39,99 zł
Druga część sensacyjnej serii o Dirty Dianie, opartej na przebojowym podcaście
Podczas wyjazdu do Paryża Diana Wood odnawia znajomość z mężczyzną ze swojej przeszłości, który nawiedzał jej wspomnienia i pobudzał wyobraźnię. Czy ta wycieczka pomoże jej na nowo odkryć w sobie dziką, zmysłową kobietę, jaką była dawniej?
Diana znalazła się na rozdrożu. Wszystko jej się posypało. Po latach narastających napięć w bezpiecznym, stabilnym małżeństwie ona i jej mąż Oliver zdecydowali się na separację. Teraz Oliver rozpoczyna nową karierę i najwyraźniej ma udane życie uczuciowe, podczas gdy ona spędza samotne wieczory w pustej kuchni, jedząc na kolację płatki śniadaniowe.
Gdy otrzymuje propozycję wyjazdu do Paryża, postanawia z niej skorzystać… i poniewczasie orientuje się, że być może będzie tam również Jasper – uwodzicielski, nieuchwytny mężczyzna z jej przeszłości. Raz już rozpalił ją na wszystkie możliwe sposoby – czy teraz, gdy odnowią znajomość w Mieście Miłości, jej przyćmione światło znowu w pełni zabłyśnie?
W Paryżu Diana oddaje się wszelkim możliwym przyjemnościom – kulinarnym, artystycznym i zmysłowym. Ale żadne wakacje nie trwają wiecznie. Po powrocie do Dallas musi się zmierzyć z wciąż bolesnymi uczuciami wobec męża i raz na zawsze postanowić: czy może znowu się stać tamtą spontaniczną, twórczą i cieszącą się życiem kobietą, którą na powrót w sobie odkryła?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 287
Dla Carin i Toni
Pomyśl o drodze powrotnej.
W domu należało zostać i o tych stronach pomyśleć?
– Elizabeth Bishop,Pytania w kwestii podróży,przeł. Andrzej Sosnowski
Od razu czuję do niej sympatię. Jest wysoka, ma jasne włosy i cichy głos. Mówi mi z uśmiechem, że nazywa się Brigitte. Podoba mi się to zmyślone imię i powtarzam je głośno, kiedy tylko mogę: „Siadaj, Brigitte. Czego się napijesz, Brigitte?”.
Ona mości się na fotelu przede mną, a ja wciskam guzik nagrywania.
– Moja fantazja dzieje się w Paryżu – zaczyna Brigitte.
Uśmiecham się. Paryż jest tłem fantazji bardzo wielu osób.
– Opowiadaj.
Ona wyciąga przed siebie nogi i krzyżuje je w kostkach. Kiedy mówi, bawi się spiętrzonymi na nadgarstku bransoletkami z kolorowych paciorków.
– Wychowałam się w maleńkiej mieścinie; wiosce zabitej dechami. Przestali tam nawet zamieszczać informację o liczbie mieszkańców, bo tak szybko spadała. To taka miejscowość, przez którą człowiek przejeżdża w podróży i myśli sobie: „Czy tu naprawdę ktoś mieszka?”. Więc oczywiście każde inne miejsce wydawało mi się zachwycające. Ale tak najbardziej to Paryż. W ogóle wszystko, co związane z Francją. Od kiedy miałam dwanaście lat, marzyłam o tym, żeby na miesiąc miodowy pojechać do Paryża. Tam osadzona była akcja takiego jednego filmu z Audrey Hepburn, który oglądałam u babci w Seguin. Babcia spryskała wtedy nas obie francuskimi perfumami, żebyśmy czuły się tak, jakbyśmy naprawdę tam były. Kiedy poszłam na studia, na ścianie w akademiku miałam plakat z Paryżem. Do moich współlokatorek uśmiechały się zespoły muzyczne albo gwiazdy ekranu, a tymczasem ja marzyłam o Polach Elizejskich. Fascynowały mnie te jasne światła i gładki deszcz. Miałam poczucie, że Paryż jest mi pisany. Zasypiając wieczorem, zastanawiałam się, czy francuski deszcz ma taką samą fakturę jak ten w Teksasie.
No, ale potem wyszłam za mąż i od momentu, kiedy mój świeżo poślubiony małżonek w ramach miesiąca miodowego zabrał mnie do aquaparku w Houston, a nie do Francji, wiedziałam, że to przegrana sprawa. W sumie chyba już wcześniej zdawałam sobie z tego sprawę. Nie potrafię wyjaśnić, jak mogłam sobie wybrać kogoś tak kompletnie bezbarwnego. Nawet jego nazwisko napawało mnie cichą grozą. Miałam zostać panią Smith, jedną z milionów. Ale byliśmy młodzi, a on grał w futbol i wpadłam mu w oko, więc uznałam, że też powinien mi się spodobać. Wesele mieliśmy ładne. Mama zrobiła mi taką samą fryzurę, jaką nosiła, kiedy była czirliderką. Tylko że zjechali się na nie wszyscy krewni męża, i znajomi krewnych. Połowy z nich w życiu nie widziałam, więc od momentu, kiedy przyjechałam na własny ślub, miałam wrażenie, że jestem pod lupą. Nie da się tego inaczej opisać. Do ołtarza poszłam w takim delikatnym szarobłękitnym welonie, to było moje „coś niebieskiego”. Chciałam mieć przynajmniej jeden drobiazg, który odbiegałby od naszych małomiasteczkowych, falbaniastych oczekiwań: jeden maleńki ukłon w stronę paryskiego szyku, żeby babcia uśmiechnęła się do nas z nieba.
Ale kiedy dotarłam do narzeczonego, twarz miał zupełnie pozbawioną wyrazu, tak jakbym rozjechała ją wałkiem do ciasta. Nachylił się do mnie i już myślałam, że powie: „Wyglądasz przepięknie”, ale on zamiast tego syknął na oczach wszystkich gości: „Tak się wystroiłaś?”. Rozejrzałam się po tym morzu obcych ludzi, którzy się na mnie gapili, i poczułam, jak zalewa mnie upokorzenie, wciąga mnie jak fala pod powierzchnię wody. Nawet ślubne zdjęcia wyszły zupełnie nie tak. Mąż kazał mi się ustawiać w jakichś dziwnych, niewygodnych pozach. I tak samo było w łóżku. Wszystko sprowadzało się do tego, żeby mu nie zmiękł, co zwykle oznaczało, że miałam leżeć nieruchomo i nic nie mówić, albo właśnie mówić, tylko że takie rzeczy, które wcale mi się nie podobały, przez które czułam się brzydka i wykorzystana. Całe miasteczko było w szoku, kiedy wymienił mnie na młodszy model, zapoznany podczas weekendowego wypadu do Port Aransas. A mnie, szczerze mówiąc, ulżyło. Mówię poważnie. Pragnęłam oglądać i smakować, i czuć, i już nigdy więcej nie być byle jaka i nie zadowalać się byle czym.
No więc w tej mojej fantazji nawiązuję korespondencyjną znajomość z pewnym Francuzem. Widziałam to w tych starych filmach babci. Piszemy do siebie sążniste listy o swoim życiu, gdzie mieszkamy, o czym marzymy. Potem zaczynamy pisać o tym, co nas kręci, nawet wymieniamy się gołymi fotkami. Drukuję je i zaklejam w kopercie. Przy piątym liście odkrywamy wspólny kink. On wyznaje mi, że w BDSM najbardziej pociąga go komunikacja. Niedawno się rozwiódł i to właśnie dlatego, że nie umieli się z żoną komunikować. Nie byli w stanie ze sobą rozmawiać. „A w BDSM musisz wyraźnie powiedzieć, czego pragniesz i kiedy, gdzie przebiega dla ciebie granica, czego nie tolerujesz. I tych zasad nie można naruszyć, bo inaczej wypadasz”. W kolejnym liście przysyła mi bilet w dwie strony do Paryża. W zamian chce tylko jednego: żebym go zdyscyplinowała.
No więc następnego ranka pędzę na lotnisko. Czuję się tak, jakbym uciekała od swojego życia. Lot jest długi, ale gdy tylko wchodzę na pokład samolotu, zaczynam się ćwiczyć w udawaniu innej osoby. Strażnik przy francuskiej kontroli paszportowej uśmiecha się do mnie, jakby wiedział, dokąd lecę i na co się zgodziłam. Kiedy ląduję, pada deszcz. Doskonale się składa, bo i tak czuję, że robię się mokra.
W pokoju hotelowym niecierpliwie wpatruję się w zegar art déco, taki sam, jaki miała Audrey Hepburn w tym starym filmie. Tylko że ona nie czekała na spotkanie z obcym człowiekiem, którego miała traktować jak uległego.
Mój korespondencyjny znajomy punktualnie podjeżdża samochodem. Na żywo jest jeszcze przystojniejszy niż na zdjęciach, wygląda zupełnie jak połączenie Bonda z bondowskim szwarccharakterem. Cieszę się, że w Paryżu jest akurat tak zimno. Dzięki temu moje sutki jeszcze mocniej odznaczają się pod zielonym satynowym body, które dla mnie zostawił. No i w życiu nie nosiłam takich wysokich czarnych szpilek – kiedy wychodzimy do klubu, prawie się przewracam na paryskim bruku. We włosach mam to, co najważniejsze, i co przez cały lot trzymałam na kolanach.
– Czy chcesz, pani, żebym zaniósł cię na rękach?
– Owszem, pozwalam.
On bierze mnie w ramiona, a ja składam głowę na jego piersi.
Kiedy przechodzimy przez bramkę z aksamitnym sznurem, znosi mnie po niebieskich schodach, coraz niżej i niżej, nadal trzymając na rękach. Dopiero po chwili moje oczy oswajają się z panującą w klubie ciemnością, lecz od samego początku czuję zawrotną woń kadzidła i bułgarskich róż. Im dalej schodzimy, tym bardziej czuję się jak na haju.
Kiedy wreszcie kładzie mnie na luksusowym szezlongu, czuję, że znajdujemy się chyba w najdalszych czeluściach klubu. Leżę na plecach, w lustrze na suficie widzę samą siebie – wyglądam pięknie, tak pięknie jak jeszcze nigdy w życiu.
On podchodzi do mnie na czworakach, błagalnie, z czcią, i podaje mi czarną skórzaną teczkę. Otwiera ją z trzaskiem zamka. Spośród wszystkich dostępnych akcesoriów wybieram naszywaną perłami obrożę i zakładam ją na jego masywną szyję. Zapinam ją łagodnie na jego męskim ciele i strasznie mnie to kręci.
– Śliczny z ciebie piesek – mówię mu.
– Dziękuję, pani.
Przyklęka z głową o kilka centymetrów od mojej twarzy, a ja przypinam mu do obroży długi, ciężki łańcuch. On dyszy już ciężko, wpatrując się we mnie – facet po czterdziestce, ale oczy ma pełne nadziei jak szczeniaczek.
– Masz robić, co ci każę – mówię.
– Tak – odpowiada. – Zrobię wszystko.
Z początku przejął prowadzenie, ale teraz złożył całą inicjatywę w moje ręce, przekazał mi ją jak pałkę w sztafecie.
I tą pałką jest jego fiut, który sterczy stwardniały. Kiedy mój wzrok przyzwyczaja się do ciemności, widzę, że nie tylko ja go podziwiam. Dokoła nas zebrał się już tłum osób. Pięknych i bogatych. Wszyscy są zamaskowani.
– Ależ ty mnie podniecasz – mówi on.
Otaczający nas ludzie zaczynają się dotykać. Zdają sobie sprawę, że oglądają spektakl. Kobiety rozkładają nogi i wsuwają w siebie palce. Mężczyźni przymykają oczy i powoli pocierają swoje wzbierające krwią członki.
– Czy cię zadowalam?
Zastanawiam się nad pytaniem. Czy mnie zadowala? Czy to mnie kręci? Przyglądam się swojemu ciału. Rozglądam się i patrzę w oczy obcych ludzi, którzy też patrzą prosto na mnie. Cała jestem nabrzmiała, pulsuję od pożądania. Owszem. Szarpię swojego pieska za włosy.
– Tak? – pyta on.
– Każ im zdjąć maski – mówię.
– Ale oni potrzebują zachować anonimowość.
– Każ im – powtarzam ostro.
On odwraca się i przekazuje im polecenie. Tamci spoglądają po sobie i wreszcie zdejmują maski. Doskonale. Teraz widzę również po ich twarzach – a nie tylko dotykających się dłoniach i szybkim oddechu – jak ich to wszystko podnieca.
Spoglądam na swoje odbicie na suficie. Gdzieś z oddali, daleko z ulicy, dobiega mnie szum deszczu.
– Powiedz, że jestem inna.
– Jesteś inna – mówi on.
– Powiedz, że jestem wyjątkowa.
– Jesteś w chuj wyjątkowa – powtarza, potulnie podchodząc do mnie na czworakach i rozsuwając mi nogi. Spogląda mi w oczy, żeby sprawdzić, czy się zgadzam, a ja kiwam głową, jakbym była przywódczynią sekty, a on moim wyznawcą.
– Jesteś taka wyjątkowa, że aż czuję to na języku.
Pozostali goście coraz szybciej suwają rękami po swoich kutasach.
I wtedy daję mu po twarzy.
– Pani, czy mogę cię doprowadzić do orgazmu?
– Nie jesteś tego godzien.
– Błagam!
Szarpię za łańcuch jego perłowej obroży, tak że znowu do mnie przywiera, i mówię szeptem:
– Powiedz, że już nigdy nie wrócę na tamto zadupie.
– Już nigdy nie wrócisz na tamto zadupie – odpowiada.
– Teraz to zrób! – rozkazuję, a wtedy on wkłada we mnie fiuta.
Poruszamy się wspólnie, oboje w ekstazie, bo wreszcie się połączyliśmy. Kołyszemy się zachłannie, a on zaczyna wypróbowywać różne rytmy i prędkości, aż wreszcie gubię się w tym wspólnym ruchu, ciągnę go za łańcuch, żeby wszedł we mnie jeszcze mocniej i głębiej.
– Jebać to zadupie – mówi on, a nasza widownia klaszcze i wiwatuje. Jestem już coraz bliżej granicy; granicy, której nie przekroczyłam jeszcze z żadnym mężczyzną.
– Czy muszę tam wracać? – słyszę swoje pytanie.
– W życiu! – On niemal to krzyczy, posuwając mnie z taką determinacją, że jego odbicie w lustrze zmienia się w rozmytą smugę. – Jesteś wolna!
Dochodzę tak mocno, że przed oczami widzę gwiazdy. Gwiazdy jak na tamtym plakacie z Polami Elizejskimi.
Puszczam jego łańcuch, ręce i nogi mam bezwładne.
Moje ciało wciąż jeszcze drży po orgazmie, gdy on łagodnie unosi mój błękitnoszary ślubny welon, żebym mogła zobaczyć w lustrze swoją twarz, na której maluje się błogość.
Szepczę mu coś do ucha, a on uśmiecha się i powtarza mi dokładnie to, co mu poleciłam:
– Kochasz mnie, pani?
– Nie – odpowiadam. – I nigdy nie kochałam.
Część pierwsza
L’Wren podjeżdża do stanowiska parkingowego pod Hunt Gallery i obie obejmujemy spojrzeniem szykowny tłum.
– Przypomnij mi, kim jest ten facet?
Elegancko ubrani goście wylewają się już na chodnik. Nie wyglądają tak, jak się spodziewałam – są starsi i nawet jeśli nie ociekają bogactwem, na pewno im na nim nie zbywa.
– Dzięki, że tu ze mną przyszłaś – mówię.
– Nie ma sprawy. Od czego są przyjaciółki? Ale serio, co to za typ?
– Stary znajomy z Nowego Meksyku – wyjaśniam. – Kiedy się znaliśmy, nie był jeszcze aż tak popularny.
Po raz ostatni poprawiam w lusterku szminkę. Puls mi przyspiesza na myśl o tym, że znowu zobaczę Jaspera. Wyobrażam sobie, z jakim luzem to rozegram. Wdech – „To był dobry pomysł”. Wydech – „To był fatalny pomysł”.
Jasper, pierwsza miłość mojego życia, którego nie widziałam od prawie piętnastu lat, w zeszłym tygodniu odnowił kontakt. Był w okolicy. Umówiliśmy się na kawę. I przez cały następny tydzień chodziłam w rozsypce. Przede wszystkim zupełnie nie byłam gotowa na jego widok. Myślałam, że mam się spotkać z kimś w interesach – moja przyjaciółka Alicia umówiła mnie niby że w ciemno. Więc kiedy podniosłam głowę i ujrzałam przed sobą Jaspera, zaparło mi dech w piersiach.
Był wyższy, niż zapamiętałam, miał dłuższe nogi i szersze ramiona. Kiedy usiadł, stolik i wszystko na nim jakby się skurczyły. W głowie miałam mętlik, usiłowałam zrozumieć, jakim cudem się tu znalazł – tu, przede mną – ale jedynym, na co stać było w tym momencie mój umysł, było wspomnienie sprzed ponad dekady: my dwoje w łóżku i Jasper pytający, czy nie podoba mi się, w jaki sposób popołudniowe światło pada na nasze nagie ciała.
– Diano. – Jego uśmiech był serdeczny i nieśpieszny. – Dzięki za spotkanie.
Oparł się łokciami o stół, a głową o dłonie.
– Uznaliśmy z Alicią, że to będzie fajna niespodzianka. I naprawdę wydawało mi się, że to całkiem sprytny pomysł, dopóki przed chwilą nie stanąłem na zewnętrz i nie zobaczyłem cię przez okno.
Na samą myśl o tym, że mi się przyglądał, zapiekły mnie koniuszki uszu. Żałowałam, że rano nie uczesałam się porządnie, zamiast ściągać włosy w nieporządny węzeł na czubku głowy. Żałowałam, że nie mam na sobie czegoś bardziej sexy niż stary niebieski T-shirt po Oliverze.
– No… – Uśmiechnęłam się. Mogłam się co najwyżej roześmiać. Głębokie brązowe oczy, ciemne włosy, różowe usta; cały on. – Faktycznie niespodzianka.
Przez te wszystkie lata tyle razy myślałam o Jasperze, ale zawsze opierałam się pokusie, żeby wyszukać go w internecie. Teraz, gdy wreszcie miałam go przed sobą, dotarło do mnie, jak nieadekwatne były moje wyobrażenia: w swoich fantazjach nie uwzględniłam wszystkich jego znajomych wymiarów. Zapomniałam, jakie to podniecające mieć obok siebie ciało, które całą energię trzyma na powierzchni. „Łamacz artystycznych serc”. Te jego pełne iskierek oczy. Ta gładka skóra i męska uroda.
Odchylił się na krześle i założył ręce za głowę. Charyzmę zachował w stu procentach.
– Wiesz, zadzwoniłem wtedy do ciebie. Kiedy wróciłem z Londynu. Ale twój numer był już nieaktualny.
To było tak dawno temu, że gdy siedziałam teraz naprzeciwko niego, autentycznie nie mogłam sobie przypomnieć, czy po przeprowadzce z Santa Fe do Dallas celowo zmieniłam numer, bo miałam złamane serce, czy po prostu byłam taka spłukana, że nie mogłam opłacić rachunku i przez pewien czas obywałam się bez telefonu.
– No więc uznałem, że skończyłaś sprawę – podsumował Jasper.
Zauważyłam, że ludzie zwracali na niego uwagę. Widziałam, że kilka osób rzucało mu powłóczyste spojrzenia. On jest tak atrakcyjny, że to aż komiczne. Tylko że komiczne w taki smutny sposób, o czym chętnie przypominał, wpatrując się w człowieka tymi czasem rzewnymi oczami.
– To było wieki temu.
– Czternaście lat. Piętnaście? – zapytał.
Ja jednak nie chciałam wracać do przeszłości. Za bardzo się cieszyłam, że jestem tu razem z nim. W tej chwili.
– Jak długo będziesz w Dallas?
– Chyba tydzień. Jeszcze nie wiem. – Oderwał spojrzenie od swoich rąk i odnalazł nim moje oczy. Serce zabiło mi szybciej. – Sympatycznie tu.
Patrząc na niego ponad stolikiem, przypomniałam sobie pewną lodowatą noc, kiedy byliśmy na kempingu w zachodnim Teksasie i godzinami lał deszcz. Nawet nie zmrużyliśmy oka. Rano oboje byliśmy niewyspani i trzęśliśmy się z zimna. Spodziewałam się, że Jasper z największą przyjemnością się spakuje. A on tylko spojrzał na mnie w tym naszym zimnym, przeciekającym namiocie i się uśmiechnął.
– Zostajemy na jeszcze jedną noc?
Zawsze potrafił przedstawiać fatalne pomysły tak, żeby wydawały się świetne. I właśnie w taki sposób spoglądał na mnie w tamtej chwili.
Miałam wrażenie, że siedzieliśmy tak – patrząc na siebie przez stolik – przez dobrych kilka minut. Krew biła mi na policzki, między nogami budziło się coś znajomego. Ten żar, który nas łączył, nie ochłódł nawet po latach.
– Kiedy zapytałem Alicię, co porabiasz, przesłała mi link do tej strony, nad którą pracujesz. I wiesz, Diano, na widok tych twoich nowych obrazów i twojego głosu na tych nagraniach poczułem taką dumę… – Urwał, nagle skrępowany. – Znaczy, nie żeby to miało cokolwiek wspólnego ze mną, po prostu…
– Kto by pomyślał, nie? – Nie pozwoliłam mu się męczyć. – Sekspozytywność. Seksobsesja? Sama jeszcze nie wiem, o co w tym chodzi.
– O to wszystko. To jest niesamowicie seksowne. A te obrazy są takie piękne i bezpośrednie.
Wtedy zadzwonił jego telefon. Jasper przeprosił i wyszedł na zewnątrz, żeby odebrać. Chodził w kółko, a ja przyglądałam mu się przez okno, zastanawiając się, kiedy skończy. Znałam to uczucie – czekanie na Jaspera. Gdy wreszcie wrócił do stolika, powiedział, że przeprasza, ale musi już lecieć.
– A nie wpadłabyś na wernisaż mojej wystawy? W czwartek, tu, w Dallas.
Serce we mnie zamarło na dźwięk słowa „czwartek”. Ja go chciałam zobaczyć dziś wieczorem. I jutro. I pojutrze. Po co właściwie – tego nie wiedziałam. Tak więc obiecałam mu, że przyjdę na wystawę, choć jednocześnie myślałam sobie: „To nie jest dobry ruch. Nie teraz. Fatalnie złożyło się w czasie. Przecież on złamał ci serce, nie pamiętasz?”.
Chwilę później się pożegnaliśmy, zgodnie powtarzając, jak to wspaniale, że wreszcie odnowiliśmy kontakt. Oboje byliśmy niezwykle uprzejmi, jakby to mogło zaszpachlować wszystkie te ziejące dziury po niewypowiedzianych uczuciach. Co można powiedzieć prawie obcej osobie, którą kochało się kiedyś najbardziej na świecie? Na koniec uściskaliśmy się i sam jego zapach sprawił, że prawie ugięły się pode mną nogi.
Oczywiście potem przez cały tydzień roztrząsałam, czy mam iść na ten wernisaż, czy nie. Jak to będzie znowu zobaczyć Jaspera, gdy już odpadnie element zaskoczenia? I dlaczego miałabym nie pójść obejrzeć jego prac? Przecież były tu, na miejscu, w Dallas. Namówiłam L’Wren, żeby wybrała się ze mną, ale nie zdradziłam jej zbyt wielu szczegółów. I teraz, gdy wciskamy się w kolejkę osób czekających na wejście do galerii, L’Wren nietypowo milczy.
– L’Wren…? – Zawieszam jej imię w powietrzu niczym pełne pytanie. Mrużę oczy, bo razi mnie popołudniowe słońce, które wisi dokładnie nad jej ramieniem, i dodaję: – Powiedz, co się dzieje.
– Nic. Naprawdę. – L’Wren strzela oczami od swoich sandałów do mnie i z powrotem. – Po prostu myślałam o tym, że… Kevin powiedział, że podobno Oliver nie spotyka się już z tą babką z centrum handlowego.
Bardzo niewiele rozmawiałam z Oliverem, od kiedy się wyprowadził, a widywałam go jeszcze rzadziej. Ostatnim razem, gdy podrzucił do mnie naszą córkę Emmy, w jego samochodzie na fotelu obok kierowcy siedziała jakaś kobieta. Zachowywała się tak, jak – przypuszczam – robiłaby to nowa dziewczyna: uśmiechnęła się uprzejmie, nie zdejmując ciemnych okularów, machnęła mi ręką, ale ogólnie starała się nie przyciągać do siebie uwagi. Miała szeroki uśmiech i białe zęby, a do tego fryzurę pixie cut, w której wyglądała tak super, że potem inne kobiety też taką chciały. Mogłaby być choćby i astrofizyczką albo olimpijską pływaczką, ale ponieważ L’Wren słyszała, że Oliver poznał ją w centrum handlowym, przez wzgląd na naszą przyjaźń zawsze nazywa ją wyłącznie „babką z centrum handlowego”.
– Więc chciałam tylko mieć pewność, że znasz wszystkie fakty – tłumaczy L’Wren. – I wiesz, że Oliver jest singlem.
Przyglądam się jej minie, ustom wygiętym w dół w lekkim grymasie. Czy jej zdaniem to dobrze, czy źle, że Oliver z nikim się nie spotyka? Zanim to rozstrzygam, ona zmienia temat o sto osiemdziesiąt stopni:
– Zawsze chciałam tu zajrzeć. – Kolejka przesuwa się do przodu, a L’Wren bierze mnie pod ramię i się uśmiecha. – Mąż Trish twierdzi, że kupił tu za ponad sto koła jakieś dzieło Seoka. Więc ten twój tajemniczy facet musi być dosyć znany.
– To nie jest mój facet.
– W takim razie może być mój? – pyta L’Wren, bo z witryny galerii wita gości wernisażu zdjęcie Jaspera. Wygląda na nim tak samo jak ostatnim razem w kawiarni: dołeczki w policzkach i swobodny wdzięk.
Kiedy wchodzimy do środka, L’Wren natychmiast wpada na jakąś parę, którą zna z klubu, a ja odsuwam się dyskretnie i zaczynam oglądać wystawę, zachowując czujność na wypadek, gdyby nagle pojawił się Jasper. Rozglądam się po sali. Łatwo powinnam go zauważyć, bo na pewno będzie otoczony wianuszkiem wielbicieli.
Gdy go nie widzę, postanawiam obejść powoli całą salę i obejrzeć wszystkie prace. Łatwo się w nie wciągnąć. Fotografie Jaspera przykuwają uwagę, jakby wpatrywały się prosto w człowieka, trudno oderwać od nich oczy. Samotna kobieta stojąca na (chyba) pustynnym piachu nasiąkniętym świeżym deszczem; drobna buzia małego chłopca w oknie zapuszczonego domu. Ta wystawa jest bardziej zróżnicowana niż tamta ostatnia, którą widziałam, łączy pejzaże z portretami.
Nadal nie widzę w tłumie Jaspera, więc wyciągam telefon i wysyłam mu wiadomość.
Właśnie oglądam Twoją wystawę. Przepiękna.
Nie spodziewam się odpowiedzi – może właśnie fetują go na salonach, zanim zjawi się tutaj ze stylowym opóźnieniem – ale i tak nie wypuszczam telefonu z ręki. Tylko na wszelki wypadek. Przechodzę przez tłum, który najbardziej gęstnieje przy barze. Czuję się tak, jakby mnie pochłaniał, i to wrażenie napełnia mnie czymś na kształt poczucia bezpieczeństwa. Wsuwam się w strumień ludzi i poruszamy się jak ławica ryb od jednej fotografii do drugiej – aż nagle, w pobliżu okna, jedno czarno-białe zdjęcie bierze mnie z zaskoczenia. To ja – młodsza ja – siedząca na kuchennym stole Jaspera, z twarzą odwróconą od obiektywu. Jestem naga, nie licząc białych skarpetek, i trzymam w ręce smakołyk dla psa, który skacze do góry.
Nogi wrastają mi w podłogę, choć jednocześnie mam wrażenie, jakby ziemia się pode mną rozstąpiła. Serce bije mi szybko i zamykam oczy, żeby sala przestała wirować. Zmuszam się, żeby wrócić do rzeczywistości, do tej galerii i tego tłumu, daleko od tamtej kuchni. Jakby na dany znak Jasper odpisuje mi na wiadomość:
Tylko się nie gniewaj. Nikt się nie dowie.
Odwracam głowę, spodziewając się, że zobaczę go gdzieś za sobą, jak mnie obserwuje.
Ale nie ma go tu. Znowu rozglądam się po tłumie. Niska brunetka ubrana od stóp do głów w kremowe ciuchy od Chanel, u jej boku znudzony partner. Jakiś mężczyzna w podbarwianych na pomarańczowo okularach, który szepcze coś w komórkę, osłaniając usta ręką. Trzy kobiety z takimi samymi drinkami, zatopione w rozmowie, prawie nie patrzą na fotografie. Szukam dalej. Rozglądam się za znajomą sylwetką Jaspera, kiedy z kimś rozmawia – zawsze nachyla się wtedy do rozmówcy albo zakłada ramiona na piersiach, śmiejąc się uprzejmie. Gdy nigdzie nie mogę go znaleźć, odpisuję: Jesteś tu?
Odpowiada bez zwłoki:
Niestety nie. W ostatniej chwili okazało się, że potrzebują mnie w Berlinie.
Czuję, jak schodzi ze mnie adrenalina – co za ulga, że on nie widzi, jak się rumienię przed własnym zdjęciem. Ale po uldze – fala rozczarowania. Telefon znowu brzęczy:
To moje ulubione z całej kolekcji. Kojarzy mi się z Tobą.
Może dlatego, że to JESTEM ja? A żeby nie uznał, że się wkurzyłam, dodaję: Naga w galerii pełnej obcych ludzi…?
Cóż. Tak. Pewnie dałoby się ogarnąć jakieś inne zdjęcie, z Tobą w golfie i workowatych spodniach. Ale takie dobre to nie będzie.
Znów czuję na policzkach żar, który tym razem się tam nie zatrzymuje. Schodzi mi do gardła i wypełnia całe ciało. Czuję wszechogarniające pragnienie, aby znaleźć się przy Jasperze, aby jego ramiona objęły mnie od tyłu i żeby przytulił mnie tak jak dawniej, z moją głową na jego piersi.
Muszę wiedzieć. Twój następny przystanek po Berlinie to pewnie nie Dallas?
Londyn. Potem Paryż. Potem znowu Berlin. Ale potem może?
Po pauzie dodaje: Gdzieś z jakimś ładnym kuchennym stołem?
Uśmiecham się i analizuję, co odpisać. Nie mogę się ogarnąć, gdy wiem, że stoję tu pośród jego dzieł. Przez nie tak bardzo za nim tęsknię.
Strasznie zimno w tych Niemczech, pisze Jasper. Mogłabyś mnie ogrzać.
Stoję w cieniu jego fotografii, spoglądając na dziewczynę w skarpetkach i wspominając chłopaka, który złamał jej serce. I to, jak wyjechał z miasta, zrezygnował z nas akurat, kiedy zaczynaliśmy się rozkręcać. Otrzeźwiona tym wspomnieniem, odpisuję: Jasper, ta wystawa jest naprawdę piękna.
Zanim się zdecyduję, czy dodać coś jeszcze, obok mnie staje L’Wren.
– To ty?
Patrzę na jej wytrzeszczone oczy.
– Możemy się zbierać.
– Wiedziałam, że to ty! Wyglądasz obłędnie! Ale masz nogi!
– Chodźmy już lepiej. – Przełykam ślinę, jednak czuję się tak, jakbym nie mogła złapać oddechu. Pomieszczenie nagle staje się ciasne i za ciepłe.
– Hej. Już dobrze. – L’Wren bierze mnie za spoconą rękę. – Chodź, odetchniemy świeżym powietrzem.
Prowadzi mnie na dach, gdzie prawie nikogo nie ma, nie licząc baru bez kolejki i grupki facetów w odprasowanych garniturach, którzy stoją pogrążeni w rozmowie. L’Wren podaje mi wodę i ściska mnie za ramię.
– Wszystko gra?
– Jasper to mój eks.
– Skarbie, sama już się tego domyśliłam – odpowiada ze śmiechem.
Po powrocie do domu odsłuchuję wiadomość od Olivera. Chce odwołać naszą jutrzejszą kolację – kolację, którą w tygodniach, od kiedy wyprowadził się z domu, przekładaliśmy już trzy razy. Po prostu jednak nie jestem w stanie.
Biorę prysznic i kładę się do łóżka, a potem robię to samo co każdej nocy, od kiedy odszedł – godzinami leżę bezsennie, nie mogąc zasnąć. Powtarzam w głowie tę wymianę wiadomości z Jasperem, wmawiając sobie, że to nic, że go dzisiaj nie zobaczyłam. Oczywiście, że jest zajęty, ma przecież swoje życie, tak samo jak ja. Od Santa Fe minęło już tyle czasu. Przecież my się już nawet nie znamy. Może jeszcze go kiedyś spotkam, a może nie.
Ale spotykam. Gdy wreszcie udaje mi się odpłynąć w sen, Jasper czeka tam na mnie. Znajdujemy się w pokoju pełnym oślepiająco jasnego światła. Pytam, czy możemy zasunąć żaluzje.
Jasper opuszcza je i wszystko nagle się wyostrza. Ściany są błękitne i niczego w tym pomieszczeniu nie rozpoznaję. Jest tu łóżko, krzesło i dywanik za mały jak na tę przestrzeń.
– Nie zajmuj się takimi drobiazgami – słyszę nagle swój głos, choć chciałam to powiedzieć tylko w myślach, do siebie.
Jasper się śmieje i mnie przyciąga. Jest bez koszuli, w samych spodniach. Czuję ciepło jego klatki piersiowej. Wygląda dokładnie tak samo jak wtedy, w kawiarni. I znowu powraca do mnie tamto wrażenie, które ogarnęło mnie na jego widok, tym razem z miażdżącą siłą.
Ja też nie mam na sobie żadnej góry, tylko czarną spódnicę i stanik – różowy i koronkowy, zupełnie go nie poznaję. Jasper rozpina go, a ja z ulgą czuję, jak biustonosz zsuwa się z moich ramion na podłogę. Chcę poczuć ręce Jaspera na swoich nagich piersiach.
– Jasper. – To ma być ostrzeżenie. Dla nas obojga. Nie powinniśmy tu być, coś mi mówi, że to niedozwolone. Ale w zamian brzmi to dokładnie jak to, czym jest: jak błaganie. Prośba, żeby dotykał mnie wszędzie naraz.
– Dlaczego przyszłaś tu do hotelu, do mojego pokoju? – pyta Jasper.
To jego pokój hotelowy? Na ścianach nic nie ma, żadnych obrazów, zdjęć, nawet na łóżku leży tylko kołdra, bez poduszki.
– Dlaczego tu przyszłaś? – powtarza Jasper, tym razem szepcząc mi do ucha.
Przesuwa palcami po moich ramionach i przechodzi mnie dreszcz.
– Nie wiem. Może to był błąd?
– W takim razie dlaczego nadal tu jesteś? Dlaczego nie wyjdziesz?
Gdy nie odpowiadam, przesuwa ręką po talii mojej spódnicy, aż do suwaka. Tam przystaje, za to robi krok do przodu, jest już tylko kilka centymetrów ode mnie.
– Nadal… – Patrzy mi w oczy. – Nadal masz nade mną tę moc… – Rozpina spódnicę, która opada mi do kostek. Jestem teraz zupełnie naga. Jasper cofa się i obejmuje mnie spojrzeniem, głośno wciągając powietrze. Podłoga ugina się pod moimi stopami; znajoma chwiejność, jakby ziemia miała się pode mną rozstąpić. A potem głos w mojej głowie: Zatrzymaj go tutaj. Nie daj mu odejść. Chwytam go za szlufkę od spodni i przyciągam do siebie.
– Naprawdę powinnam już iść. Jestem bardzo spóźniona. – Oddycham w przestrzeń pomiędzy nami. W całym ciele czuję ciepło.
– Zostań jeszcze chwilę…
– Nie – mówię szeptem. Ale nadal nie ruszam się z miejsca. Nie mogę.
Jasper odchyla moją brodę do góry i wolno mnie całuje, jego usta są ciepłe na moich wargach. Teraz podłoga pod moimi stopami jest pokryta wykładziną, ciepłą i pluszową.
– Zostań ze mną – mówi szeptem Jasper. – Nie odchodź. Proszę.
Jego błaganie przeszywa mnie falami przyjemności. Robię mały krok w tył, żeby rozpiąć mu spodnie. Zsuwam je i powoli biorę go w rękę, a on jęczy niecierpliwie. Rośnie mi w dłoni. Czuję w sobie tyle życia, ile nie czułam już od wielu miesięcy.
– Połóż się – mówię, popychając go na podłogę.
– Diano… – jęczy Jasper, ale robi, co mówię. Patrzę, jak się kładzie, lecz sama trzymam się tuż poza jego zasięgiem.
– Proszę – powtarza jeszcze raz.
Nie pozwalam mu się dotknąć. Zamiast tego chodzę dokoła niego, przyglądając się jego ciału, podczas gdy on przygląda się mojemu. W pokoju robi się jeszcze ciemniej, ale nie mam nic przeciwko temu: jesteśmy tu tylko we dwoje, sami. Im bardziej mrok się zagęszcza, tym przestrzeń wydaje się mniejsza, ściąga nas coraz bliżej do siebie.
Siadam na brzegu łóżka i rozsuwam nogi. Jasper znowu jęczy i widzę, że zaczyna się dotykać.
– Zostaw – mówię. – Tylko patrz.
On posłusznie odsuwa rękę od swojego członka.
– Właśnie tak – chwalę.
Rozsuwam nogi jeszcze szerzej, żeby zobaczył, jaka jestem nabrzmiała, jak bardzo pragnę dotyku. Jasper znowu wyciąga ku mnie rękę, ale ją odtrącam.
– Ja sama.
Jego dłoń opada na podłogę. Gdy Jasper leży już spokojnie, wsuwam w siebie dwa palce i zamykam oczy pod wpływem krążącej we mnie rozkoszy. Odchylam się na łóżko, wkładając palce głębiej i szybciej, unosząc lekko biodra i napierając nimi na swoją dłoń. Kiedy otwieram oczy, Jasper stoi nade mną. Biorę go za rękę i przeszywa nas prąd. Oboje uśmiechamy się pod wpływem tego znajomego elektryzującego uczucia.
– Tęskniłem za tobą – mówi Jasper.
– Jestem tu.
– Czy teraz już mogę cię dotknąć?
Sięgam po obie jego ręce i wciągam go na siebie.
– Diano… – szepcze mi do ucha, a ja odpowiadam, całując go mocno i przewracając go na plecy.
Siadam na nim okrakiem, a pokój wiruje mi w oczach. Najchętniej bym się na nim położyła, żeby przestało mi się kręcić w głowie. Ale boję się, że jeśli to zrobię, on zniknie. Siedzę więc prosto i daję mu się dotykać. Najpierw pozwalam mu ścisnąć się za biodra, potem za tyłek. Następnie przesuwam jego dłonie na swoje piersi. On podpiera się na łokciach, żeby wziąć w usta mój sutek. Wargi ma ciepłe i pełne i chcę, żeby całował mnie tak w nieskończoność.
Odrzucam głowę do tyłu i wyrywa mi się okrzyk:
– Oliver!
Kurwa. Niewłaściwe imię wisi w pokoju, ciężko i głośno. Nie mogę tego cofnąć.
Zaskoczony Jasper podnosi głowę, a potem się uśmiecha.
– Chcesz, żebym nim był?
Ciemność w pokoju gęstnieje jeszcze bardziej, do tego stopnia, że Jasper nie widzi mojego zmieszania.
– Nie. Chcę, żebyśmy byli tu tylko my. – Zamykam oczy i siłą woli próbuję sprawić, żeby pokój pozostał taki sam, żebyśmy mogli trwać w nim dalej, tak jak w tej chwili.
W odpowiedzi Jasper unosi moje biodra i wsuwa się we mnie. Zalewa mnie żar, pożądanie i świadomość jego ciała głęboko we mnie. Poruszamy się wspólnie, narasta w nas coś, czego żadne nie chce kończyć. Im bardziej zbliżamy się do szczytu, tym w pokoju robi się jaśniej, aż wreszcie, gdy dochodzimy w tym samym momencie, ukazuje się oślepiające, gorące słońce.
Otwieram oczy. Rozpoznaję pomieszczenie, w którym się znajduję. Każdy jego szczegół jest nieznośnie znajomy. Ściany są w tym samym odcieniu, nad którym tygodniami debatowaliśmy z Oliverem; okiennice też te same, które zainstalowaliśmy cztery lata temu, kiedy zdołaliśmy odłożyć na to pieniądze. Światło z zewnątrz wpada dokładnie pod takim samym kątem, jak zawsze późną wiosną o wschodzie słońca, a skrawki nieba, które dostrzegam za oknem, jak zwykle zabarwione są żółcią i pomarańczem.
Ale najbardziej znajome ze wszystkiego jest tamto wrażenie – takie z dawnych czasów, które powraca do mnie gwałtownie: wrażenie zadowolenia i zaspokojenia, jakie zawsze odczuwałam po seksie z Jasperem.
Dwa dni później wciskam się na tylne siedzenie range rovera L’Wren, między pusty fotelik Halston a imponujący kosz z przekąskami dla dzieci, pełen krakersów w kształcie zwierzątek i żelków owocowych, między które zaplątało się kilka zapomnianych paczek rodzynek. L’Wren zajmuje miejsce pasażera, a za kierownicą siada jej mąż Kevin, który odsuwa fotel tak daleko, że muszę przechylić kolana na ukos, żeby się zmieścić.
Wczoraj wieczorem pod wpływem chwili napisałam do Jaspera. Powtórzyłam, jak bardzo podobała mi się jego wystawa. Jedno zdanie, a wystukiwałam je i kasowałam ze cztery razy. Wstyd przyznać, ile czasu deliberowałam, czy dodać na końcu xx. Ostatecznie nie dodałam i wcisnęłam „wyślij”, a potem odłożyłam telefon na szafkę nocną, powtarzając sobie, że Jasper na pewno nie odpowie przed jutrem.
Ale on odpisał natychmiast:
Skoro nie udało nam się znowu spotkać w Dallas, to chyba będziesz musiała wpaść do mnie do Londynu.
Potem pauza – pojawiły się trzy kropeczki, potem zniknęły, a mnie tymczasem waliło serce – aż wreszcie dodał:
Pewnie u Ciebie już późno.
Zmusiłam swoje palce do szybkiego działania, jakby tempo mojej odpowiedzi miało wyrazić nonszalancję, na którą w rzeczywistości nie było mnie stać.
Nie mogę zasnąć. Ostatnio męczy mnie bezsenność.
Oho. Zrobiłem na Tobie wrażenie.
Brzmiało to jak zaproszenie do świntuszenia.
A może nie? Starałam się nie myśleć o tym za dużo i od razu odpisałam:
To prawda.
Trzy kropki pojawiły się, potem zniknęły. Raz. Potem drugi. Wreszcie:
Dobranoc, Diano. xx
Gdybym powiedziała, że przez cały dzień wcale nie zerkałam na telefon, gorzej – że nie zastanawiałam się nad wycieczką do Londynu – byłoby to wierutnym kłamstwem.
– Do kogo tak piszesz? Założę się, że wiem! – woła L’Wren z przedniego siedzenia.
Kevin rzuca jej spojrzenie z gatunku „cicho bądź”. Jest na zbiorowym callu i obie musimy słuchać rozmowy, bo podłączył telefon do głośnika. W niecałe dwie minuty zdołałam wysnuć, że jego kolega to Howie i że jest bardzo rozczarowany brakiem transparentności jakiegoś innego gościa o imieniu Jeremy. Kevin ma chyba strasznie nudną robotę.
– Do nikogo – odpowiadam szeptem z tylnego siedzenia. Żadnych nowych wiadomości. Chowam telefon do torebki.
L’Wren nie zwraca uwagi na upomnienie Kevina.
– Chce ci się pić? Mam Capri Sun.
Pokazuję jej uniesiony kciuk i biorę od niej kartonik z sokiem. Usiłuję po cichu wyciągnąć słomkę, podczas gdy Kevin mówi Howiemu, że „wróci do sprawy w przyszłym tygodniu”.
– Dajesz, ziom – kończy Howie i się rozłącza.
L’Wren przewraca oczami.
– Bleh.
– No co? Howie to spoko gość.
– Strasznie jest drętwy. I nie powinien mówić „ziom”. Do nikogo.
– Ten drętwy gość zapłacił za to auto.
– Ten argument jest już taki ograny. Diano, zróbmy sobie nową grę: za każdym razem, kiedy jeden z ziomali Kevina powie coś o „asekuracji” albo „punktach bólu”, pijemy lufę.
– Przeurocza jesteś – wzdycha Kevin i ściska ją za kolano.
– Czy to nie dziwaczne? – wtrącam z tyłu. – Że tak się z wami zabrałam na doczepkę?
– Diano, przecież tu nie ma żadnych zasad, których trzeba przestrzegać. Bardzo fajnie, że jedziemy wszyscy razem. Prawda, Kev?
– Jasne. Uwielbiam, kiedy przyjaciółka żony wbija nam na randkę. – L’Wren trzepie go po ramieniu. – Au. Żartuję przecież. – Kevin spogląda na mnie we wstecznym lusterku i posyła mi uśmiech. – I, owszem, na tym etapie szkolne przedstawienie to odpowiednik ostrej randki. Tak nisko upadliśmy.
– Boże… – L’Wren odwraca się w moją stronę. – My bardzo często chodzimy na randki. Tylko że Kev cały czas na nich pracuje, więc to takie bardziej spotkania robocze.
– Kiedy niby ostatnio byliśmy na takiej randce z prawdziwego zdarzenia?
– No, może gdybyś sam jakąś zaplanował, zamiast zakładać, że ja się tym zajmę, choć mam na głowie z dziewięćdziesiąt innych spraw do odhaczenia.
– Słyszysz, Diano? Jestem sprawą do odhaczenia! – Kevin mówi lekkim, wesołym tonem, ale mimo to wolałabym wybrnąć z grząskiego gruntu.
– No, po porady małżeńskie to raczej nie do mnie, no nie? – Miało to wypaść zabawnie, ale mój żarcik kompletnie nie wypalił. Kevin powoli zjeżdża w lewo na parking, a ja brnę dalej: – Znaczy, mam na myśli, że to wy powinniście mi udzielać porad. W sensie… jak wejdziemy do sali, to czy mam zaklepać miejsce dla Olivera? Czy raczej założyć, że usiądziemy osobno? Powinniśmy siedzieć osobno? A jeśli on już przyszedł, to mam sprawdzić, czy zaklepał dla mnie krzesło, czy łapać pierwsze miejsce z brzegu?
Od wyprowadzki Olivera tak skrzętnie pilnuję, żeby zapełnić sobie czas, że to aż śmieszne. Godzinami udzielam się jako wolontariuszka w szkole Emmy: układam książki na regałach w bibliotece, zaprojektowałam koszulki na szkolny piknik na koniec roku, przeprowadziłam zbiórkę na upominki dla nauczycieli, a wczoraj entuzjastycznie odpisałam na mail z pytaniem, czy w tym semestrze zmieści się jeszcze koncert fletowy, i obiecałam, że sama ogarnę na niego poczęstunek, nie ma sprawy.
W biurze się nie wychylam i staram nie rozmyślać o tym, że mimo separacji z Oliverem nadal pracuję dla swojego teścia. Unikam też spekulacji, co współpracownicy sądzą na temat mojej obecności – w związku z tym nie zaglądam do biurowej kuchenki i staram się nie chodzić do pomieszczenia pocztowego, ksero i ubikacji.
Wieczorami, gdy nie mam nic w kalendarzu, kładę się wcześnie spać tylko po to, żeby potem nie móc zasnąć. Wreszcie poddaję się i drepczę do kuchni po parkiecie, który trzeszczy mi pod stopami. „Powinnam kupić wreszcie nowy dywan”, myślę wtedy, żeby zagłuszyć ten przeklęty odgłos. „Czy sprzedaje ktoś takie rzeczy? Dywany mające leczyć samotność?” Robię sobie miskę płatków śniadaniowych Emmy i włączam telewizor. Moje starania o wypełnienie sobie czasu nie przynoszą skutku. Jestem zmęczona, ale nie sypiam. I nadal nie mogę się otrząsnąć ze smutku i skołowania po separacji z Oliverem.
L’Wren widzi, że odpłynęłam myślami. Sięga do tyłu i ściska mnie za rękę.
– Diano. To jest przedstawienie pierwszaków, a Emmy będzie się cieszyła, że oboje przyszliście. Więc, no wiesz, po prostu ciesz się chwilą.
– Ona ma rację – zgadza się Kevin. – Niech wszystko odbywa się organicznie.
Jeszcze do niedawna słowo „organicznie” nie figurowało w słowniku Kevina, ale w zeszłym miesiącu L’Wren posłała go na „wczasy wellness”, bo on za dużo pracuje – mimo że jest niby na półemeryturze – i L’Wren martwi się, że od tego stresu zejdzie na atak serca.
– To się przecież zdarza – mawia często.
No więc pierwszego dnia na tych wczasach skonfiskowali Kevinowi telefon i potem przez trzy dni musiał wgłębiać się w czakry i, jak to powiedział, „żreć nasiona”. Ale po powrocie wychwalał L’Wren za to, że podarowała mu pięć lat życia. Zaczął rozstawiać po domu kryształki z różowego kwarcu, kupować hurtowo różne orzechy i robić własne mleko konopne. L’Wren ulżyło, że wreszcie zaczął o siebie dbać. Dopóki tydzień później nie usłyszała z jego różnych callów, że Kevin domyka właśnie umowę na zrobienie z tamtego ośrodka wellness franczyzy.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki