Czernie - Pomierny Artur - ebook
NOWOŚĆ

Czernie ebook

Pomierny Artur

0,0

Opis

Rok 1939. Dla dziesięcioletniej Zuzy koszmar zaczyna się jeszcze przed piekłem niemieckiej inwazji na Polskę. Widzi coś, czego nie powinna. Potem jest już tylko gorzej. Jej ojciec przepada na froncie, kraj przegrywa wojnę, a heroiczna obrona ustępuje miejsca brutalnej okupacji. W życiu podupadającej na zdrowiu dziewczynki oraz jej wyczerpanej matki pojawia się tajemniczy Doktor Zygzak. Wnosi do ich codziennej egzystencji opowieść o magicznych obiektach, w mroku których znikają troski i problemy, a złych ludzi okrywa chłód sprawiedliwości. Jednak wkrótce okazuje się, że pocieszne anegdoty o Czerniach nie są niewinną opowieścią o zbrodni i karze, lecz niebezpieczną filozofią życia i śmierci.

Czernie to wielowątkowa opowieść o miłości, zdradzie i sile dziecięcej wiary w dobro, gdzie wir emocji i tajemnic rozciąga się na cztery wymiary duchowej egzystencji, zaś granice między światem rzeczywistym a wyobraźnią zacierają się na tyle, by czytelnik odnalazł prawdę o bohaterach w najgłębszych zakamarkach własnych wierzeń i przekonań. 

Niepokojąca atmosfera i bohaterowie, którzy hipnotyzują od pierwszych stron. Polecam! - Anna Ziobro

Artur Pomierny - rocznik ‘87. Autor opowiadań i debiutanckiej powieści EGOEXI, uznanej za jedną z najciekawszych książek science-fiction w 2020 roku. Szczęśliwy mąż i ojciec dwóch synów. Rodowity mieszkaniec Mińska Mazowieckiego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 689

Rok wydania: 2024

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Czernie

© Artur Pomierny

© Wydawnictwo Mroczne

All rights reserved.

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek

fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga

pisemnej zgody twórców.

Redakcja: Beata Buko, E. Raj

Korekta: Beata Buko, Katarzyna Pomierna

Ilustracja na okładce: Rudra Narayan Mitra

Skład oraz projekt okładki: Artur Pomierny

Skład: Marcin Halski

ISBN E-BOOK: 978-83-971928-1-2

Wydanie pierwsze

Mińsk Mazowiecki 2024

Wydawnictwo Mroczne

www.mroczne.pl

[email protected]

Dziękuję żonie oraz całej najbliższej rodzinie

za nieustanne wsparcie od zawsze.

PROLOG

Oboje spojrzeli na wielkiego kruka, który wylądował pośrodku stada łabędzi i przepędził je do wody.

– Cieszę się, że się spotkaliśmy. Podziwiam pani determinację. – Mężczyzna przechylił lekko głowę, skupiając się na pięknych oczach swojej rozmówczyni. – I właśnie z uwagi na szacunek dla pani wysiłku zastanawiam się, jak najdelikatniej mogę odmówić uczestnictwa w realizacji pani szlachetnego, ale całkowicie chybionego pomysłu. Przepraszam, ale starych ran nie warto rozdrapywać. Szczególnie tak bolesnych.

– Był pan niechętny naszemu spotkaniu. A jednak teraz wygląda pan na zadowolonego. Jestem pewna, że gdy dojdzie do waszego spotkania, będzie podobnie. – Kobieta odpowiedziała bez wahania, po czym, podobnie jak on, zignorowała kelnera, który właśnie przyniósł im kawę.

– Proszę wybaczyć, ale trudno, żeby kawa w Łazienkach Królewskich w towarzystwie pięknej i nieustępliwej damy miała mnie zasmucać. – Uśmiechnął się łagodnie. – Natomiast wyobrażenie spotkania w większym gronie, z nim szczególnie, już tak.

– Pan jest taki nieustępliwy – stwierdziła zniecierpliwionym głosem. – Dokładnie tak, jak mi pana przedstawiono.

– Doprawdy? – Jej rozmówca znowu oparł się o szklany blat okrągłego stołu. – A czy ten, który mnie tak miło wystawił, mówił pani również, co w ogóle się wtedy wydarzyło?

– Mówił, że tamte wydarzenia miały miejsce kilkanaście lat temu i pewne rzeczy wyrzucił z pamięci.

– Wyrzucił?! – żachnął się. – Rozumiem. To proszę mu przekazać, że akurat w tym roku mija nie żadne „kilkanaście”, tylko okrągłe dwadzieścia lat od tamtych wydarzeń. Dwadzieścia lat temu pani mąż przestał być moim bratem.

– Ale zaraz! Co pan robi? Proszę usiąść.

– Bardzo panią przepraszam, ale muszę już iść. Szkoda naszego czasu – podsumował stanowczo.

– Panie Wiktorze! On mówi, że Hitler przechytrzył wszystkich! I będzie wojna. I że on na tej wojnie zginie, rozumie pan? Budzi się w środku nocy zlany potem i rozpacza. Ale ja wiem, że to stare sprawy tak mu ciążą na sercu.

– Próżniak i ancymon – rzucił bez zastanowienia. – On zawsze mówi coś innego, niż potem się dzieje. Taki dobry chłopak na opak. Szkoda zachodu. Przepraszam, ale naprawdę muszę iść. Pani chyba też, bo jeśli dobrze zapamiętałem, pani ojciec skończył interesy pół godziny temu i pewnie już pani wygląda.

– To jeszcze chwilę poczeka. Skoro tak przedstawia pan sprawę, dlaczego wrócił pan z Austrii? Przecież czuje pan to samo. Wojna nikogo nie zaskoczy. Swastyki w Gdańsku, swastyki w Wiedniu, w Pradze, wszędzie. Wszyscy o tym wiemy. Musicie się spotkać. Nawet jeżeli nie po to, aby się pogodzić, to przynajmniej spróbować zamknąć przeszłość, zanim przyszłość dopadnie nas wszystkich.

Tym razem jej rozmówca poczekał chwilę z odpowiedzią i wrócił na swoje miejsce.

– Ładnie to brzmi w pani ustach, tak szczerze. Proszę mnie jednak posłuchać. Jestem to pani winny za ten trud i za moje nieprzejednanie. Wreszcie za to, że nie mogę pani odprowadzić, bo obiecałem przyjacielowi, u którego pomieszkuję, że popilnuję jego synka. Wierzę, że się kochacie. Wierzę, że jest to miłość obustronnie prawdziwa. Macie cudowną córkę, której niesamowicie wam zazdroszczę. I jeszcze pani tak zależy. I właśnie przez tę prawdziwość pani zamiarów, ten żar szczerych intencji w pani oczach, nie powiem, co się wtedy wydarzyło, ale tamten dramat całkowicie zmienił moje nastawienie do brata. – Podsumował najspokojniejszym tonem, na jaki było go teraz stać.

Kobieta nie zamierzała jednak odpuścić.

– To proszę mi powiedzieć, co się wtedy wydarzyło!

– Nie. Ja, w przeciwieństwie do brata, nie niszczę cudzych związków. Do widzenia.

– Rozumiem. – Zawahała się. – Nie potrafię i nie mogę nalegać już mocniej. Ale proszę. Niech pan weźmie tę kartkę. Niech to spotkanie ma jakiś sens. To jest nasz adres. Niecała godzina jazdy koleją stąd.

– Dziękuję. Przez szacunek nie zignoruję pani podniesionej dłoni, ale nic więcej z tym adresem nie uczynię. A podróż w tamtym kierunku i w tym celu kojarzyłaby mi się z wycieczką do piekła przeszłości, o które pani uporczywie pyta. Wiem, jak to brzmi, ale mówię to z pełnym przekonaniem.

– Naprawdę jest pan gotowy zapomnieć o bracie? Nawet jeżeli zginie w obronie kraju?

– Jestem. I mam nadzieję, że tak prędko nie zginie, bo inaczej zbyt szybko spotkamy się w piekle. Obawiam się, że na tej wojnie nie tylko żołnierze będą tracić życie. Proszę się na tym skupić. Na Zuzi, o której tak wspaniale pani opowiada. Sugerowałbym wyjechać z miasta. Niemcy będą je bombardować, przynajmniej tak słyszałem.

– Niewiarygodne… Jest pan takim inteligentnym, obytym w świecie człowiekiem, a tak niemiłosiernie go pan nienawidzi.

– To już bez znaczenia. – Mężczyzna czuł, jak bicie jego serca wracało do normalnego tempa. – Najważniejsze, że na razie pani się temu dziwi. Może na tym świecie zdarzają się cuda i Jakub jest już lepszym człowiekiem. Nie twierdzę, że tak być nie może. Skoro kolejna wielka wojna jest możliwa, to chyba wszystko inne też, prawda? Choć… To, co się wtedy stało… też musiało mieć jakiś związek z wielką wojną. I to jest dla mnie zastanawiające. Fakt, że sobie to teraz uzmysłowiłem, niech będzie sensem i puentą naszego spotkania. Do widzenia.

– Do widzenia. Choć miałam jednak nadzieję, że Zuza pozna swojego wujka.

– A ja mam nadzieję, że pani córka nie tylko urodę ma po pani, a nie po nim.

– Może pan być o to spokojny – odpowiedziała, spuszczając wzrok.

– Jeszcze jedno. Proszę mu ją przekazać.

– Zapalniczkę?

– Tak. Kiedyś do niego należała. Myślałem, że może się odezwie. Może się spotkamy. Wtedy jeszcze miałem jakieś złudzenia co do niego. Proszę mu przekazać, że to ode mnie. Będę bardzo wdzięczny.

Kobieta podniosła na niego zaskoczone spojrzenie.

– Rozumiem, że ma ona coś symbolizować?

– Ona symbolizuje wszystko, co zaszło między nami. Proszę znowu wybaczyć, ale jak już powiedziałem, nie chciałbym o tym mówić. Niech ją ode mnie przyjmie za pani łaskawym pośrednictwem, dobrze?

– No to jak pan nie chce o tym mówić, to sam mu ją pan da. Wstała, zaciskając usta.

– Ale…

– Adres już pan ma. Do widzenia!

CZERNIE

Wyobraź sobie, że w tej właśnie chwili, oprócz ciebie tutaj, takich jak ty jest jeszcze trzech. Wszystko, co cię trapi, wszystkie troski, to skutek rozdzielenia na cztery wymiary. To, że taki los spotyka każdy inny ludzki byt, nie powinno mieć dla ciebie znaczenia. Bóg, o którym myślisz rzadziej lub częściej, jest tylko twój. Twoją najintymniejszą sprawą, jaką masz.

Wbrew nieznośnej powierzchowności, człowiek to nie kości, którymi jest przeszyty, i nie krew, która z taką łatwością z nas wypływa, tylko świadomość, którą jest wprost. Tyle że erozję naszego ciała dobrze widać, toteż w pogoni za widzialnym myślimy najwięcej o tym, co dostępne prostym zmysłom.

Tymczasem ja chcę ci pokazać człowieka uwięzionego na środku egzystencjalnego kompasu, w którym każdy z jego kierunków tworzy i oznacza ciebie.

Ty, tu i teraz, w życiu.

Ty czekający na siebie w Niebie.

Ty cierpiący katusze w Piekle.

I wreszcie ty w Otchłani, w którą tak mocno wierzę, bo jest namacalna niemal tak bardzo jak samo życie. Każdy świadomy swego istnienia człowiek ma taki czteroświat, choć demon tępoty na spółkę z duchem ślepoty podpowiadają mu, że istnienie człowieka jest znacznie uboższe.

Człowiek woli pozostać niezdecydowany, do samego końca zwlekając z decyzją wobec kierunku, w którym znajdzie przejście do najbliższego swej naturze odbicia. Jednak im dłużej tkwisz pośrodku, tym bardziej wpychasz się w próżnię wielkiej siły, która łączy rozkosz z torturą. Jej mechanizmy wciągają cię coraz mocniej, oferując bogactwo odczuć i przeżyć, dając iluzję bogatego istnienia, rozciągniętego między łaskę i niełaskę. Ale możliwość trwania do samego końca w tym pozornie bezpiecznym miejscu to bolesna ułuda.

Nie zaznasz prawdziwego spokoju duszy, póki nie pojmiesz, czym naprawdę są Czernie. Ja już wiem. Chociaż tego jednego dowiedziałem się z moich badań, dla których poświęciłem całą rodzinę.

Alter Nechemia Siegman

Niebo. Życie. Otchłań. I Piekło. Mój największy wróg nie chciał spróbować mnie zrozumieć. Nie wierzył, gdy mówiłem, że nawet ognisty koniec świata nie sprawi, by jego grzechy, których stałem się ofiarą, zetliły się w iskrzący popiół gotowy przemienić się w zupełną nicość. Myślę, że nie ma nic okropniejszego od nieustannie podejmowanej próby rozerwania swojej duszy. Im bardziej jest ona rozdzierana pomiędzy wyżej wskazane wymiary, tym szybciej i głębiej się zapada. Także umysł, który jest jedynie jej bladym cieniem, cierpi niemiłosiernie, co odczuwamy każdego dnia swojego życia, czasami nerwowo nazywając je podłym.

Człowiek tak mi bliski, a jednocześnie człowiek, od którego doznałem największej w życiu krzywdy, nie chciał tego zrozumieć. Uważał się za lepszego ode mnie. Za nowocześniejszego od prawd naszych ojców.

Tymczasem ja ruszam przed siebie. W drogę, której poszczególne etapy widzę w swoich snach, choć raz to senne marzenia, raz ciężkie koszmary. Ruszam, by ostatni raz spotkać się ze swoim wrogiem. Nie wiem tylko, ile w moim działaniu będzie chęci zemsty, którą poprzysiągłem mu dwadzieścia lat temu, a ile chęci pomocy człowiekowi choremu na duszy i umyśle. Wiem tylko, że przyszedł czas decyzji i nasza udręka wkrótce dobiegnie końca.

Wiktor Siegman

Krótko, bo ludzie są jak konie. Widzą płasko i nieostro. Do tego rżą i szczają, gdzie popadnie. I nagle tajemnic abstrakcji świata zachciało im się poznawać. Gwiazd, sekretów, przejść, wymiarów. A wszystko w klapkach na oczach. Takich, że nawet własnej podłości nie dostrzegają, choć jest najbliżej ich ślepych ryjów. Chcesz znać prawdę?

Twoim światem rządzi jakiś Bóg. Z pewnością inny niż myślisz, więc morda w kubeł i nie wierzgaj.

Jakub Siegman

PO PIERWSZE

Ja Pan, Bóg twój, którym cię wywiódł z ziemi egipskiej, z domu niewoli.1

Wysoki na dwa metry zegar witał każdego, kto przekroczył próg bogato przyozdobionego korytarza. W pomieszczeniu było pusto, ale i tak mechanizm ukryty w dębowej skrzyni uderzył, oznajmiając nadejście południa.

Dom wypełnił doniosły dźwięk gongu, przerywając złowieszczą ciszę. Złowieszczą, bo potęgującą absurdalny, jak na ten straszliwy moment historii ludzkości spokój, pojawiający się w Warszawie nomen omen jedynie przelotem. Gdy przestawały wyć syreny, cichła obrona przeciwlotnicza i w końcu same bombardowania ustawały choć na moment.

Niemcy napadli na Polskę, wbijając w jej słabe ciało pancerne zagony, a przyszłe asy lotnictwa z Prus Wschodnich zabijały już swoimi bombami mieszkańców warszawskiej Woli i okolic.

Cichnący odgłos zegara uśmierzył jednak ból wyobraźni umysłu młodego syna lekarza, dając mu nadzieję, że wystarczy czekać i dużo się modlić, a groza na pewno kiedyś przeminie. Jeszcze większe pocieszenie odnajdywał w słowach tymczasowego opiekuna.

Ten pojawił się w ich domu nieoczekiwanie. Przyprowadził go ojciec i oznajmił, że nieznajomy jest dobry, gdyż tak samo jak tata leczy ludzi, więc przez jakiś czas zagrzeje tu miejsce.

Nowy lokator właśnie umilkł i zastygł w bezruchu. Tymczasem wydawało się, że całe mieszkanie wykonywało teraz swoją ciepłą atmosferą jakby ukłon w jego stronę, nadstawiając ucha nad dziwami, które wypowiadał, a które tak bardzo były w tej chwili potrzebne przerażonemu chłopcu.

To zniecierpliwienie poczuł w końcu sam mężczyzna, który poprosił, aby nazywać go po prostu Zygzakiem, ewentualnie doktorem Zygzakiem. Wyjaśnień, skąd ten przydomek nigdy jednak swojemu młodemu rozmówcy nie udzielił.

– Na czym to ja skończyłem? A! No właśnie… I wtedy pojawi się jedna z nich, a wszyscy wokół, cokolwiek będą czynić i myśleć, zastygną w bezruchu, jakby ktoś im krzyknął do ucha… – Głos mężczyzny na chwilę ucichł. – Baczność! – wykrzyczał groźnie, by zaraz zniwelować ten ostry odzew pogodnym spojrzeniem.

– I wtedy przestaną do siebie strzelać? – zapytał z nadzieją chłopiec.

– Tak.

– Na zawsze?

– Obawiam się, że niestety nie. Nie na zawsze. I tylko ci, którzy zobaczą ją na własne oczy.

– To znaczy, że jakby pojawiły się wszędzie naraz, to wszędzie też przestaliby do siebie strzelać i wojna od razu by się skończyła? – dopytywał młody syn lekarza.

– Tego nie mogę ci obiecać, ale jako że jesteś bardzo mądrym paniczem, możesz mieć wiele racji.

– Bardzo bym chciał. Dziękuję, że mi to opowiadasz… wujku. – Jego twarz rozpromieniała.

– Nie ma sprawy. Cieszę się, że dzięki moim opowieściom czujesz się choć trochę lepiej. A jeżeli zwracanie się do mnie „wujku” ci nie pasuje, możesz mnie nazywać „Zygzak”. Przecież już ci mówiłem. Wolałabyś tak?

Zawahał się.

– Chyba tak…

– Wspaniale!

– Zygzaku, gdyby tylko rodzice mogli posłuchać tych niesamowitości. Mogę im opowiedzieć, jak wrócą?

Mężczyzna niepewnie przygryzł usta.

– Rodzice niestety mają to do siebie, że są dorosłymi ludźmi i mają obowiązki. Nie powinno się im dodatkowo zaprzątać głowy.

Chłopiec zmarszczył lekko brwi.

– Tylko że właśnie zaczęła się ta cała wojna. Myślałem, że w czasie wojny rodzice nie mają pracy i obowiązków.

– Niestety mają. Zwłaszcza na wojnie – rzekł Zygzak z drobnym upomnieniem.

– Rozumiem – odpowiedział jego podopieczny, smutny i speszony.

– A wiesz, że dzięki temu twoi rodzice są bohaterami? Ochronią nas i jakoś przetrwamy złe czasy.

– Okupację?

– Skąd znasz to słowo? Czyżbym wyjaśnił ci je wcześniej? – Mężczyzna uniósł brwi.

– Zygzaku, jest mi głupio. Rano niechcący podsłuchałem mamusię. Była tak strasznie zdenerwowana. Chyba zapomniała, że nie poszedłem do szkoły i byłem w pokoju.

– Co usłyszałeś?

– Rozmawiała z babcią. To znaczy mówiła do niej! To było takie dziwne. Mama stała sama w kuchni i mówiła do niej tak, jakby ta nagle ożyła i znów z nami mieszkała. Cały czas powtarzała, że bardzo się boi, że jeżeli nikt nam nie pomoże i Polska się nie obroni, to czeka nas okropny czas, który nazwała okupacją.

Zygzak westchnął ciężko. Pocieszało go, że mieszkają na wysuniętej północy Warszawy i jeżeli żadna bomba nie zgubi się w drodze do strategicznych celów niemieckiego lotnictwa, powinni przetrwać pierwsze bombardowania.

– Dobrze, że mi to powiedziałeś. W zamian obiecuję, że kiedy twoi rodzice wrócą, nic im nie wspomnę.

– Dziękuję… – chłopiec odrzekł łamiącym się głosem.

Wreszcie opuścił głowę, nie potrafiąc powstrzymać płaczu.

– Ależ co się stało? – zaniepokoił się Zygzak. – Czemuż te łzy? Wszystko będzie dobrze! Rodzicom nic się nie stanie. Pojechali po twojego braciszka, na pewno są już razem i wracają do domu.

Jego podopieczny długo milczał, wycierając łzy spływające po bladej twarzy.

– Bo…

– Po prostu powiedz, kochany. To pewnie przez te wszystkie rzeczy o wojnie. Niepotrzebnie o tym rozmawiamy. Nie powinienem…

– Nie! Po prostu słyszałem jeszcze, jak mama powiedziała zmarłej babci, że tata kazał cię już pożegnać. Zupełnie nie mogę tego zrozumieć. Przecież razem z tatą jesteście lekarzami. Przyjaciółmi ratującymi innych ludzi i pomagającymi sobie nawzajem. Po co się więc rozdzielać?!

Chłopiec rozpłakał się, przyciskając ręce do oczu.

– Cichaj. Już spokojnie. Nie płacz, bo i ja zaraz łzę uronię, a to będzie wyglądało wyjątkowo niedorzecznie. Bardzo cię proszę.

– Ale co ty ze sobą zrobisz, Zygzaku? Jak nie masz swojego mieszkania ani domu, a jest ta okropna wojna.

Czterdziestopięcioletni Wiktor, zwący się również doktorem Zygzakiem, którego austriacki antysemityzm wypchnął z tamtego kraju na powrót do Polski, podniósł głowę, odrywając policzek od głowy pogrążonego w smutku syna swojego przyjaciela.

Wiedząc, że podopieczny nie widzi jego twarzy, zmienił swoje spojrzenie na czujne i skupione. Jego oczy patrzyły teraz inaczej, dalej niż za okno, z którego widać było oddalone centrum polskiej stolicy duszącej się gęstym, ciemnoszarym dymem. Nie zamierzał przecież mówić o swoich planach dziecku, a jednak dał się sprowokować, być może samemu chcąc usłyszeć śpiew dziwnego ptaka, który od jakiegoś czasu zamieszkał w jego głowie.

– Musisz wiedzieć, synu moich przyjaciół, bohaterów, że ze smutkiem, a jednak niedoczekaniem, wyglądałem tego dnia. Sam powziąłem pewne plany, których realizacja zmusza mnie, bym i tak was opuścił – wyrzucił z siebie, wzdychając ciężko. – Wracam do rodziny, która mieszka dalej, na wschód od Warszawy. I wiedz, że twój tata, w przeciwieństwie do wielu innych ojców, których znam, jest bardzo mądry i odpowiedzialny. Powiem więcej. Pamiętaj, jaki przykład daje ci twój rodzic, którego wielce szanuję i już nigdy nie narażę na niebezpieczeństwo. Wiesz, jaki morał płynie z jego mądrości?

– Nie, Zygzaku.

– Jeżeli trafi ci się kiedyś jakaś przyjaźń, choćby była najwspanialsza, ale zagrażać będzie ona twojej rodzinie, skończ ją szybko i pewnie, bo inaczej On udowodni, że ty już tej rodziny nie kochasz.

– Kto? Kto udowodni?

– Hultaj straszny i nikczemny. Co w umyśle słabym znajdzie miejsce. Brzydko duka, same brzydkie treści. Na rozum fiuka, a złe żądze pieści – Zygzak wyrecytował ulubione powiedzenie swojej nieżyjącej matki.

– Diabeł?

Mężczyzna milczał przez chwilę w uznaniu mądrości chłopca, o którym z niewiadomego dla siebie powodu sądził, że nie przeżyje tej wojny.

– I tak zwać go można.

* * *

Niecałe dwa tygodnie później chwalebny opór polskiego wojska już za chwilę miał upaść, a wojna przeistoczyć się w okupację polskich wsi, miasteczek i miast. Kiedy nie wszyscy Polacy wiedzieli jeszcze, z jakim maniakalnym uporem Niemcy będą ciemiężyć ich swym terrorem; i kiedy zła odbiciem nie błysnęło jeszcze ostrze zbliżające się od wschodu, zatroskana matka innego dziecka, tym razem dziesięcioletniej Zuzy, zabrała ją ze sobą po sprawunki, chcąc zdobyć jakikolwiek zapas żywności na trudne czasy.

Jej mąż, oficer kawalerii Wojska Polskiego służący pod pułkownikiem Andersem, wojował w tej chwili podobno wytrwale i zaciekle w obronie kraju i swych stron. W miasteczku powodzeniem cieszyły się wieści o bitwie nieopodal, podczas której on i wielu jego kompanów sprawdziło się w boju z przeważającym przeciwnikiem. Efektem ich wyszkolenia, mężności i bohaterstwa było powstrzymanie Niemców przed rychłym zdobyciem Warszawy, dzięki czemu Polska nie przegrała wojny już w pierwszej połowie września.

Kobieta wymyśliła sobie, że zdobędzie też jajka, bo noc przyniosła jej piękny sen. Oto ukochany, którego nie widziała już drugi tydzień, pojawił się wreszcie żywy u progu ich domu. Planowała ugościć go więc królewską jajecznicą na smażonej kiełbasie. Starała się o składniki uparcie, prawie kłócąc się ze swoją sąsiadką, która miała lepsze miejsce w kolejce. Nerwową sytuację przerwał dopiero pewien wysoki mężczyzna.

– Bardzo przepraszam. Panie pozwolą. Wszak tym diabłom o to chodzi, byśmy sobie teraz do gardeł skakali. By wąż niezgody pełzał nam pod nogami. Oddam swoje. Widziałem, że to ostatnie jajka, więc od razu pomyślałem, że i tak się z kimś nimi podzielę. I proszę, okazja najlepsza z możliwych.

Matka Zuzy nie wierzyła własnym oczom, gdy rozpoznała twarz mężczyzny. Ten zaś z łatwością zataił emocje, jakoby po raz pierwszy wymieniali wzajemne spojrzenia.

– Poza tym jestem gościem na waszej ziemi – kontynuował. – Wczoraj przybyłem pod Siedlce pociągiem pancernym z Przemyśla, a wieczorem wylądowałem w tej pięknej mieścinie. Dostałem wikt przy szpitalu w zamian za wolontariat i staram się jakoś zagospodarować – zakończył, świdrując spojrzeniem młodą Zuzę.

Sprzedawczynię wraz z nerwową klientką zamurowało, a matka Zuzy opuściła wzrok.

– Kolejka to kolejka. Trudno – podsumowała z zakłopotaniem, myśląc, jak tu się teraz zachować.

– Nalegam. Proszę je przyjąć. Córka musi zdrowo jeść. Jak najdłużej.

Kobieta spojrzała na dziewczynkę.

– To dla… – protestowała niezdecydowanie, ale mężczyzna wszedł jej w zdanie.

– Niech zgadnę. Dla Zuzy? Niechaj będzie dla niej. Tak masz na imię, młoda damo? Mam rację?

Dziewczynka żwawo pokiwała głową.

– Spójrz na moje wielkie, długie uszy. Wszystko nimi słyszę. I to z bardzo daleka. Na przykład twoje imię. A teraz weź proszę te jajka. A kiedy wrócicie do domu, dasz je mamie. Tylko nie stłucz – powiedział cicho, udając, że teatralnie konspiruje tylko z nią. – Zrobisz to dla mnie?

– Tak – odpowiedziała, wpatrując się w niego jak zaczarowana.

Mężczyzna podniósł się z pewnym trudem i najpoważniej jak tylko potrafił, zwrócił się do jej matki.

– Jak pani pewnie pamięta, jestem lekarzem. Może nie wybitnym, ale wystarczająco doświadczonym, aby stwierdzić u córki wyraźne objawy anemii. Wie pani, co to oznacza, prawda? Zapaść. Krew bieleje, nie ma z czego się produkować. Przede wszystkim, musi jeść więcej. Najlepiej mięsa, ale i z tych jajek będzie wielki pożytek. Sprawdzę, czy zostało mi jeszcze trochę witaminy B12 z Austrii. Czy jej ojciec jest w…?

Zuza, zaalarmowana nagłym krzykiem z ulicy, cały czas uważając na podarowany prowiant, jakby w rękach trzymała koszyk granatów wybuchowych, podbiegła do szyby i przestała słuchać dorosłych.

Po chwili matka złapała ją za rękę i obie niemal wybiegły, skręcając tym razem w boczną uliczkę. Gdy pośpiesznie przemierzały boczną drogę, o której mama zwykła do tej pory mawiać, że „tylko szczury tu latają”, blada dziesięciolatka, zdyszana podjętym nagle marszem, dostrzegała przerażenie na twarzy matki. Może z braku tchu, a może z racji wymaganej od niej teraz dorosłości, postanowiła nie pytać, kim był wysoki pan i dlaczego mama nagle przestała bać się szczurów.

* * *

Kilka dni później incydent z obcym mężczyzną zupełnie rozmył się w pamięci Zuzy. Nie spotkały go na opustoszałych ulicach do przesady rozsłonecznionego miasta ani w szpitalu, gdzie miał pomagać. Zniknął jak ojciec Zuzy, którego tam szukały, a po którym ślad zaginął, choć od niemieckiej napaści minęło już pół miesiąca. Do przyszpitalnej kostnicy matka Zuzy poszła przedwczoraj, a dziewczynka została na ten czas u sąsiadów. Zuza coraz bardziej obsesyjnie zaczęła dopominać się o powrót taty do domu, nie myśląc już o niczym innym.

Trudno się jednak było temu dziwić. Wszak w polskich wsiach i miasteczkach pojawiły się diabły w ciemnoszarych strojach, krzyczące zgrzytliwym i trzeszczącym językiem. Pozornie znanym, ale niezrozumiałym dla większości Polaków. I teraz już znienawidzonym.

Młodej Zuzie, chowanej w szafie za ubraniami na czas takich wizyt przyszłego okupanta, najtrudniej było zrozumieć, kim są ci mityczni Żydzi, o których mama rozmawiała tak często z sąsiadkami pojawiającymi się co jakiś czas w ich domu. W dziesięcioletnim umyśle powstała wizja pewnego tajemnego bractwa albo jakiejś skrytej grupy, która nagle wyrosła pomiędzy Polakami i była powodem napaści strasznych Niemców. Może podobnej do Cyganów, którzy jeszcze na początku wakacji odwiedzili ich miasto, rozstawiając wielki namiot niedaleko parku.

Wspominając przedstawienie, na które poszła wtedy z rodzicami, wyobraziła sobie, że siedząc w szafie uczestniczy w magicznym przedstawieniu, w którym to musi wejść do czarnej skrzyni, by po chwili zniknąć w niej ku zaskoczeniu publiczności.

Coraz bardziej marzyła też o byciu ptakiem. Może smutnym, i samotnym, ale jednak wolnym i bezpiecznym. Tego też dnia ukryta w szafie Zuza po raz pierwszy podskoczyła ze strachu, gdy usłyszała serię wystrzałów z niemieckich karabinów. Na całe szczęście nie dowiedziała się, że była ona śmiertelna dla sąsiada z końca ulicy, który często bywał u nich w domu na zaproszenie jej ojca. Trauma samego huku broni maszynowej jednak pozostała.

Tylko jednego obawiała się jeszcze bardziej. Monstrualnych czworonożnych czortów towarzyszących złym ludziom. Zuza bała się, że jeden z tych psów wywęszy ją, rozszarpie na strzępy ją samą, a wcześniej mamę, za karę, że ukrywa ją w szafie.

* * *

O dziwo i na całe szczęście po tragicznym dniu zakończonym pierwszymi plądrowaniami, porwaniami i zbrodniczą egzekucją, sytuacja w mieście nieco się uspokoiła. Okupant powściągnął na chwilę nękanie lokalnej ludności, zostawiając w mieście garnizon wojska i obsadzając kilka urzędowych budynków oficerami wyższego szczebla.

Mówiło się, że ci czekali w mieście, aż leżąca nieopodal Warszawa, zamknięta w morderczym okrążeniu, ugnie się wreszcie pod artyleryjskim i lotniczym naporem. Urok podwarszawskiego miasteczka, z którego wielu mieszkańców dojeżdżało do stolicy do pracy sprawił najwyraźniej, że Niemcy nie chcieli całkowicie puścić go z dymem. Do wszystkich dotarła też wieść o sowieckiej agresji na Polskę od wschodu.

Zuza czuła się coraz gorzej, o czym nawet nie musiała informować strapionej matki. Młode, osłabione wrodzoną anemicznością ciało przypominało nadłamaną zapałkę, którą wystarczy tylko lekko dogiąć, aby trzasnęła bezpowrotnie. Ciągły strach podszyty niepokojem był niczym bezwonny czad duszący zarówno chuderlawy organizm, jak i niedojrzałą psychikę dziewczynki.

Zakaz wychodzenia z domu sprawił, że coraz częściej leżała bez sił w łóżku, choć cały czas w pełnej gotowości na sygnał matki, by schować się w dębowej szafie po drugiej stronie swojego skromnego pokoju. Tam też została jej ostatnia zabawka, drewniany konik z czarną grzywą i czerwoną skórą, otrzymany od dziadków od strony mamy.

Pozostałe przedmioty zostały zakopane w przeddzień wojny przez ojca w pobliskim lesie, pod pewną samotną jabłonią, w której cieniu często urządzali sobie rodzinne wypady na łono natury. Zbędne zabawki wymieszane z wartościowymi rzeczami zostały w ziemi na lepsze czasy. Zuzia nie miała jednak siły tęsknić za ich kształtami i kolorami. Popadająca w apatię, coraz częściej miewała potworne bóle głowy i chroniczne zmęczenie obolałego od nerwów ciała. Jeszcze intensywniej marzyła o tym, aby choć na chwilę móc je opuścić. Przestała liczyć, ile razy w ciągu dnia czuła, jak jej serce zaczyna nagle bić jak oszalałe, by za chwilę zwolnić prawie do zatrzymania, podczas gdy ona w tym czasie traciła przytomność. Bywało, że budziła się na chwilę, by zaraz potem zasnąć w objęciach wymęczonej matki.

* * *

Pewnego razu, długo już po północy, Zuza z trudem podniosła blade powieki. Przy jej łóżku siedział ktoś z jednej strony obcy, z drugiej jakby trochę znajomy, a ona nie miała wystarczająco siły, by przywołać z pamięci tę skrytą w mroku twarz. Przez moment pomyślała nawet, a raczej irracjonalnie zamarzyła, że może to tata wrócił do domu, bo zielone oczy przybysza aż nadto przypominały jej kojące spojrzenie ojca. Wreszcie jednak mężczyzna poruszył się, zginając swą wysoką sylwetkę w stronę światła świeczki, a jego oblicze stało się wyraźniejsze. Wizja ojca, który powrócił z frontu, umknęła z powrotem do jej wyobraźni, przepełniając myśli gorzkim żalem tęsknoty.

Przybysz odczekał jeszcze chwilę, jakby celowo pozwalając się obejrzeć dziewczynce ze wszystkich stron. Jego duże usta, może nawet za szerokie w stosunku do zbyt wąskiej twarzy, przemówiły spokojnym głosem.

– Dobry wieczór, Zuziu. Jestem tym panem ze sklepu. Pamiętasz ten spór o jajka, warte więcej niż srebrne kolczyki? – Uśmiechnął się niezręcznie. – Jestem doktor Zygzak lub po prostu Zygzak. Bardzo się cieszę, że się obudziłaś. Zajmę się tobą, choć oczywiście nic nie uczynię bez twojej zgody. Na razie połknij te tabletki, dobrze?

Ręka mężczyzny zawisła nad jej twarzą, ale dziewczynka nawet nie tyle zaprotestowała, co po prostu jeszcze sobie wszystkiego nie poukładała. Jej zapaść trwała wystarczająco długo, by matka, która właśnie pojawiła się w świetle drzwi, ujrzawszy podniesione powieki córki, rzuciła się na nią, niczym dziecko na upragniony prezent.

– Boże! Zuziu, jak się cieszę! Udało się!

– Mamo? Co się udało? Czy wojna już się skończyła?

– Obudziłaś się! A spałaś bardzo długo! Mamrotałaś, majaczyłaś, potem znowu zapadałaś w długi, niespokojny sen. Wojna niestety trwa, ale mimo tego pan doktor ci pomógł.

– No i modlitwy twojej mamy też – uzupełnił mężczyzna. – Może nawet przede wszystkim one.

Dziewczynka stęknęła, próbując podnieść się wyżej.

– Ile spałam? – zapytała, wyraźnie kierując pytanie do swojej matki.

– Prawie cztery dni – podsumowała kobieta, po czym wstała i uradowana znów stanęła za mężczyzną. W ocenie Zuzy najwidoczniej zdążył on przez ten czas zdobyć jej zaufanie.

– Córka musi je wziąć. – Człowiek, którego dziwnego imienia czy przezwiska nawet nie dosłyszała, wciąż trzymał na otwartej dłoni pigułkowe trio.

– Zuziu, posłuchaj. Pan doktor przez jakiś czas u nas pomieszka, dobrze? Mamy szczęście. Teraz jest trochę spokojniej, bo w naszym mieście jest mało złych żołnierzy. Jeżeli jednak znowu się tu pojawią, chcąc przeszukać dom, schowacie się z doktorem w innym miejscu. Pan doktor tak to umiejętnie wymyślił, że…

– Myślę, że córce dość już tych nowin. Trzeba liczyć na to, że nie będzie takiej konieczności, ale obiecuję, że jak tylko Zuzia lepiej się poczuje, to sam jej pokażę, gdzie należy się schować i… – Mężczyzna znowu nachylił się do dziewczynki, a potem potrząsnął kilka razy głową na boki. – I nawet mieć z tego niezłą frajdę! – zakończył z uśmiechem. – Ale musisz szybko stanąć na nogi. Dobrze?

– Dobrze – potwierdziła niepewnie, czując na sobie spojrzenie rozpromienionej mamy. Dopiero teraz przypomniała sobie scenę ze sklepu.

– Zostawię was na chwilę. – Mężczyzna wstał i zdecydowanie zwrócił się do bladej kobiety, opierającej się o framugę drzwi:

– Naprawdę musi je wziąć – szepnął wychodząc.

– Kochanie, spróbuj się obrócić na brzuszek. Oklepiemy ci plecy, żeby się nie odleżały.

Gdy dziewczynka zmieniała pozycję, doznała dziwnego uczucia, tak jakby nagle i nieoczekiwanie zaczęła spadać w niewiarygodnie szybkim tempie. Gwałtowne drgnienie jej ciała poczuła nawet matka.

– Co się stało?

– Nie wiem. Jakbym nagle spadała. Z czegoś bardzo wysokiego. Znowu w ciemność! Mamo! Bardzo się boję! Nie chcę tam wracać! Tak było też na końcu w moim śnie! Przypomniał mi się, bo w jego trakcie się obudziłam.

– Córciu, jestem tu. Spokojnie! Już wszystko dobrze. Jeżeli sen był straszny, to nie musisz opowiadać, lepiej szybko o nim zapomnij.

– Nie mogę mamo, nie potrafię. Był taki przerażający. Uciekałam przed czymś, raz sama coś goniłam i tak w kółko. Bardzo się męczyłam, nogi grzęzły w miejscu, ziemia była strasznie mokra i wciągająca, a coś, jakaś mara, kształt ciemności, było coraz bliżej. Teraz wydaje mi się, że gonił mnie po prostu podmuch powietrza, a kiedy dogonił, ja musiałam gonić jego. Była też studnia. Do niej ostatecznie dobiegłam. To do niej wiódł mnie dziwny duch. Wtedy skojarzyłam, że chyba wiem, gdzie jestem.

– Gdzie? – zapytała lękliwie matka.

– U dziadków. Pamiętam, jak w wakacje spacerowaliśmy z dziadkiem Stasiem. Pokazywał mi studnię za stodołą, do której zawsze zakazywał mi się zbliżać i nigdy nie mogłam zobaczyć, jak głęboka jest. Raz straszył mnie, że wiedzie do samego piekła. W moim śnie…

– Absolutnie dziadek Stanisław nie powinien mówić takich rzeczy swojej wnuczce! Już ja mu to powiem, jak się spotkamy. I naprawdę szybko zapomnij o tym koszmarze. To tylko zły sen przemęczonej głowy, dobrze?

– Tak, mamo. Po prostu… Był taki prawdziwy. W tym koszmarze czułam, że muszę do niej skoczyć, ale w głębinie dostrzegłam taką straszną maź, jakby smołę.

– Rozumiem. Przykro mi, że miałaś takie senne męczarnie.

Siedziałam tu i cały czas głaskałam cię po główce, licząc, że póki się nie wybudzisz, będziesz wypoczywać. A wiesz, że twoja prababcia mawiała, że przypominanie sobie snu to wymyślanie go na nowo? Nie męcz się już tym.

– Nie! – zaprotestowała stanowczo Zuza. – Nie wymyślam go. Pamiętam. Widziałam dno. Było naprawdę głębokie. I czerń, najczarniejsza z możliwych, co jakiś czas połyskiwała.

– Zuziu…

– Gdy już miałam, a właściwie musiałam do niej skoczyć, obejrzałam się za siebie i…

– I?

– Zobaczyłam tatę. To przed nim uciekałam. Wiem, jak to źle brzmi, i bardzo za to przepraszam.

– Ależ nie musisz! Sny, szczególnie te niemiłe mają to do siebie, że odwracają nasze prawdziwe myśli.

– Weszłam wtedy na murek studni i spojrzałam w dół. Czarna maź wypełniająca dno poruszyła się, jakby na dole coś ożyło. W końcu dostrzegłam… pływający w czerni dziwny, straszny kształt.

– Kształt?

– Tak, przypominał człowieka. Jakąś panią. Z długimi, sklejonymi włosami. I sen się wtedy skończył…

– Już dobrze…

– Gdy ktoś krzyknął imię cioci – zakończyła Zuza. – Ktoś krzyknął: Ilona! Mamo, to było tak wyraźne, jak nic w tym śnie, i mnie obudziło. Czy była tu ciocia Ilona? Mamo! Co się stało? Przepraszam, przestraszyłam cię? Co się stało?!

Kobieta, której mgliste spojrzenie skupiło się na ustach córki, rozpłakała się w zupełnym bezruchu. Wpatrzona w światło świecy stojącej przy łóżku, myśląc o cieple, które jej płomień wydzielał, otarła wreszcie zwilżoną łzami twarz, postanawiając wziąć się w garść. Poprosiła Zuzię, by ta wstała i spróbowała się odświeżyć. Miała nadzieję, że rozbudzi to dziewczynkę i sprawi, że dziwaczny sen z potężnym ładunkiem okropnej prawdy wyparuje z jej umysłu. Prowadząc ją do łazienki, wspomniała o bohaterstwie ojca i – co się z tym wiąże – o jego poświęceniu w trudnej walce ze złem. Mdliło ją przy tym bardzo i cały czas z tyłu głowy myślała o uldze, jaką przyniesie zwymiotowanie tego, co zaległo nie tylko w jej żołądku, lecz także w myślach i na sercu. Była pewna, że z niedawno objawioną jej przez siostrę Ilonę prawdą, musi żyć sama. Nie wiedziała tylko, że pokrętne koszmary córki mają genezę w jej przeżyciach z przedednia wojny, o których z kolei dziewczynka nie miała do tej pory odwagi powiedzieć mamie.

Krańcowe zmęczenie, a także zwątpienie w boską sprawiedliwość sprawiły, że kobieta po raz pierwszy poczuła na sobie ciężar nowej, przeklętej siły, która ją przerażała. Ta siła miała tłumaczyć poranny przyjazd siostry Ilony, która ze łzami w oczach przekazała jej okropne świadectwo dotyczące Jakuba. Właśnie teraz, gdy Zuzę wybudził straszny sen z ojcem i potworą na dnie studni. W czasie pokoju można by nazwać to przypadkiem, ale gdy demony wychodzą z piekła i sprowadzają na ludzi wojnę, łatwo nazwać taki przypadek diabelskim planem.

Na pytanie córki, gdzie tata tak zaciekle walczy, matka odpowiedziała, że niedaleko, pod innym miastem, w którym obie kilkukrotnie bywały. Sama myślami była teraz na wsi, pośród zabudowań rodzinnego domu, zaznaczonego przez córkę na mapie jej sennego koszmaru.

Czy możliwe jest, że córka, pogrążona w głębokiej śpiączce, słyszała burzliwą rozmowę z ciotką Iloną, która wyjawiła siostrze nowinę bardziej bolesną niż wieść o rozpoczęciu wojny? Szczęki zła zacisnęły się z niespotykaną dotąd siłą. Polska jest pożerana. Zło jest tak namacalne, że wkrada się w życiorysy pojedynczych ludzi, niszcząc ich i ich rodziny.

W nocy osamotniona kobieta jak nigdy wcześniej marzyła o własnej śmierci. Problemem było tylko to, że przed własnym samobójstwem musiałaby odebrać życie swojej córce, co też jej się potem przyśniło. Skończyło się więc na poczuciu podłości i obrzydzenia. Wobec Boga, życia, męża. I siebie.

Tego dnia Zygzak dostrzegł jej cierpienie. Postanowił jednak nie przysparzać kobiecie bolączek, więc wstrzymał się z pytaniem, kim była i po co przyjechała wyraźnie od niej młodsza, choć podobna rysami twarzy, kobieta o imieniu Ilona.

* * *

Następnego poranka Zuzę zbudził złowrogi odgłos wybuchów dochodzący z daleka. Jak burza, która nie zdecydowała o swoim kierunku. Jak obraz świata, który kilometr za kilometrem zapadał się w sobie, znikając w głębokiej otchłani przemocy i niesprawiedliwości.

Zuza miała niemałą wyobraźnię, co w połączeniu z nieprzeciętną, jak na swój wiek, empatią, doprowadziło do tego, że szybko skojarzyła sobie echa tych wybuchów z wielkim cierpieniem ludzi, na których spadają bomby. Była wystarczająco duża, by rozumieć, że w czasie wojny źli ludzie zasadniczo mają dwa zadania: nacierać na przeciwnika i, co najgorsze, zabijać go, gdy stawia opór. Nie dopuszczała tylko do myśli, że Polacy mają do czynienia z wrogiem, który będzie zabijał nawet tych, którzy oporu nie stawiają. Przymknęła oczy i zapadła w płytki sen pełen niepokojących obrazów w mętnym ruchu.

Na szczęście tym razem senna mara szybko się ulotniła. Dziewczynkę niedługo potem przebudziła kakofonia stukających talerzy, sztućców, szafek i innych przyborów, dobiegająca z kuchni. Jej pokój był po drugiej stronie korytarza, na wprost kuchni. Zdawała sobie sprawę, że dzięki bogatemu dziadkowi i służbie taty w wojsku w ich domu niczego nigdy nie brakowało, a warunki, w jakich żyli do tej pory, były godne pozazdroszczenia dla większości jej klasowych koleżanek. Tylko teraz nie miało to żadnego znaczenia, bo tata musiał spłacić państwu swój dług. Czy tego chciał? Na to pytanie nie potrafiła sobie odpowiedzieć. Przełknęła ślinę i wyłoniła się z ciszy.

– Mamo! – zawołała, przełamując poranną chrypkę.

Odpowiedź była niezwyczajna. Ustały hałasy przygotowywanego śniadania, a chwilę później dało się usłyszeć gwałtowne szurnięcie krzesła. Potem wybrzmiało jeszcze kilka obcych i doniosłych kroków, których dziewczynka nie rozpoznała. Z przerażeniem stwierdziła, że z pewnością nie należą do jej mamy. Czując pracę własnego serca, zobaczyła, jak zza framugi drzwi wyłania się nagle kraniec lufy, następnie ręka w skórzanej rękawicy trzymająca pistolet, aż wreszcie w pomieszczeniu pojawił się wielki mężczyzna w mundurze. Choć początkowo obawiała się, że została sama z doktorem Zygzakiem, rzeczywistość okazała się zdecydowanie gorsza.

– Guten Morgen, Mädchen.2

Postawny Niemiec odziany w czarny skórzany płaszcz, przepasany na brzuchu pasem z tego samego materiału, schylił się, by nie zaczepić głową o nadproże drzwi. Szerokie ramiona zdobiły czarno-złote ozdoby w kształtach podobnych do symboli, które miał na klapach munduru pod szyją. Tu, po obu stronach, niczym pioruny z nieba, schodziły dwie białe błyskawice rozrysowane na czarnym tle naszywek. Zuzę ogarnęła duszność.

– Sprichst du Deutsch?3

Szprycha w rowerowym kole. Tylko tyle zostało w głowie dziewczynki po usłyszeniu kolejnego zdania mężczyzny. Dopiero teraz spostrzegła, że w drugiej ręce trzymał końcówkę grubej pajdy czerstwego chleba, który matka zrobiła z ziemniaków i odrobiny zleżałej mąki.

– Willst du essen oder mit einer Waffe spielen?4– zaciągnął znowu niezrozumiale, po czym, przełykając strawę, wycelował w czoło dziewczynki. Zanim Zuza zaczęła płakać, oficer okręcił swojego lugera na jednym palcu, niczym amerykański kowboj, po czym chwycił jej chudą dłoń i mocno szarpiąc, wcisnął dziewczynie broń do ręki. Wyraźnie nakazał jej trzymać słabnące, chuderlawe ramiona w wyprostowanej pozycji tak, by pistolet pozostał skierowany w jego stronę. Ramiona paliły z bólu, ale nie opuściła broni nawet o milimetr. Esesman w tym czasie otrzepał się z okruchów, aż w końcu uśmiechnął się z satysfakcją.

– Gut!5

Dla Zuzy była to cała wieczność, ale w końcu zły człowiek, z którym została sama w domu, odebrał jej Parabellum, z podnieceniem na twarzy obserwując wystraszone dziecko.

– Jüdin?6

Zrozumiała tylko, że zadano jej pytanie, na które odpowiedziała łzami i spuszczoną głową. Po chwili poczuła na czole przerażająco obcy, nieprzyjemny dotyk skórzanej rękawicy, którą mężczyzna boleśnie wygiął jej głowę do tyłu. Potem przeciągnął ręką od karku aż po samo czoło, zasypując zapłakane oczy dziewczyny jej włosami. W końcu chwycił Zuzę za szczękę i jeszcze bardziej wykrzywił jej szyję, ciągnąc i tak wykręconą już głowę jeszcze wyżej. Zacisnęła powieki jak najmocniej, nie chcąc patrzeć diabłu w oczy.

– Polin, junge Polin. Gut! – powtórzył jak przed chwilą. – Bis bald!7

Dziewczynka była bliska omdlenia, czując, że odrywa się wolą od swojego ciała. To, że Niemiec opuścił pokój, a po chwili trzasnęły drzwi wejściowe, nie miało znaczenia. Zuza zaczęła szlochać tak głośno, że schowała się pod pierzynę i wcisnęła twarz w poduszkę. Pogrążona w płaczu, ciemności i gorącu nagle usłyszała kolejny głos. Tym razem znajomy. Choć zaczynało brakować powietrza, nie zamierzała się wynurzać.

– Przepraszam – zabrzmiało cicho i łagodnie. – Jesteś, Zuziu? Możesz już wyjść. Poszedł. Całe szczęście, że polazł, bydlak jeden. Wybacz mi, Zuziu, ale nie mogłem nic zrobić. Jak tylko usłyszałem go pod drzwiami, schowałem się tam, gdzie ustaliłem z mamą.

– Gdzie?

– Potem ci pokażę. A mamie powiemy…

– Gdzie jest…?!

– Spokojnie, skarbie, to dobra kryjówka. Z pewnością bywają zdecydowanie gorsze…

– Gdzie jest mama?! – wykrzyknęła w amoku. Lekarzowi aż zadźwięczało w uszach.

– Już ci mówię, spokojnie. Mama poszła do sąsiadki, jak dobrze pamiętam, pani Braciakowej i całe szczęście minęła się z Niemcem. Ten upewnił się, że wyjadł wszystko, co skromnie tu było, to i może przez jakiś czas go nie zobaczymy. Z mamusią na pewno wszystko dobrze i zaraz tu wróci. Wszystko dobrze, kochana. Już, spokojnie.

– A gdzie tata?! – dalej, choć już trochę ciszej, krzyczała rozgorączkowana Zuza.

– Tata? – powtórzył retorycznie, jakby kilka sekund więcej miało sprawić, że odnajdzie jakąkolwiek sensowną odpowiedź.

– Tak. Kochany tatuś. Znowu mi się przyśnił. Jak mama wróci… – przerwała, żeby otrzeć twarz – poproszę, żeby mnie do niego zabrała. Tak bardzo chcę się do niego teraz przytulić.

Doktor Zygzak, który był jeszcze wyższy od Niemca, choć zdecydowanie wątlej zbudowany, sam przetarł oczy rękawem koszuli, należącej zresztą do ojca dziewczynki. Kiedy mankiet minął jego nos, miał wrażenie, że poczuł jeszcze pozostałość zapachu po człowieku, o którego tak rozpaczliwie dopominała się wymęczona nerwami Zuza, a którego sam tak bardzo nienawidził za ich wspólną przeszłość. Usiadł ciężko na krawędzi łóżka i opuścił głowę.

W końcu rzekł:

– Jeżeli chcesz, to opowiem ci coś, co dotyczy twojego taty. Tylko jest to historia wojenna, a wojna niestety rządzi się swoimi prawami i swoim bezprawiem. Wojna, Zuziu, potrafi zmienić, oszukać lub nawet odkryć nowe reguły fizyczne. Wiesz, czym są prawa fizyki?

Dziewczynka z nadzieją w oczach postanowiła odpowiedzieć szczerze, licząc, że zostanie za tę prawdomówność wynagrodzona. Zygzak uśmiechnął się pod nosem, gdy nieśmiało pokręciła głową.

– Dobrze. Prawa fizyki to zasady, które ukształtowały nasz świat. Ten, który widzimy i przeżywamy wszystkimi naszymi zmysłami. Wszystko, co nas otacza, co się rusza, spada i stoi. To prawa, dzięki którym przewidujemy, jak szybko coś się zmieni albo jak długo będzie trwało. Ale bywają też fenomeny, czyli zdarzenia występujące w przyrodzie bardzo rzadko. Takie, których na co dzień nie widujemy, a których pojawienie się jest jednak całkowicie wytłumaczalne przez naukę, ale przez swoją unikalność wydają nam się dziwne, a co gorsza… – Zygzak zamilkł na chwilę – lub co lepsza, magiczne. Chcesz posłuchać?

– Tak, proszę pana – znowu potwierdziła dziewczynka, siadając na środku łóżka tak, jakby przycupnęła przy ciepłym ognisku pośrodku chłodnej nocy.

– Dobrze. Mam tylko trzy warunki – zapowiedział, również poprawiając się na materacu. Przysiadł bliżej zagubionej istoty, aby opowieść przekazać szeptem. – Niech będzie, że nawet nie trzy, ale dwa proste warunki, na które musimy się umówić.

– Jakie?

– Po pierwsze, będziemy mówić do siebie po imieniu. Możesz do mnie też mówić Zygzaku, tak jak ja często będę zwracał się do ciebie, Zuziu, a jak dalej będziesz tak szybko rosnąć, to już niedługo panienko Zuzo. Dobrze?

– Dobrze. – Sine usta ledwie poruszyły się na tle bladej twarzy. – A drugi warunek?

– Jak tylko będzie się dziać tu co złego, nagłego, a ja ucieknę, ty przyrzeknij, że będziesz myśleć, że nigdy mnie nie było i nigdy nie istniałem. Będziesz za to myśleć o tym, co za chwilę usłyszysz. Zgoda?

– Postaram się.

– Wspaniale!

– Więc gdzie jest mój tata?

Westchnął, wpatrując się w jej oczy, które ewidentnie miała po ojcu.

– Po pierwsze, wyobraź sobie te wszystkie piękne lasy i polany okalające twoją uroczą mieścinę. Kiedy już to zrobisz, posłuchaj proszę, co się na tych terenach ostatnio wydarzyło. To ważne, musisz się postarać i mieć bardzo otwarty umysł, bo gdzieś niedaleko był twój tata.

Nie wiadomo, czy to przez stan psychofizyczny dziewczynki, czy przez talent gawędziarski jej tymczasowego opiekuna, ale Zuza już po chwili poczuła, że na plecach wyrosły jej skrzydła, a ona sama przeistoczyła się w wolnego ptaka. Przymknęła oczy i poszybowała wysoko ponad równinami, lasami i dolinami, gdzie płynęła rzeka, wzdłuż której spacerowali. Leciała pośród łagodnych wzniesień, z których można było podziwiać przyrodę otaczającą jej rodzinne miasto, majaczące na horyzoncie. Była na takich spacerach z tatą wielokrotnie, pamiętała je doskonale, toteż opowieść Zygzaka straciła barwę jego głosu, a jakiś rodzaj magii przeniósł Zuzę wprost w sam środek historii.

…Bohater. Po tym, co wydarzyło się tamtej nocy i dnia następnego, trudno inaczej określić człowieka, który był gotów na taki heroizm. Wszyscy byli zalęknieni tym, z jaką liczbą wroga przyjdzie im walczyć. Problem w tym, że tylko przełamując linię w wyznaczonym przez rozważnych polskich dowódców miejscu i wypychając nieprzyjaciela na wschód, Polacy mogli połączyć się ze zgrupowaniami wsparcia. Co to był za bój! Bój o mieścinę, której miejsce na mapie wskazać do tej pory potrafili jedynie jej nieliczni mieszkańcy.

Zuzia otworzyła oczy, powracając na chwilę do teraźniejszości. Zygzak uśmiechnął się lekko, widząc jej przejętą minę.

– Bitwa, o której tu mowa, może nie zaważyła na obecnej kampanii, ale wiedz, że ganiali się tam jak szaleni. W nocy nasi Niemców gonili. Wtedy w odpowiedzi ci ich o świcie artylerią kryli. W dzień, gdy dostrzec można było, jak wielu tych diabłów nazwozili, zaraz polski żołnierz przypominał sobie, że walczy u siebie i szukał takiego kompana, który wskaże mu, gdzie dobry punkt jest, gdzie skrytka ciekawa, czy gdzie wzgórze przydatne z dobrym widokiem.

– I co dalej? – zapytała zniecierpliwiona.

Zygzak westchnął serdecznie.

– To doświadczony polski dowódca. Ale wróćmy do historii… Noc to była z dwunastego na trzynastego września. Jakby nie patrzeć, dwa tygodnie temu. Polacy, choć skromnie uzbrojeni i srodze przetrzebieni, zdołali się jeszcze taktycznie podzielić. Wyszedł im trzon natarcia, element zaczepny i został nawet ktoś w obwodzie. Ale ileż można się rozwodzić o sytuacji manewrowej, która bawi tylko zagorzałych taktyków, tak? Esencją opowieści jest jeden żołnierz. Podchorąży, oddany kawalerzysta, który był częścią tej środkowej grupy, mającej realizować zadania prowokacyjne. To właśnie kawalerzyści na koniach mieli podskoczyć szybko tam, gdzie trzeba, zejść z kobyłek i podejść wroga, aby wykonać pierwsze natarcie od północy, skupić na sobie całą uwagę, przeczekać cięższe chwile, a na koniec rozpocząć udany marsz po gloria victis.

Zygzak wstał, jakby historia jego samego ożywiła. Spacerował przez chwilę koło Zuzi.

– Tylko nieprzyjaciela wszędzie było pełno, jakby nasi niemiecką stolicę mieli zdobywać, a przecież maleńka Cyganka to nie wielki Berlin. Wskutek tego Polacy, zamiast na swoich rumakach zdobyć z marszu wieś co najwyżej będącą lichym przyczółkiem w tej bitwie, rozbili się na jej przedpolu i tam zostali przygnieceni. Tyle że może właśnie dzięki temu cel swój wykonali? Pozostawieni w szczerym polu zachęcili sobą do skumulowania niemieckiej uwagi właśnie na nich, podczas gdy pozostałe oddziały z planu bitewnego powchodziły jak nóż w masło. Tylko nasze chłopy ciężko to przeżyli, oj ciężko. Pozbawieni godności ułana, zrzuceni z koni, wyglądali i czuli się niemrawo, a teraz jeszcze strzelano do nich jak do kaczek. Polska artyleria i działa samobieżne wciąż nie zdołały się rozstawić i dać im osłonę ogniową. Krótko mówiąc, zakotłowali się tak, że jedyną drogą ucieczki wydawała się ponowna i coraz bardziej szalona próba frontowego odbicia wsi. Oj, zasnęło tam wielu ułanów. Wielu.

– Mój tata nie żyje?! – Zuza, jakby przez samego Pana Boga zbudzona z hipnozy, przerwała opowiadającemu.

– Nie… – wymamrotał Zygzak, choć i to krótkie „nie” wymagało od niego wielkiego wysiłku. – Z twoim tatą było inaczej. Już się ściemniało, więc i sama bitwa tego dnia zbliżała się ku końcowi. W pewnej chwili, oddział twojego taty oficera postanowił ostatni raz spróbować zrewanżować się nieprzyjacielowi za przerwaną za dnia szarżę naszej husarii. Zamierzeniem było podejść bezpośrednio za plecy zagubionych w ciemności Niemców. Tak też się stało i choć nawet dobrze się to zapowiadało, to idąc po lesie, choćby bardzo ktoś się starał, w końcu jakaś gałązka musi pod butem ulec. Ach, cholewka. Cudu nie było. Dowódca niemiecki, który akurat robił obchód posterunków, dostrzegł naszych w ostatniej sekundzie i natychmiast zaczęła się wrzawa w tym ichniejszym ordynarnym języku. Wydawało się, że Polacy sami wpędzili się w leśny kocioł, w którym na dobre ugrzęzną. I wtedy rzecz się wydarzyła heroiczna. Chcesz wiedzieć, jaka?

– Tak! – Zuzia z ożywieniem skinęła głową.

– Twój tata dorwał się do tegoż dowódcy, uchwycił go za plecami, zaserwował mu ostrze pod gardło i odwrócił się w tym tandemie do reszty Niemców z jasnym żądaniem zaniechania strzelaniny do Polaków, którzy znowu znaleźli się teraz w tragicznym położeniu. I stała się rzecz ciekawa. Niemcy posłuchali, a nasi jęli się wycofywać, by ostatecznie zniknąć w bezpiecznym mroku.

– A co z nim?! Co z nim?! Przecież to jest dla mnie najważniejsze!

– Tata też zaczął się wycofywać, ale wyważył szybko, że z tego cofania się przy jednoczesnym trzymaniu Niemca, który w każdej chwili może się wyszarpać, niewiele będzie. Mógł się też równie dobrze potknąć, niwecząc spontaniczny, ale efektywny odwrót.

– Więc?!

– Więc uznał, że dla obrony swojego oddziału, swoich kompanów, musi zostać, aż oddalą się oni całkowicie.

– I co potem? Zabrali go? Poddał się? Co potem, doktorze Zygzaku?!

– Poddał?! – krzyknął ze swadą. – Nigdy! Przepraszam, Zuziu, ale nigdy, przenigdy twój tata się nie poddał. I za to zresztą został wynagrodzony – zakończył, dziwiąc się po trochu własnym umiejętnościom oratorskim.

– Jak, Zygzaku? Jak został nagrodzony?

– Jesteś już duża, pewnie domyślasz się, co za karę zrobiliby mu ci źli ludzie, którzy napadli nasz kraj, ale nie musisz o tym myśleć, bo w tym właśnie momencie wydarzyła się rzecz po prostu niesłychana. Tuż za zadkiem twojego taty, dosłownie o krok dalej, walnął nagle piorun, ale taki odwrotny. Nie z nieba, a z ziemi.

– Piorun? Z ziemi? – Spojrzała właśnie pod nogi Zygzaka.

– Tak. Najprawdziwszy, elektrycznie wyładowany piorun! Grzmotnął tak, że niektórym hełmy pospadały! Mówiłem, że ten świat dziwy nam przyniesie, a my je wszystkie wytłumaczyć zdołamy.

– I co dalej? – pytała coraz bardziej niecierpliwie.

– Poszły błyskawice na boki, wzbiły sporo ziemi, twój tata poczuł jak ziemia drży. Ledwo się na nogach utrzymał, choć może bardziej temu, że zelektryzował się tym, co ujrzał. Bo wtedy właśnie pojawiła się Ona.

– Ona? – powtórzyła, podciągając kolana pod brodę.

– Tak. Nazwałem ją Czernią.

Jego głos stawał się coraz pewniejszy, a nawet dumniejszy.

– Czernią? Co to znaczy?

– Taką nazwą obdarowałem to zjawisko fizyczne. A był to wiszący kilka centymetrów nad ziemią fenomen w kształcie jajowatym. No! Właśnie jak te jajka w sklepie, cośmy się wtedy poznali! Dziw był wysoki, może nawet na ponad dwa metry i szeroki pewnie na metr! I wiesz co? Z tej wspaniałości, choć czarna była jak smoła w nocy, biło jakieś światło, jakby w jej środku niemała burza szalała. Po jej konturach natomiast można było dostrzec jakieś ni to niebieskie, ni to fioletowe opary, okrążające ów pakowny portal. I jeszcze strzelały co jakiś czas takie małe ogniki, odpryski elektryczne z niej i wokół niej. Piękna!

– Portal?

– Tak – odrzekł zadowolony. – Najwidoczniej, jak już mówiłem, prawa fizyki nie zdziwiły się obecnością tej nowości. Szybko zareagowały i temperaturą i wilgotnością. Cudownie, prawda?

– Czy portal oznacza, że można przez niego gdzieś przejść?

Doktor Zygzak uśmiechnął się jak zadowolony lis. Zainteresowanie dziewczynki sprawiło, że zrobiło mu się cieplej na skołatanej duszy.

– Tak! Zdumiewające! W polskich szkołach zawsze dobrze uczyli, ale żeby takie młode dziewczę wiedziało, czemu służy portal? W takim razie na pewno jesteś bardzo ciekawa, gdzie ów portal prowadził. I wiesz co? Chyba tę ciekawość masz po tacie. Bo nie przebierając w słowach, uwaga, uwaga, kopnął on tego niemieckiego dowódcę… tylko ciii… nie mów mamie, że to usłyszałaś… w jego szwabskie pupsko, a potem wnet w tę iskrzącą ciemność, jak mysz do dziury, hycnął. Ta zniknęła, co tylko upewniło wszystkich, że specjalnie dla niego ta niesamowitość się objawiła.

– I co mu się stało dalej?

– Aaa… Tego już nie wiemy, ale jedno mogę ci powiedzieć na pewno. Kiedy ostatni raz go widziano na polu bitwy, był dumny, cały i zdrów. A gdzie portal poprowadzi, wie tylko ten, kto do środka wskoczy. Domniemywać jednak można, że jest to miejsce przyjazne i sprawiedliwe. A może nawet i leczące. Ciało, rany… może i umysł, czyli myśli. Twój tata na pewno gdzieś jest. I kto wie, może jak wojna się skończy, wróci do nas?

– Bardzo bym chciała. Wiem, że walczy, żeby nas chronić. A może, tak jak mówisz, nawet jeżeli jest ranny, to go tam wyleczą?

– No właśnie.

– Może z grzechów. Może tata w tej całej Czerni ma też pokutę.

Uradowany dotąd Zygzak zesztywniał i nastała cisza.

– Co? Pokutę? – powtórzył przeszyty nagłym dreszczem.

– Tak. Za pewną brzydką rzecz, którą zrobił przed wojną. O której wiem ja, a mama nie, i bardzo źle się z tym czuję.

– Jaką rzecz? Co zrobił?

– Nie mogę powiedzieć. Dziadek Stanisław zakazał mi tego mówić komukolwiek. „Kategorycznie”. Tak powiedział.

– Czyli wiecie o tej rzeczy tylko ty i twój dziadek? I chodzi o tatę?

– Tak, ale panie Zygzaku. To znaczy Zygzaku, naprawdę nie mogę o tym mówić. Dziadek kazał mi przysiąc na jego życie, że nie zdradzę nikomu, choć bardzo mnie to męczy. To było przed wojną, a teraz jest wojna i tata na niej walczy.

– Ale to było kiedyś, czy zaraz przed? – dopytał, zauważając jednocześnie, jak brutalnie wyrywa dziewczynkę z piękna opowiadanej historii.

Milczała, jakby zaraz miała się popłakać. Widząc jej skrępowanie, postanowił zrezygnować.

– Dobrze. Masz rację, to zupełnie nieważne. Z pewnością całe życie był gotowy do tej walki i do tej chwili, która go spotkała. A ty, panienko Zuzanno, jesteś bardzo mądra. Jeżeli chcesz, to opowiem ci jeszcze kilka historii z Czerniami, bo pojawiają się one w nad wyraz ciekawych okolicznościach.

– Bardzo chętnie, panie doktorze – potwierdziła, jednak już bez poprzedniego entuzjazmu.

– Zaraz, przecież mówiłem coś o mówieniu sobie per…

Przerwał mu odgłos otwieranych drzwi wejściowych. Wiktor, nazywający siebie doktorem Zygzakiem, dosłownie podskoczył. Zaraz jednak z korytarza dobiegł go słabo słyszalny odgłos rozgorączkowanej gospodyni domu. Przywitała się z nimi, kierując spojrzenie wyjątkowo nie na córkę, lecz na mężczyznę. Ten poczuł, że kobieta odczuwa potrzebę, by jak najszybciej podzielić się tym, co dzieje się na zewnątrz ich papierowego bunkra. Z nim, bo z kimże innym?

Zuzia została sama, lecz nie było jej przykro. Szybko cofnęła się w wyobraźni do kolejnych scen opowieści Zygzaka o tajemniczym portalu zwanym Czernią, w którym znalazł schronienie jej tata. Tata bohater.

W końcu wpadła na genialny pomysł. Wymarzyła sobie, że poprosi mamę o cokolwiek w zastępstwie za kredki, które jej zabrano i spróbuje narysować to, co sobie wyobraża. Zeskoczyła z łóżka i choć lekko zakręciło jej się w głowie, ruszyła do salonu. Zanim do niego zajrzała, usłyszała wzburzony, ledwie trzymany na wodzy głos matki.

– …Boże, doktorze. Jestem przerażona. Braciakowa opowiedziała mi straszne rzeczy. Co robią Polakom, cywilom, bezbronnym. Jezu, Maryjo, przecież tak nie można. Tak się nie godzi.

– Spokojnie – zaczął niepewnie Zygzak.

– Spokojnie?! – oburzyła się kobieta. – Jak mogę być spokojna?! Zabiją nas. Tak, jak zabili…

– Chcę powiedzieć, że na razie najpewniej realizują listy proskrypcyjne, ale pewnie i za pomoc Żydom już niedługo…

– Mamo? Co się stało?

Zuzia w ostatnim momencie przerwała potok łez swojej matki, która pośpiesznie schowała twarz w białej chustce.

– Nic, kochanie. Nic się nie stało. Rozmawiałam z panią Zofią i jestem tym wszystkim już trochę zmęczona, ale naprawdę niczym się nie przejmuj. Cieszę się, że wstałaś. Przytulisz mnie?

Dziewczynka nie zastanawiała się ani chwili. Dopiero gdy poczuła, że daje swoją obecnością tak niezwykle potrzebne mamie ukojenie, poprosiła o coś do rysowania.

Znaczące spojrzenie Zygzaka, przesłane dziesięciolatce ponad ramieniem matki, przypomniało jej prośbę mężczyzny o dyskrecję w sprawie opowieści o tacie znikającym w Czerni.

Mimo tego ponowiła prośbę, nie wdając się zbytnio w szczegóły.

– Chcę narysować tatę!

Matka mocniej zacisnęła powieki, lecz kolejne łzy mimowolnie spłynęły z jej policzków na chłodne czoło Zuzi. Doktor Zygzak widział, że wspomnienie męża uwiera kobietę. Kto jak nie on, najlepiej znający swojego młodszego brata mógł podejrzewać, że Jakub znowu zrobił coś złego.

– Dobrze – odpowiedziała z bólem.

* * *

Stań! Przeczytaj widzu miły.

Jak Cię żydy osaczyły.

Zamiast mięsa szczura sieka.

Brudnej wody da do mleka.

Rozczyn ciasta z robakami.

Ugniatany jest nogami.8

Mechaniczny przetwornik dźwięku spoczął na powierzchni szelakowej płyty. Optymistyczny utwór rozpoczął się pojedynczymi nutami, a chwilę potem rozbrzmiał po polsku mocnym barytonem. Słuchający nic z tych słów nie rozumiał, ale bardzo podobała mu się wesołość w głosie śpiewającego mężczyzny, więc i tak zaczął rytmicznie postukiwać obcasem o podłogę.

W tym samym czasie, nieopodal, w suchy piach wbił się róg dębowej belki. Nawierzchnia wyschniętej na wielodniowym upale drogi była jednak bardzo zbita, więc belka zostawiała jedynie cienką linię.

Znowu kilkaset metrów dalej lokalizowano jeden z niewielu murowanych w tym czasie domów. Dość niekorzystne położenie jak na czas okupacji. Na jego strychu stolarka również poszła w ruch, tyle że w postaci sosnowych desek. Dłonie zupełnie niepasujące do tegoż fachu niezdarnie zbijały kolejne elementy sześciennej konstrukcji.

Całkowicie inaczej sprawy miały się pod wspomnianym budynkiem przejętym przez Niemców, gdzie kilka par silnych i żylastych rąk dosłownie przerzucało między sobą kolejne belki, jakby te były jedynie zapałkami. Konstrukcja powstawała szybko, bo przewodzący robocie brygadier znał projekt na pamięć. Któż wie, ile już takich postawił, podróżując między zdobytymi przez Niemców miastami?

Tymczasem na niemiłosiernie nagrzanym strychu osamotniony zbijacz desek poirytowany potem zalewającym jego ciało, właśnie trafił młotkiem prosto w kciuk. Wrzasnął z bólu, lecz szybko zasłonił usta ręką ze zbitym palcem. W takiej pozycji spojrzał na swoje podłe dzieło.

Skrzynia nabierała kształtu.

Na ulicy w tym czasie pierwsi przechodnie zaczynali się zatrzymywać na widok czegoś, co sprawiło, że wielu z nich musiało przysiąść, choćby na gołym chodniku, nie dowierzając w to, co widzą.

Tymczasem na strychu pojawiła się kobieta, przynosząc spracowanemu mężczyźnie gwoździe w jednej ręce, w drugiej zaś kawałek chleba. Spojrzeli sobie w oczy i w całej beznadziejności tej chwili, uśmiechnęli się do siebie z serdecznością.

Nie do śmiechu było jednak przerażonym mieszkańcom miasta, którzy z niedowierzaniem obserwowali tę bez wątpienia wytrzymałą konstrukcję. Wszak wszystko, co niemieckie, musiało być solidne. Jeden z mówiących po polsku folksdojczów, ubrany na czarno niczym kat na służbie właśnie zwieńczył ją sznurem przerzuconym przez belę łączącą dwa wysokie pale. Ubrany w mundur SS z trupią czaszką na czapie, zasalutował do zbierających się po polsku, czyli dwoma palcami. Uśmiech na jego twarzy był nie tyle bezczelny, ile diabelski. Po chwili zeskoczył z podestu, ukazując szubienicę w całej okazałości.

W międzyczasie doktor Zygzak wszedł na próbę do skrzyni. Choć bardzo się starał, nie uniknął kilku drzazg, co przysporzyło mu tyleż samo bólu, ile irytacji i rozgoryczenia. Ale najgorsze było coś innego. Dopiero teraz zdał sobie sprawę z duchoty i niemożliwej ciasnoty w środku. Tego roku wrzesień, podobnie jak całe wakacje, był niezwykle suchy i upalny.

Klnę to słońce i klnę tę szorstkość w gardle. I wszy, i brud, to też przeklinam, ile sił.

Jako że miał zwyczaj, a wręcz uzależnienie, rachowania wszystkiego od razu w głowie, szybko pomnożył sobie temperaturę na dworze razy dwa i wyszło mu, że w skrzyni panuje jakieś pięćdziesiąt stopni. A to właśnie ona miała w teorii przechować jego życie przez czas tak długi, że wręcz niemożliwy do oszacowania.

W celu ostatecznego przetestowania trumiennej konstrukcji poprosił matkę Zuzy, aby ta przymknęła wieko. I wtedy wszystkie drzazgi w jego dłoniach, zbity palec, pusty żołądek, brud i smród jego spoconego ciała, a nawet gorąc i duchota wnętrza skrzyni nagle zniknęły.

Nieoczekiwanie znalazł się w namiastce swojej własnej Czerni, w której czekała na niego wywiedziona w metafizyczne pole, nieżyjąca ukochana.

Potrzebował tego, potrzebował teraz jej szeptu. Rozpaczliwie pragnął poczuć nie tyle jej obecność, ile sam dowód trwania egzystencji jej duszy.

Wiedział, że romansuje z czystym złem, ale przywykł już do tego.

W końcu żył z mrokiem, który wypełnił pustkę w jego duszy po przerwanym szczęściu, już dwadzieścia lat, wciąż potrzebując potęgi jakże uzależniającego, lecz wyniszczającego żalu. Teraz może nawet bardziej niż kiedykolwiek. Kompas jego istnienia przechylił się zdecydowanie w tym kierunku. Niewidzialna wskazówka zwariowała. Na jej końcu tliło się samospełniające się proroctwo, które już od miesiąca udowadniało swoją wiarygodność. Jego powinnością było jedynie słuchanie szeptu, który słyszał również teraz. Szeptu, który należy do jego ukochanej Sary. Zmarłej, ale wciąż istniejącej i czekającej na swoje ożywienie. A przynajmniej na spełnienie obietnicy, którą złożył jej on, Zygzak. Nazywający siebie tak od chaotycznego błądzenia między dobrem a złem i między przeszłością a teraźniejszością.

Utwór dobiegał końca. Słuchający go Niemiec podszedł do okna przejętej komendy uzupełnień polskiego wojska. Świetny humor sprawił, że mężczyzna dostrzegając za oknem zlecone przez siebie dzieło, zaczął mruczeć pod nosem coś niezrozumiałego, monolog pełen ekscytacji, nie rezygnując przy tym z uśmiechu na twarzy.

* * *

Ziemia obracała się jakby coraz wolniej, więc kolejne dni dłużyły się okrutnie. A im ktoś był starszy, doroślejszy, bardziej świadomy, tym wolniej przesuwały się wskazówki na zegarze, a popołudniowe słońce grzęzło w zenicie, jakby Bóg zapomniał o pierwotnie planowanej doskonałości swego dzieła.

Co sprawiło, że czasomierz oszalał? Woń. Woń śmierci i porażki przybyła z pól bitewnych nad kolejne miasta, dusząc ludzkie wyobraźnie, przez co umysł umierał wcześniej, zawczasu opuszczając żywe jeszcze ciało. Tylko że życie musiało toczyć się dalej, a względny spokój na ulicach miasta sprawił, że Zuzia, jak to dziecko, szybko zapomniała o grozie, jaką został owładnięty znikający z mapy świata kraj.

Gorzej było z jej mamą, coraz więcej czasu spędzającą w kuchni, która, nie wiadomo kiedy z centrum domowego ciepła stała się obserwatorium końca życia, jakie znała. Ich budynek stał przy rzadziej uczęszczanej ulicy, łączącej dwie większe drogi dobiegające od południa do głównego traktu w mieście, czyli trasy międzynarodowej łączącej wschód z zachodem Europy. Tą właśnie drogą trzy tygodnie temu przejechał przez miasto konwój z Naczelnym Wodzem Polskich Sił Zbrojnych Edwardem Rydzem-Śmigłym, który przeniósł Kwaterę Główną do Brześcia.

W mieście, jak w wielu innych w tym czasie w Polsce, była pokaźna społeczność żydowska. Z co lepszych budynków Niemcy wyrzucili Żydów, a następnie przesiedlili ich do wytyczonego na terenie miasta getta, z którym w bliskim sąsiedztwie stał rodzinny dom Zuzy. Takie położenie i nieszczęśliwie wyróżniający się wysoką jakością architektury całkowicie odremontowany dom, napełniały jej gospodynię przekonaniem, że okupacyjna cisza zostanie wkrótce przerwana. Jeśli nie w tej minucie, to niebawem. Nigdy by też nie pomyślała, że będzie zazdrościć innym mieszkańcom szeregowych, niczym nieróżniących się od siebie baraków.

Popadła w niemal hipnotyczny trans. Spoglądała przez okno, na powierzchni którego piętrzący się brud bardziej cieszył, niż martwił ambitną niegdyś gospodynię. Zanurzona w nadziei, że zapuszczona szyba to dobry kamuflaż, nasłuchiwała skrobania ołówkiem po papierze, na którym Zuzia zapamiętale tworzyła swoje dzieło. Obiecała jej dostarczenie kredek, jednak okazało się to niemożliwe. W skupie wyprosiła od pewnego świeżo posiniaczonego na twarzy kupca, marnej jakości ołówek. Rosyjski, chemiczny, podobno jeszcze carski.

Nasilenie skrobania było coraz bardziej intensywne, ale matka nie odwracała głowy od widoku na zewnątrz, wyczekując Niemców, którzy w końcu musieli się zjawić i zamordować ich za ukrywanie Żyda. Coraz większy natłok niegodziwych, acz niekontrolowanych myśli sprawiał, że zniknęły gdzieś jej pierwotne motywacje; rozpłynął się główny powód, dla którego go tu przyjęła i wyparła to, co doktor zrobił dla jej córki. Na wojnie, czy w czasie okupacji, podarowanie zapasu medykamentów, wykorzystanie znajomości rytuałów leczniczych przypominających ziołolecznictwo, ogólnej wiedzy i umiejętności – to nie było nic błahego. Wypadło kobiecie z pamięci, że przecież to ona zajadle prosiła szwagra pogniewanego z bratem o odwiedziny. Jeszcze w czasie przedwojennym, kiedy jego krew i pochodzenie miały jak najmniejsze znaczenie, a najważniejsze były więzi rodzinne.

Myśląc o skłóconych braciach, przypomniała sobie zaraz o siostrach. O sobie i o Ilonie. O ich ostatniej rozmowie. Pomyślała, że świat skrywa w sobie symetrię i poznanie jej tajemnicy uczyniłoby człowieka wszechwiedzącym. Niestety, wszystkie myśli znowu przywiodły ją do osoby męża. Myślała o tym, gdzie teraz jest i co tak właściwie jej zrobił. Dlaczego to zrobił? Jaka była w tym jej wina? Co oczywiste, kalkulowała też, że gdyby nie spotkanie z jego bratem w Łazienkach Królewskich, historia nie miałaby prawa powtarzać się w taki perfidny sposób. Wreszcie pokrętnie, ale krok po kroku doszła do wniosku, że w jej domu najwyraźniej zagnieździło się zło. Niewidoczne, nienazwane, ale istniejące i coraz bardziej namacalne. Potrzebowała jeszcze chwili, by właściwie zlokalizować jego źródło, gdy nagły trzask złamanego ołówka wyrwał ją z letargu. A zaczynała już słyszeć skrzypienie podłogi ponad swoją głową.

– Mamo! Przepraszam! – Skruszona Zuza szybko stanęła w korytarzu.

– Co? Nie, kochanie, nic się nie stało. Pan, który mi go dał, powiedział, że strasznie łatwo się łamią. Teraz będziesz mieć dwa krótsze, tylko tata… to znaczy doktor Zygzak albo ja porządnie je zatemperujemy. Pokażesz, co narysowałaś?

– Nie wiem, czy mogę.

– Dlaczego miałabyś nie móc? – zapytała zaskoczona.

Dziewczynka zamarła. Matka ze zdziwieniem przyjrzała się pracy córki. Rysunek polegał na zamalowaniu połowy kartki jak najintensywniejszym, ciemnym kolorem, z wyraźnym wybrzuszeniem jakiegoś kształtu na środku. Prośba o nadanie sensu tej abstrakcji oczywiście padła, ale córka nie potrafiła nic więcej wyjaśnić. Powiedziała jedynie, że praca nie jest jeszcze skończona, a gdyby ołówek nie trzasnął, dokończyłaby go, okraszając interesującymi szczegółami. W pewnym sensie to nieporadne tłumaczenie było prawdziwe i wystarczyło.

– Nawet domyślam się, gdzie twój ołówek stracił większość swej długości.

Kobieta lekko się uśmiechnęła, drapiąc paznokciem wyszarpaną dziurkę w centralnym miejscu ciemnej plamy. Zuzia, zaskoczona tak rzadkim ostatnio zadowoleniem matki, postanowiła kolejny raz spróbować szansy, przypominając swoją prośbę powtarzaną od trzech dni.

– No mamo… Mogę?

– Zuziu – Kobieta westchnęła ze zmęczeniem. – Przecież od kiedy pan doktor jest na górze, ustaliliśmy, że przestaniecie ze sobą rozmawiać. Wiem, że bardzo go polubiłaś, ale nie możemy ryzykować. Na pewno wiesz, że mi też nie jest z tym łatwo, prawda?

– Wiem, mamusiu. I bardzo cię kocham. I podziwiam. – Dziewczynka przytuliła mamę najmocniej, jak potrafiła, a następnie spojrzała na nią błagalnie.

– No proszę… Zaniosę mu tylko kawałeczek razowca. Pewnie i tak miałaś to potem zrobić, a ja tam chwilę posiedzę i wrócę. A jak tylko dasz mi znak, to sfrunę niczym gołębica.

– Niczym gołębica. Moja ty poetko kochana. Niech będzie. Wyjątkowo. Raz. Tylko przytul mnie jeszcze, ale tak bardzo. No. Jeszcze mocniej. Tak bardzo, jak bardzo cię kocham, córeczko.

Przy przedostatnim stopniu, Zuzia zerknęła jeszcze pod nogi, aby spojrzeć na mamę podtrzymującą drabinę. Dziewczynka mogłaby teraz patrzeć na swoją rodzicielkę godzinami, gdyż z tej perspektywy była ona jeszcze piękniejsza niż zwykle, przypominając porcelanową laleczkę ubraną w białą suknię z delikatnego jedwabiu. Inny, zdecydowanie bardziej szorstki materiał, z którego uszyta była przewieszona przez szyję torba z jedzeniem, uwierał jednak w kark coraz bardziej. Uśmiechając się słodko do przesady, Zuza zniknęła w ciemności strychu.

Panujący tu mrok sprawił, że spore pomieszczenie wydawało się nie mieć krańców. Miała wrażenie, że jest tutaj sama. A może doktor zniknął, korzystając z magii, którą powinien się w czasie wojny podzielić z nią i z jej mamą?

Wzrok powoli przyzwyczajał się do ciemności.

Obracając głowę na prawo i lewo, spostrzegła jakieś ciemne kształty, sterty starych materiałów, dalej dużą skrzynię przykrytą pozwijanymi w rolki dywanami, potem bujane krzesło pozbawione siedziska. No i jeszcze stał tu kredens wypełniony książkami. Nigdzie nie dostrzegła jednak Zygzaka. Pośpiesznie spojrzała w dół, ale mamy już nie było koło drabiny.

Dostała gęsiej skórki. Specyficzny zapach nagrzanego pomieszczenia pogłębiał uczucie niepewności.

– Zuziu!

Męski głos o suchym tonie wystrzelił zza jej głowy, sprawiając, że wzdrygnęła się, jakby w plecy trafił ją piorun.

– To ty! Wchodź szybko! Zuziu, no daj rękę. O nie! Czy ja cię właśnie przestraszyłem?

Po chwili poczuła dłonie Zygzaka wbijające się pod jej pachy.

– Nie, ale…

– Jak nie? Słyszę, jak szczękasz zębami z przerażenia. Przepraszam! Chyba trochę przysnąłem, może nawet omdlałem. I nagle poczułem jakiś chłód, potem na powiekach pojawiło się trochę światła… Ach, nieważne, zupełnie to nieważne, co poczułem! Szczęście! O! To poczułem. Jak się cieszę, że cię widzę!

– Dzień dobry, panie doktorze – odpowiedziała bardziej zachowawczo niż zwykle.

– O! Znowu zapomniałaś! Dzień dobry, Zygzak. Serwus, Zygzaku. Pamiętasz, kochana? Jak się masz? I co masz na szyi?

– Chleb od mamy. Powód mojego przyjścia. – Wyciągnęła podarunek w kierunku Zygzaka, a kiedy przypadkiem musnęli się dłońmi, poczuła, że jego skóra jest całkowicie mokra od potu.

– Złota kobieta. Niechaj będzie jej zapamiętane.

Przysiedli na stercie książek zakrytych szarą od kurzu narzutą. Zuza nie czuła głodu. I choć znikająca na jej oczach w błyskawicznym tempie pajda czerstwego chleba jej nie interesowała, to nawet ona zdziwiła się drapieżnością przejawianą przez do tej pory opanowanego Zygzaka.

– Co u… bie sły… ać, Zuz… no? – zapytał, przełykając łapczywie koleje kęsy.

– Dobrze. Na dole jest spokojnie. Ten zły żołnierz już do nas nie przychodził, nikt inny zresztą też nie. Jak chcesz, poproszę mamę, żebyś znowu był na dole.

Mężczyzna miał pełne usta, więc rozpoczął od zapalczywego ruchu głową od prawa do lewa.

– Nie, Zuziu. Nic z tych rzeczy. Musimy to przeczekać, tak jak mama ustaliła. Będziemy się jej słuchać. Ona jest naszym dowódcą, dobrze?