Diana in Love - Jen Besser, Shana Feste - ebook

Diana in Love ebook

Jen Besser, Shana Feste

0,0
39,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Druga część sensacyjnej serii o Dirty Dianie, opartej na przebojowym podcaście

Podczas wyjazdu do Paryża Diana Wood odnawia znajomość z mężczyzną ze swojej przeszłości, który nawiedzał jej wspomnienia i pobudzał wyobraźnię. Czy ta wycieczka pomoże jej na nowo odkryć w sobie dziką, zmysłową kobietę, jaką była dawniej?

Diana znalazła się na rozdrożu. Wszystko jej się posypało. Po latach narastających napięć w bezpiecznym, stabilnym małżeństwie ona i jej mąż Oliver zdecydowali się na separację. Teraz Oliver rozpoczyna nową karierę i najwyraźniej ma udane życie uczuciowe, podczas gdy ona spędza samotne wieczory w pustej kuchni, jedząc na kolację płatki śniadaniowe.

Gdy otrzymuje propozycję wyjazdu do Paryża, postanawia z niej skorzystać… i poniewczasie orientuje się, że być może będzie tam również Jasper – uwodzicielski, nieuchwytny mężczyzna z jej przeszłości. Raz już rozpalił ją na wszystkie możliwe sposoby – czy teraz, gdy odnowią znajomość w Mieście Miłości, jej przyćmione światło znowu w pełni zabłyśnie?

W Paryżu Diana oddaje się wszelkim możliwym przyjemnościom – kulinarnym, artystycznym i zmysłowym. Ale żadne wakacje nie trwają wiecznie. Po powrocie do Dallas musi się zmierzyć z wciąż bolesnymi uczuciami wobec męża i raz na zawsze postanowić: czy może znowu się stać tamtą spontaniczną, twórczą i cieszącą się życiem kobietą, którą na powrót w sobie odkryła?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 287

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dedykacja

Dla Carin i Toni

Cytat

Pomyśl o dro­dze powrot­nej.

W domu nale­żało zostać i o tych stro­nach pomy­śleć?

– Eli­za­beth Bishop,Pyta­nia w kwe­stii podróży,przeł. Andrzej Sosnow­ski

Prolog

Od razu czuję do niej sym­pa­tię. Jest wysoka, ma jasne włosy i cichy głos. Mówi mi z uśmie­chem, że nazywa się Bri­gitte. Podoba mi się to zmy­ślone imię i powta­rzam je gło­śno, kiedy tylko mogę: „Sia­daj, Bri­gitte. Czego się napi­jesz, Bri­gitte?”.

Ona mości się na fotelu przede mną, a ja wci­skam guzik nagry­wa­nia.

– Moja fan­ta­zja dzieje się w Paryżu – zaczyna Bri­gitte.

Uśmie­cham się. Paryż jest tłem fan­ta­zji bar­dzo wielu osób.

– Opo­wia­daj.

Ona wyciąga przed sie­bie nogi i krzy­żuje je w kost­kach. Kiedy mówi, bawi się spię­trzo­nymi na nad­garstku bran­so­let­kami z kolo­ro­wych pacior­ków.

– Wycho­wa­łam się w maleń­kiej mie­ści­nie; wio­sce zabi­tej dechami. Prze­stali tam nawet zamiesz­czać infor­ma­cję o licz­bie miesz­kań­ców, bo tak szybko spa­dała. To taka miej­sco­wość, przez którą czło­wiek prze­jeż­dża w podróży i myśli sobie: „Czy tu naprawdę ktoś mieszka?”. Więc oczy­wi­ście każde inne miej­sce wyda­wało mi się zachwy­ca­jące. Ale tak naj­bar­dziej to Paryż. W ogóle wszystko, co zwią­zane z Fran­cją. Od kiedy mia­łam dwa­na­ście lat, marzy­łam o tym, żeby na mie­siąc mio­dowy poje­chać do Paryża. Tam osa­dzona była akcja takiego jed­nego filmu z Audrey Hep­burn, który oglą­da­łam u babci w Seguin. Bab­cia spry­skała wtedy nas obie fran­cu­skimi per­fu­mami, żeby­śmy czuły się tak, jak­by­śmy naprawdę tam były. Kiedy poszłam na stu­dia, na ścia­nie w aka­de­miku mia­łam pla­kat z Pary­żem. Do moich współ­lo­ka­to­rek uśmie­chały się zespoły muzyczne albo gwiazdy ekranu, a tym­cza­sem ja marzy­łam o Polach Eli­zej­skich. Fascy­no­wały mnie te jasne świa­tła i gładki deszcz. Mia­łam poczu­cie, że Paryż jest mi pisany. Zasy­pia­jąc wie­czo­rem, zasta­na­wia­łam się, czy fran­cu­ski deszcz ma taką samą fak­turę jak ten w Tek­sa­sie.

No, ale potem wyszłam za mąż i od momentu, kiedy mój świeżo poślu­biony mał­żo­nek w ramach mie­siąca mio­do­wego zabrał mnie do aqu­aparku w Houston, a nie do Fran­cji, wie­dzia­łam, że to prze­grana sprawa. W sumie chyba już wcze­śniej zda­wa­łam sobie z tego sprawę. Nie potra­fię wyja­śnić, jak mogłam sobie wybrać kogoś tak kom­plet­nie bez­barw­nego. Nawet jego nazwi­sko napa­wało mnie cichą grozą. Mia­łam zostać panią Smith, jedną z milio­nów. Ale byli­śmy mło­dzi, a on grał w fut­bol i wpa­dłam mu w oko, więc uzna­łam, że też powi­nien mi się spodo­bać. Wesele mie­li­śmy ładne. Mama zro­biła mi taką samą fry­zurę, jaką nosiła, kiedy była czir­li­derką. Tylko że zje­chali się na nie wszy­scy krewni męża, i zna­jomi krew­nych. Połowy z nich w życiu nie widzia­łam, więc od momentu, kiedy przy­je­cha­łam na wła­sny ślub, mia­łam wra­że­nie, że jestem pod lupą. Nie da się tego ina­czej opi­sać. Do ołta­rza poszłam w takim deli­kat­nym sza­ro­błę­kit­nym welo­nie, to było moje „coś nie­bie­skiego”. Chcia­łam mieć przy­naj­mniej jeden dro­biazg, który odbie­gałby od naszych mało­mia­stecz­ko­wych, fal­ba­nia­stych ocze­ki­wań: jeden maleńki ukłon w stronę pary­skiego szyku, żeby bab­cia uśmiech­nęła się do nas z nieba.

Ale kiedy dotar­łam do narze­czo­nego, twarz miał zupeł­nie pozba­wioną wyrazu, tak jak­bym roz­je­chała ją wał­kiem do cia­sta. Nachy­lił się do mnie i już myśla­łam, że powie: „Wyglą­dasz prze­pięk­nie”, ale on zamiast tego syk­nął na oczach wszyst­kich gości: „Tak się wystro­iłaś?”. Rozej­rza­łam się po tym morzu obcych ludzi, któ­rzy się na mnie gapili, i poczu­łam, jak zalewa mnie upo­ko­rze­nie, wciąga mnie jak fala pod powierzch­nię wody. Nawet ślubne zdję­cia wyszły zupeł­nie nie tak. Mąż kazał mi się usta­wiać w jakichś dziw­nych, nie­wy­god­nych pozach. I tak samo było w łóżku. Wszystko spro­wa­dzało się do tego, żeby mu nie zmiękł, co zwy­kle ozna­czało, że mia­łam leżeć nie­ru­chomo i nic nie mówić, albo wła­śnie mówić, tylko że takie rze­czy, które wcale mi się nie podo­bały, przez które czu­łam się brzydka i wyko­rzy­stana. Całe mia­steczko było w szoku, kiedy wymie­nił mnie na młod­szy model, zapo­znany pod­czas week­en­do­wego wypadu do Port Aran­sas. A mnie, szcze­rze mówiąc, ulżyło. Mówię poważ­nie. Pra­gnę­łam oglą­dać i sma­ko­wać, i czuć, i już ni­gdy wię­cej nie być byle jaka i nie zado­wa­lać się byle czym.

No więc w tej mojej fan­ta­zji nawią­zuję kore­spon­den­cyjną zna­jo­mość z pew­nym Fran­cu­zem. Widzia­łam to w tych sta­rych fil­mach babci. Piszemy do sie­bie sąż­ni­ste listy o swoim życiu, gdzie miesz­kamy, o czym marzymy. Potem zaczy­namy pisać o tym, co nas kręci, nawet wymie­niamy się gołymi fot­kami. Dru­kuję je i zakle­jam w koper­cie. Przy pią­tym liście odkry­wamy wspólny kink. On wyznaje mi, że w BDSM naj­bar­dziej pociąga go komu­ni­ka­cja. Nie­dawno się roz­wiódł i to wła­śnie dla­tego, że nie umieli się z żoną komu­ni­ko­wać. Nie byli w sta­nie ze sobą roz­ma­wiać. „A w BDSM musisz wyraź­nie powie­dzieć, czego pra­gniesz i kiedy, gdzie prze­biega dla cie­bie gra­nica, czego nie tole­ru­jesz. I tych zasad nie można naru­szyć, bo ina­czej wypa­dasz”. W kolej­nym liście przy­syła mi bilet w dwie strony do Paryża. W zamian chce tylko jed­nego: żebym go zdy­scy­pli­no­wała.

No więc następ­nego ranka pędzę na lot­ni­sko. Czuję się tak, jak­bym ucie­kała od swo­jego życia. Lot jest długi, ale gdy tylko wcho­dzę na pokład samo­lotu, zaczy­nam się ćwi­czyć w uda­wa­niu innej osoby. Straż­nik przy fran­cu­skiej kon­troli pasz­por­to­wej uśmie­cha się do mnie, jakby wie­dział, dokąd lecę i na co się zgo­dzi­łam. Kiedy ląduję, pada deszcz. Dosko­nale się składa, bo i tak czuję, że robię się mokra.

W pokoju hote­lo­wym nie­cier­pli­wie wpa­truję się w zegar art déco, taki sam, jaki miała Audrey Hep­burn w tym sta­rym fil­mie. Tylko że ona nie cze­kała na spo­tka­nie z obcym czło­wie­kiem, któ­rego miała trak­to­wać jak ule­głego.

Mój kore­spon­den­cyjny zna­jomy punk­tu­al­nie pod­jeż­dża samo­cho­dem. Na żywo jest jesz­cze przy­stoj­niej­szy niż na zdję­ciach, wygląda zupeł­nie jak połą­cze­nie Bonda z bon­dow­skim szwarc­cha­rak­te­rem. Cie­szę się, że w Paryżu jest aku­rat tak zimno. Dzięki temu moje sutki jesz­cze moc­niej odzna­czają się pod zie­lo­nym saty­no­wym body, które dla mnie zosta­wił. No i w życiu nie nosi­łam takich wyso­kich czar­nych szpi­lek – kiedy wycho­dzimy do klubu, pra­wie się prze­wra­cam na pary­skim bruku. We wło­sach mam to, co naj­waż­niej­sze, i co przez cały lot trzy­ma­łam na kola­nach.

– Czy chcesz, pani, żebym zaniósł cię na rękach?

– Ow­szem, pozwa­lam.

On bie­rze mnie w ramiona, a ja skła­dam głowę na jego piersi.

Kiedy prze­cho­dzimy przez bramkę z aksa­mit­nym sznu­rem, znosi mnie po nie­bie­skich scho­dach, coraz niżej i niżej, na­dal trzy­ma­jąc na rękach. Dopiero po chwili moje oczy oswa­jają się z panu­jącą w klu­bie ciem­no­ścią, lecz od samego początku czuję zawrotną woń kadzi­dła i buł­gar­skich róż. Im dalej scho­dzimy, tym bar­dziej czuję się jak na haju.

Kiedy wresz­cie kła­dzie mnie na luk­su­so­wym szez­longu, czuję, że znaj­du­jemy się chyba w naj­dal­szych cze­lu­ściach klubu. Leżę na ple­cach, w lustrze na sufi­cie widzę samą sie­bie – wyglą­dam pięk­nie, tak pięk­nie jak jesz­cze ni­gdy w życiu.

On pod­cho­dzi do mnie na czwo­ra­kach, bła­gal­nie, z czcią, i podaje mi czarną skó­rzaną teczkę. Otwiera ją z trza­skiem zamka. Spo­śród wszyst­kich dostęp­nych akce­so­riów wybie­ram naszy­waną per­łami obrożę i zakła­dam ją na jego masywną szyję. Zapi­nam ją łagod­nie na jego męskim ciele i strasz­nie mnie to kręci.

– Śliczny z cie­bie pie­sek – mówię mu.

– Dzię­kuję, pani.

Przy­klęka z głową o kilka cen­ty­me­trów od mojej twa­rzy, a ja przy­pi­nam mu do obroży długi, ciężki łań­cuch. On dyszy już ciężko, wpa­tru­jąc się we mnie – facet po czter­dzie­stce, ale oczy ma pełne nadziei jak szcze­nia­czek.

– Masz robić, co ci każę – mówię.

– Tak – odpo­wiada. – Zro­bię wszystko.

Z początku prze­jął pro­wa­dze­nie, ale teraz zło­żył całą ini­cja­tywę w moje ręce, prze­ka­zał mi ją jak pałkę w szta­fe­cie.

I tą pałką jest jego fiut, który ster­czy stward­niały. Kiedy mój wzrok przy­zwy­czaja się do ciem­no­ści, widzę, że nie tylko ja go podzi­wiam. Dokoła nas zebrał się już tłum osób. Pięk­nych i boga­tych. Wszy­scy są zama­sko­wani.

– Ależ ty mnie pod­nie­casz – mówi on.

Ota­cza­jący nas ludzie zaczy­nają się doty­kać. Zdają sobie sprawę, że oglą­dają spek­takl. Kobiety roz­kła­dają nogi i wsu­wają w sie­bie palce. Męż­czyźni przy­my­kają oczy i powoli pocie­rają swoje wzbie­ra­jące krwią członki.

– Czy cię zado­wa­lam?

Zasta­na­wiam się nad pyta­niem. Czy mnie zado­wala? Czy to mnie kręci? Przy­glą­dam się swo­jemu ciału. Roz­glą­dam się i patrzę w oczy obcych ludzi, któ­rzy też patrzą pro­sto na mnie. Cała jestem nabrzmiała, pul­suję od pożą­da­nia. Ow­szem. Szar­pię swo­jego pie­ska za włosy.

– Tak? – pyta on.

– Każ im zdjąć maski – mówię.

– Ale oni potrze­bują zacho­wać ano­ni­mo­wość.

– Każ im – powta­rzam ostro.

On odwraca się i prze­ka­zuje im pole­ce­nie. Tamci spo­glą­dają po sobie i wresz­cie zdej­mują maski. Dosko­nale. Teraz widzę rów­nież po ich twa­rzach – a nie tylko doty­ka­ją­cych się dło­niach i szyb­kim odde­chu – jak ich to wszystko pod­nieca.

Spo­glą­dam na swoje odbi­cie na sufi­cie. Gdzieś z oddali, daleko z ulicy, dobiega mnie szum desz­czu.

– Powiedz, że jestem inna.

– Jesteś inna – mówi on.

– Powiedz, że jestem wyjąt­kowa.

– Jesteś w chuj wyjąt­kowa – powta­rza, potul­nie pod­cho­dząc do mnie na czwo­ra­kach i roz­su­wa­jąc mi nogi. Spo­gląda mi w oczy, żeby spraw­dzić, czy się zga­dzam, a ja kiwam głową, jak­bym była przy­wód­czy­nią sekty, a on moim wyznawcą.

– Jesteś taka wyjąt­kowa, że aż czuję to na języku.

Pozo­stali goście coraz szyb­ciej suwają rękami po swo­ich kuta­sach.

I wtedy daję mu po twa­rzy.

– Pani, czy mogę cię dopro­wa­dzić do orga­zmu?

– Nie jesteś tego godzien.

– Bła­gam!

Szar­pię za łań­cuch jego per­ło­wej obroży, tak że znowu do mnie przy­wiera, i mówię szep­tem:

– Powiedz, że już ni­gdy nie wrócę na tamto zadu­pie.

– Już ni­gdy nie wró­cisz na tamto zadu­pie – odpo­wiada.

– Teraz to zrób! – roz­ka­zuję, a wtedy on wkłada we mnie fiuta.

Poru­szamy się wspól­nie, oboje w eks­ta­zie, bo wresz­cie się połą­czy­li­śmy. Koły­szemy się zachłan­nie, a on zaczyna wypró­bo­wy­wać różne rytmy i pręd­ko­ści, aż wresz­cie gubię się w tym wspól­nym ruchu, cią­gnę go za łań­cuch, żeby wszedł we mnie jesz­cze moc­niej i głę­biej.

– Jebać to zadu­pie – mówi on, a nasza widow­nia klasz­cze i wiwa­tuje. Jestem już coraz bli­żej gra­nicy; gra­nicy, któ­rej nie prze­kro­czy­łam jesz­cze z żad­nym męż­czy­zną.

– Czy muszę tam wra­cać? – sły­szę swoje pyta­nie.

– W życiu! – On nie­mal to krzy­czy, posu­wa­jąc mnie z taką deter­mi­na­cją, że jego odbi­cie w lustrze zmie­nia się w roz­mytą smugę. – Jesteś wolna!

Docho­dzę tak mocno, że przed oczami widzę gwiazdy. Gwiazdy jak na tam­tym pla­ka­cie z Polami Eli­zej­skimi.

Pusz­czam jego łań­cuch, ręce i nogi mam bez­władne.

Moje ciało wciąż jesz­cze drży po orga­zmie, gdy on łagod­nie unosi mój błę­kit­no­szary ślubny welon, żebym mogła zoba­czyć w lustrze swoją twarz, na któ­rej maluje się bło­gość.

Szep­czę mu coś do ucha, a on uśmie­cha się i powta­rza mi dokład­nie to, co mu pole­ci­łam:

– Kochasz mnie, pani?

– Nie – odpo­wia­dam. – I ni­gdy nie kocha­łam.

Część pierw­sza

Dallas, Teksas

Rozdział 1

L’Wren pod­jeż­dża do sta­no­wi­ska par­kin­go­wego pod Hunt Gal­lery i obie obej­mu­jemy spoj­rze­niem szy­kowny tłum.

– Przy­po­mnij mi, kim jest ten facet?

Ele­gancko ubrani goście wyle­wają się już na chod­nik. Nie wyglą­dają tak, jak się spo­dzie­wa­łam – są starsi i nawet jeśli nie ocie­kają bogac­twem, na pewno im na nim nie zbywa.

– Dzięki, że tu ze mną przy­szłaś – mówię.

– Nie ma sprawy. Od czego są przy­ja­ciółki? Ale serio, co to za typ?

– Stary zna­jomy z Nowego Mek­syku – wyja­śniam. – Kiedy się zna­li­śmy, nie był jesz­cze aż tak popu­larny.

Po raz ostatni popra­wiam w lusterku szminkę. Puls mi przy­spie­sza na myśl o tym, że znowu zoba­czę Jaspera. Wyobra­żam sobie, z jakim luzem to roze­gram. Wdech – „To był dobry pomysł”. Wydech – „To był fatalny pomysł”.

Jasper, pierw­sza miłość mojego życia, któ­rego nie widzia­łam od pra­wie pięt­na­stu lat, w zeszłym tygo­dniu odno­wił kon­takt. Był w oko­licy. Umó­wi­li­śmy się na kawę. I przez cały następny tydzień cho­dzi­łam w roz­sypce. Przede wszyst­kim zupeł­nie nie byłam gotowa na jego widok. Myśla­łam, że mam się spo­tkać z kimś w inte­re­sach – moja przy­ja­ciółka Ali­cia umó­wiła mnie niby że w ciemno. Więc kiedy pod­nio­słam głowę i ujrza­łam przed sobą Jaspera, zaparło mi dech w pier­siach.

Był wyż­szy, niż zapa­mię­ta­łam, miał dłuż­sze nogi i szer­sze ramiona. Kiedy usiadł, sto­lik i wszystko na nim jakby się skur­czyły. W gło­wie mia­łam mętlik, usi­ło­wa­łam zro­zu­mieć, jakim cudem się tu zna­lazł – tu, przede mną – ale jedy­nym, na co stać było w tym momen­cie mój umysł, było wspo­mnie­nie sprzed ponad dekady: my dwoje w łóżku i Jasper pyta­jący, czy nie podoba mi się, w jaki spo­sób popo­łu­dniowe świa­tło pada na nasze nagie ciała.

– Diano. – Jego uśmiech był ser­deczny i nie­śpieszny. – Dzięki za spo­tka­nie.

Oparł się łok­ciami o stół, a głową o dło­nie.

– Uzna­li­śmy z Ali­cią, że to będzie fajna nie­spo­dzianka. I naprawdę wyda­wało mi się, że to cał­kiem sprytny pomysł, dopóki przed chwilą nie sta­ną­łem na zewnętrz i nie zoba­czy­łem cię przez okno.

Na samą myśl o tym, że mi się przy­glą­dał, zapie­kły mnie koniuszki uszu. Żało­wa­łam, że rano nie ucze­sa­łam się porząd­nie, zamiast ścią­gać włosy w nie­po­rządny węzeł na czubku głowy. Żało­wa­łam, że nie mam na sobie cze­goś bar­dziej sexy niż stary nie­bie­ski T-shirt po Oli­ve­rze.

– No… – Uśmiech­nę­łam się. Mogłam się co naj­wy­żej roze­śmiać. Głę­bo­kie brą­zowe oczy, ciemne włosy, różowe usta; cały on. – Fak­tycz­nie nie­spo­dzianka.

Przez te wszyst­kie lata tyle razy myśla­łam o Jaspe­rze, ale zawsze opie­ra­łam się poku­sie, żeby wyszu­kać go w inter­ne­cie. Teraz, gdy wresz­cie mia­łam go przed sobą, dotarło do mnie, jak nie­ade­kwatne były moje wyobra­że­nia: w swo­ich fan­ta­zjach nie uwzględ­ni­łam wszyst­kich jego zna­jo­mych wymia­rów. Zapo­mnia­łam, jakie to pod­nie­ca­jące mieć obok sie­bie ciało, które całą ener­gię trzyma na powierzchni. „Łamacz arty­stycz­nych serc”. Te jego pełne iskie­rek oczy. Ta gładka skóra i męska uroda.

Odchy­lił się na krze­śle i zało­żył ręce za głowę. Cha­ry­zmę zacho­wał w stu pro­cen­tach.

– Wiesz, zadzwo­ni­łem wtedy do cie­bie. Kiedy wró­ci­łem z Lon­dynu. Ale twój numer był już nie­ak­tu­alny.

To było tak dawno temu, że gdy sie­dzia­łam teraz naprze­ciwko niego, auten­tycz­nie nie mogłam sobie przy­po­mnieć, czy po prze­pro­wadzce z Santa Fe do Dal­las celowo zmie­ni­łam numer, bo mia­łam zła­mane serce, czy po pro­stu byłam taka spłu­kana, że nie mogłam opła­cić rachunku i przez pewien czas oby­wa­łam się bez tele­fonu.

– No więc uzna­łem, że skoń­czy­łaś sprawę – pod­su­mo­wał Jasper.

Zauwa­ży­łam, że ludzie zwra­cali na niego uwagę. Widzia­łam, że kilka osób rzu­cało mu powłó­czy­ste spoj­rze­nia. On jest tak atrak­cyjny, że to aż komiczne. Tylko że komiczne w taki smutny spo­sób, o czym chęt­nie przy­po­mi­nał, wpa­tru­jąc się w czło­wieka tymi cza­sem rzew­nymi oczami.

– To było wieki temu.

– Czter­na­ście lat. Pięt­na­ście? – zapy­tał.

Ja jed­nak nie chcia­łam wra­cać do prze­szło­ści. Za bar­dzo się cie­szy­łam, że jestem tu razem z nim. W tej chwili.

– Jak długo będziesz w Dal­las?

– Chyba tydzień. Jesz­cze nie wiem. – Ode­rwał spoj­rze­nie od swo­ich rąk i odna­lazł nim moje oczy. Serce zabiło mi szyb­ciej. – Sym­pa­tycz­nie tu.

Patrząc na niego ponad sto­li­kiem, przy­po­mnia­łam sobie pewną lodo­watą noc, kiedy byli­śmy na kem­pingu w zachod­nim Tek­sa­sie i godzi­nami lał deszcz. Nawet nie zmru­ży­li­śmy oka. Rano oboje byli­śmy nie­wy­spani i trzę­śli­śmy się z zimna. Spo­dzie­wa­łam się, że Jasper z naj­więk­szą przy­jem­no­ścią się spa­kuje. A on tylko spoj­rzał na mnie w tym naszym zim­nym, prze­cie­ka­ją­cym namio­cie i się uśmiech­nął.

– Zosta­jemy na jesz­cze jedną noc?

Zawsze potra­fił przed­sta­wiać fatalne pomy­sły tak, żeby wyda­wały się świetne. I wła­śnie w taki spo­sób spo­glą­dał na mnie w tam­tej chwili.

Mia­łam wra­że­nie, że sie­dzie­li­śmy tak – patrząc na sie­bie przez sto­lik – przez dobrych kilka minut. Krew biła mi na policzki, mię­dzy nogami budziło się coś zna­jo­mego. Ten żar, który nas łączył, nie ochłódł nawet po latach.

– Kiedy zapy­ta­łem Ali­cię, co pora­biasz, prze­słała mi link do tej strony, nad którą pra­cu­jesz. I wiesz, Diano, na widok tych two­ich nowych obra­zów i two­jego głosu na tych nagra­niach poczu­łem taką dumę… – Urwał, nagle skrę­po­wany. – Zna­czy, nie żeby to miało cokol­wiek wspól­nego ze mną, po pro­stu…

– Kto by pomy­ślał, nie? – Nie pozwo­li­łam mu się męczyć. – Sek­spo­zy­tyw­ność. Sek­sob­se­sja? Sama jesz­cze nie wiem, o co w tym cho­dzi.

– O to wszystko. To jest nie­sa­mo­wi­cie sek­sowne. A te obrazy są takie piękne i bez­po­śred­nie.

Wtedy zadzwo­nił jego tele­fon. Jasper prze­pro­sił i wyszedł na zewnątrz, żeby ode­brać. Cho­dził w kółko, a ja przy­glą­da­łam mu się przez okno, zasta­na­wia­jąc się, kiedy skoń­czy. Zna­łam to uczu­cie – cze­ka­nie na Jaspera. Gdy wresz­cie wró­cił do sto­lika, powie­dział, że prze­pra­sza, ale musi już lecieć.

– A nie wpa­dła­byś na wer­ni­saż mojej wystawy? W czwar­tek, tu, w Dal­las.

Serce we mnie zamarło na dźwięk słowa „czwar­tek”. Ja go chcia­łam zoba­czyć dziś wie­czo­rem. I jutro. I poju­trze. Po co wła­ści­wie – tego nie wie­dzia­łam. Tak więc obie­ca­łam mu, że przyjdę na wystawę, choć jed­no­cze­śnie myśla­łam sobie: „To nie jest dobry ruch. Nie teraz. Fatal­nie zło­żyło się w cza­sie. Prze­cież on zła­mał ci serce, nie pamię­tasz?”.

Chwilę póź­niej się poże­gna­li­śmy, zgod­nie powta­rza­jąc, jak to wspa­niale, że wresz­cie odno­wi­li­śmy kon­takt. Oboje byli­śmy nie­zwy­kle uprzejmi, jakby to mogło zaszpa­chlo­wać wszyst­kie te zie­jące dziury po nie­wy­po­wie­dzia­nych uczu­ciach. Co można powie­dzieć pra­wie obcej oso­bie, którą kochało się kie­dyś naj­bar­dziej na świe­cie? Na koniec uści­ska­li­śmy się i sam jego zapach spra­wił, że pra­wie ugięły się pode mną nogi.

Oczy­wi­ście potem przez cały tydzień roz­trzą­sa­łam, czy mam iść na ten wer­ni­saż, czy nie. Jak to będzie znowu zoba­czyć Jaspera, gdy już odpad­nie ele­ment zasko­cze­nia? I dla­czego mia­ła­bym nie pójść obej­rzeć jego prac? Prze­cież były tu, na miej­scu, w Dal­las. Namó­wi­łam L’Wren, żeby wybrała się ze mną, ale nie zdra­dzi­łam jej zbyt wielu szcze­gó­łów. I teraz, gdy wci­skamy się w kolejkę osób cze­ka­ją­cych na wej­ście do gale­rii, L’Wren nie­ty­powo mil­czy.

– L’Wren…? – Zawie­szam jej imię w powie­trzu niczym pełne pyta­nie. Mrużę oczy, bo razi mnie popo­łu­dniowe słońce, które wisi dokład­nie nad jej ramie­niem, i dodaję: – Powiedz, co się dzieje.

– Nic. Naprawdę. – L’Wren strzela oczami od swo­ich san­da­łów do mnie i z powro­tem. – Po pro­stu myśla­łam o tym, że… Kevin powie­dział, że podobno Oli­ver nie spo­tyka się już z tą babką z cen­trum han­dlo­wego.

Bar­dzo nie­wiele roz­ma­wia­łam z Oli­ve­rem, od kiedy się wypro­wa­dził, a widy­wa­łam go jesz­cze rza­dziej. Ostat­nim razem, gdy pod­rzu­cił do mnie naszą córkę Emmy, w jego samo­cho­dzie na fotelu obok kie­rowcy sie­działa jakaś kobieta. Zacho­wy­wała się tak, jak – przy­pusz­czam – robi­łaby to nowa dziew­czyna: uśmiech­nęła się uprzej­mie, nie zdej­mu­jąc ciem­nych oku­la­rów, mach­nęła mi ręką, ale ogól­nie sta­rała się nie przy­cią­gać do sie­bie uwagi. Miała sze­roki uśmiech i białe zęby, a do tego fry­zurę pixie cut, w któ­rej wyglą­dała tak super, że potem inne kobiety też taką chciały. Mogłaby być choćby i astro­fi­zyczką albo olim­pij­ską pły­waczką, ale ponie­waż L’Wren sły­szała, że Oli­ver poznał ją w cen­trum han­dlo­wym, przez wzgląd na naszą przy­jaźń zawsze nazywa ją wyłącz­nie „babką z cen­trum han­dlo­wego”.

– Więc chcia­łam tylko mieć pew­ność, że znasz wszyst­kie fakty – tłu­ma­czy L’Wren. – I wiesz, że Oli­ver jest sin­glem.

Przy­glą­dam się jej minie, ustom wygię­tym w dół w lek­kim gry­ma­sie. Czy jej zda­niem to dobrze, czy źle, że Oli­ver z nikim się nie spo­tyka? Zanim to roz­strzy­gam, ona zmie­nia temat o sto osiem­dzie­siąt stopni:

– Zawsze chcia­łam tu zaj­rzeć. – Kolejka prze­suwa się do przodu, a L’Wren bie­rze mnie pod ramię i się uśmie­cha. – Mąż Trish twier­dzi, że kupił tu za ponad sto koła jakieś dzieło Seoka. Więc ten twój tajem­ni­czy facet musi być dosyć znany.

– To nie jest mój facet.

– W takim razie może być mój? – pyta L’Wren, bo z witryny gale­rii wita gości wer­ni­sażu zdję­cie Jaspera. Wygląda na nim tak samo jak ostat­nim razem w kawiarni: dołeczki w policz­kach i swo­bodny wdzięk.

Kiedy wcho­dzimy do środka, L’Wren natych­miast wpada na jakąś parę, którą zna z klubu, a ja odsu­wam się dys­kret­nie i zaczy­nam oglą­dać wystawę, zacho­wu­jąc czuj­ność na wypa­dek, gdyby nagle poja­wił się Jasper. Roz­glą­dam się po sali. Łatwo powin­nam go zauwa­żyć, bo na pewno będzie oto­czony wia­nusz­kiem wiel­bi­cieli.

Gdy go nie widzę, posta­na­wiam obejść powoli całą salę i obej­rzeć wszyst­kie prace. Łatwo się w nie wcią­gnąć. Foto­gra­fie Jaspera przy­ku­wają uwagę, jakby wpa­try­wały się pro­sto w czło­wieka, trudno ode­rwać od nich oczy. Samotna kobieta sto­jąca na (chyba) pustyn­nym pia­chu nasiąk­nię­tym świe­żym desz­czem; drobna buzia małego chłopca w oknie zapusz­czo­nego domu. Ta wystawa jest bar­dziej zróż­ni­co­wana niż tamta ostat­nia, którą widzia­łam, łączy pej­zaże z por­tre­tami.

Na­dal nie widzę w tłu­mie Jaspera, więc wycią­gam tele­fon i wysy­łam mu wia­do­mość.

Wła­śnie oglą­dam Twoją wystawę. Prze­piękna.

Nie spo­dzie­wam się odpo­wie­dzi – może wła­śnie fetują go na salo­nach, zanim zjawi się tutaj ze sty­lo­wym opóź­nie­niem – ale i tak nie wypusz­czam tele­fonu z ręki. Tylko na wszelki wypa­dek. Prze­cho­dzę przez tłum, który naj­bar­dziej gęst­nieje przy barze. Czuję się tak, jakby mnie pochła­niał, i to wra­że­nie napeł­nia mnie czymś na kształt poczu­cia bez­pie­czeń­stwa. Wsu­wam się w stru­mień ludzi i poru­szamy się jak ławica ryb od jed­nej foto­gra­fii do dru­giej – aż nagle, w pobliżu okna, jedno czarno-białe zdję­cie bie­rze mnie z zasko­cze­nia. To ja – młod­sza ja – sie­dząca na kuchen­nym stole Jaspera, z twa­rzą odwró­coną od obiek­tywu. Jestem naga, nie licząc bia­łych skar­pe­tek, i trzy­mam w ręce sma­ko­łyk dla psa, który ska­cze do góry.

Nogi wra­stają mi w pod­łogę, choć jed­no­cze­śnie mam wra­że­nie, jakby zie­mia się pode mną roz­stą­piła. Serce bije mi szybko i zamy­kam oczy, żeby sala prze­stała wiro­wać. Zmu­szam się, żeby wró­cić do rze­czy­wi­sto­ści, do tej gale­rii i tego tłumu, daleko od tam­tej kuchni. Jakby na dany znak Jasper odpi­suje mi na wia­do­mość:

Tylko się nie gnie­waj. Nikt się nie dowie.

Odwra­cam głowę, spo­dzie­wa­jąc się, że zoba­czę go gdzieś za sobą, jak mnie obser­wuje.

Ale nie ma go tu. Znowu roz­glą­dam się po tłu­mie. Niska bru­netka ubrana od stóp do głów w kre­mowe ciu­chy od Cha­nel, u jej boku znu­dzony part­ner. Jakiś męż­czy­zna w pod­bar­wia­nych na poma­rań­czowo oku­la­rach, który szep­cze coś w komórkę, osła­nia­jąc usta ręką. Trzy kobiety z takimi samymi drin­kami, zato­pione w roz­mo­wie, pra­wie nie patrzą na foto­gra­fie. Szu­kam dalej. Roz­glą­dam się za zna­jomą syl­wetką Jaspera, kiedy z kimś roz­ma­wia – zawsze nachyla się wtedy do roz­mówcy albo zakłada ramiona na pier­siach, śmie­jąc się uprzej­mie. Gdy ni­gdzie nie mogę go zna­leźć, odpi­suję: Jesteś tu?

Odpo­wiada bez zwłoki:

Nie­stety nie. W ostat­niej chwili oka­zało się, że potrze­bują mnie w Ber­li­nie.

Czuję, jak scho­dzi ze mnie adre­na­lina – co za ulga, że on nie widzi, jak się rumie­nię przed wła­snym zdję­ciem. Ale po uldze – fala roz­cza­ro­wa­nia. Tele­fon znowu brzę­czy:

To moje ulu­bione z całej kolek­cji. Koja­rzy mi się z Tobą.

Może dla­tego, że to JESTEM ja? A żeby nie uznał, że się wku­rzy­łam, dodaję: Naga w gale­rii peł­nej obcych ludzi…?

Cóż. Tak. Pew­nie dałoby się ogar­nąć jakieś inne zdję­cie, z Tobą w gol­fie i wor­ko­wa­tych spodniach. Ale takie dobre to nie będzie.

Znów czuję na policz­kach żar, który tym razem się tam nie zatrzy­muje. Scho­dzi mi do gar­dła i wypeł­nia całe ciało. Czuję wszech­ogar­nia­jące pra­gnie­nie, aby zna­leźć się przy Jaspe­rze, aby jego ramiona objęły mnie od tyłu i żeby przy­tu­lił mnie tak jak daw­niej, z moją głową na jego piersi.

Muszę wie­dzieć. Twój następny przy­sta­nek po Ber­li­nie to pew­nie nie Dallas?

Lon­dyn. Potem Paryż. Potem znowu Ber­lin. Ale potem może?

Po pau­zie dodaje: Gdzieś z jakimś ład­nym kuchen­nym stołem?

Uśmie­cham się i ana­li­zuję, co odpi­sać. Nie mogę się ogar­nąć, gdy wiem, że stoję tu pośród jego dzieł. Przez nie tak bar­dzo za nim tęsk­nię.

Strasz­nie zimno w tych Niem­czech, pisze Jasper. Mogła­byś mnie ogrzać.

Stoję w cie­niu jego foto­gra­fii, spo­glą­da­jąc na dziew­czynę w skar­pet­kach i wspo­mi­na­jąc chło­paka, który zła­mał jej serce. I to, jak wyje­chał z mia­sta, zre­zy­gno­wał z nas aku­rat, kiedy zaczy­na­li­śmy się roz­krę­cać. Otrzeź­wiona tym wspo­mnie­niem, odpi­suję: Jasper, ta wystawa jest naprawdę piękna.

Zanim się zde­cy­duję, czy dodać coś jesz­cze, obok mnie staje L’Wren.

– To ty?

Patrzę na jej wytrzesz­czone oczy.

– Możemy się zbie­rać.

– Wie­dzia­łam, że to ty! Wyglą­dasz obłęd­nie! Ale masz nogi!

– Chodźmy już lepiej. – Prze­ły­kam ślinę, jed­nak czuję się tak, jak­bym nie mogła zła­pać odde­chu. Pomiesz­cze­nie nagle staje się cia­sne i za cie­płe.

– Hej. Już dobrze. – L’Wren bie­rze mnie za spo­coną rękę. – Chodź, ode­tchniemy świe­żym powie­trzem.

Pro­wa­dzi mnie na dach, gdzie pra­wie nikogo nie ma, nie licząc baru bez kolejki i grupki face­tów w odpra­so­wa­nych gar­ni­tu­rach, któ­rzy stoją pogrą­żeni w roz­mo­wie. L’Wren podaje mi wodę i ści­ska mnie za ramię.

– Wszystko gra?

– Jasper to mój eks.

– Skar­bie, sama już się tego domy­śli­łam – odpo­wiada ze śmie­chem.

Po powro­cie do domu odsłu­chuję wia­do­mość od Oli­vera. Chce odwo­łać naszą jutrzej­szą kola­cję – kola­cję, którą w tygo­dniach, od kiedy wypro­wa­dził się z domu, prze­kła­da­li­śmy już trzy razy. Po pro­stu jed­nak nie jestem w stanie.

Biorę prysz­nic i kładę się do łóżka, a potem robię to samo co każ­dej nocy, od kiedy odszedł – godzi­nami leżę bez­sen­nie, nie mogąc zasnąć. Powta­rzam w gło­wie tę wymianę wia­do­mo­ści z Jaspe­rem, wma­wia­jąc sobie, że to nic, że go dzi­siaj nie zoba­czy­łam. Oczy­wi­ście, że jest zajęty, ma prze­cież swoje życie, tak samo jak ja. Od Santa Fe minęło już tyle czasu. Prze­cież my się już nawet nie znamy. Może jesz­cze go kie­dyś spo­tkam, a może nie.

Ale spo­ty­kam. Gdy wresz­cie udaje mi się odpły­nąć w sen, Jasper czeka tam na mnie. Znaj­du­jemy się w pokoju peł­nym ośle­pia­jąco jasnego świa­tła. Pytam, czy możemy zasu­nąć żalu­zje.

Jasper opusz­cza je i wszystko nagle się wyostrza. Ściany są błę­kitne i niczego w tym pomiesz­cze­niu nie roz­po­znaję. Jest tu łóżko, krze­sło i dywa­nik za mały jak na tę prze­strzeń.

– Nie zaj­muj się takimi dro­bia­zgami – sły­szę nagle swój głos, choć chcia­łam to powie­dzieć tylko w myślach, do sie­bie.

Jasper się śmieje i mnie przy­ciąga. Jest bez koszuli, w samych spodniach. Czuję cie­pło jego klatki pier­sio­wej. Wygląda dokład­nie tak samo jak wtedy, w kawiarni. I znowu powraca do mnie tamto wra­że­nie, które ogar­nęło mnie na jego widok, tym razem z miaż­dżącą siłą.

Ja też nie mam na sobie żad­nej góry, tylko czarną spód­nicę i sta­nik – różowy i koron­kowy, zupeł­nie go nie poznaję. Jasper roz­pina go, a ja z ulgą czuję, jak biu­sto­nosz zsuwa się z moich ramion na pod­łogę. Chcę poczuć ręce Jaspera na swo­ich nagich pier­siach.

– Jasper. – To ma być ostrze­że­nie. Dla nas obojga. Nie powin­ni­śmy tu być, coś mi mówi, że to nie­do­zwo­lone. Ale w zamian brzmi to dokład­nie jak to, czym jest: jak bła­ga­nie. Prośba, żeby doty­kał mnie wszę­dzie naraz.

– Dla­czego przy­szłaś tu do hotelu, do mojego pokoju? – pyta Jasper.

To jego pokój hote­lowy? Na ścia­nach nic nie ma, żad­nych obra­zów, zdjęć, nawet na łóżku leży tylko koł­dra, bez poduszki.

– Dla­czego tu przy­szłaś? – powta­rza Jasper, tym razem szep­cząc mi do ucha.

Prze­suwa pal­cami po moich ramio­nach i prze­cho­dzi mnie dreszcz.

– Nie wiem. Może to był błąd?

– W takim razie dla­czego na­dal tu jesteś? Dla­czego nie wyj­dziesz?

Gdy nie odpo­wia­dam, prze­suwa ręką po talii mojej spód­nicy, aż do suwaka. Tam przy­staje, za to robi krok do przodu, jest już tylko kilka cen­ty­me­trów ode mnie.

– Na­dal… – Patrzy mi w oczy. – Na­dal masz nade mną tę moc… – Roz­pina spód­nicę, która opada mi do kostek. Jestem teraz zupeł­nie naga. Jasper cofa się i obej­muje mnie spoj­rze­niem, gło­śno wcią­ga­jąc powie­trze. Pod­łoga ugina się pod moimi sto­pami; zna­joma chwiej­ność, jakby zie­mia miała się pode mną roz­stą­pić. A potem głos w mojej gło­wie: Zatrzy­maj go tutaj. Nie daj mu odejść. Chwy­tam go za szlufkę od spodni i przy­cią­gam do sie­bie.

– Naprawdę powin­nam już iść. Jestem bar­dzo spóź­niona. – Oddy­cham w prze­strzeń pomię­dzy nami. W całym ciele czuję cie­pło.

– Zostań jesz­cze chwilę…

– Nie – mówię szep­tem. Ale na­dal nie ruszam się z miej­sca. Nie mogę.

Jasper odchyla moją brodę do góry i wolno mnie całuje, jego usta są cie­płe na moich war­gach. Teraz pod­łoga pod moimi sto­pami jest pokryta wykła­dziną, cie­płą i plu­szową.

– Zostań ze mną – mówi szep­tem Jasper. – Nie odchodź. Pro­szę.

Jego bła­ga­nie prze­szywa mnie falami przy­jem­no­ści. Robię mały krok w tył, żeby roz­piąć mu spodnie. Zsu­wam je i powoli biorę go w rękę, a on jęczy nie­cier­pli­wie. Rośnie mi w dłoni. Czuję w sobie tyle życia, ile nie czu­łam już od wielu mie­sięcy.

– Połóż się – mówię, popy­cha­jąc go na pod­łogę.

– Diano… – jęczy Jasper, ale robi, co mówię. Patrzę, jak się kła­dzie, lecz sama trzy­mam się tuż poza jego zasię­giem.

– Pro­szę – powta­rza jesz­cze raz.

Nie pozwa­lam mu się dotknąć. Zamiast tego cho­dzę dokoła niego, przy­glą­da­jąc się jego ciału, pod­czas gdy on przy­gląda się mojemu. W pokoju robi się jesz­cze ciem­niej, ale nie mam nic prze­ciwko temu: jeste­śmy tu tylko we dwoje, sami. Im bar­dziej mrok się zagęsz­cza, tym prze­strzeń wydaje się mniej­sza, ściąga nas coraz bli­żej do sie­bie.

Sia­dam na brzegu łóżka i roz­su­wam nogi. Jasper znowu jęczy i widzę, że zaczyna się doty­kać.

– Zostaw – mówię. – Tylko patrz.

On posłusz­nie odsuwa rękę od swo­jego członka.

– Wła­śnie tak – chwalę.

Roz­su­wam nogi jesz­cze sze­rzej, żeby zoba­czył, jaka jestem nabrzmiała, jak bar­dzo pra­gnę dotyku. Jasper znowu wyciąga ku mnie rękę, ale ją odtrą­cam.

– Ja sama.

Jego dłoń opada na pod­łogę. Gdy Jasper leży już spo­koj­nie, wsu­wam w sie­bie dwa palce i zamy­kam oczy pod wpły­wem krą­żą­cej we mnie roz­ko­szy. Odchy­lam się na łóżko, wkła­da­jąc palce głę­biej i szyb­ciej, uno­sząc lekko bio­dra i napie­ra­jąc nimi na swoją dłoń. Kiedy otwie­ram oczy, Jasper stoi nade mną. Biorę go za rękę i prze­szywa nas prąd. Oboje uśmie­chamy się pod wpły­wem tego zna­jo­mego elek­try­zu­ją­cego uczu­cia.

– Tęsk­ni­łem za tobą – mówi Jasper.

– Jestem tu.

– Czy teraz już mogę cię dotknąć?

Się­gam po obie jego ręce i wcią­gam go na sie­bie.

– Diano… – szep­cze mi do ucha, a ja odpo­wia­dam, cału­jąc go mocno i prze­wra­ca­jąc go na plecy.

Sia­dam na nim okra­kiem, a pokój wiruje mi w oczach. Naj­chęt­niej bym się na nim poło­żyła, żeby prze­stało mi się krę­cić w gło­wie. Ale boję się, że jeśli to zro­bię, on znik­nie. Sie­dzę więc pro­sto i daję mu się doty­kać. Naj­pierw pozwa­lam mu ści­snąć się za bio­dra, potem za tyłek. Następ­nie prze­su­wam jego dło­nie na swoje piersi. On pod­piera się na łok­ciach, żeby wziąć w usta mój sutek. Wargi ma cie­płe i pełne i chcę, żeby cało­wał mnie tak w nie­skoń­czo­ność.

Odrzu­cam głowę do tyłu i wyrywa mi się okrzyk:

– Oli­ver!

Kurwa. Nie­wła­ściwe imię wisi w pokoju, ciężko i gło­śno. Nie mogę tego cof­nąć.

Zasko­czony Jasper pod­nosi głowę, a potem się uśmie­cha.

– Chcesz, żebym nim był?

Ciem­ność w pokoju gęst­nieje jesz­cze bar­dziej, do tego stop­nia, że Jasper nie widzi mojego zmie­sza­nia.

– Nie. Chcę, żeby­śmy byli tu tylko my. – Zamy­kam oczy i siłą woli pró­buję spra­wić, żeby pokój pozo­stał taki sam, żeby­śmy mogli trwać w nim dalej, tak jak w tej chwili.

W odpo­wie­dzi Jasper unosi moje bio­dra i wsuwa się we mnie. Zalewa mnie żar, pożą­da­nie i świa­do­mość jego ciała głę­boko we mnie. Poru­szamy się wspól­nie, nara­sta w nas coś, czego żadne nie chce koń­czyć. Im bar­dziej zbli­żamy się do szczytu, tym w pokoju robi się jaśniej, aż wresz­cie, gdy docho­dzimy w tym samym momen­cie, uka­zuje się ośle­pia­jące, gorące słońce.

Otwie­ram oczy. Roz­po­znaję pomiesz­cze­nie, w któ­rym się znaj­duję. Każdy jego szcze­gół jest nie­zno­śnie zna­jomy. Ściany są w tym samym odcie­niu, nad któ­rym tygo­dniami deba­to­wa­li­śmy z Oli­ve­rem; okien­nice też te same, które zain­sta­lo­wa­li­śmy cztery lata temu, kiedy zdo­ła­li­śmy odło­żyć na to pie­nią­dze. Świa­tło z zewnątrz wpada dokład­nie pod takim samym kątem, jak zawsze późną wio­sną o wscho­dzie słońca, a skrawki nieba, które dostrze­gam za oknem, jak zwy­kle zabar­wione są żół­cią i poma­rań­czem.

Ale naj­bar­dziej zna­jome ze wszyst­kiego jest tamto wra­że­nie – takie z daw­nych cza­sów, które powraca do mnie gwał­tow­nie: wra­że­nie zado­wo­le­nia i zaspo­ko­je­nia, jakie zawsze odczu­wa­łam po sek­sie z Jaspe­rem.

Rozdział 2

Dwa dni póź­niej wci­skam się na tylne sie­dze­nie range rovera L’Wren, mię­dzy pusty fote­lik Hal­ston a impo­nu­jący kosz z prze­ką­skami dla dzieci, pełen kra­ker­sów w kształ­cie zwie­rzą­tek i żel­ków owo­co­wych, mię­dzy które zaplą­tało się kilka zapo­mnia­nych paczek rodzy­nek. L’Wren zaj­muje miej­sce pasa­żera, a za kie­row­nicą siada jej mąż Kevin, który odsuwa fotel tak daleko, że muszę prze­chy­lić kolana na ukos, żeby się zmie­ścić.

Wczo­raj wie­czo­rem pod wpły­wem chwili napi­sa­łam do Jaspera. Powtó­rzy­łam, jak bar­dzo podo­bała mi się jego wystawa. Jedno zda­nie, a wystu­ki­wa­łam je i kaso­wa­łam ze cztery razy. Wstyd przy­znać, ile czasu deli­be­ro­wa­łam, czy dodać na końcu xx. Osta­tecz­nie nie doda­łam i wci­snę­łam „wyślij”, a potem odło­ży­łam tele­fon na szafkę nocną, powta­rza­jąc sobie, że Jasper na pewno nie odpo­wie przed jutrem.

Ale on odpi­sał natych­miast:

Skoro nie udało nam się znowu spo­tkać w Dal­las, to chyba będziesz musiała wpaść do mnie do Londynu.

Potem pauza – poja­wiły się trzy kro­peczki, potem znik­nęły, a mnie tym­cza­sem waliło serce – aż wresz­cie dodał:

Pew­nie u Cie­bie już późno.

Zmu­si­łam swoje palce do szyb­kiego dzia­ła­nia, jakby tempo mojej odpo­wie­dzi miało wyra­zić non­sza­lan­cję, na którą w rze­czy­wi­sto­ści nie było mnie stać.

Nie mogę zasnąć. Ostat­nio męczy mnie bez­senność.

Oho. Zro­bi­łem na Tobie wrażenie.

Brzmiało to jak zapro­sze­nie do świn­tu­sze­nia.

A może nie? Sta­ra­łam się nie myśleć o tym za dużo i od razu odpi­sa­łam:

To prawda.

Trzy kropki poja­wiły się, potem znik­nęły. Raz. Potem drugi. Wresz­cie:

Dobra­noc, Diano. xx

Gdy­bym powie­działa, że przez cały dzień wcale nie zer­ka­łam na tele­fon, gorzej – że nie zasta­na­wia­łam się nad wycieczką do Lon­dynu – byłoby to wie­rut­nym kłam­stwem.

– Do kogo tak piszesz? Założę się, że wiem! – woła L’Wren z przed­niego sie­dze­nia.

Kevin rzuca jej spoj­rze­nie z gatunku „cicho bądź”. Jest na zbio­ro­wym callu i obie musimy słu­chać roz­mowy, bo pod­łą­czył tele­fon do gło­śnika. W nie­całe dwie minuty zdo­ła­łam wysnuć, że jego kolega to Howie i że jest bar­dzo roz­cza­ro­wany bra­kiem trans­pa­rent­no­ści jakie­goś innego gościa o imie­niu Jeremy. Kevin ma chyba strasz­nie nudną robotę.

– Do nikogo – odpo­wia­dam szep­tem z tyl­nego sie­dze­nia. Żad­nych nowych wia­do­mo­ści. Cho­wam tele­fon do torebki.

L’Wren nie zwraca uwagi na upo­mnie­nie Kevina.

– Chce ci się pić? Mam Capri Sun.

Poka­zuję jej unie­siony kciuk i biorę od niej kar­to­nik z sokiem. Usi­łuję po cichu wycią­gnąć słomkę, pod­czas gdy Kevin mówi Howiemu, że „wróci do sprawy w przy­szłym tygo­dniu”.

– Dajesz, ziom – koń­czy Howie i się roz­łą­cza.

L’Wren prze­wraca oczami.

– Bleh.

– No co? Howie to spoko gość.

– Strasz­nie jest drę­twy. I nie powi­nien mówić „ziom”. Do nikogo.

– Ten drę­twy gość zapła­cił za to auto.

– Ten argu­ment jest już taki ograny. Diano, zróbmy sobie nową grę: za każ­dym razem, kiedy jeden z zio­mali Kevina powie coś o „ase­ku­ra­cji” albo „punk­tach bólu”, pijemy lufę.

– Prze­uro­cza jesteś – wzdy­cha Kevin i ści­ska ją za kolano.

– Czy to nie dzi­waczne? – wtrą­cam z tyłu. – Że tak się z wami zabra­łam na doczepkę?

– Diano, prze­cież tu nie ma żad­nych zasad, któ­rych trzeba prze­strze­gać. Bar­dzo faj­nie, że jedziemy wszy­scy razem. Prawda, Kev?

– Jasne. Uwiel­biam, kiedy przy­ja­ciółka żony wbija nam na randkę. – L’Wren trze­pie go po ramie­niu. – Au. Żar­tuję prze­cież. – Kevin spo­gląda na mnie we wstecz­nym lusterku i posyła mi uśmiech. – I, ow­szem, na tym eta­pie szkolne przed­sta­wie­nie to odpo­wied­nik ostrej randki. Tak nisko upa­dli­śmy.

– Boże… – L’Wren odwraca się w moją stronę. – My bar­dzo czę­sto cho­dzimy na randki. Tylko że Kev cały czas na nich pra­cuje, więc to takie bar­dziej spo­tka­nia robo­cze.

– Kiedy niby ostat­nio byli­śmy na takiej randce z praw­dzi­wego zda­rze­nia?

– No, może gdy­byś sam jakąś zapla­no­wał, zamiast zakła­dać, że ja się tym zajmę, choć mam na gło­wie z dzie­więć­dzie­siąt innych spraw do odha­cze­nia.

– Sły­szysz, Diano? Jestem sprawą do odha­cze­nia! – Kevin mówi lek­kim, weso­łym tonem, ale mimo to wola­ła­bym wybrnąć z grzą­skiego gruntu.

– No, po porady mał­żeń­skie to raczej nie do mnie, no nie? – Miało to wypaść zabaw­nie, ale mój żar­cik kom­plet­nie nie wypa­lił. Kevin powoli zjeż­dża w lewo na par­king, a ja brnę dalej: – Zna­czy, mam na myśli, że to wy powin­ni­ście mi udzie­lać porad. W sen­sie… jak wej­dziemy do sali, to czy mam zakle­pać miej­sce dla Oli­vera? Czy raczej zało­żyć, że usią­dziemy osobno? Powin­ni­śmy sie­dzieć osobno? A jeśli on już przy­szedł, to mam spraw­dzić, czy zakle­pał dla mnie krze­sło, czy łapać pierw­sze miej­sce z brzegu?

Od wypro­wadzki Oli­vera tak skrzęt­nie pil­nuję, żeby zapeł­nić sobie czas, że to aż śmieszne. Godzi­nami udzie­lam się jako wolon­ta­riuszka w szkole Emmy: ukła­dam książki na rega­łach w biblio­tece, zapro­jek­to­wa­łam koszulki na szkolny pik­nik na koniec roku, prze­pro­wa­dzi­łam zbiórkę na upo­minki dla nauczy­cieli, a wczo­raj entu­zja­stycz­nie odpi­sa­łam na mail z pyta­niem, czy w tym seme­strze zmie­ści się jesz­cze kon­cert fle­towy, i obie­ca­łam, że sama ogarnę na niego poczę­stu­nek, nie ma sprawy.

W biu­rze się nie wychy­lam i sta­ram nie roz­my­ślać o tym, że mimo sepa­ra­cji z Oli­ve­rem na­dal pra­cuję dla swo­jego teścia. Uni­kam też spe­ku­la­cji, co współ­pra­cow­nicy sądzą na temat mojej obec­no­ści – w związku z tym nie zaglą­dam do biu­ro­wej kuchenki i sta­ram się nie cho­dzić do pomiesz­cze­nia pocz­to­wego, ksero i ubi­ka­cji.

Wie­czo­rami, gdy nie mam nic w kalen­da­rzu, kładę się wcze­śnie spać tylko po to, żeby potem nie móc zasnąć. Wresz­cie pod­daję się i drep­czę do kuchni po par­kie­cie, który trzesz­czy mi pod sto­pami. „Powin­nam kupić wresz­cie nowy dywan”, myślę wtedy, żeby zagłu­szyć ten prze­klęty odgłos. „Czy sprze­daje ktoś takie rze­czy? Dywany mające leczyć samot­ność?” Robię sobie miskę płat­ków śnia­da­nio­wych Emmy i włą­czam tele­wi­zor. Moje sta­ra­nia o wypeł­nie­nie sobie czasu nie przy­no­szą skutku. Jestem zmę­czona, ale nie sypiam. I na­dal nie mogę się otrzą­snąć ze smutku i sko­ło­wa­nia po sepa­ra­cji z Oli­ve­rem.

L’Wren widzi, że odpły­nę­łam myślami. Sięga do tyłu i ści­ska mnie za rękę.

– Diano. To jest przed­sta­wie­nie pierw­sza­ków, a Emmy będzie się cie­szyła, że oboje przy­szli­ście. Więc, no wiesz, po pro­stu ciesz się chwilą.

– Ona ma rację – zga­dza się Kevin. – Niech wszystko odbywa się orga­nicz­nie.

Jesz­cze do nie­dawna słowo „orga­nicz­nie” nie figu­ro­wało w słow­niku Kevina, ale w zeszłym mie­siącu L’Wren posłała go na „wczasy wel­l­ness”, bo on za dużo pra­cuje – mimo że jest niby na pół­e­me­ry­tu­rze – i L’Wren mar­twi się, że od tego stresu zej­dzie na atak serca.

– To się prze­cież zda­rza – mawia czę­sto.

No więc pierw­szego dnia na tych wcza­sach skon­fi­sko­wali Kevi­nowi tele­fon i potem przez trzy dni musiał wgłę­biać się w cza­kry i, jak to powie­dział, „żreć nasiona”. Ale po powro­cie wychwa­lał L’Wren za to, że poda­ro­wała mu pięć lat życia. Zaczął roz­sta­wiać po domu krysz­tałki z różo­wego kwarcu, kupo­wać hur­towo różne orze­chy i robić wła­sne mleko konopne. L’Wren ulżyło, że wresz­cie zaczął o sie­bie dbać. Dopóki tydzień póź­niej nie usły­szała z jego róż­nych cal­lów, że Kevin domyka wła­śnie umowę na zro­bie­nie z tam­tego ośrodka wel­l­ness fran­czyzy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki