Czekaj na mnie - Santa Sebag-Montefiore - ebook
NOWOŚĆ

Czekaj na mnie ebook

Santa Sebag-Montefiore

4,1

52 osoby interesują się tą książką

Opis

Autorka bestsellerów według „Sunday Times” przedstawia nową, wciągającą powieść o trwałej miłości i niszczycielskich tajemnicach, która rozgrywa się w Anglii podczas drugiej wojny światowej, aż po Australię pięćdziesiąt lat później. Książka oparta na prawdziwej historii.

Rupert obiecał, że wróci. Florence miała tylko czekać.

Kornwalia, 1944

Rupert Dash zostaje uznany za zaginionego podczas bitwy pod Arnhem. Jego żona Florence jest zdruzgotana. Nie może pogodzić się z faktem, że mąż zniknął z jej życia na zawsze, dlatego kiedy w starej książce znajduje ukryty wiersz zatytułowany Czekaj na mnie, wierzy, że to znak od Ruperta. Obietnica, że do niej wróci.

Londyn, 1988

Od dzieciństwa Max cierpi na powracający koszmar. Otoczony straszliwym wojennym chaosem musi wykonać pilną misję. Ale za każdym razem sen zostaje przerwany przez nagłe obudzenie się Maksa. Jest przerażony, jego serce wali o żebra, krew pulsuje w skroniach z powodu przejmujących doznań. Zdesperowany, by zrozumieć, dlaczego nawiedza go tak koszmarna wizja, Max wyrusza w podróż, która prowadzi go do Kornwalii i mężczyzny o imieniu Rupert Dash.

Melbourne, 1995

Florence otrzymuje list od kogoś, kogo nigdy nie spotkała i kto mieszka na drugim końcu świata. Nieznajomy twierdzi, że pamięta życie, które przed nim należało do kogoś innego. Czy to może być osoba, na którą Florence czekała pięćdziesiąt jeden lat?

Nikt nie pisze tak epickich romansów jak Santa Montefiore.

Jojo Moyes

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 441

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (10 ocen)
4
3
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
dorotadobrogowska

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00

Popularność




Prolog

Połu­dniowa Austra­lia, gru­dzień 1995

Mary-Alice Dela­ware jesz­cze raz prze­czy­tała list. Był nie­do­rzeczny. Zupeł­nie idio­tyczny i bio­rąc pod uwagę oko­licz­no­ści, nie­tak­towny. W grun­cie rze­czy był tak absur­dalny, że wybuch­nęła śmie­chem. Pod­nio­sła wzrok znad kartki i popa­trzyła na ogród. Pośród ostró­żek koły­sał się słom­kowy kape­lusz jej matki, która pochy­lała się, ple­wiąc rabaty i moc­niej zaci­ska­jąc sznurki, któ­rymi dłu­gie łodygi kwia­tów przy­wią­zane były do pali­ków. Sie­dem­dzie­się­cio­sze­ścio­let­nia Flo­rence Leve­son nie miała zamiaru zwal­niać tempa. Była prze­ko­nana, że od bez­czyn­no­ści stawy by jej zwap­niały, tak jak stary samo­chód rdze­wieje od nie­uży­wa­nia. Utrzy­my­wała, że aktyw­ność pozwoli jej zacho­wać ener­gię. Przez aktyw­ność rozu­miała pracę w ogro­dzie, ener­giczne spa­cery z bas­se­tem Bazem, pie­cze­nie ciast, grę na pia­ni­nie oraz jogę. Ta ostat­nia wpra­wiała Mary-Alice w zaże­no­wa­nie; nikomu na świe­cie nie życzy­łaby widoku wła­snej matki ubra­nej w lycrę.

Czy powinna oddać matce ten list, czy nie?

Posta­no­wiła wstrzy­mać się z decy­zją kilka dni. W końcu nie było pośpie­chu, a Flo­rence zapewne i tak wyrzuci list do kosza. Nie żeby matce bra­ko­wało poczu­cia humoru; prze­ciw­nie, Mary-Alice nie znała nikogo, kto mógłby się z nią rów­nać pod tym wzglę­dem. Flo­rence miała cudowną zdol­ność lecze­nia serca śmie­chem. A bio­rąc pod uwagę tra­ge­die, które prze­żyła, było to godne podziwu. Mary-Alice była pewna, że jeśli kto­kol­wiek miałby się śmiać z tego nie­do­rzecz­nego listu, to wła­śnie Flo­rence. A jed­nak czuła dziwny ucisk w piersi – cień wąt­pli­wo­ści, ostrze­że­nie, że być może tym razem prze­wrotne poczu­cie humoru Flo­rence opu­ści, a wtedy Mary-Alice poża­łuje, że poka­zała jej list. Gdy raz go zoba­czy, nie będzie już mogła o nim zapo­mnieć. Nie, należy dzia­łać ostroż­nie.

Kopertę zaadre­so­wano do Mary-Alice Dela­ware, ale list w środku prze­zna­czony był dla Flo­rence Leve­son. W dołą­czo­nej notce nadawca jasno dawał do zro­zu­mie­nia, że pozo­sta­wia Mary-Alice decy­zję, czy jej matka powinna to prze­czy­tać. Przy­naj­mniej w tym oka­zał odro­binę taktu. Chciał, żeby Mary-Alice prze­czy­tała list pierw­sza i pod­jęła decy­zję. Naj­wy­raź­niej długo się nad tym zasta­na­wiał; list był prze­my­ślany i w grun­cie rze­czy piękny. Nie mogła zaprze­czyć, że to naprawdę bar­dzo piękny list. I to był kolejny powód, dla któ­rego się wahała: nadawca naj­wy­raź­niej nie był sza­leń­cem ani nie miał złych zamia­rów. Wyda­wał się wykształ­co­nym i uczci­wym czło­wie­kiem. Mimo to list był bar­dzo deli­katną i – no cóż – oso­bliwą sprawą.

– Masz ochotę na her­batę, mamo? – zawo­łała Mary-Alice z werandy. Była piąta po połu­dniu, a Flo­rence, wycho­wana w Anglii, chęt­nie jadała pod­wie­czorki. Earl grey, kanapki z jaj­kiem i szczy­pior­kiem, kawa­łek cia­sta lub ulu­bione tosty z masłem i pastą droż­dżową Vege­mite. Flo­rence nie przej­mo­wała się swoją figurą. Kie­dyś była szczu­pła, z wąską talią i dłu­gimi, smu­kłymi nogami, ale teraz jej kształty się zaokrą­gliły. Cery nie zepsuło jej ani słońce austra­lij­skie, ani indyj­skie w cza­sach dzie­ciń­stwa. Nie wyglą­dała na swoje lata, choć jej twarz zna­czyły zmarszczki mimiczne. Prawdę mówiąc, Flo­rence ni­gdy nie była próżna, nawet w mło­do­ści, gdy podzi­wiano jej urodę. Włosy, zawsze gęste, wciąż miała impo­nu­jące, dłu­gie i mięk­kie. Upi­nała je w luźny kok, z któ­rego wysu­wały się poje­dyn­cze kosmyki i opa­dały na szyję i skro­nie. W dzie­ciń­stwie były jasne, ale z cza­sem ściem­niały, a teraz posi­wiały. Sze­ro­kie sre­brzy­ste pasmo z przodu zain­spi­ro­wało jej wnuki do nada­nia jej przy­domku „Bor­suk”. Nie­wiele kobiet ucie­szy­łoby się z porów­na­nia do bor­suka, Flo­rence jed­nak uznała, że to zabawne.

– Wspa­niale – odrze­kła, ocie­ra­jąc spo­cone czoło przed­ra­mie­niem. Było gorąco i miała ochotę odpo­cząć w cie­niu. Zdjęła ręka­wice do prac w ogro­dzie i pod­nio­sła się z rabaty. Baz, przy­sy­pia­jący pod gru­szą, usiadł wycze­ku­jąco. – Wiesz, ten ogród chyba jesz­cze ni­gdy nie wyda­wał się tak bujny. Naprawdę, zupeł­nie jak w Anglii. – Uśmiech przy­da­wał jej twa­rzy dziew­czę­cej sło­dy­czy. – Można by pomy­śleć, że tu przez cały czas pada. A te uro­cze trzmiele są cią­gle pijane. Zupeł­nie jak wujek Ray­mond, krą­żący od pubu do pubu. Nikt nie lubił rundki po pubach bar­dziej niż wujek Ray­mond.

Mary-Alice się roze­śmiała. Jej matka uwiel­biała mówić o prze­szło­ści, a lata spę­dzone w Anglii wyda­wały się jej naj­bliż­sze. Mary-Alice weszła do domu, żeby nasta­wić czaj­nik. Zda­wa­łoby się, że w taki upał mro­żona lemo­niada będzie bar­dziej orzeź­wia­jąca niż her­bata, ale jej matka była stała w swo­ich przy­zwy­cza­je­niach, więc będzie her­bata – po angiel­sku, z mle­kiem. Mary-Alice wrzu­ciła do imbryka kilka tore­bek earl greya i wyjęła cia­sto z lodówki. Kiedy po chwili wró­ciła na werandę, Flo­rence sie­działa na huś­tawce, a Baz leżał obok, z głową na jej kola­nach. Wachlo­wała się kolo­ro­wym pismem i nuciła jakąś starą melo­dię, któ­rej Mary-Alice nie znała.

– Wiesz, kiedy byłam mała, w każde Boże Naro­dze­nie wuj Ray­mond zabie­rał nas na gwiazd­kowe przed­sta­wie­nie do Fol­ke­stone. – Flo­rence uśmie­chała się cie­pło, machi­nal­nie głasz­cząc psa po gło­wie. – To była rodzinna tra­dy­cja i wycze­ki­wa­li­śmy tego z wiel­kim pod­nie­ce­niem. Praw­dziwe prze­ży­cie. Naj­bar­dziej lubi­łam Pio­tru­sia Pana. Mia­łam szczę­ście zoba­czyć Jeana For­besa-Robert­sona w roli Pio­tru­sia. „Jeśli wie­rzysz we wróżki, zaklaszcz w dło­nie!” Wszy­scy gor­li­wie kla­ska­li­śmy i Dzwo­ne­czek oży­wała. To było cudowne.

Mary-Alice nalała her­batę do fili­ża­nek i pod­su­nęła matce tale­rzyk z cia­stem. Baz pod­niósł głowę z kolan Flo­rence i z zain­te­re­so­wa­niem obwą­chał talerz.

– Szkoda, że nie pamię­tam Bożego Naro­dze­nia w Anglii – powie­działa Mary-Alice. – Z mro­zem i pło­ną­cym ogniem. Sanie Świę­tego Miko­łaja lepiej wyglą­dają na śniegu.

– Tak, Boże Naro­dze­nie w gorą­cym kli­ma­cie to zupeł­nie nie to samo. Powinno być mroźne, zimne i roz­iskrzone jak kalen­darz adwen­towy. Ile mia­łaś lat, kiedy się tu prze­pro­wa­dzi­li­śmy? Cztery?

– Trzy – popra­wiła ją Mary-Alice, wzru­sza­jąc ramio­nami. – Nie tęskni się za tym, czego się nie poznało. Święta Bożego Naro­dze­nia w Austra­lii też są wyjąt­kowe.

Flo­rence posta­wiła talerz na niskim sto­liku poza zasię­giem Baza i wrzu­ciła kostkę cukru do her­baty.

– Zwy­kle spę­dza­li­śmy Boże Naro­dze­nie u dziad­ków. Uwiel­bia­łam do nich jeź­dzić. Wiesz, że tato zmarł nie­długo po naszym przy­jeź­dzie z Indii do Anglii, więc mama, Wini­fred i ja jeź­dzi­ły­śmy na święta do jej rodzi­ców, do Korn­wa­lii. Mieli piękny duży dom w Gul­li­ver’s Bay. Nazy­wał się Mari­ners i miał pry­watną plażę. Bar­dzo wąt­pię, by na­dal była pry­watna, ale w tam­tych cza­sach mie­li­śmy ją tylko dla sie­bie. Z domu pro­wa­dziło ukryte pod­ziemne przej­ście do jaskini. W cza­sie wojen napo­le­oń­skich prze­myt­nicy prze­rzu­cali stam­tąd bele wełny na łodzie rybac­kie cze­ka­jące w zatoce i wymie­niali je na brandy i koronki. To było magiczne miej­sce.

– Brzmi wspa­niale – powie­działa Mary-Alice, która sły­szała już te opo­wie­ści.

– Uwiel­bia­łam Boże Naro­dze­nie. Pamię­tam, z jakim pod­nie­ce­niem spraw­dza­łam cię­żar poń­czo­chy wiszą­cej w nogach łóżka. Kiedy trą­ca­łam ją sto­pami, chrzę­ściła. Bab­cia była bar­dzo hojna i okrop­nie nas roz­piesz­czała. Poń­czo­chy były pełne pre­zen­tów. Oby­dwie z Wini­fred się­ga­ły­śmy na sam dół, gdzie była man­da­rynka, wciąż owi­nięta w srebrny papier z warzyw­niaka. Teraz nikt nie ceni man­da­ry­nek, ale w tam­tych cza­sach były luk­su­sem przy­wo­żo­nym na stat­kach aż z Tan­geru. – Flo­rence zaśmiała się, upiła łyk her­baty i wes­tchnęła; na sta­rość nabrała tego iry­tu­ją­cego nawyku. – świą­teczny obiad to była praw­dziwa uczta. – Jej policzki okrył rumie­niec, wspo­mnie­nia popły­nęły sze­roką falą. – Naj­bar­dziej lubi­łam deser. Przy­no­szono go, zanim zosta­wia­ły­śmy męż­czyzn w jadalni, żeby wypili swoje porto, zaraz po świą­tecznym serze Stil­ton ude­ko­ro­wa­nym sele­rem i poda­wa­nym z biskwi­tami Romary z Tun­bridge Wells. Zawsze były cze­ko­ladki Char­bon­nel et Wal­ker w kil­ku­war­stwo­wych pudeł­kach, ze srebr­nymi szczyp­cami i śliw­kami z Karls­badu. No i te pyszne fru­its glacés i mar­rons glacés, kan­dy­zo­wane owoce i kasz­tany w cukrze z Fran­cji. Moja matka je uwiel­biała. – Flo­rence odgry­zła kawa­łek cia­sta i wcią­gnęła powie­trze przez nos. – Mmm, nie­biań­skie. Nie, Baz, to nie jest dla cie­bie. No dobrze, dosta­niesz kawa­łe­czek. – Odła­mała kawa­łek bisz­koptu i rzu­ciła psu. – W Gul­li­ver’s Bay zawsze poda­wano bisz­kopt do her­baty.

– Tyle sły­sza­łam o Gul­li­ver’s Bay. Chcia­ła­bym tam kie­dyś poje­chać – powie­działa Mary-Alice. Miała wra­że­nie, że zna to miej­sce.

– Nie­stety, jestem już za stara, żeby tam wró­cić. Gdyby nie to, sama bym cię tam zabrała. – Na twa­rzy Flo­rence poja­wiła się tęsk­nota. – Nie wiem, do kogo teraz należy dom. Mój Boże, tam może być nawet hotel albo pen­sjo­nat. Czy to nie byłoby okropne? W dzi­siej­szych cza­sach ludzie nie chcą już wiel­kich domów, gdzie za drzwiami obi­tymi zie­lo­nym suk­nem znaj­dują się kwa­tery dla służby. Ludzie nie mają już służby, prawda? Kto może sobie na to pozwo­lić? Ale w tam­tych cza­sach tak było. Moi dziad­ko­wie pocho­dzili z epoki wik­to­riań­skiej. Byli bar­dzo kon­wen­cjo­nalni i muszę dodać, że mieli tro­chę wiel­ko­pań­skie maniery. Uwa­ża­li­śmy służbę za coś oczy­wi­stego, ale kiedy teraz o tym myślę, ude­rza mnie, jak ciężko ci słu­żący pra­co­wali. Pra­wie ni­gdy nie dosta­wali wol­nego i pew­nie też nie zara­biali zbyt wiele. To był eli­tarny świat i oczy­wi­ście skoń­czył się wraz z wojną. – Wes­tchnęła i ugry­zła kolejny kęs cia­sta, delek­tu­jąc się słod­kim sma­kiem. Baz zaczął się śli­nić, ale Flo­rence, nie­siona falą wspo­mnień, nie zwró­ciła uwagi na jego pożą­dliwe spoj­rze­nie. – Dwaj bra­cia mojego ojca zgi­nęli w Wiel­kiej Woj­nie. Nikt nie sądził, że przy­stą­pimy do kolej­nej, i to tak szybko. Takie mar­no­traw­stwo. Można by pomy­śleć, że pierw­sza wojna cze­goś ich nauczyła, ale ludzie niczego się nie uczą. To jest naj­tra­gicz­niej­sze.

Mary-Alice dolała sobie her­baty.

– Opo­wiedz mi coś jesz­cze o Gul­li­ver’s Bay – popro­siła. Nie chciała podą­żać za matką ścieżką wio­dącą do wojny. Wie­działa, do czego pro­wa­dzą te wspo­mnie­nia: uniesz­czę­śli­wiały ją.

– Ni­gdy nie byłam reli­gijna, ale lubi­łam cho­dzić do kościoła – pod­jęła Flo­rence. – Podo­bał mi się pastor, wie­lebny Mil­lar. Był niski, gruby, łysy i seple­nił, a do tego miał żywio­łowy cha­rak­ter. Cokol­wiek powie­dział, brzmiało to nie­zmier­nie eks­cy­tu­jąco. Od tam­tej pory ni­gdy wię­cej nie spo­tka­łam takiego pastora. Miał praw­dziwą cha­ry­zmę i wigor. Gdyby wszy­scy pasto­rzy byli tacy jak on, kościoły pęka­łyby w szwach. – Uśmiech­nęła się szel­mow­sko. – Ale nie zamie­rzam uda­wać, że tylko pastor oży­wiał moje nie­dzielne poranki. Nie, to był Aubrey Dash.

Mary-Alice uśmiech­nęła się znad fili­żanki. Sły­szała tę histo­rię już setki razy, ale nie zamie­rzała odma­wiać matce przy­wo­ła­nia jed­nego z naj­droż­szych jej wspo­mnień.

– Nawet jego imię brzmi roman­tycz­nie – oświad­czyła.

– Kie­dyś wiele razy zapi­sy­wa­łam je w pamięt­niku, „Aubrey Dash”, a potem pisa­łam „Flo­rence Dash”, żeby spraw­dzić, jak nazy­wa­ła­bym się po ślu­bie. Bio­rąc pod uwagę, jak się wszystko uło­żyło, to zabawne, prawda? – Flo­rence roze­śmiała się i jej zie­lone oczy roz­bły­sły. – Ale on led­wie mnie zauwa­żał. – Lekko wzru­szyła ramio­nami i znów napiła się her­baty.

– Nie rozu­miem dla­czego, mamo. Prze­cież byłaś bar­dzo ładna.

– Nie zapo­mi­naj, że byłam też bar­dzo młoda, a lubię myśleć, że późno roz­kwi­tłam. Sie­dzia­łam w naszej ławce, a on w swo­jej, oczy­wi­ście z rodziną. Był jak jasna gwiazda na skraju mojego pola widze­nia. Z tru­dem się powstrzy­my­wa­łam, żeby się na niego nie gapić. Wyzna­cza­łam sobie, co ile minut mogę na niego zer­kać, żeby to nie było za czę­sto. Pięć minut, sześć, cza­sami uda­wało mi się dojść aż do pięt­na­stu. Naj­lep­sza chwila była wtedy, kiedy szli­śmy do komu­nii. Cza­sami sta­wa­łam tuż przed nim lub za nim i czu­łam go bli­sko sie­bie, jakby pro­mie­nio­wał cie­płem. Gdy na mnie spoj­rzał, co się zda­rzyło raz czy dwa, oble­wa­łam się rumień­cem. – Wsu­nęła do ust ostatni kawa­łek cia­sta i z roz­ko­szą obli­zała palce. – Prze­pra­szam, Baz, ale nie ma wię­cej. – Pies z wes­tchnie­niem rezy­gna­cji znów oparł łeb na jej kola­nach. – Był bar­dzo przy­stojny nawet jako chło­piec. Widzisz, był wysoki, kiedy jego rówie­śnicy jesz­cze nie uro­śli, i miał prze­piękne oczy: szare z dłu­gimi, czar­nymi rzę­sami. I pełne usta. Prze­ko­na­łam się, że pełne usta są rzad­kie w Anglii. Ale Aubrey miał śliczne usta.

Mary-Alice się roze­śmiała.

– Och, mamo, zabawna jesteś.

– Usta są ważne, Mary-Alice. Nie jest miło cało­wać męż­czy­znę, który ma usta jak rekin.

Teraz roze­śmiały się oby­dwie.

– Pew­nie nie – zgo­dziła się Mary-Alice. – Masz fan­ta­styczną pamięć do szcze­gó­łów.

– A ty, kocha­nie, nie pamię­tasz swo­jej pierw­szej miło­ści?

– Chyba pamię­tam, ale nie tak jak ty.

– Kiedy będziesz w moim wieku, wspo­mnie­nia zaczną cię ata­ko­wać ni stąd, ni zowąd. Na przy­kład oko­pu­jesz krzak czar­nego bzu i nagle pstryk, jakaś bańka z two­jej pod­świa­do­mo­ści wypływa na powierzch­nię i pęka i naraz poja­wia się przed tobą coś, o czym nie myśla­łaś od lat. A kiedy o tym myślisz, wra­cają uczu­cia, które kie­dyś prze­ży­wa­łaś, i daję słowo, twoje ciało czuje dokład­nie to, co czuło przed laty, zupeł­nie jak­byś znów stała w nawie za ple­cami Aubreya Dasha, cze­ka­jąc na komu­nię świętą i marząc o tym, że on się odwróci i na cie­bie spoj­rzy. – Flo­rence potrzą­snęła głową, zadzi­wiona sobą sprzed lat. – Jak nie­wiele wie serce, kiedy jest się zale­d­wie dziew­czyną. Ile jesz­cze musi się nauczyć.

Mary-Alice odnio­sła wra­że­nie, że list w jej kie­szeni staje się coraz cie­plej­szy i domaga się uwagi. Odsta­wiła fili­żankę i wsu­nęła rękę do kie­szeni. W tej samej chwili dostrze­gła chmurę kurzu na dro­dze w oddali. Chmura sta­wała się coraz więk­sza, w miarę jak cię­ża­rówka się zbli­żała. Meta­lowe obra­mo­wa­nia reflek­to­rów jaskrawo błysz­czały w słońcu.

– To na pewno David – powie­działa. Wyjęła rękę z kie­szeni i wstała. List musiał pocze­kać.

– Wrócę do ogrodu – powie­działa Flo­rence, ze stęk­nię­ciem dźwi­ga­jąc się z huś­tawki.

– Nie sądzisz, że już wystar­czy na dzi­siaj?

– Dopiero szó­sta. Naj­lep­sza część jest jesz­cze przed nami. Złote świa­tło wcze­snego wie­czoru. To moja ulu­biona pora dnia. – Flo­rence z głę­bo­kim wes­tchnie­niem satys­fak­cji spoj­rzała na ogród. – Uwiel­biam głosy pta­ków, które sie­dzą w gniaz­dach na drze­wach. Przy­po­mina mi się Gul­li­ver’s Bay. Oczy­wi­ście ptaki są tu inne, ale tak samo pod­no­szą na duchu. Nic nie uszczę­śli­wia mnie bar­dziej niż śpiew pta­ków.

Mary-Alice zebrała fili­żanki i tale­rzyki na tacę i wró­ciła do kuchni. Gdy znów wyszła z domu, David zapar­ko­wał już samo­chód pod euka­lip­tu­sem i szedł przez traw­nik, żeby się z nią przy­wi­tać.

– Udał ci się dzień, kocha­nie? – zapy­tała z werandy, wycią­ga­jąc do niego puszkę zim­nego piwa.

Jej mąż był sil­nym, wyspor­to­wa­nym męż­czy­zną po sześć­dzie­siątce. Regu­lar­nie grał w squ­asha i w tenisa, a kiedy miał czas, lubił bie­ga­nie i wędrówki. Im był star­szy, tym bar­dziej dbał o syl­wetkę i tym wię­cej wysiłku wkła­dał w jej utrzy­ma­nie.

Wbiegł na werandę, prze­ska­ku­jąc po dwa stop­nie, i poca­ło­wał żonę.

– Wła­śnie tego potrze­bo­wa­łem – powie­dział, rzu­ca­jąc torbę na pod­łogę i bio­rąc od niej piwo. Opadł na huś­tawkę, oparł na stole stopy w czer­wo­nych teni­sów­kach i z syk­nię­ciem otwo­rzył puszkę. Upił łyk i się obli­zał.

– Dosko­nałe – oświad­czył, prze­cze­su­jąc ręką włosy. Jego kędziory na­dal były gęste, choć wię­cej już w nich było siwych wło­sów niż ciem­nych.

Mary-Alice znów usia­dła, by posłu­chać, jak minął mu dzień. David i jego kolega z cza­sów szkol­nych Bruce Dixon byli współ­wła­ści­cie­lami firmy budow­la­nej w pobli­skim mie­ście i gdy David wra­cał do domu, zawsze miał do opo­wie­dze­nia jakąś zabawną histo­ryjkę o któ­rymś z klien­tów. Nor­mal­nie Mary-Alice poka­za­łaby mu list – zwy­kle dzie­liła się z mężem wszyst­kim, ale tym razem nie mogła tego zro­bić. List był zbyt dziwny. David roze­śmiałby się i kazałby jej wyrzu­cić go do kosza. Po czę­ści Mary-Alice rów­nież miała ochotę tak zro­bić i zapo­mnieć o wszyst­kim, ale Flo­rence powinna zoba­czyć ten list. Jakie w końcu Mary-Alice miała prawo decy­do­wać, co jej matka może prze­czy­tać, a co nie?

Flo­rence poma­chała do Davida z rabaty i wró­ciła do pracy, nucąc z zado­wo­le­niem. Znie­ru­cho­miała na chwilę, by popa­trzeć na psz­czoły brzę­czące nad lawendą. Jakie roz­kosz­nie gru­biut­kie i takie pra­co­wite – pomy­ślała z przy­jem­no­ścią. Potem jedna z psz­czół odle­ciała i Flo­rence zdu­mie­wała się, jakim cudem tak deli­katne skrzy­dełka mogą unieść jej cię­żar. Głosy Mary-Alice i Davida dźwię­czały w oddali, zagłu­szane przez świer­got pta­ków, które kłó­ciły się w gałę­ziach o miej­sce na noc­leg. Słońce powoli zacho­dziło, zale­wa­jąc rów­ninę ziar­ni­stą, zło­to­ró­żową poświatą. Wkrótce na nie­bie roz­bły­śnie pierw­sza gwiazda i nad ogro­dem zapad­nie noc, uci­sza­jąc wszystko oprócz świersz­czy i sów. Flo­rence miała zamiar zostać na dwo­rze tak długo, jak tylko się da. Uwiel­biała, gdy ota­czała ją przy­roda. Odkąd wypro­wa­dziła się z mia­sta i zamiesz­kała z Mary-Alice i Davi­dem na tym pięk­nym ran­czu w sta­nie Vic­to­ria, każdy dzień był dla niej wielką rado­ścią. W mie­ście miała miesz­ka­nie z roz­le­głym patio, które zapeł­niła rośli­nami i drzew­kami owo­co­wymi w donicz­kach, ale jej serce tęsk­niło za wsią, a naj­bar­dziej bra­ko­wało jej wiej­skiego spo­koju: szmeru wia­tru w liściach, deli­katnego, ożyw­czego odde­chu natury – i poczu­cia, że na jakimś głę­bo­kim pozio­mie jest jej czę­ścią.

Baz pod­niósł się i prze­cią­gnął. Flo­rence wie­działa, że czas już wra­cać do domu.

– Chodź, sta­ruszku – powie­działa do psa. Oby­dwoje wspięli się na schody i przez siat­kowe drzwi weszli do domu. świersz­cze roz­po­częły już swój kon­cert, ptaki uci­chły. Spo­kój wie­czoru okry­wał rów­ninę jak gruba zasłona w kolo­rze indygo.

Mary-Alice przy­go­to­wy­wała w kuchni kola­cję. David poszedł na górę wziąć prysz­nic. Flo­rence nalała sobie kie­li­szek wina i wrzu­ciła do niego garść lodu.

– Masz ochotę? – zapy­tała.

– Bar­dzo chęt­nie, dzię­kuję.

Flo­rence napeł­niła jesz­cze jeden kie­li­szek.

– Czy mogę ci w czymś pomóc?

– Nie, odpocz­nij sobie.

– Chyba wezmę kąpiel.

– Dobry pomysł.

– Lubię się kąpać z kie­lisz­kiem wina. To bar­dzo deka­denc­kie i spra­wia, że znów czuję się młodo. Wiesz, po woj­nie wolno nam było nale­wać do wanny tylko tyle wody, że się­gała do kostek. Pełna wanna wody to dla mnie na­dal luk­sus.

Mary-Alice odsu­nęła się od kuchenki i wyjęła z kie­szeni list.

– Mamo, przy­szedł dzi­siaj do cie­bie list. Mia­łam zamiar ci go dać, ale cią­gle zapo­mi­na­łam.

Flo­rence nie była głu­pia. Jak ktoś mógłby zapo­mnieć prze­ka­zać pocztę?

– Od kogo to? – zapy­tała, mru­żąc oczy. Wyraz twa­rzy córki świad­czył, że to nie jest zwy­kły list.

– Naj­le­piej sama prze­czy­taj – powie­działa Mary-Alice.

Flo­rence wzięła kopertę i zmarsz­czyła brwi. Nie znała tego cha­rak­teru pisma.

– Zabiorę go na górę. Kie­li­szek wina, przy­jemna kąpiel, a teraz jesz­cze tajem­ni­czy list. Ten dzień wła­śnie stał się lep­szy.

Mary-Alice zaczerp­nęła odde­chu.

– Nie jestem tego pewna…

Flo­rence obró­ciła kopertę i zauwa­żyła, że jest otwarta.

– Czy­ta­łaś go?

– Tak.

– I?

– Jest dziwny. Ale i tak powin­naś go prze­czy­tać.

– Teraz mnie zacie­ka­wi­łaś. Czy mam go prze­czy­tać tutaj, przy tobie, na wypa­dek gdy­bym miała prze­wró­cić się i umrzeć?

Mary-Alice się zaśmiała.

– Nie, możesz prze­czy­tać w wan­nie. Ale lepiej weź ze sobą butelkę.

– Jest aż tak źle?

– Po pro­stu ten list jest dziwny – powtó­rzyła Mary-Alice.

Flo­rence uwie­rzyła córce na słowo. Z butelką w jed­nej ręce, listem i kie­lisz­kiem do wina w dru­giej, powoli weszła po scho­dach. Sie­dząc w pach­ną­cej wodzie, wytarła ręce we fla­ne­lowy ręcz­nik, wło­żyła oku­lary do czy­ta­nia i wyjęła list z koperty.

Sza­nowna pani Leve­son, chciał­bym się przed­sta­wić…

Rozdział pierwszy

Gul­li­ver’s Bay, Korn­wa­lia, 1937

Wie­lebny Mil­lar sto­jący na ambo­nie był drob­nej budowy, jed­nak z powodu swej żywio­ło­wo­ści wyda­wał się znacz­nie więk­szy. Łysa głowa błysz­czała jak kula bilar­dowa, policzki miał różowe jak młody chó­rzy­sta, a gdy mówił, krza­cza­ste brwi poru­szały się jak pijane gąsie­nice. Jego seple­nie­nie mogłoby się wyda­wać komiczne, gdyby wypo­wia­dane prze­zeń słowa nie były tak prze­sy­cone pasją i mądro­ścią. Wie­lebny Mil­lar był praw­dzi­wie natchnio­nym pasto­rem i przy­cią­gał uwagę wszyst­kich człon­ków swo­jej kon­gre­ga­cji, z jed­nym wyjąt­kiem.

Flo­rence Light­foot sie­działa pośrodku ławki w towa­rzy­stwie swo­ich dziad­ków, Joan i Henry’ego Pin­fol­dów, wuja Ray­monda, sio­stry Wini­fred oraz matki Mar­ga­ret. Cała rodzina sie­działa wypro­sto­wana i sku­piona na pasto­rze, lecz Flo­rence już od dłuż­szego czasu patrzyła na drugą stronę nawy, tam gdzie rów­nie sztywno sie­działa rodzina Dashów. Uda­wała, że słu­cha wie­leb­nego Mil­lara, od czasu do czasu lekko kiwała głową lub śmiała się cicho, by poka­zać, jak bar­dzo jest pochło­nięta jego sło­wami, ale w isto­cie treść tych słów w ogóle do niej nie docie­rała, bo Flo­rence była bez reszty sku­piona na dzie­więt­na­sto­let­nim Aubreyu.

Według okre­śle­nia swo­jej roz­sąd­nej star­szej sio­stry Flo­rence była „zadu­rzona”. Ona jed­nak miała już sie­dem­na­ście lat i dzie­więć mie­sięcy i wie­działa, że to coś wię­cej. Zadu­rze­nie suge­ro­wało coś prze­lot­nego i mło­dzień­czego, jak dzie­cinne zami­ło­wa­nie do lalek, z któ­rego szybko się wyra­sta, a potem głę­boko się tego żałuje. Uczu­cie Flo­rence do Aubreya Dasha było znacz­nie głęb­sze i w jej prze­ko­na­niu trwałe. Nie wyobra­żała sobie, by kie­dy­kol­wiek mogła się odko­chać. Bo to była miłość; Flo­rence miała co do tego pew­ność; prze­czy­tała wystar­cza­jąco dużo powie­ści, by roz­po­znać miłość, kiedy ta nade­szła.

Aubrey nie patrzył na Flo­rence. Sie­dział sztywno, z takim samym poważ­nym wyra­zem twa­rzy jak reszta zgro­ma­dze­nia, ale naraz uśmiech­nął się z cze­goś, co powie­dział pastor, a potem wokół jego ust i oczu poja­wiły się zmarszczki i roze­śmiał się na głos. Widok jego uśmie­chu wywo­łał we Flo­rence nie­zwy­kłe odczu­cie. Miała wra­że­nie, że unosi się z miej­sca, a w jej piersi roz­prze­strze­nia się bło­gość. Przy­po­mi­nało to prze­ży­cie reli­gijne i bar­dzo pod­nio­słoby na duchu pastora, gdyby cokol­wiek zauwa­żył. Jej oczy z nie­skry­wa­nym podzi­wem spo­częły na Aubreyu, usta roz­chy­liły się w wes­tchnie­niu. Nagłe ude­rze­nie łok­ciem w żebra przy­wio­dło jej uwagę z powro­tem do rodzin­nej ławki. Spoj­rzała na sio­strę z gniewną miną. Wini­fred bły­snęła oczami i postu­kała dłu­gim, czer­wo­nym paznok­ciem w modli­tew­nik, naka­zu­jąc sio­strze sku­pić się na nabo­żeń­stwie. Flo­rence jed­nak ni­gdy nie lubiła wyko­ny­wać roz­ka­zów ani prze­strze­gać zasad; w grun­cie rze­czy roz­kazy i zasady pro­wo­ko­wały ją tylko do znaj­do­wa­nia spo­so­bów, by je obejść. Przez kilka minut wpa­try­wała się w pastora, a potem, gdy zauwa­żyła, że sio­stra prze­stała zwra­cać na nią uwagę, pozwo­liła, by jej spoj­rze­nie niczym gołąb pocz­towy znów wró­ciło do Aubreya.

Był nie­wąt­pli­wie przy­stojny. Już w dzie­ciń­stwie był ład­nym chłop­cem i Flo­rence zauwa­żała go, odkąd zdała sobie sprawę z ist­nie­nia róż­nic mię­dzy chłop­cami a dziew­czyn­kami. Pań­stwo Dash mieli duży dom poło­żony kilka mil od Gul­li­ver’s Bay. Był tam kort teni­sowy, basen i mnó­stwo ziemi, bowiem Wil­liam Dash, ojciec Aubreya, poświę­cił się upra­wie roli. Tylko krótka prze­jażdżka rowe­rem dzie­liła go od domu dziad­ków Flo­rence, który, choć mniej­szy, mógł się poszczy­cić wspa­nia­łym wido­kiem na morze i pry­watną zatokę. Ponie­waż Wini­fred była w tym samym wieku co Aubrey, a rodzeń­stwo Aubreya, bliź­nięta Julian i Cyn­thia, byli rówie­śni­kami Flo­rence, rodziny, chcąc nie chcąc, czę­sto się spo­ty­kały.

Dasho­wie mieli dużą rodzinę z licz­nymi kuzy­nami w róż­nym wieku, któ­rzy kolejno odwie­dzali ich w cza­sie szkol­nych waka­cji. W odróż­nie­niu od matki Flo­rence, która więk­szość życia mał­żeń­skiego spę­dziła w Egip­cie, a potem w Indiach i nie miała w Anglii wielu przy­ja­ciół, rodzice Aubreya uro­dzili się i wycho­wali w Korn­wa­lii i znali tu wszyst­kich. Pod­czas dłu­gich let­nich mie­sięcy nie­mal każ­dego dnia wyda­wali kola­cje, orga­ni­zo­wali pik­niki, wyprawy łodzią i tur­nieje teni­sowe z nie­zrów­na­nym w całym hrab­stwie roz­ma­chem. Nie­stru­dze­nie i entu­zja­stycz­nie przyj­mo­wali innych do swo­jego kręgu. Nic nie było dla nich zbyt wiel­kim kło­po­tem i wszy­scy byli mile widziani. Gdyby mieli motto rodowe, zapewne brzmia­łoby ono: „Im wię­cej, tym wese­lej”. Nato­miast Mar­ga­ret Light­foot była ner­wowa i wpa­dała w panikę na samą myśl o koniecz­no­ści zor­ga­ni­zo­wa­nia choćby naj­mniej­szego przy­ję­cia, które musiała wydać, by się zre­wan­żo­wać za otrzy­my­wane zapro­sze­nia. W takich sytu­acjach w dużym stop­niu pole­gała na Wini­fred, która była kom­pe­tentna, pewna sie­bie i nie­wzru­szona jak jej nie­ży­jący mąż, oraz na swo­jej matce Joan, miłej, cier­pli­wej i wyro­zu­mia­łej wobec bra­ków Mar­ga­ret. Flo­rence była zbyt roz­piesz­czona i sku­piona na sobie, by komu­kol­wiek poma­gać.

Choć Mar­ga­ret uda­wało się robić dobrą minę do złej gry i od czasu do czasu wydać lunch czy kola­cję dla roz­ma­itych rodzin z Gul­li­ver’s Bay, żadna z tych rodzin nie pod­ko­py­wała jej pew­no­ści sie­bie bar­dziej niż Dasho­wie. Celia Dash była kru­czo­włosą pięk­no­ścią o nie­zrów­na­nym stylu i wdzięku; Mar­ga­ret czuła się przy niej jak kuro­pa­twa przy smu­kłej łabę­dzicy. Wil­liam Dash był rów­nie przy­stojny jak jego żona, pełen swo­bod­nego wdzięku i bez­tro­ski czło­wieka, któ­rego naj­więk­szym zmar­twie­niem jest to, kogo uda mu się wycią­gnąć na kort teni­sowy i czy Hun­ter, jego czarny labra­dor, nie uciekł do mia­sta. Pogoda nie była zmar­twie­niem dla takiego far­mera jak Wil­liam Dash. Mają­tek, który odzie­dzi­czył, nie pocho­dził z roli; Dash nie kło­po­tał się spra­wami domo­wymi, bo Celia zarzą­dzała sprawną maszy­ne­rią zło­żoną z kucha­rzy, poko­jó­wek, loka­jów, ogrod­ni­ków i szo­fe­rów odda­nych swoim pra­co­daw­com. Celia miała dar i umiała spra­wić, że wszy­scy słu­żący czuli się mistrzami w swo­ich dzie­dzi­nach, a dzięki temu każdy z nich był dumny z wła­snej pracy i pra­gnął udo­wod­nić, że jest nie­za­stą­piony. Mar­ga­ret czuła prze­ra­że­nie na myśl, że będzie musiała odwdzię­czyć się sąsia­dom za liczne uprzej­mo­ści zapro­sze­niem ich do sie­bie.

Trudno było uwie­rzyć, by Aubrey tego ranka w kościele nie czuł na sobie wzroku Flo­rence. Nie była kla­syczną pięk­no­ścią, ale miała łobu­zer­ski tem­pe­ra­ment, który więk­szość chłop­ców w jej wieku uwa­żała za dziw­nie pocią­ga­jący. Flo­rence jed­nak nie wie­działa, że uwagę Aubreya zajęła nie­zna­joma, która zupeł­nie nie­spo­dzie­wa­nie przy­je­chała do Dashów z Fran­cji na let­nie waka­cje, przy­słana przez matkę, dawną przy­ja­ciółkę Celii, aby szli­fo­wać swój angiel­ski. Elise Dujar­din była drobna i ciemna, przy­po­mi­nała ostroż­nego jelonka, który zna­lazł się w nie­zna­nym miej­scu. Jej uro­cza powścią­gli­wość przy­cią­gnęła uwagę Aubreya Dasha. Sie­dząca w ławce przed nim, mię­dzy jego zażyw­nymi kuzyn­kami Ber­thą i Jane Cla­ir­mont, Elise wyda­wała się drobna i nie­zwy­kła, zupeł­nie inna pod wzglę­dem stylu i urody niż cała reszta zgro­ma­dzo­nych tu kobiet.

Flo­rence jej nie zauwa­żyła. Gdyby nawet zatrzy­mała spoj­rze­nie na tej mło­dej kobie­cie o krę­co­nych wło­sach, nie zwró­ci­łaby na nią uwagi, z miej­sca uzna­jąc, że nie ma w niej nic inte­re­su­ją­cego i z pew­no­ścią nie sta­nowi dla niej zagro­że­nia. W Gul­li­ver’s Bay były oczy­wi­ście różne dziew­czyny, które Flo­rence uwa­żała za swoje rywalki – na przy­kład wysoka, ele­gancka Nata­lie Car­ter czy pło­mien­no­włosa Gin­ger Lately. Obie były o rok star­sze od Flo­rence i znacz­nie bar­dziej wyra­fi­no­wane. Ale ta kędzie­rzawa Fran­cuzka nie była warta dru­giego spoj­rze­nia i Flo­rence nie miała poję­cia, że Aubrey w ogóle ją zauwa­żył.

Po nabo­żeń­stwie wszy­scy jak zwy­kle zgro­ma­dzili się na zewnątrz, żeby poroz­ma­wiać przed powro­tem do domu na nie­dzielny lunch. Jak w więk­szość nie­dziel, Dasho­wie zapro­sili do sie­bie pastora i Flo­rence

sły­szała, jak wie­lebny Mil­lar powie­dział do Aubreya, gdy ten zatrzy­mał się w drzwiach, by mu podzię­ko­wać:

– Nie mogę się docze­kać, żeby usły­szeć, jak mówisz po fran­cu­sku.

Aubrey się zaśmiał.

– Oba­wiam się, że nasza nowa przy­ja­ciółka nie oceni mojej zna­jo­mo­ści języka zbyt wysoko.

Flo­rence nie miała poję­cia, o czym mówią i nie zasta­na­wiała się nad tym, cze­ka­jąc na swoją kolej, by uści­snąć dłoń wie­leb­nemu Mil­la­rowi i podzię­ko­wać mu za pod­no­szące na duchu kaza­nie, z któ­rego nie sły­szała ani słowa.

Był jasny, sło­neczny dzień. Jak zwy­kle w Gul­li­ver’s Bay wiatr wiał od strony morza. Szary kamienny kościół został zbu­do­wany w trzy­na­stym wieku, ale od tam­tej pory prze­szedł roz­ma­ite reno­wa­cje. Na pocho­dzą­cym z dzie­więt­na­stego wieku dachu z kamien­nego łupka sie­działy trzy sre­brzy­ste mewy, obser­wu­jąc z dystan­sem to, co się działo w dole. Wieża była ory­gi­nalna, zwień­czona blan­kami. Cztery wyso­kie pina­kle w naroż­ni­kach prze­trwały wieki ulew­nych desz­czy i wichur i teraz pła­wiły się w pro­mien­nym bla­sku wcze­snego lata. Od czasu do czasu prze­my­kał przez nie cień, gdy biały obłok zasła­niał słońce. Jed­nak ruch i roz­mowy u stóp wieży przy­wra­cały ją do życia. W tej małej spo­łecz­no­ści wszy­scy się znali i głosy, zwłasz­cza głosy pod­eks­cy­to­wa­nych mło­dych kobiet, nio­sły się w powie­trzu jak skrze­cze­nie mew. W końcu wiele się wyda­rzyło w mie­sią­cach poprze­dza­ją­cych to bez­tro­skie lato i było o czym roz­ma­wiać: koro­no­wano króla Jerzego VI, Neville Cham­ber­lain zastą­pił Stan­leya Bal­dwina na sta­no­wi­sku pre­miera w rzą­dzie koali­cyj­nym, a nie­miecki kanc­lerz Adolf Hitler ogło­sił decy­zję o inwa­zji na Cze­cho­sło­wa­cję. Ale wojna była ostat­nią rze­czą, jaka mogła teraz przyjść im do głowy; z pew­no­ścią po ostat­niej woj­nie nikt nie chciał, by świat znów doznał takiego spu­sto­sze­nia. Tylko sta­rzy mędrcy niczym wytrawne psy na tro­pie lisa wyczu­wali w powie­trzu coś groź­nego.

Flo­rence patrzyła, jak Aubrey prze­dziera się przez tłum, z sza­cun­kiem kiwa­jąc głową mija­nym, po czym dołą­cza do trzech mło­dych kobiet roz­ma­wia­ją­cych na tra­wie. Roz­po­znała Ber­thę i Jane Cla­ir­mont, ale tego ciem­nego stwo­rze­nia, nie­śmiało sto­ją­cego mię­dzy nimi, nie znała. Nawet nie przy­szło jej do głowy, że Aubrey mógł przejść przez dzie­dzi­niec wła­śnie dla tej dziew­czyny.

– To, moja droga Flo­rence, jest Elise Dujar­din – powie­działa pani War­bur­ton, znana w oko­licy jako „Radio Sue”, zażywna wdowa, na któ­rej można było pole­gać, że bez cie­nia skru­chy ujawni i roz­po­wszechni każdą miej­scową plotkę.

– Dzień dobry, pani War­bur­ton – odrze­kła Flo­rence. Zwy­kle sta­rała się omi­jać tę kobietę jak naj­szer­szym łukiem, ale teraz Radio Sue miała coś, czego Flo­rence potrze­bo­wała: infor­ma­cje. – To nazwi­sko wydaje się fran­cu­skie – zauwa­żyła i przy­po­mniała sobie, co Aubrey powie­dział pasto­rowi o swo­jej zna­jo­mo­ści czy też raczej niezna­jo­mo­ści fran­cu­skiego.

– Bo ona jest Fran­cuzką – potwier­dziła pani War­bur­ton. – Jej matka i Celia poznały się na Sor­bo­nie. Elise przy­je­chała do nich na całe lato. Nie wyobra­żam sobie, jak można mieć gościa w domu przez tak długi czas. Zawsze uwa­ża­łam, że goście są jak ryby, psują się po kilku dniach. Dasho­wie wydają się jed­nak bez­gra­nicz­nie wytrzy­mali, prawda? Ta dziew­czyna nie grze­szy urodą, ale Fran­cuzki mają coś w sobie. – Pani War­bur­ton przy­mru­żyła oczy, zasta­na­wia­jąc się nad tym nie­okre­ślo­nym „czymś”, co sta­no­wiło o dys­kret­nym uroku Elise.

Flo­rence była skłonna zgo­dzić się z pierw­szą czę­ścią tego zda­nia, ale nie chciała mówić źle o nikim, kogo jesz­cze nie poznała i nie miała oka­zji wyro­bić sobie wła­snego zda­nia. A z pew­no­ścią nie zamie­rzała mówić przy Radiu Sue niczego, co ta mogłaby prze­ka­zać dalej. Już w wieku sie­dem­na­stu lat Flo­rence była na tyle bystra, by wyczuć fałsz w życz­li­wo­ści pani War­bur­ton.

– To miło ze strony Aubreya, że tak się o nią trosz­czy – powie­działa, patrząc z czu­łym uśmie­chem na szar­manc­kie zacho­wa­nie chło­paka, który roz­ma­wiał z nie­śmiałą nie­zna­jomą. – Ona pew­nie czuje się tutaj zupeł­nie nie na miej­scu.

Pani War­bur­ton zaśmiała się i guziki jej lawen­do­wego żakietu omal nie trza­snęły. Cokol­wiek miała na sobie, zawsze wyda­wało się o roz­miar za małe.

– Na takie spo­kojne trzeba uwa­żać – powie­działa ści­szo­nym gło­sem, jakby knuła jakąś intrygę ze współ­kon­spi­ra­torką. – Ten Aubrey Dash to nie­zła par­tia. Chyba nie wie­rzysz, że madame Dujar­din wysłała swoją uko­chaną córkę na drugą stronę kanału La Man­che tylko po to, żeby ćwi­czyła angiel­ski, prawda?

– Aubrey ma dzie­więt­na­ście lat – powie­działa Flo­rence z urazą, bo jak Radio Sue mogła suge­ro­wać, że Aubrey poślubi kogoś takiego jak Elise Dujar­din, skoro było oczy­wi­ste, że ożeni się z nią?

– Kon­ku­ren­cja jest duża, a tylko głu­pia kobieta spusz­cza piłkę z oczu. Takiego kawa­lera jak Aubrey Dash zła­pią, zanim się obej­rzysz, i będzie się za tym mał­żeń­stwem kryła zde­ter­mi­no­wana, sku­piona na celu matka. Zapa­mię­taj moje słowa, coś o tym wiem. Bar­dzo dobrze wyda­łam za mąż wszyst­kie cztery córki. I niczego nie pozo­sta­wi­łam przy­pad­kowi.

– Wie pani coś o tej rodzi­nie Dujar­di­nów?

– Są bogaci – prych­nęła pani War­bur­ton. – Bar­dzo bogaci. Oczy­wi­ście nie żyjemy już w dzie­więt­na­stym wieku, ale stare nawyki trudno wyko­rze­nić. Dobra par­tia to dobra par­tia, a pie­nią­dze prze­ma­wiają gło­śniej niż słowa. To się nie zmieni.

Flo­rence ni­gdy nie uwa­żała majątku swo­jej rodziny ani za dobro­dziej­stwo, ani za nie­szczę­ście na rynku mał­żeń­skim. W ogóle się nad tym nie zasta­na­wiała. Jej ojciec był woj­sko­wym. Wal­czył w Wiel­kiej Woj­nie i stra­cił dwóch braci. Póź­niej, w Indiach, słu­żył w 17 Pułku Pen­dżab­skim i od tego okresu zaczy­nały się wspo­mnie­nia Flo­rence. Poza wspa­nia­ło­ścią ośnie­żo­nych Hima­la­jów, widzia­nych z domu w Simli, pamię­tała cho­robę ojca, jego bladą, wynędz­niałą twarz o żół­ta­wym odcie­niu. Cho­ro­wał na psy­lozę, rzadką cho­robę tro­pi­kalną, która zaata­ko­wała jego układ pokar­mowy i zmie­niła go w inwa­lidę. Ode­słano go z powro­tem do Anglii na skromną eme­ry­turę. Flo­rence wie­działa, że rodzice jej matki są zamożni, bo ich dom w Gul­li­ver’s Bay jest duży i mają wielu słu­żą­cych, zakła­dała zatem, że po śmierci ojca utrzy­my­wał je dzia­dek, a nie pie­nią­dze po ojcu. Czy to może się obró­cić prze­ciwko niej? – zasta­na­wiała się teraz, patrząc na Elise Dujar­din z nieco więk­szym zain­te­re­so­wa­niem, a także z odro­biną zazdro­ści. Czy Celia Dash i madame Dujar­din zamie­rzały uknuć intrygę, która zepchnie jej rodzinę na mar­gi­nes?

Zapyta sio­strę, kiedy wróci do domu; Wini­fred na pewno będzie wie­działa. Jed­nak zatrzy­mał ją przed kościo­łem pan Foyle, miej­scowy budow­ni­czy, i nie­grzecz­nie byłoby z nim nie poroz­ma­wiać. Kiedy Flo­rence dotarła do Mari­ners, salon był już wypeł­niony tyto­nio­wym dymem i zapa­chem sherry. Jej dzia­dek Henry Pin­fold i wuj Ray­mond, nie­żo­naty brat matki, palili papie­rosy przy oknie wyku­szo­wym, a bab­cia roz­ma­wiała na sofie z Mar­ga­ret i Wini­fred. Tak zwy­kle dzie­liła się rodzina: męż­czyźni po jed­nej stro­nie pokoju, panie po dru­giej. Henry’ego nie inte­re­so­wały roz­mowy z kobie­tami, Ray­mond zaś tak naprawdę lubił tylko jedną kobietę: swoją matkę.

Flo­rence wie­działa, że nie uda jej się szybko zna­leźć sam na sam z Wini­fred. Nie­chęt­nie opa­dła na sofę obok sio­stry. Panie bar­dzo szcze­gó­łowo oma­wiały kaza­nie wie­leb­nego Mil­lara. Flo­rence wes­tchnęła i przy­brała znu­dzony wyraz twa­rzy, bo nie miała cier­pli­wo­ści do roz­mów, któ­rych tema­tem nie była ona sama.

– Jak ci się podo­bało kaza­nie, Flo? – zapy­tała Wini­fred z uśmie­chem, dosko­nale wie­dząc, że Flo­rence nie usły­szała z niego ani słowa.

– Dosyć mam tej reli­gii, którą wpy­chają mi do gar­dła w szkole. Ostat­nią rze­czą, jakiej potrze­buję na waka­cjach, są kolejne wykłady z ambony.

Mar­ga­ret spoj­rzała na córkę z nie­po­ko­jem.

– Nie mów tak przy dziadku, jeśli nie chcesz się wyda­wać nie­wdzięczna – ostrze­gła.

– Nie powie­dzia­łam, że nie lubię szkoły, tylko że nie podo­bają mi się nabo­żeń­stwa w szkole. Szkoda, że nie sły­sza­ły­ście, jak wie­lebny stary Min­chin roz­wo­dzi się w nie­skoń­czo­ność w każdą nie­dzielę. I wie­cie co, nie­które dziew­czyny cho­dziły nie na jedno, ale na trzy nabo­żeń­stwa: na poranne nabo­żeń­stwo główne, potem na jutrz­nię i na modli­twy wie­czorne. Nie­wia­ry­godne nudy. Można się od tego nawró­cić na inną reli­gię.

Ani Mar­ga­ret, ani jej łagodna matka Joan nie potra­fiły sobie pora­dzić z Flo­rence. Dziew­czyna była uparta, niczego nie trak­to­wała z sza­cun­kiem i wiecz­nie odgry­wała jakieś dra­maty. Przede wszyst­kim dla­tego wysłano ją do szkoły z inter­na­tem. Trzeba przy­znać, że szkoła wpły­nęła na nią korzyst­nie – nauczyła ją dobrych manier i ety­kiety oraz do pew­nego stop­nia zdy­scy­pli­no­wała. Jed­nak pozba­wiona ojca, który mógłby nią pokie­ro­wać (a także wziąć ją w karby), zaczy­nała już sta­wać się źró­dłem trosk.

– Podobno wystę­po­wa­łaś w przed­sta­wie­niu na koniec roku. – Joan uśmiech­nęła się zachę­ca­jąco do wnuczki w nadziei, że nakie­ruje ją na bar­dziej kon­struk­tywny temat.

Oczy Flo­rence roz­bły­sły, bo wszystko, co zwią­zane z teatrem, budziło jej wielki entu­zjazm.

– Tak – odpo­wie­działa. – Dosta­łam główną rolę w Wie­czo­rze Trzech Króli.

– Violę? – spy­tała Joan.

– Tak. Zagra­łam pory­wa­jąco – dodała Flo­rence z uśmie­chem, bo dobrze wie­działa, że wypa­dła zna­ko­mi­cie.

Wini­fred prych­nęła nad kie­lisz­kiem sherry.

– Moim zda­niem tro­chę zbyt dra­ma­tycz­nie.

– Co ty możesz wie­dzieć? Ni­gdy w życiu nie gra­łaś w sztuce! – odparła Flo­rence z iry­ta­cją.

– Uwa­żam, że byłaś wspa­niała – stwier­dziła Mar­ga­ret. – Prawdę mówiąc, sły­sza­łam, jak jeden z ojców sie­dzący w rzę­dzie przede mną, powie­dział, że ni­gdy w życiu nie widział lep­szej Violi, nawet na West Endzie.

– Pew­nie żar­to­wał – prych­nęła Wini­fred.

– Nie, mówił zupeł­nie poważ­nie – zapew­niła jej matka.

– Chcę zostać aktorką – przy­po­mniała im Flo­rence.

Joan prze­nio­sła wzrok na męża, który wciąż stał przy oknie, pogrą­żony w roz­mo­wie z Ray­mon­dem.

– Moim zda­niem prze­ko­nasz się, że można robić bar­dziej inte­re­su­jące rze­czy – powie­działa łagod­nie.

– O nie, na pewno nie. Będę słynną aktorką.

– Twój ojciec nie chciałby, żeby jego córka wystę­po­wała na sce­nie. – Mar­ga­ret spoj­rzała na Wini­fred, szu­ka­jąc u niej wspar­cia.

– To nie­sto­sowne, Flo – zgo­dziła się Wini­fred.

– Nie­sto­sowne? Doprawdy, Win­nie! Dla­tego, że jestem dobrze wycho­waną młodą damą? Pew­nie wola­ła­byś, żebym została przed­sta­wiona na dwo­rze w ślicz­nej bia­łej sukience, w ręka­wicz­kach na dło­niach i z bukie­ci­kiem kwia­tów. – Flo­rence zaśmiała się pogar­dli­wie. – Utknę­łaś w śre­dnio­wie­czu. Podzi­wiam kobiety, które coś robią ze swoim życiem, zamiast tylko sie­dzieć i cze­kać na ślub.

– Mówi­łaś chyba, że chcesz wyjść za Aubreya Dasha?

Flo­rence spoj­rzała groź­nie na sio­strę, uno­sząc pod­bró­dek.

– Można wyjść za mąż i mimo to mieć jakieś życie, Win­nie!

Joan zauwa­żyła poko­jówkę przy drzwiach i unio­sła rękę.

– Dziew­częta, czas już na lunch. – Spoj­rzała na Flo­rence i znów się uśmiech­nęła, pró­bu­jąc ją uspo­koić. – Moja droga, jestem pewna, że kiedy w końcu wyj­dziesz za mąż, będziesz miała na gło­wie inne rze­czy niż bycie aktorką.

Flo­rence nie chciała się kłó­cić z bab­cią. Może nie oka­zy­wała wiel­kiego respektu matce i sio­strze, ale miała głę­boko zako­rze­nione poczu­cie sza­cunku wobec dziad­ków.

– Co ja tu sły­szę o aktor­stwie? – ode­zwał się Henry, gasząc papie­rosa i wbi­ja­jąc groźne spoj­rze­nie w młod­szą wnuczkę. Jego wąsy zadrgały jak u morsa. – Nie chcę o tym sły­szeć. Twój ojciec prze­wró­ciłby się w gro­bie. Bry­ka­nie na sce­nie, jesz­cze czego. – Wyszedł z nią do holu i skie­ro­wał się w stronę jadalni. Jego wypo­le­ro­wane pół­buty stu­kały o deski pod­łogi. – Nie jestem tak sta­ro­świecki, żeby nie pozwa­lać pra­co­wać mojej córce czy wnucz­kom. Prze­ciw­nie, uwa­żam, że bar­dzo dobrze jest mieć jakieś zaję­cie. Umysł kobiety potrze­buje sty­mu­la­cji tak samo jak umysł męż­czy­zny. – Pokle­pał Flo­rence po ramie­niu. – Nie martw się, znaj­dziemy dla cie­bie jakieś poży­teczne zaję­cie.

– Dziadku, ja chcę grać w teatrze. Nie zmie­nię zda­nia.

– Roz­ma­wia­li­śmy już o tym, moja droga. Przez rok nauczysz się, jak być damą, a potem wró­cimy do tego tematu, jeśli w dal­szym ciągu będziesz uwa­żała, że wła­śnie to chcesz robić. Śmiem twier­dzić, że do tego czasu twoją uwagę może przy­cią­gnąć coś innego. – Zaśmiał się na myśl o mał­żeń­stwie, dzie­ciach i innych typowo kobie­cych spra­wach.

– Kiedy byłem w twoim wieku, chcia­łem zostać stra­ża­kiem – powie­dział Ray­mond za ich ple­cami.

– Nie wie­rzę ci! – roze­śmiała się Flo­rence.

– Może byłem tro­chę młod­szy.

– Raczej dużo młod­szy, wujku Ray­mon­dzie. Prze­skok od chęci obsłu­gi­wa­nia sikawki do wpa­try­wa­nia się w antyki w domu akcyj­nym Bon­hams jest dość duży.

– A teraz ma wła­sny inte­res – rzekł z dumą Henry. – Zawsze możesz pra­co­wać u niego i wypeł­niać for­mu­la­rze albo parzyć mu her­batę, prawda, Ray­mon­dzie?

– Oczy­wi­ście. Flo, jeżeli tylko będziesz potrze­bo­wać pracy, chęt­nie cię zatrud­nię.

– Nie mogła­bym wymy­ślić nic gor­szego – stwier­dziła Flo­rence ze śmie­chem. – Nie cho­dzi o to, że nie chcia­ła­bym prze­by­wać w twoim towa­rzy­stwie, wujku Ray­mon­dzie. Ale patrze­nie przez cały dzień na mar­twe przed­mioty wydaje mi się nie­sa­mo­wi­cie nudne. Na samą myśl o tym chce mi się spać.

– Mogę cię zapew­nić, że i u nas zda­rza się sporo dra­ma­tów – odpo­wie­dział.

Sta­nęli wokół stołu, by roz­po­cząć modli­twę.

– Pew­nie wszystko jest względne – przy­znała Flo­rence, choć wąt­piła w to, że dra­mat w świe­cie anty­ków może się rów­nać z dra­matem wysta­wia­nym w teatrze.

Dopiero po lun­chu Flo­rence udało się zostać sam na sam z Wini­fred. Były w ogro­dzie i Wini­fred paliła papie­rosa matki. Miały stąd roz­le­gły widok na morze, iskrzące się w słońcu pod jasnym błę­kit­nym nie­bem.

– Pięk­nie, prawda? – Wini­fred wes­tchnęła. – Wiesz, uwiel­biam tę porę roku, kiedy dopiero tu przy­je­cha­ły­śmy i mamy przed sobą całe lato.

– Ja też – zgo­dziła się Flo­rence. – Chcia­ła­bym, żeby­śmy tu miesz­kały przez cały czas. Naprawdę nie wiem, dla­czego tak nie jest. Dla­czego mama upiera się miesz­kać w Ken­cie, skoro jej rodzina jest tutaj?

– To tam poznali się z tatą i tam miesz­kali, kiedy wró­cili z Indii.

– To głu­pie. Mama powinna sprze­dać dom i kupić coś tutaj.

– Myślę, że tego nie chce.

– Chyba nie robi tego ze względu na pamięć taty? Nie po tylu latach. Trudno zro­zu­mieć, dla­czego nie wyszła za mąż po raz drugi.

Wini­fred potrzą­snęła głową.

– Cza­sami, Flo, zadzi­wia mnie twoja naiw­ność.

Flo­rence przy­ga­sła.

– Dla­czego? Minęło już wiele lat od śmierci taty.

– Dokład­nie sie­dem.

– To dużo czasu.

– Nie dla doro­słych. Poza tym ona chyba nie chce znów wycho­dzić za mąż. Kochała tatę. Nie da się go zastą­pić.

– Tęsk­nisz za nim, Win­nie?

Jej sio­stra ski­nęła głową.

– Cały czas. – Zacią­gnęła się głę­boko papie­ro­sem i wydmuch­nęła dym kąci­kiem ust.

Flo­rence zmarsz­czyła brwi.

– Chcia­ła­bym powie­dzieć, że cały czas za nim tęsk­nię, ale tak nie jest. Wyda­wał się odle­gły, nawet kiedy był w domu. Pamię­tam tylko, że był chory.

– Pew­nie byłaś jesz­cze za mała. Moje wspo­mnie­nia są znacz­nie żyw­sze.

– Czy on był bogaty?

Wini­fred spoj­rzała na nią ze zdu­mie­niem.

– To śmieszne pyta­nie!

– Ale był? Nikt ni­gdy nie roz­ma­wia o pie­nią­dzach. Czy dzia­dek za wszystko płaci, czy może tato zosta­wił mamie coś w testa­men­cie?

Wini­fred przy­mru­żyła oczy.

– Z kim roz­ma­wia­łaś?

Flo­rence wbiła wzrok w morze.

– Z nikim, po pro­stu myśla­łam o tym w kościele. Czy my, ty i ja, jeste­śmy uwa­żane za „dobre par­tie”?

– Dobre par­tie? – Wini­fred roze­śmiała się. – Jed­nak z kimś roz­ma­wia­łaś.

– No dobrze. Radio Sue wspo­mniała o tej Fran­cuzce…

– Elise Dujar­din.

– Wiesz o niej?

– Oczy­wi­ście. Przy­je­chała do Dashów.

– Cóż, podobno jest bar­dzo bogata, a jej matka i pani Dash swa­tają Elise z Aubreyem. – Flo­rence naraz poczuła ucisk w piersi i głę­boko zaczerp­nęła powie­trza.

Wyraz twa­rzy Wini­fred zła­god­niał.

– Ach, rozu­miem, skąd to się wzięło. Cóż, nie mam poję­cia, czy Elise Dujar­din jest dobrze upo­sa­żona, jak by to nazwała Jane Austen. Ale mogę ci powie­dzieć, że dzia­dek jest wystar­cza­jąco bogaty, by zado­wo­lić kobietę taką jak Celia Dash.

Nastrój Flo­rence natych­miast się popra­wił.

– Czy dzia­dek jest bar­dzo bogaty? – zapy­tała z eks­cy­ta­cją.

– Nie, ale Celia Dash nie jest snobką i pie­nią­dze nie inte­re­sują jej zanadto. Po pro­stu ma ich dużo. Sądzę, że gdyby jej syn zako­chał się w poko­jówce, zaak­cep­to­wa­łaby ją jako swoją synową. Tak więc, droga sio­stro, nie cho­dzi o to, czy jesteś dobrą par­tią, czy nie, bo bogac­two ani pocho­dze­nie nie są ważne dla Dashów. Potrze­bu­jesz tylko tego, żeby Aubrey się w tobie zako­chał. – Zaśmiała się życz­li­wie. – A to, Flo, może być dla cie­bie zbyt duże wyzwa­nie.

Flo­rence unio­sła głowę wyżej. Skoro pie­nią­dze i pozy­cja nie miały zna­cze­nia, to szanse były równe.

– Mam całe lato, żeby się o to posta­rać – powie­działa z prze­ko­na­niem.

– Ale wiek nie działa na twoją korzyść – zauwa­żyła Wini­fred.

Flo­rence uśmiech­nęła się.

– Och, kobieto małej wiary – odparła. – Może nie mam odpo­wie­dzi na wszystko, ale jedno wiem: na pewno doro­snę. We wrze­śniu skoń­czę osiem­na­ście lat, a za rok we wrze­śniu dzie­więt­na­ście. Potem będę miała dwa­dzie­ścia, potem trzy­dzie­ści, potem pięć­dzie­siąt, potem sie­dem­dzie­siąt i jeśli Bóg pozwoli, może dożyję nawet osiem­dzie­siątki, a wtedy jakie zna­cze­nie będzie miała dla mnie i Aubreya róż­nica dwóch lat?

Rozdział drugi

Flo­rence nie była szcze­gól­nie dobrą teni­sistką, ale pode­szła do teni­so­wego tur­nieju u Dashów z entu­zja­zmem. Jeśli kto­kol­wiek mógł wygrać jedy­nie dzięki deter­mi­na­cji, z pew­no­ścią Flo­rence Light­foot była taką osobą.

Tur­niej teni­sowy u Dashów, trwa­jący dwa tygo­dnie i orga­ni­zo­wany w ich wspa­nia­łym elż­bie­tań­skim domu, Pedre­van Park, był jed­nym z naj­bar­dziej wycze­ki­wa­nych wyda­rzeń lata. Wil­liam Dash, który w cza­sach szkol­nych był kapi­ta­nem dru­żyny teni­so­wej, dobrał pary i uło­żył roz­sta­wie­nie na pod­sta­wie wyni­ków z poprzed­niego roku. Flo­rence marzyła o tym, że znaj­dzie się w parze z Aubreyem, co nie było nie­moż­liwe, ponie­waż Aubrey był gra­czem pierw­szej klasy, a zatem musiał się zna­leźć w parze z gra­czem trze­ciej kate­go­rii, takim jak Flo­rence. Jed­nak szczę­ście jej nie dopi­sało. Aubreya połą­czono z Elise, co wzbu­dziło we Flo­rence podej­rze­nia, że kryło się za tym kobiece wyra­cho­wa­nie. Flo­rence zna­la­zła się w parze z Joh­nem Cla­ir­mon­tem, kuzy­nem Dashów ze strony Celii i dosko­na­łym teni­si­stą.

Posia­dłość Pedre­van Park nie miała widoku na morze, ponie­waż leżała dalej od wybrzeża, w oto­cze­niu buj­nych pastwisk dla bydła i zło­ci­stych pól psze­nicy, dom jed­nak był oka­zały. Zbu­do­wany w poło­wie dzie­więt­na­stego wieku ze sre­brzy­sto­sza­rego korn­wa­lij­skiego kamie­nia, miał wyso­kie kominy, szpro­sowe okna z małymi pro­sto­kąt­nymi szyb­kami i holen­der­skie szczyty. Posia­dłość była duża, za ciso­wymi żywo­pło­tami kryły się tajemne ogrody, wysoki kamienny mur ota­czał warzyw­nik i arbo­re­tum, w ozdob­nym jezio­rze odbi­jały się neo­kla­sy­cy­styczna rotunda i posąg bogini Amfi­tryty. Z całą pew­no­ścią był to naj­wspa­nial­szy dom w Gul­li­ver’s Bay, ale Dasho­wie nie byli próżni ani wynio­śli; cie­szyli się, że mają wystar­cza­jące środki, by móc pro­wa­dzić życie towa­rzy­skie i zapew­niać gościom roz­rywki, oboje bowiem lubili ludzi i nie dzie­lili ich według klasy czy wyzna­nia. Chcieli tylko, żeby wszy­scy dobrze się bawili.

W Pedre­van Park nie spo­sób było nie bawić się dobrze i wszy­scy z eks­cy­ta­cją wycze­ki­wali zapro­szeń. Dasho­wie byli szczo­drymi gospo­da­rzami, przy­go­to­wy­wali dla gości obfite poczę­stunki i otwie­rali przed nimi dom wraz ze wszyst­kimi ogro­dami.

– W końcu – mawiała Celia na swój rado­sny, swo­bodny spo­sób – po co, u licha, zada­wać sobie tyle kło­potu, żeby wszystko wyglą­dało tak pięk­nie, jeśli nikt tego nie będzie oglą­dał?

Choć sami Dasho­wie byli skromni i tole­ran­cyjni, ich swo­bodny, non­sza­lancko ary­sto­kra­tyczny spo­sób bycia roz­bu­dzał w innych potrzebę, by się zapre­zen­to­wać z jak naj­lep­szej strony. Tur­niej teni­sowy był więc dla mło­dzieży oka­zją do poka­za­nia się w naj­lep­szych spor­to­wych kre­acjach; nikt nie ośmie­liłby się przy­być do Pedre­van Park w stroju nie­speł­nia­ją­cym stan­dar­dów All England Club. Flo­rence miała na sobie białe teni­sowe szorty ozdo­bione przy szwach kie­szeni rzę­dem guzi­ków w mary­nar­skim stylu oraz swe­te­rek z wra­bia­nymi war­ko­czami i krót­kimi, bufia­stymi rękaw­kami. Jasne włosy pod­pięła po bokach spin­kami, luźne fale opa­dały jej na ramiona. Bar­dziej kon­wen­cjo­nalna Wini­fred wło­żyła teni­sową sukienkę z pli­so­waną spód­nicą za kolano. Ciemne włosy miała krótko obcięte i uło­żone w fale; Flo­rence uznała, że to jedyny modny akcent w wyglą­dzie sio­stry. Oby­dwie jechały na rowe­rach po wąskich zie­lo­nych ścież­kach, ści­ska­jąc pod pachami rakiety teni­sowe.

W końcu, dysząc z wysiłku, wje­chały przez wielką żela­zną bramę na drogę dojaz­dową, wijącą się w płyn­nych zakrę­tach przez wypie­lę­gno­wane tereny wokół domu. Naraz spo­kojny świer­got pta­ków zagłu­szył ryk sil­nika za ich ple­cami. Zasko­czone zje­chały na skraj traw­nika, żeby prze­pu­ścić samo­chód. Był to błysz­czący czer­wony aston mar­tin. Opusz­czony dach uka­zy­wał luk­su­sowe wnę­trze wykoń­czone drew­nem i skórą oraz kie­rowcę, ciem­no­wło­sego mło­dzieńca w oku­la­rach prze­ciw­sło­necz­nych. Roz­po­znały go od razu: to był Rupert Dash, star­szy brat Aubreya.

– Jakież to nie­grzeczne! – zawo­łała Wini­fred, gdy samo­chód prze­mknął obok nich, kie­ru­jąc się w stronę domu. – Mógł tro­chę zwol­nić.

– I poma­chać do nas – dodała Flo­rence, znów wska­ku­jąc na sio­dełko roweru. – Tak czy owak, dokąd tak mu się śpie­szy? Prze­cież tur­niej nie zacznie się bez niego!

– Bar­dzo wąt­pię, czy będzie grał. Nie jest teni­si­stą.

– Co on teraz robi?

– Oprócz tego, że się popi­suje? – spy­tała Wini­fred. – Chyba się uczy w Royal Agri­cul­tu­ral Col­lege w Ciren­ce­ster. W końcu ma odzie­dzi­czyć tę posia­dłość. Z tego, co sły­sza­łam, zimy spę­dza na polo­wa­niach, a lata na połu­dniu Fran­cji, pijąc szam­pana.

– Dobre życie! – stwier­dziła Flo­rence.

– Myślę, że Dashom żyje się nie­źle.

Flo­rence uśmiech­nęła się i moc­niej naci­snęła pedały.

– Ja też mam zamiar wejść do tej rodziny – zaśmiała się, na co jej sio­stra prze­wró­ciła oczami.

Nie pod­je­chały przed dom, lecz wybrały zna­jomą ścieżkę, która prze­ci­nała lipową aleję i pro­wa­dziła pro­sto na kort teni­sowy. Nie­ska­zi­tel­nie wyko­szony i czę­ściowo zacie­niony przez kasz­ta­no­wiec, znaj­do­wał się na skraju roz­le­głego traw­nika, który przy­go­to­wany był do gry w kro­kieta i oto­czony drew­nia­nymi ław­kami dla widzów. Przed pawi­lo­nem stał długi stół na kozłach, zasta­wiony szklan­kami, dzban­kami z lemo­niadą i tale­rzami her­bat­ni­ków oraz cia­sta bisz­kop­to­wego, a na prawo od stołu umiesz­czono sto­jak z wypi­saną na dużej tablicy kolej­no­ścią gier. Dokoła krę­cili się goście w bia­łych stro­jach, a na kor­cie roz­grze­wały się dwie pary mie­szane. Wil­liam Dash, w pana­mie i lnia­nej mary­narce, prze­cha­dzał się po traw­niku, wyda­jąc pole­ce­nia sta­now­czym, lecz uprzej­mym tonem. Młodsi kuzyni Dashów, któ­rzy nie brali udziału w tur­nieju, odgry­wali role chłop­ców do poda­wa­nia piłek. Julian Dash, młod­szy brat Aubreya, który zgło­sił się na ochot­nika do sędzio­wa­nia, sie­dział już na zie­lo­nym drew­nia­nym krze­śle. Flo­rence od razu zauwa­żyła Aubreya: palił papie­rosa, roz­cią­gnięty swo­bod­nie na kocu, a obok niego skrom­nie przy­cup­nęły jego sio­stra Cyn­thia i teni­sowa part­nerka Elise. Flo­rence już miała do nich dołą­czyć, kiedy ktoś dotknął jej ramie­nia.

– Witaj, part­nerko.

To był John Cla­ir­mont, kuzyn Aubreya. Patrzył na nią bystro, trzy­ma­jąc rakietę w górze, jakby miał ude­rzyć piłkę.

– John. – Uśmiech­nęła się. – Kiedy gramy?

– Na razie jesz­cze nie, dopiero póź­niej. Mamy jed­nak duże szanse wygrać pierw­szy mecz. Jane jest bez­na­dziejna, a Fred­die to wielka zagadka. Bar­dzo nie­równy, ale od czasu do czasu łapie wiatr w żagle i zda­rza mu się posłać koń­czącą piłkę. Pró­buj po pro­stu prze­bi­jać piłki, a ja się zajmę resztą.

– świet­nie – ucie­szyła się Flo­rence. – Nie zawiodę cię.

– Wiem, sta­ruszko. Jesteś bar­dzo waleczna. – Zer­k­nął na Aubreya, swego naj­więk­szego rywala. – Mam zamiar zagrać ze Zło­tym Chłop­cem w finale.

– Myślisz, że zaj­dziemy tak daleko?

– Mamy wiel­kie szanse. W tym roku jestem w dosko­na­łej for­mie. Nie wiem tylko, jak gra ta żabo­jadka. – Miał na myśli Elise.

– Jeśli jest dobra, to będziemy mieli kło­poty.

– Dam sobie radę. Masz ochotę cze­goś się napić?

– Bar­dzo chęt­nie.

Ruszyli w stronę pawi­lonu. Kiedy mijali grupkę sie­dzącą na kocu, Aubrey i John poka­zali w uśmie­chu zęby jak dwa lwy wal­czące o tery­to­rium.

– Cześć, Cyn­thio – powie­działa Flo­rence, sta­ra­jąc się nie patrzeć na Aubreya.

– Chodź tu do nas, Flo. – Cyn­thia pokle­pała miej­sce obok sie­bie. – Elise nie chce grać, trzeba jej dodać otu­chy.

Flo­rence spoj­rzała na Johna.

– Przy­nie­siesz mi lemo­niadę? – zapy­tała, posy­ła­jąc mu swój naj­bar­dziej cza­ru­jący uśmiech, żeby nie miał jej za złe, że porzuca go dla towa­rzy­stwa jego naj­więk­szego rywala. Usia­dła i wycią­gnęła rękę do Elise.

– Flo­rence Light­foot – przed­sta­wiła się.

Elise nie­pew­nie oddała jej uścisk. Jej dłoń w dłoni Flo­rence wyda­wała się mała jak mysz. Flo­rence zro­biło się żal tej nie­śmia­łej dziew­czyny. Nie wyobra­żała sobie, by mogła być dobrą teni­sistką.

– Flo jest moją naj­lep­szą przy­ja­ciółką – powie­działa Cyn­thia. – Ale nie zapro­te­stuje, jeśli powiem, że kiep­sko gra w tenisa.

Flo­rence się roze­śmiała. Ta uwaga nie mogła jej zabo­leć.

Elise wyda­wała się zasko­czona.

– Wcale w to nie wie­rzę – powie­działa z sil­nym fran­cu­skim akcen­tem, bo dłu­go­noga Flo­rence z pew­no­ścią wyglą­dała na wyspor­to­waną.

– Och, to prawda – potwier­dziła Flo­rence. – Ale bie­gam do każ­dej piłki.

– Witaj, Flo­rence – powie­dział Aubrey. Spoj­rze­nie jego sza­rych oczu było uprzejme, ale obo­jętne i świad­czyło o tym, że kto inny jest przed­mio­tem jego zain­te­re­so­wa­nia.

– Cześć, Aubrey – odrze­kła Flo­rence i uśmiech­nęła się do Elise. – Nie musisz się mar­twić o part­ne­ro­wa­nie Aubrey­owi. Jest tu naj­lep­szym gra­czem, więc wystar­czy, że sta­niesz przy siatce i będziesz się sta­rała skur­czyć jak naj­bar­dziej. Pozwól, żeby zro­bił wszystko, co trzeba, i poże­glu­je­cie pro­sto do finału.

Aubrey roze­śmiał się i na jego twa­rzy poja­wiły się uro­cze zmarszczki. Flo­rence nie potra­fiła ode­rwać od niego wzroku.

– Elise będzie bar­dzo roz­cza­ro­wana, kiedy się prze­kona, że nie jestem tak nie­zwy­cię­żony, jak mnie przed­sta­wiasz, Flo­rence.

– Ależ jesteś – upie­rała się Flo­rence, czu­jąc gorąco na twa­rzy od napły­wa­ją­cego rumieńca. – Dosko­nale wiesz, że nikt nie gra rów­nie dobrze jak ty.

Aubrey leni­wie zacią­gnął się papie­ro­sem.

– Johna nie­ła­two poko­nać. Prawdę mówiąc, powie­dział­bym, że macie duże szanse na zdo­by­cie tro­feum w tym roku.

– Raczej nie – odparła Flo­rence. – Na pewno go zawiodę.

Cyn­thia uśmiech­nęła się do Elise.

– Widzisz, nie każdy jest cza­ro­dzie­jem na kor­cie. Cho­dzi o to, żeby się dobrze bawić. Nie o wygraną. Nawet Aubrey nie będzie miał nic prze­ciwko temu, jeśli prze­gra, prawda, Aubreyu?

– Na pewno nie w mik­ście. Chyba jed­nak miał­bym coś prze­ciwko temu, gdyby John poko­nał mnie w grze poje­dyn­czej. – Spoj­rzał na Elise życz­li­wie. – Nie musisz się mar­twić. Nie ma dla mnie zna­cze­nia, jak grasz. To tylko zabawa, tro­chę roz­rywki dla wszyst­kich pod­czas tych dłu­gich let­nich mie­sięcy. Jeśli odpad­niemy w pierw­szej run­dzie, możemy zagrać w kro­kieta.

– No dobrze – powie­działa Elise gło­sem mięk­kim jak ser brie. – Zagram.

– Dosko­nale – ucie­szyła się Cyn­thia.

– Tak, brawo – zgo­dziła się Flo­rence.

– Wiesz, że kro­kieta wymy­ślili Fran­cuzi? – zapy­tał Aubrey, wciąż patrząc na Elise, która tylko wzru­szyła ramio­nami.

– Naprawdę?

– Tak. Nazwali tę grę jeu de mail. Bry­tyj­czycy ją ukra­dli, a Szkoci prze­ro­bili na golfa. – Zaśmiał się. – Pro­szę, oto kilka zupeł­nie nie­istot­nych infor­ma­cji.

– Uwiel­biam nie­istotne infor­ma­cje – powie­działa Flo­rence. – Podobno tenis też wywo­dzi się z Fran­cji. Na początku ude­rzali piłkę ręką i tak powstała gra w piątki, fives.

Aubrey był pod wra­że­niem.

– Skąd o tym wiesz, Flo­rence?

Wzru­szyła ramio­nami.

– Och, cza­sem usły­szę gdzieś coś cie­ka­wego. Wła­ści­wie powie­dział mi to dzia­dek. On wie wszystko.

Poja­wił się John z lemo­niadą dla Flo­rence.

– Prze­pra­szam, ale zatrzy­mała mnie twoja sio­stra. Przyjdę po cie­bie, kiedy nadej­dzie nasza kolej.

Flo­rence patrzyła za nim, a potem znów prze­nio­sła uwagę na Aubreya, który jed­nak ku jej roz­cza­ro­wa­niu zaab­sor­bo­wany był roz­mową z Elise. Wyda­wało się, że próba przy­łą­cze­nia się do nich byłaby nie­grzeczna, Flo­rence zaczęła więc roz­ma­wiać ze swoją przy­ja­ciółką Cyn­thią.

Jej uwagę przy­cią­gnął męż­czy­zna, który powoli szedł przez traw­nik. Nie miał na sobie stroju do tenisa, lecz jasno­szare spodnie z sze­ro­kimi nogaw­kami i koszulkę polo z nie­bie­skiej dzia­niny. Linia ciem­nych, zacze­sa­nych do tyłu wło­sów two­rzyła pośrodku czoła nisko scho­dzący trój­kąt, który nad jego wład­czą twa­rzą jakimś spo­so­bem wyglą­dał wspa­niale, jak u gwiaz­dora fil­mo­wego. To był Rupert Dash.

Rupert był przy­stojny i wysoki jak wszy­scy Dasho­wie, z orlim, ary­sto­kra­tycz­nym nosem i peł­nymi ustami wygię­tymi w bun­tow­ni­czym gry­ma­sie. Jego uro­dzie bra­ko­wało jed­nak typo­wej dla Dashów rado­snej lek­ko­ści; wyda­wał się mroczny i nie­bez­pieczny. Flo­rence patrzyła na niego z zain­te­re­so­wa­niem, bo pośród tłumu gra­czy wyglą­dał jak wilk w sta­dzie owiec.

– Twój brat omal nas nie roz­je­chał na dro­dze – powie­działa Cyn­thii, a ta się zaśmiała.

– Jest bar­dzo dumny z nowego samo­chodu.

– To piękny samo­chód – zgo­dziła się Flo­rence. – Ale okrop­nie hała­suje.

– Wszyst­kie dziew­czyny się nim zachwy­cają.

– Wyobra­żam sobie. – Flo­rence wciąż patrzyła na Ruperta. Wsu­nął ręce w kie­sze­nie, zatrzy­mał się przy kor­cie i patrzył na grę. Spóź­nił się jed­nak, bo mecz wła­śnie się skoń­czył i gra­cze wymie­niali uści­ski dłoni. Do Flo­rence pod­biegł pod­eks­cy­to­wany John.

– Teraz my – powie­dział z napię­ciem.

– Powo­dze­nia, Flo! – zawo­łała Cyn­thia, gdy Flo­rence pod­nio­sła się z miej­sca. Aubrey i Elise byli tak zajęci sobą, że nie zauwa­żyli jej odej­ścia.

Flo­rence czuła, że dobrze wygląda w swo­ich szor­tach. Wie­działa, że ma ładne nogi, bo czę­sto podzi­wiano ich kształt. Pod­czas roz­grzewki, odbi­ja­jąc piłkę z Jane, która grała w tenisa jesz­cze gorzej od niej, zauwa­żyła, że Fred­die bom­bar­duje strza­łami Johna, który odbi­jał piłeczkę spo­koj­nie, na pozór bez żad­nego wysiłku. Pomy­ślała z rado­ścią, że John naprawdę jest dosko­na­łym gra­czem. Jeśli uda jej się tylko prze­bi­jać piłki na drugą stronę kortu, będzie mogła się zdać na niego przy zdo­by­wa­niu punk­tów. Zauwa­żyła też Ruperta, który teraz palił papie­rosa i patrzył na nich zza dru­cia­nej siatki ogro­dze­nia.

Roz­po­czął się mecz. Fred­die ser­wo­wał. Flo­rence zaci­snęła zęby, z napię­ciem wpa­tru­jąc się w lecącą w jej stronę piłkę. Cof­nęła nieco rakietę, wie­dząc, że skoro Fred­die nie­grzecz­nie zaser­wo­wał z całej siły, to wystar­czy, że piłka trafi w jej rakietę, a odbije się i z taką samą pręd­ko­ścią poleci na drugą stronę kortu. John obser­wo­wał ją z nie­po­ko­jem, oba­wia­jąc się, by nie popeł­niła błędu, ale nie musiał się mar­twić. Piłka odbiła się od rakiety Flo­rence i prze­le­ciała nad siatką, tuż obok lewego ucha Jane. Fred­die otwo­rzył usta ze zdzi­wie­nia. Naj­wy­raź­niej spo­dzie­wał się zaser­wo­wać asa.

Flo­rence usły­szała za sobą kla­ska­nie.

– Brawo! – To był Rupert; śmiał się na głos. – Tak się odwza­jem­nia ser­wis męż­czy­zny, który zapo­mniał o dobrych manie­rach. Z nad­dat­kiem!

– Bar­dzo słusz­nie! – zgo­dził się Wil­liam, zatrzy­mu­jąc się przy siatce obok swego naj­star­szego syna. – Fred­die Lay­cock, był­bym ci wdzięczny, gdy­byś pamię­tał o swo­ich manie­rach, kiedy następ­nym razem będziesz ser­wo­wał do damy.

Flo­rence wie­działa, że w Pedre­van Park obo­wią­zują nie­pi­sane zasady, a jedną z nich jest galan­te­ria wobec pań.

Mecz trwał dalej. Flo­rence uda­wało się odbi­jać więk­szość piłek. Prze­waż­nie jed­nak John kazał jej stać przy siatce, gdzie nie miała nic do roboty, bo nawet gdy piłka prze­la­ty­wała w jej zasięgu, Flo­rence nie miała odwagi jej ude­rzyć. John życzył sobie, żeby jak naj­mniej włą­czała się do gry. Raz czy dwa pochwy­ciła spoj­rze­nie Jane, która nie­wąt­pli­wie otrzy­mała takie same instruk­cje od Fred­diego, i wymie­niły współ­czu­jące uśmie­chy, sto­jąc na swo­ich miej­scach mię­dzy bocz­nymi liniami. To nie był wyrów­nany mecz. Fred­die tra­cił pano­wa­nie nad sobą, krzy­czał na Jane, kiedy nie wyszedł jej bek­hend, i było widać, że gra coraz gorzej. Jego for­hend, który na początku wyda­wał się tak groźny, teraz stra­cił moc i więk­szość piłek tra­fiała na out.

– Znowu prze­do­brzył – stwier­dził Rupert, sto­jąc w zasięgu słu­chu Flo­rence, która teraz ser­wo­wała piłkę setową. – Wystar­czy, że tra­fisz w kort, skar­bie, a macie gema, seta i cały mecz.

Flo­rence ude­rzyła piłkę, która wznio­sła się nad siatką powol­nym łukiem i ude­rzyła o zie­mię przy linii ser­wi­so­wej, tuż obok Fred­diego. Roz­wście­czony Fred­die rzu­cił się w jej stronę z rakietą, zamie­rza­jąc prze­bić, ale udało mu się tylko ude­rzyć piłkę pła­sko i posłać ją za linię boczną. Rupert wsu­nął papie­rosa mię­dzy zęby i znowu zakla­skał.

– Brawo, Piękna i Bestia! – zawo­łał. Odwró­cił się do ojca i dodał: – Nie sądzi­łem, że to takie zabawne. Chyba zostanę tu dłu­żej.

– Dobra robota, part­nerko! – wykrzyk­nął rado­śnie John, gdy oby­dwoje z Flo­rence pod­cho­dzili do siatki. – Nie­zły mecz. Gra­łaś dobrze. Trzy­maj tak dalej, a wygramy też następną rundę.

Flo­rence uści­snęła dłoń Fred­diemu, który się skrzy­wił, i Jane, która z miłym uśmie­chem powie­działa:

– Zasłu­ży­łaś na wygraną, Flo. A swoją drogą, John uważa się za ósmy cud świata, ale moim zda­niem to ty byłaś jego tajemną bro­nią.

Zeszli z kortu. Rupert uśmie­chał się do Flo­rence. Spoj­rze­nie jego sta­lo­wo­nie­bie­skich oczu prze­su­wało się po jej nogach ze źle skry­wa­nym uzna­niem.

– Przy­jem­nie było na cie­bie patrzeć – powie­dział.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki