kurzu. Dopiero wtedy przyjrzałam się temu, w co się ubrała. Miała na sobie niebieską spódniczkę i neonowo zieloną koszulkę z krótkim rękawem. Do tego dobrała żółte trampki, długie, sięgające kolan, skarpetki w paski – jedna była w poziome, druga w pionowe.
– Masz skarpetki nie do pary.
– No przecież wiem – odparła z powagą w głosie, po czym złapała mnie za rękę i wyszarpnęła z łóżka.
Jęknęłam, kiedy z hukiem wylądowałam na podłodze. Sol uciekła z pokoju, unikając poduszki, która już leciała w jej stronę. Było słychać tylko jej chichot dźwięczący na korytarzu. Niechętnie się pozbierałam i podeszłam do szafy, żeby wyjąć ubrania.
Mimo że był dopiero kwiecień, było już ciepło. Włożyłam czarne trampki, niebieskie dżinsy i biały T-shirt z czarnym nadrukiem misia zjadającego lody. Na plecach widniał napis: „Dieta na dziś wstrzymana”. Dopełniłam to małym plecakiem, w którym miałam notatki na zajęcia. Na szczęście, nie miałam ich dzisiaj dużo. Na głowę wsunęłam czapkę z daszkiem i poszłam poszukać Sol, aby udać się na autobus.
Kiedy czekałyśmy na przystanku, myślałam tylko o tym, że nie zjadłam śniadania. Miałam nadzieję, że przed rozpoczęciem zajęć zdążę pójść do sklepiku w szkole i tam coś sobie kupić. Jednak kiedy już miałam wsiąść do autobusu, przypomniałam sobie, że nie spakowałam portfela. Nie miałam biletu, więc poprosiłam Sol, by pożyczyła mi swój zapasowy. Ten mały chochlik zgodził się na to, cały czas rechocząc z mojego położenia.
– To wszystko przez ciebie – warknęłam pod nosem, ale ona, mimo że to usłyszała, nie bardzo się tym przejęła.
Na szczęście jechałam tylko jeden przystanek. Zupełnie zignorowałam pożegnanie Sol, która miała jeszcze dwa przystanki do swojego technikum, i wysiadłam. Luck już na mnie czekał. Jego twarz – jak zwykle – nie wyrażała nic poza skrajną powagą.
– Dzień dobry. Jak ci mija poranek? – zapytał wyuczonym tonem.
– Pomińmy to, proszę – mruknęłam niezadowolona zarówno z poranka, jak i z jego robotycznego zachowania, którego już nieraz próbowałam go oduczyć.
Nigdy nie podobało mi się jego przesadnie dobre wychowanie. Był jednym z moich najlepszych przyjaciół, ale często był bardzo spięty. Nigdy nie poznałam jego rodziców, ale już ich nie lubiłam. Lepiej, żeby nigdy nie doszło do naszego spotkania, bo nasłałabym na nich mojego psa rasy husky o imieniu Frytek, za którym niemiłosiernie tęskniłam. Niestety nie mogłam trzymać go w akademiku, co było według mnie bardzo nie fair, biorąc pod uwagę, że inne zwierzęta były akceptowane.
– W takim razie życzę ci lepszego dnia niż do tej pory – odpowiedział wyraźnie przyzwyczajony do moich humorów.
Kiedy weszliśmy do rozpadającego się budynku zwanego technikum, spojrzałam na wiszący na ścianie zegar. Mieliśmy jeszcze piętnaście minut – dzięki szybkiej jeździe kierowcy.
– Czy mógłbyś mi pożyczyć na kanapkę i kawę? – spytałam, patrząc na Lucka z nadzieją.
– Nie ma problemu – odparł, wyciągając z portfela trzydzieści złotych i wręczył mi je.
– Oddam ci jutro – rzuciłam i ruszyłam w stronę bufetu.
– Smacznego śniadania. A teraz wybacz, udam się pod klasę – powiedział i spokojnym krokiem odszedł w stronę schodów.
Kupiłam kanapkę z serem i sałatą oraz czarną kawę. Kiedy się odwracałam, nie zauważyłam, że ktoś do mnie podchodzi, przez co omal nie wylałam na niego gorącej zawartości kubka.
– Ej! Uważaj, jak chodzisz! – krzyknął nieźle wkurzony chłopak z przeciwnej klasy.
Miał bujne ciemnobrązowe włosy, które sterczały we wszystkie strony, jakby walczyły z grawitacją. Jego twarz była wygięta w wiecznym grymasie, a niemal lodowo błękitne oczy patrzyły na mnie z oburzeniem.
– Dobra, ogarnij się. Nic się przecież nie stało, a poza tym, to ty nie powinieneś stać tak blisko innej osoby. Znasz coś takiego jak przestrzeń osobista? – zapytałam sarkastycznie, po czym nie obdarzając go kolejnym spojrzeniem, ruszyłam w stronę sali.
Jak na dobicie pierwszą lekcją była biologia. Według mnie to było bez sensu, że dalej musieliśmy chodzić na przedmioty, które już zaliczyliśmy.
To nie tak, że nie lubię tego przedmiotu, ale prowadziła go wyraźnie wypalona zawodowo nauczycielka, przez co lekcje były nudne i polegały głównie na przepisywaniu podręcznika.
Weszłam do sali i zajęłam moje stałe miejsce. Ławki – podobnie jak w sali chemicznej – były czteroosobowe. Ja zajmowałam drugie krzesło od okna w pierwszym rzędzie. Obok mnie siedziała Weronika Jimok – jedna z najbardziej leniwych osób, jakie znałam. Nie znosiłam z nią pracować, bo zwykle sama musiałam się wszystkim zajmować, a ona przypisywała sobie całą chwałę. Miała również irytujący nawyk gadania bez przerwy, czym przeszkadzała wszystkim w klasie.
Na szczęście, zanim zdążyła się odezwać, po korytarzach rozniósł się dzwonek i uczniowie zaczęli wchodzić do sali. Niedługo później weszła nauczycielka. Była to starsza – nieco pulchna – kobieta po pięćdziesiątce z ponurą miną. Na nosie, jak zawsze, miała grube, czerwone okulary. Nawet się z nami nie przywitała. Po prostu podeszła do komputera i na tablicy multimedialnej wyświetliła szkielet dużego dzikiego kota wraz z informacjami na boku, które mieliśmy przepisać do zeszytu.
Klasa w ciszy zabrała się za robienie notatki. Co zaskakujące, umilkła też Weronika. Może zmusiła ją do tego liczba otrzymanych już uwag, a może była to wyjątkowo wzburzona dzisiaj nauczycielka.
Po upływie czterdziestu pięciu minut ciągłego pisania miałam wrażenie, że mój nadgarstek odpadnie mi od reszty ciała. Wszyscy z ulgą przywitaliśmy dzwonek. Nie trwało to jednak długo, bo nauczycielka przypomniała o zapowiedzianym na przyszły tydzień sprawdzianie i kazała, w ramach powtórzenia, zrobić dwie strony zadań z podręcznika.
Wychodząc z klasy, marzyłam tylko o tym, by lekcje się już skończyły.
Następna była matematyka, co tylko potęgowało mój kiepski nastrój. Osoba, która ułożyła plan lekcji składający się z biologii, matematyki, chemii i dwóch godzin angielskiego, wyraźnie miała zapędy masochistyczne. Po miesiącu mieszkania z Sol i takie pomysły wyparowałyby jej z głowy. A może byłoby gorzej? Tak czy inaczej, nikt zdrowy na umyśle nie ułożyłby takiego planu.
Niezadowolona udałam się piętro wyżej na matmę. Jedynym pocieszeniem była myśl, że mam dzisiaj tylko pięć lekcji i potem będę wolna. Nie cierpię wtorków, ale i tak są lepsze niż poniedziałki.
Wchodząc do sali matematycznej, jedyne, o czym potrafiłam myśleć, to zbliżające się po lekcjach spotkanie z przyjaciółmi. Mimo że będziemy się uczyć, miło jest spędzić razem czas. Na tablicy czekało już rozpisane zadanie, które zaczęliśmy rozwiązywać zaraz po sprawdzeniu obecności. Matematyka strasznie mi się dłużyła – przez całą lekcję zdążyliśmy przerobić tylko ten jeden przykład. Nauczyciel nie zwracał uwagi na to, co robiliśmy na zajęciach, bo wszyscy zdaliśmy już maturę. Teraz najważniejsze były egzaminy zawodowe, które były zaplanowane na początek przyszłego miesiąca.
Zjadłam szybko kanapkę i udałam się na chemię, którą miałam razem z klasą Lucka. Kiedy weszłam do klasy, on już siedział w naszej ławce. Zgodnie ze swoimi sztywnymi standardami, jak tylko podeszłam, odsunął mi krzesło.
Na początku było to miłe, ale po czterech latach znajomości stało się irytujące. Tym bardziej że nie docierało do niego, że ma przestać to robić. Już dawno straciłam nadzieję, że przestanie. Był jak przyuczony do jednego szczeniak.
Mimo niechęci do tego gestu, powstrzymałam się, żeby przewrócić oczami i podziękowałam mu skinięciem głowy.
Powtórzyłam szybko notatki, bo dzisiaj miała być kartkówka. Kątem oka zauważyłam, że Luck wyciągnął kartkę i długopis. Najwyraźniej był już perfekcyjnie przygotowany jak zwykle. Ja – w przeciwieństwie do niego – zawsze się denerwowałam, niezależnie od tego, ile się uczyłam.
Nauczyciel wszedł do klasy równo z dzwonkiem. Podyktował pięć pytań, na które mieliśmy odpowiedzieć. Odmierzył piętnaście minut i włączył stoper. Zabrałam się za pisanie, słysząc w tle nieprzyjemny dźwięk tykającego zegara.
Nie minęło nawet pięć minut, gdy Luck podszedł do biurka nauczyciela i oddał kartkę ze swoimi odpowiedziami. Przez chwilę patrzyłam na niego z niedowierzaniem. Nigdy nie mogłam się przyzwyczaić do tego, jak szybko rozwiązywał wszystkie sprawdziany i kartkówki. W przeciwieństwie do niego ja zawsze musiałam się jeszcze upewnić, że wszystko napisałam tak, jak powinno być. Dopiero po upływie tego czasu oddałam swoją kartkę.
– Dlaczego trzymałaś kartkę tak długo? Widziałem, że już dawno wszystko skończyłaś – zapytał z niezrozumieniem.
– Chciałam się upewnić, że wszystko jest poprawnie.
– Z reguły pierwsza odpowiedź, która przyszła ci do głowy, jest poprawna. Niepotrzebnie się stresujesz – powiedział poważnie, czym zasłużył sobie na moje, pełne niedowierzania, spojrzenie.
Na tym zakończyła się nasza rozmowa, bo nauczyciel zaczął wprowadzać nowy temat. Kolejne pół godziny minęło płynnie i całkiem spokojnie. Luck pożegnał się ze mną, życzył powodzenia na angielskim i poszedł na swoje lekcje.
Nauczyciel angielskiego miał monotonny, spokojny głos, przez co każda minuta zdawała się godziną, a my przysypialiśmy. Żałowałam, że nie mam przy sobie niczego, co pozwoliłoby mi nie umrzeć z nudów.
Kiedy druga godzina się skończyła, omal nie podskoczyłam z radości. Szybko spakowałam swoje rzeczy i wyszłam z klasy jako pierwsza. Zeszłam po schodach i poczekałam na Lucka.
– Wybacz, że musiałaś na mnie czekać. Mam nadzieję, że to nie trwało długo – powiedział, jak tylko dołączył do mnie chwilę później.
– Nie martw się, nie czekałam długo – odpowiedziałam i już chwytałam za klamkę, ale przyjaciel wyprzedził mnie i otworzył przede mną drzwi.
Razem poszliśmy na przystanek. Teraz to on pożyczył mi bilet. Zanim podjechał autobus, obok nas przejechał czarny SUV, z podejrzanie niską prędkością. Zupełnie jakby czegoś szukał. Niestety miał przyciemnione szyby, przez co nie mogłam ustalić, kto to. Jednak nie miałam dużo czasu, żeby się nad tym zastanowić, bo podjechał nasz transport. Wysiedliśmy po niespełna dziesięciu minutach, a po krótkim spacerze byliśmy już w naszej ulubionej kawiarni, gdzie czekali na nas Sol i Vincent.
Mimo że Vincent Eftor był od nas starszy, chodził z moją współlokatorką do jednej klasy. Miał czarne – sięgające do karku – włosy, ciemnobrązowe oczy i był najwyższy z nas wszystkich. Tylko on i Sol mieli już swoją magię – ona była empatką, a Vincent władał magią cienia. Pomimo wysokiego wzrostu był podejrzanie chudy.
– Miło, że na nas poczekaliście. Sol, Vincencie, jak wam mija ten słoneczny dzień? – zapytał Luck.
– Mówiłem ci, żebyś mówił na mnie Vinc i przestał połykać tego kija – odezwał się prześmiewczo szatyn.
– Bardzo dobrze – powiedziała jak zawsze uśmiechnięta Sol, zupełnie ignorując swojego towarzysza, który siedział obok niej. – A wam jak minął dzień?
– Przyzwoicie – odparł oszczędnie Luck.
Ja natomiast nie odpowiedziałam, bo skupiłam się na wyborze kawy.
Kiedy podeszła kelnerka, złożyliśmy zamówienie i wyciągnęliśmy notatki. Siedzieliśmy tak kilka godzin, podczas których ja pomagałam Sol, a Luck Vincentowi. Tym razem obyło się bez konieczności wiązania ich, chociaż kilkukrotnie musiałam upominać Sol, by się skupiła na zadaniu.
Kiedy wychodziliśmy, znów zobaczyłam czarny samochód. Taki sam jak poprzednio. Stał z włączonym silnikiem, niedaleko kawiarni. Nie znałam nikogo, kto jeździ takim autem, ale byłam prawie pewna, że obserwuje mnie lub kogoś z naszej paczki. Niemal czułam czyjś wzrok przez szybę.
Vincent musiał zauważyć, że patrzę na samochód, bo jak pięciolatek wystawił język w tamtą stronę, odwrócił się dramatycznie i odszedł w przeciwnym kierunku. Nie wiedziałam, czy mam się zaśmiać, czy go skarcić za takie zachowanie. Jeśli kierowca naprawdę nas obserwował, to właśnie zyskał potwierdzenie, że wiemy o tym.
Zgodziliśmy się wszyscy, że spacer do internatu będzie miłym zakończeniem dnia. Ja i Sol wspięłyśmy się na czwarte piętro po schodach, a chłopacy zostali na drugim. Wygrzebałam z plecaka klucze i otworzyłam pokój. Sol z okrzykiem radości pobiegła do swojego zwierzaka.
– Jak się masz, Księżniczko Śnieżynko Druga Łakoma? – spytała, głaszcząc jeża albinosa po ułożonych poziomo igłach.
Pozwalała się głaskać tylko Sol. No i mnie, ale tylko wtedy, gdy dałam jej trochę jedzenia. Inni narażali się na ostre, niczym szpilki, igły, które ciężko było wyciągnąć z dłoni. Przyjaciółka uzupełniła miseczki wodą i świeżym jedzeniem, które dzisiaj składało się z sałaty i niewielkich owoców, na szczęście. Nie przeżyłabym znowu uganiania się po pokoju za wcale nie tak martwymi – jak było napisane na opakowaniu – świerszczami.
– Nadal nie mogę uwierzyć, że tak ją skrzywdziłaś tym imieniem.
– Nie wiem, o co ci chodzi. To imię jest perfekcyjne. Jest biała jak śnieżka, piękna jak księżniczka i strasznie łakoma na moje gofry. Poza tym nie masz prawa mnie oceniać. Sama nazwałaś psa na cześć frytek.
– Frytek to lepsze imię niż to, które ty wymyśliłaś. Przynajmniej jest krótkie. Poza tym ona nie je twoich gofrów, tylko moje!
– Uznajmy, że to były nasze wspólne gofry – zaśmiała się.
– Nie. One były moje i nigdy ci nie daruję tego, że nie mogłam ich zjeść. – Udałam oburzenie.
– Widzisz, maleńka, znów jesteśmy na siebie skazane. – Tym razem Sol zwróciła się do swojego zwierzaka.
Patrząc na tę integrację, jeszcze bardziej tęskniłam za moim puchatym przyjacielem. Na szczęście za dwa tygodnie, po wszystkich egzaminach, pojadę do domu. Starając się o tym nie myśleć, podeszłam do biurka i wyciągnęłam zeszyty z plecaka, żeby jeszcze raz przejrzeć notatki.
Sol podeszła do mnie i zaczęła namawiać:
– Przecież uczyliśmy się już. Chodź, zrobimy coś ciekawego.
– Nie da rady. Za dwa dni są egzaminy, chcę się przygotować – odburknęłam.
Sol jednak nie zamierzała odpuścić.
– No proszę cię. Przecież już wszystko wiesz i na pewno zdasz śpiewająco. Chodźmy się zabawić!
– Nie dzisiaj, mały gnomie. Daj mi spokój.
– No weź, proszę. – Usiadła mi na kolanach i zaczęła marudzić mi do ucha, co okropnie mnie zirytowało.
– Nie – warknęłam, spychając ją na ziemię. Następnie przesunęłam krzesełko tak, by nie mogła wepchnąć się z powrotem.
Kątem oka zobaczyłam, że nadal siedzi na podłodze i przesadnie wydyma usta, żeby pokazać, że się dąsa. Odwróciła się jeszcze w stronę okna, żeby zamanifestować, jak bardzo jest obrażona.
Prychnęłam pod nosem i skupiłam się na notatkach.
– Świat się kończy. Nawet Luck wie, że wystarczy, a ty nie – mruknęła.
– Co? – zapytałam zaskoczona i podążyłam wzrokiem za jej palcem, którym wskazywała okno.
Podeszłam bliżej i faktycznie zauważyłam na chodniku znajomą fioletową czuprynę. Było widać, że zależy mu, by pozostać niezauważonym. Jego zachowanie tak bardzo przykuło moją uwagę, że zapomniałam o tym, co przed chwilą robiłam.
– Idziemy za nim? – spytała Sol, już gotowa do roli szpiega.
– Tak – zgodziłam się, wkładając ponownie buty.
Ciekawość zwyciężyła nad rozsądkiem i, odganiając wyrzuty sumienia, zamknęłam zeszyt z notatkami. Złapałam skórzaną kurtkę i zbiegłyśmy z Sol po schodach. Przeskakując po trzy stopnie naraz, myślałam tylko o tym, żeby się nie potknąć i nie wywalić. Wszystko po to, żeby złapać naszego nocnego marka, zanim zdąży uciec. Skręciłyśmy za róg i już byłyśmy na ostatniej prostej, gdy zderzyłyśmy się z kimś. Teraz wszyscy troje leżeliśmy na ziemi, jęcząc z powodu nowo nabitych siniaków.
– Ja nikogo nie śledzę, przyrzekam! – powiedział nazbyt znajomy głos. – A, czekaj, to wy. To jednak kogoś śledzę. A wy? Co robicie, dziewczyny? Aż tak się stęskniłyście za moim boskim widokiem, że zbiegłyście, żeby się ze mną znów spotkać? – spytał z próżnym uśmiechem i rozbawieniem w oczach.
– Nie, przygłupie. Widziałyśmy Lucka i chciałyśmy sprawdzić, gdzie idzie – Sol bezlitośnie niszczyła jego ego.
– O nie, nie mówcie mi, że to za nim się stęskniłyście! – zawołał urażony. – Dziewczyny, no proszę was, ja jestem o wiele fajniejszy. Nakazuję wam się nawrócić! – dodał tonem księdza, który chce obudzić wiernych przysypiających w pierwszym rzędzie.
– Po pierwsze: zamknij się. Jest już cisza nocna. Nie chcemy kłopotów. Po drugie: zamknij się, nikt cię nie kocha. Luck jest przystojniejszy – mówiąc to, Sol podniosła się i otrzepała z niewidzialnego kurzu.
– I nie wpadaj na nas jak szaleniec – dodałam i również się podniosłam. – A może to za nami się stęskniłeś, stalkerze, i tylko się czaiłeś na rogu naszego akademika jak zboczeniec.
– Wal się. Nic ci nie powiem. Nie lubię was.
Spojrzałam na niego jak na idiotę i uśmiechnęłam się jak kot, który złapał mysz. Zarzuciłam ramię na jego bark i przyciągnęłam go, bo chciał uciec. Przestał walczyć, wiedział, że ze mną i tak nie wygra. A nawet jeśli ucieknie, to potem go dopadnę i – tak jak ostatnio – zamienię jego odżywkę do włosów na lakier do drewna.
– Kochasz nas. I nie udawaj, że jesteś zły.
– Żądam adwokata – powiedział zrezygnowany.
– Nie zasłużyłeś na niego – odcięła mu się Sol. – A teraz ruchy, bo go zgubimy i ani ty nie dostaniesz swojej miłości, ani my się nie dowiemy, dlaczego największy sztywniak na świecie wymyka się z akademika.
– Czekaj! Ja wcale nie jestem gejem! – Vincent się zdenerwował.
– Od dziś jesteś, a teraz chodź. – Złapałam go za ucho i pociągnęłam za sobą w stronę wyjścia.
– Auć! Auć! Puść! To boli! – narzekał, próbując się uwolnić.
Sol ulitowała się nad nim i odciągnęła moją rękę. Bez zbędnego przeciągania powróciliśmy do naszej misji. Musieliśmy podbiec, by nadrobić stracony czas i zmniejszyć dystans między nami a Luckiem, bo przez to wszystko prawie straciliśmy go z oczu.
Jak na złość, Luck w pewnym momencie się odwrócił, więc musieliśmy się szybko schować. Wskoczyliśmy w krzaki i nabiliśmy sobie znowu kilka siniaków. W tej chwili dziękowałam, że nie było tam żadnych kolców, bo mogłoby się skończyć gorzej.
– To głupi pomysł – stwierdził Vinc.
– Przecież sam chciałeś to zrobić – odpowiedziała mu Sol.
– Nie chodziło mi o śledzenie, tylko o krzaki. Są strasznie niewygodne – mruknął.
– Zamknijcie się. Jaki jest sens się ukrywać, skoro gadacie. – Próbowałam ich uciszyć.
– Może pomyśli, że to gadające krzaki? – spytał, ale już ciszej, Vincent.
Milczałyśmy. Nie było sensu odpowiadać, już samo pytanie było głupie.
Kiedy mieliśmy pewność, że Luck nie patrzy w naszą stronę, ruszyliśmy dalej, tym razem znacznie ostrożniej. Czułam się trochę jak tajny agent śledzący podejrzanego – przynajmniej do momentu, gdy Vincent nie zaczął nucić melodii z Różowej Pantery.
– Cicho – warknęłam na niego.
– Wybacz, ale to jest idealna muzyka do tej chwili.
– Nie jesteśmy w filmie, tylko w prawdziwym życiu – odparłam.
Po dłuższej chwili dotarliśmy do dziwnej okolicy. Wyglądała na opuszczoną i niebezpieczną. Luck zwolnił i wszedł do jednego z garaży. Nie byłam pewna, czy powinniśmy iść tam za nim. W podobnych miejscach, aż roiło się od handlarzy nielegalnym towarem – od smoków, gremiów, chimer, sfinksów i feniksów po halucynogenne zioła stymulowane magią, wpływające na ludzki układ nerwowy. Ciekawość jednak zwyciężyła i nerwowo weszliśmy do środka.
Opuszczony budynek był tak zarośnięty dzikim bluszczem i chwastami, że wyglądał, jakby był opuszczony od wielu dekad. Sypiący się ze ścian tynk sprawiał, że gorączkowo zastanawiałam się, czy sufit nie runie nam zaraz na głowy.
Co do stu piorunów robił w tym miejscu Luck?! To ostatnia osoba, którą podejrzewałabym o bywanie w takich miejscach. A sądząc po tym, jak pewnym krokiem szedł przed siebie, był tu nie pierwszy raz. Jedyne pytanie, które kołatało w mojej głowie, brzmiało: W jakie nielegalne sprawy jest zamieszany?
Miałam nadzieję, że nie jest to handel magicznymi zwierzętami – bo jeśli tak, to wrócę na główną ulicę, wyrwę z chodnika znak drogowy i będę walić w jego łeb tak długo, aż zapomni, jak się nazywa! Ten rodzaj handlu zawsze obrzydzał i denerwował mnie najbardziej.
Starając się nie dać ponieść gniewowi, z zaciśniętymi pięściami ruszyliśmy za nim. Już nie ukrywaliśmy naszej obecności. Jednak gdy tylko wyszliśmy z budynku na – znajdujący się z tyłu posiadłości – rozległy teren, nie dostrzegliśmy ani zwierząt w klatkach, ani handlarzy dragów.
Zamiast tego naszym oczom ukazał się tor wyścigowy i wypełnione ludźmi trybuny.
Nielegalne wyścigi samochodowe. Tego żadne z nas się nie spodziewało.
Szok sprawił, że zgubiłam Lucka z oczu, ale po chwili dostrzegłam go, gdy wsiadał do srebrnego sportowego auta, trzymając w prawej ręce kask.
Vinc pobiegł w jego stronę i zanim Luck zdążył włączyć maszynę i ustawić się na linii startu, otworzył drzwi i wpakował się na fotel pasażera. Nawet z odległości dało się usłyszeć zaskoczony okrzyk Lucka.
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Spis treści
Prolog
Rozdział I
3
6
7
9
10
11
12
13
14
15
16
17
18
19
20
21
22
23
24
25
26
Okładka
Strona tytułowa
Kolofon
Spis treści
Prolog
