Czas tajemnic. Saga o Karli Linde tom 1 - Marzena Rogalska - ebook

Czas tajemnic. Saga o Karli Linde tom 1 ebook

Marzena Rogalska

0,0
36,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Pełna tajemnic saga Marzeny Rogalskiej

Bywa, że jeden człowiek potrafi odmienić nasze życie. Ukryta pod fortepianem w salonie krakowskiego mieszkania dziewczynka z ciekawością podsłuchuje rozmowę ukochanego ojca z dystyngowaną panią Doris. Niedługo małą Karolinę i dojrzałą kobietę połączy niezwykła więź.

Dorastająca Karla ma wszystko, by zawojować salony Krakowa. Młodziutka, śliczna, błyskotliwa dziewczyna z dobrego domu potrafi zawrócić w głowie. Gdy wyjeżdża z ojcem do Zakopanego, jej życie nabiera tempa i barw. Zafascynowana artystycznym światem, stopniowo odkrywa uroki flirtu, zabawy, a nawet hazardu. Świat dorosłych, w który wchodzi, jest jednak bardziej skomplikowany, niż może się wydawać.

Ale serce Karli nie potrafi zabić mocniej aż do momentu spotkania z Jankiem. Czy przewrotny los pozwoli dwojgu młodym ludziom zbliżyć się do siebie? Zwłaszcza, że rodzice mają wobec córki inne plany, a w jej życiu znowu pojawia się pani Doris?

Marzena Rogalska jak nikt potrafi porywająco opowiadać – o uczuciach, emocjach, relacjach rodzinnych. W pierwszym tomie nowej trylogii o losach Karli Linde w mistrzowski sposób opisuje atmosferę Krakowa lat trzydziestych, artystyczną bohemę Zakopanego i pozorną beztroskę życia szlacheckiego dworku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 495

Data ważności licencji: 1/27/2026

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Od autorki

Kiedy dwa lata temu kończyłam pisać moją powieściową trylogię o Agacie Donimirskiej, towarzyszyła mi uparta myśl, że już wkrótce wypadnie mi się rozstać na zawsze z bohaterami, których tak polubiłam, i których tak polubiło wielu czytelników.

Na zawsze, bo kontynuacja, do której tak mnie namawiano, nie wchodziła w grę – nie chciałam zgodzić się na książkową telenowelę, pełną coraz to mniej prawdopodobnych zwrotów akcji i dramatycznych przypadków, którymi można by obdzielić pół świata, a nie tylko kilkoro bohaterów.

Niedługo po postawieniu ostatniej kropki w Drugiej miłości wybrałam się do Krakowa. Nie obyło się bez wieczornej wizyty u dwojga przyjaciół – osób z grona tych, dla których znalazło się miejsce w moich powieściach. Gdy zjedliśmy i gdy opadł już ze mnie wszelki pośpiech, opowiedziałam im o moim żalu po stracie Agatowego świata. Pomilczeliśmy chwilę, dając szansę wybrzmieć Chetowi Bakerowi z głośników, po czym przyjaciel dolał mi wina i zapytał – trochę nieśmiało i, jak mi się zdawało, bez związku – czy naprawdę wierzę, że każdy prawdziwy człowiek musi w swoim życiu spotkać najpierw kogoś, kto go tego człowieczeństwa nauczy. Obruszyłam się nieco: przecież gdybym myślała inaczej, nie napisałabym książki o Agacie i o tym, co dała swoim bliskim. A wtedy przyjaciółka spojrzała na mnie pobłażliwie i powiedziała:

– Jemu chodzi o to, kto nauczył bycia człowiekiem Agatę.

Zamarłam bez ruchu i nagle, w olśnieniu, pojęłam wszystko to, co błąkało mi się po głowie, gdzieś na progu świadomości. I już wiedziałam, że powstanie nowa powieść, a jej bohaterką może być tylko ona jedna.

Pani Karla Linde.

PROLOG

Doktorostwo Linde zajmowali obszerne mieszkanie we własnej kamienicy przy ulicy Karmelickiej w Krakowie, niemal u samego jej wylotu, tuż obok Plant. Za bramą wejściową kryła się klatka schodowa o ścianach wyłożonych wyszlifowanymi na połysk kamiennymi płytami, na których smugi czerni przeplatały się z malachitową zielenią. Solidne szerokie schody przykrywał czerwony chodnik, przytrzymywany na każdym stopniu mosiężnymi prętami. Przez całe dzieciństwo Karla nasłuchiwała pod drzwiami ich delikatnego brzęku, gdy poruszone czyimiś krokami ocierały się o stalowe, wkute w kamień mocowania. Starała się wtedy zgadnąć, kto idzie i czy zakołacze za chwilę do drzwi. Gdy kroki brzmiały obco, uciekała z westybulu do salonu i przycupnąwszy pod fortepianem, czekała, gotowa wymknąć się do jadalni, i dalej w stronę sypialni rodziców i swojego pokoiku. Kiedy zaś na schodach prócz zdecydowanego kroku rozlegało się rześkie pogwizdywanie zawsze tej samej melodii – z radosnym piskiem niecierpliwie odsuwała zasuwę i przekręcała klucz w zamku, by już za chwilę tonąć w ramionach ojca i z udawaną powagą wysłuchać bury, jaką zawsze w takiej chwili dostawała od matki za otwieranie drzwi bez pozwolenia. Dostawało się również ojcu, za, jak to określała matka, „przaśne” gwizdanie walca, który na zawsze już został w pamięci Karli, łącząc się z brzmieniem głosów rodziców i z jej własnym szczebiotem w harmonijny chór, godny najpiękniejszej opery.

Inaczej było, gdy ojciec przyjmował w domu pacjentów. Zakazane były wtedy zabawy, gra na fortepianie, śpiewanie, czy nawet głośne rozmowy. I choć odległość dzieląca lekarski gabinet doktora Emila Lindego od maleńkiego pokoiku Karli wykluczała przeniknięcie choćby najdrobniejszego dźwięku, dziewczynka zaszywała się w kuchni, położonej po drugiej stronie mieszkania. Granicę królestwa kucharki Józefy wyznaczały drzwi zamykające korytarz za sypialnią rodziców, za którymi, prócz obszernej kuchni i spiżarki, znajdowała się służbówka – jeden pokój i łazieneczka z ubikacją, którą doktor, ku zdumieniu wszystkich, kazał przygotować zaraz po tym, jak zdecydował się zgodzić kucharkę na stałe. Barbara – matka Karli – sarkała nieco, że dawniej służba chodziła do wychodka, a zresztą na półpiętrze za drzwiami do oficyny mieści się wspólna łazienka, i że kto to widział ubikację przy kuchni, jednak doktor postawił na swoim. Komitywa Karli z Józefą była zupełna, tym bardziej że kucharka pełniła też poniekąd funkcję piastunki dziewczynki i stanowiła prawdziwą skarbnicę mniej lub bardziej cenzuralnych opowieści z krakowskiego półświatka, które Karla uwielbiała. Często asystowała kucharce przy pracy, przyglądając się z zapartym tchem, jak jej sprawne ręce wyczarowują smakołyki, które już wkrótce miały pojawić się na ich stole. Chłonęła zapachy pieczystego, ziół, warzyw i co lubiła najbardziej – bijącą w nozdrza cudowną korzenną woń cynamonu i goździków, zwiastującą chwile łakomstwa przy jeszcze ciepłym jabłkowym cieście.

Pierwsze oznaki końca tej idylli pojawiły się, gdy Karla miała niespełna siedem lat. Dotąd jedynym jej zajęciem były lekcje gry na fortepianie, zawsze upragnione, chyba przez wielką miłość do pani Cecylii, która mądrze i systematycznie wprowadzała dziewczynkę w świat muzyki. Teraz jednak Barbara, po kłótni z Emilem, chcącym dla swojej córki publicznej szkoły – jak tłumaczył, dla większego kontaktu z innymi dziećmi – zdecydowała o zaangażowaniu guwernantki. Pierwszą poleciła ciotka Elżbieta, jedna z dwóch sióstr Barbary, która opowiadała o kandydatce długo i z entuzjazmem.

 – To skarb, prawdziwy skarb – powtarzała z przejęciem. – Nawet nie wyobrażasz sobie, Basiu, jak trudno w dzisiejszych czasach o osobę prawdziwie wykształconą. A tu spójrz, fortepian, literatura piękna, matematyka, geografia, biologia, niemiecki, łacina, historia…

– Ten wykaz dłuży się jak nos Pinokia – mruknął podejrzliwie Emil.

Barbara, wierząca swojej starszej siostrze bardziej niż samej sobie, spojrzała na niego koso, ale nie odezwała się. Za to Elżbieta nie miała skrupułów. Jej awersja do Emila dawała się dostrzec nawet gdy milczała, a gdy już zabierała głos, nie hamowała się zupełnie.

– A tyś jak zwykle wszystkie rozumy pozjadał. Ciekawe, gdzieś się tak wykształcił!

– W Wiedniu – przypomniał uprzejmie Emil.

– Pewnie w Lusthaus – mruknęła pod nosem Elżbieta. Emil dosłyszał bezczelną uwagę.

– Na wydziale lekarskim Wiener Universität – poprawił spokojnie, choć kusiło go, by zapytać, skąd bogobojna, a wręcz zdewociała Elżbieta mogłaby znać takie miejsca. – A potem w Berlinie. Więc radzę wam: dwa razy pomyślcie, nim pozwolicie tej pannicy uczyć moją córkę, bo jak mi Bóg miły, z biologii, niemieckiego i łaciny przeegzaminuję ją gruntownie i biada, jeśli popełni choć jeden błąd.

– To może ty się najmiesz? – zaproponowała z anielskim uśmiechem Barbara. – Wszystko potrafisz, a do tego jeszcze kosztów nie będzie.

Emil skinął głową z udawaną powagą.

– Kosztów może i nie będzie – zauważył – ale i zysków żadnych, bo w takim razie przyjdzie mi porzucić praktykę. No chyba że zajmę się guwernerką po dworkach, ale tam od półwiecza tylko Modlitwa dziewicy na fortepianie od rana do wieczora, bo cóż innego panience na wydaniu potrzebne?

Nawet pozbawiona poczucia humoru Barbara uśmiechnęła się mimo woli. Za to Elżbieta poczuła się dotknięta w najczulszy punkt. Poczerwieniała z oburzenia.

– Bo ty nie jesteś patriotą – wyrzuciła z siebie. – A mówisz jak… – zająknęła się – jak Prusak!

W ustach szwagierki było to najgorszą obelgą. Emila nie obeszło to jednak zupełnie. Podobne rozmowy toczyły się regularnie i były tak powtarzalne, że doktor miał wrażenie, że gra w dziwacznej obyczajowej farsie: ci sami bohaterowie i te same kwestie, nieodmiennie wygłaszane bez publiczności. Ilekroć Elżbieta przyjeżdżała do nich z wizytą z nieodległych Bilczyc, powtarzało się to samo.

– Nie zapominaj, że mamy dwudziesty wiek – przypomniał jak zwykle. – Teraz ważna jest siła ducha i wiedza, nie tokowiska na parkietach w karnawale czy polowania w tych waszych nędznych szczątkach lasów pozostałych po parcelacjach…

Tego już było dość Elżbiecie. Wyprostowała się dumnie.

– Mów, co chcesz – rzekła – ale to nasza klasa będzie stanowić o przyszłości Polski. Nie sklepikarze, kauzyperdzi czy konowały.

Emil roześmiał się z całego serca.

– Bez tych pierwszych nie miałabyś co jeść – zauważył rzeczowo. – Bez drugich twoja mądra matka nie ocaliłaby nawet grosza i piędzi ziemi w procesach z Winnickimi, a bez tych ostatnich, których jestem niegodnym przedstawicielem, nie wstawałabyś z łóżka przez te swoje migreny, na które przepisuję ci proszki…

Elżbieta skrzywiła się, jakby nagle zaczęła tych proszków potrzebować. Sięgnęła po wachlarz i rozłożyła go z trzaskiem. Stos papierzysk poruszany przez prąd powietrza sunął delikatnie ku krawędzi stołu.

Barbara poczuła, że sprawy posuwają się za daleko.

– Nie unoś się, Elżuniu – powiedziała pojednawczo. – Emil obśmiałby cały świat. – Przytrzymała dokumenty. – A tę pannę Renatę zatrudnimy od następnego tygodnia.

– Jak chcesz – westchnął Emil.

Barbara zaniepokoiła się zbyt łatwym zwycięstwem.

– Pamiętaj – powiedziała stanowczo – to ja decyduję o tym, czy u nas zostanie.

– I tu się mylisz. – W głosie doktora zabrzmiał drwiący ton. – O tym zdecyduje ona.

*

Przepowiednia Emila spełniła się co do joty. Kiedy panna Renata przyszła na zapoznawczą rozmowę i zorientowała się, że jej pryncypał nie dość, że biegle włada niemieckim i łaciną, to jeszcze jest doktorem medycyny, zniknęła i więcej się nie pojawiła. Wraz z nią wyparowała również srebrna łyżeczka i zepsuty parasol ze srebrną rączką, tkwiący od lat jak wyrzut sumienia w stojaku przy drzwiach. Wbrew stanowczym żądaniom Barbary doktor nie wezwał policji, tłumacząc, że zrobi to zapewne następny pracodawca, który przyjmie na wiarę sfałszowane referencje pannicy. Dodał ponadto, że łyżeczka nie była przecież od stołowego kompletu sreber, a zepsutego parasola i tak nie dało się naprawić. W rzeczywistości jednak był pod wrażeniem bezwstydu panienki i maestrii, z jaką ukradła parasol, choć do drzwi odprowadzali ją przecież oboje.

Od tamtego paskudnego doświadczenia Barbara z nieco większą rezerwą zaczęła się odnosić do pomysłów swojej siostry. I choć nadal stanowczo nie zgadzała się posłać Karli do publicznej szkoły, to jednak przystała, by to Emil decydował o edukacji córki. Doktor odwołał więc na kilka dni wszystkie zaplanowane wizyty i zajęcia i wyjechał z miasta. Po niespełna tygodniu powrócił, a kilka dni później w domu doktorostwa Linde pojawiła się urocza pani Róża, z czarującym uśmiechem i manierami, którym nawet Elżbieta nie mogłaby niczego zarzucić. Zaczęła od zaprzyjaźnienia się z małą, która wkrótce pokochała ją niemal jak matkę, dzięki czemu chętnie zgodziła się na pierwsze szkolne obowiązki.

Karla doskonale radziła sobie z czytaniem, ale gryzmolenie niekształtnych kulfonów z wysuniętym nad kartką papieru języczkiem trudno było nazwać prawdziwym pisaniem. Pani Róża zabrała się więc do dzieła. Lekcje kaligrafii przeplatały się z prowadzonymi z gawędziarską swadą opowieściami z historii Polski, zaskakująco bogatymi w fakty i daty, które Karla zapamiętywała z łatwością. A gdy do tego nauczycielka zaczęła wdrażać swoją małą podopieczną w kunszt pisania listów – radości i dumie Karli nie było końca. Odpowiedzialności za naukę trudnej sztuki liczenia podjął się sam Emil.

*

Niespełna miesiąc po rozpoczęciu nauki z panią Różą pojawił się ktoś jeszcze. Był wtorek, salonowy zegar zaczął wybijać godzinę szesnastą, gdy rozległ się dźwięk kołatki. Ktoś stuknął w nią trzy razy, mocno i zdecydowanie. Emil podniósł się z krzesła i ruszył w stronę przedpokoju. Karla jak zwykle próbowała go wyprzedzić, ale tym razem zdarzyło się coś niespodziewanego. Emil złapał dziewczynkę w biegu i wziął ją na ręce.

– Przychodzi dzisiaj ktoś szczególny – powiedział poważnie.

– Kto taki? Kto?

Ojciec postawił córeczkę na powrót na posadzce.

– Biegnij do siebie – zarządził nieznoszącym sprzeciwu głosem. – Później cię zawołamy.

Karla posłusznie odwróciła się i biegiem pomknęła do salonu. Przez chwilę wahała się, ale ciekawość zwyciężyła. Chwyciła leżący na fotelu pled i zarzuciła go na stołek od fortepianu, tak że zwisał do samej ziemi, po czym zanurkowała pod instrument, przysuwając stołek głębiej. Usłyszała szczęk zasuwy i głos ojca mówiącego w obcym języku. Odpowiedziała mu kobieta. Ona również mówiła z jakimś dziwnym zaśpiewem, jednocześnie miękko i gardłowo. Karla nie była w stanie odróżnić od siebie poszczególnych słów, wszystko łączyło się w jej uszach w jakąś egzotyczną melodię.

– Karla, wychodź stamtąd, i to zaraz – usłyszała żądanie ojca. Westchnęła ciężko i wygramoliła się spod fortepianu. Spojrzała najpierw na doktora, potem na gościa.

– Dzień dobry – powiedziała cicho i dygnęła, opuszczając oczy. Kobieta skinęła jej głową i wypowiedziała jakieś dłuższe zdanie.

– Mrs Doris mówi, że jesteś dobrze wychowana – przetłumaczył ojciec – i pyta, jak masz na imię.

– Mam na imię Karolina. – Dziewczynka podniosła wzrok i przyjrzała się stojącej obok ojca kobiecie. Była wysoka, niewiele niższa od niego, w wieku ciotki Elżbiety albo trochę młodsza. Miała ładną, choć surową twarz, naznaczoną pierwszymi zmarszczkami, nosiła okulary, szaroczarną wełnianą spódnicę, takiż żakiet i czarny golf, z którym pięknie kontrastował naszyjnik – łańcuszek ze starego srebra z zielonoszarą perłą, otoczoną jak płatkami kwiatu oprawnymi w srebro opalami. Ciemne włosy z nutkami siwizny przykrywał niewielki kapelusik. Karla wiedziała mało o modzie i jeszcze mniej o ludziach, lecz instynktownie czuła, że oto przed nią staje ktoś inny niż rodzice, ciotki, babcia czy pani Róża, nie mówiąc już o Józefie. Ktoś, przy kim trzeba uważać na to, co się mówi i robi, ktoś budzący respekt. Mrs Doris.

Emil dostrzegł natychmiast, jakie wrażenie nowo przybyła zrobiła na jego córce.

– Mrs Doris będzie cię od dzisiaj uczyła języka angielskiego – wyjaśnił. – Codziennie przez trzy lub cztery godziny.

Przygarnął dziewczynkę do siebie.

– Bardzo chciałbym – dodał – żebyś była najpilniejszą uczennicą pod słońcem. Dobrze?

– Dobrze, tatusiu – obiecała niepewnie Karla. – Będę się bardzo starać. Ale… – urwała nagle. Emil spojrzał na nią pytająco. Karolina dokończyła nieśmiało: – Ale ja przecież nie znam angielskiego, więc jak my będziemy ze sobą rozmawiały?

Ojciec zachował powagę. Powiedział coś do Mrs Doris, która poważnie skinęła głową. Karla zrozumiała, że przetłumaczył jej słowa.

– Gdybyś znała angielski, zapewne nie potrzebowałabyś się go uczyć – zauważył Emil. Następnie zwrócił się do Mrs Doris, która w odpowiedzi uśmiechnęła się i rzuciła dwa krótkie zdania.

– Mrs Doris – rzekł ojciec – postawiła sobie pewien cel i liczy, że pomożesz jej go osiągnąć. Otóż chce, żebyś w wieku szesnastu lat posługiwała się językiem angielskim tak, by sam król Jerzy V, gdyby zechciał z tobą porozmawiać, wziął cię za angielską księżniczkę, a nie pannę z dalekiego kraju.

– Za księżniczkę? – zapytała cichutko dziewczynka. – Jak z bajki?

– Jak z bajki – potwierdził ojciec. – Ale z takiej, która staje się prawdą.

– Zgoda – głos Karli zabrzmiał pewnie.

I nie wiedząc o tym zupełnie, przesądziła w tej chwili o reszcie swojego życia.

CZĘŚĆ INASZYJNIK

– Mrs Doris odchodzi.

Barbara, która jeszcze przed chwilą wydawała się uosobieniem obojętności wobec świata, ożywiła się nagle. Wsunęła czytany ukradkiem list do leżącej przed nią książki i zatrzasnęła ją.

– Chcesz jej wypowiedzieć? – wyrzuciła z siebie gwałtownie. Obojętność opadła z niej w jednej chwili, jak zwykle gdy można było się w czymś nie zgodzić z mężem. – Tak bez dania racji? Przecież Doris była panną respektową Donimirskich, dostała posadę po ich protekcji, trzeba by było wysłać listy, przeprosić. I kogo jeszcze? Donimirskich!

Nazwisko wypowiedziała z nieukrywaną niechęcią.

– Mrs Doris – stwierdził sucho Emil, siadając w fotelu – nie jest żadną panną, a tym bardziej respektową. Wy wszystkie tkwicie jeszcze w poprzedniej epoce, jakby czas się zatrzymał. Co to zresztą za pomysł? Panna respektowa! – powtórzył z ironią, patrząc zza szkieł okularów. – Prawda, mieszkała czas jakiś w posiadłości Winicjusza, potem w Krakowie, od kiedy uczy Karlę i jeszcze kilkoro córek i synów z profesorskich rodzin, ale panną respektową nie była i nie będzie. Doris wyjeżdża teraz do Anglii, gdzie odziedziczyła… – zawahał się, jakby nie chciał powiedzieć wszystkiego – dom i rentę. Dzisiaj była u nas przedostatni raz. Jutro przyjdzie się pożegnać.

– Chyba nie będę musiała brać w tym udziału – zauważyła Barbara. – Jestem umówiona z Elżbietą na herbatę.

– Nie palisz się do spotkań z Doris. A pożegnać by się wypadało.

– Nie spotykam się towarzysko z guwernantkami – odparła zimno Barbara. – Coś jeszcze?

Doktor odchrząknął. Starał się tolerować zachowania żony, lecz szczególnie trudno było mu znieść chwile, gdy Barbara okazywała lekceważenie i poczucie wyższości. Co gorsza, miał świadomość, że ona doskonale zdaje sobie z tego sprawę.

– A za tydzień przedstawię Karli kogoś nowego – dokończył. – Będziemy mieli gościa z Anglii.

Barbara była oburzona.

– Kogoś nowego? Gościa z Anglii? To dlaczego nikt mnie nie powiadomił? Nie pojmuję!

– Czego nie pojmujesz? – Emil zachowywał wciąż olimpijski spokój. – Mówię ci przecież, pojawi się ktoś nowy. Nazywa się Katherine Baring, jest ze znakomitej rodziny, ma osiemnaście lat…

– Co robi w Krakowie osiemnastoletnia Angielka? – spytała podejrzliwie Barbara. – A jej mąż?

Emil poprawił kołnierzyk koszuli i wyprostował się.

– Ona jest panną. Jej ojciec jest bankowcem, przyjeżdża do Polski, żeby służyć radą Bankowi Gospodarstwa Krajowego…

– Bank Gospodarstwa Krajowego jest w Warszawie – zauważyła Barbara. – Wiem, skąd telegrafują ci pieniądze. I chcesz, żebym uwierzyła, że taki ktoś daje dziecko na służbę? Mrs Doris miała swoje lata, ale ta dziewczyna? Co na to jej matka?

– Oddział Banku Gospodarstwa Krajowego jest w Rynku na A–B – sprostował ironicznie Emil. – Ale racja, Baring będzie pracował przede wszystkim w Warszawie. Co do pozostałych spraw, jest wdowcem, a Katherine Baring nie idzie do nas na służbę, będzie naszym gościem do sierpnia i kwita. Skądinąd Doris też nie była u nas na służbie.

– Każdy, komu płacimy, jest u nas na służbie – stwierdziła oschle Barbara. – Więc co do Doris nie masz racji.

– Zupełnie jakbym słyszał twoją siostrę. Mamy trzydziesty piąty rok, a ty nadal tkwisz w tych starych, skostniałych obyczajach. Dziesięć lat temu mówiłaś to samo, dwadzieścia lat temu mówiła to twoja matka, chociaż uciekali z ojcem z majątku w czas Wielkiej Wojny i gdyby nie ci dalsi krewni, o których mówisz z taką ironią, a potem gdyby twoja matka nie odzyskała Byszewa, tułalibyście się Bóg jeden wie gdzie.

– A ty wtedy co robiłeś?

– Ja wtedy – powiedział spokojnie Emil – byłem znów w armii. A ty w ciąży z Karlą.

– A teraz? Doktor Linde w stanie spoczynku – zadrwiła Barbara. – Znałeś ty się pewnie tak samo na wojaczce, jak i na wszystkim. Ranny lekarz wojskowy. Z konia spadłeś? Dobrze się stało, bo inaczej dalej byś się tułał po garnizonach.

Emil zbladł.

– Milcz – syknął. – Jeszcze słowo, a nie ręczę za siebie. Niedługo Katherine będzie już u nas. Wcześniej, w urodziny Karli, przyjmiemy pana Baringa z córką na podwieczorku. A listów od tego twojego młodego porucznika, co to macha swoim pałaszem, gdy tylko poczuje zapach niebrzydkiej mężatki, nie musisz chować w książkach ani pod szalem. Twoja sprawa z kim i co robisz, byle nie na oczach ludzi, to już ustaliliśmy dawno. I jeżeli myślisz, że mógłbym choćby flirtować z córką Baringa, to się mylisz. Nawet nie wiesz, jak bardzo.

Odetchnął głęboko. Powoli opuszczał go gniew. Żona patrzyła na niego obojętnie, jego tyrada zdawała się nie robić na niej wrażenia.

– Idę się przebrać – mruknął. – Niech Józefa poda kolację.

Odwrócił się i szybkim krokiem wyszedł z salonu. Barbara tylko wzruszyła ramionami. Sięgnęła po dzwonek i potrząsnęła nim energicznie. Spod szala wydobyła książkę, niespiesznie wyjęła z niej arkusik zapisanego zamaszystym pismem listowego papieru i schowała go do kieszeni rozpinanego swetra.

*

Było piątkowe popołudnie. Karla siedziała w salonie. Na kolanach trzymała angielską książkę, jednak trudno jej było skupić się na czytaniu. Co chwila niecierpliwie zerkała na kominkowy zegar, którego minutowa wskazówka wydawała się trwać w bezruchu. Był kwadrans do czwartej po południu. Już za piętnaście minut miała przyjść Mrs Doris, zaproszona przez ojca na popołudniową herbatę. Karla wiedziała dobrze, że trzeba cierpliwie czekać. Doświadczenie kilku lat podpowiadało, że nie można liczyć na to, iż Doris przyjdzie choćby sekundę zbyt wcześnie lub sekundę zbyt późno.

W ciszę, przerywaną tylko cichym tykaniem zegara, wdarł się ostry stuk kołatki. Karla niemal wypuściła z dłoni książkę. Z korytarzyka wyszedł ojciec, dopinając guzik marynarki.

– Otworzę – powiedział.

– Spodziewasz się kogoś, tato? – Karla złożyła książkę i wstała. – Na Mrs Doris jest jeszcze za wcześnie.

– Nie – rzucił przez ramię doktor, idąc w stronę przedpokoju. – Ale wiesz, że w moim zawodzie można spodziewać się wszystkiego i w każdej chwili.

Zaraz potem usłyszała szczęk zamka w drzwiach i głosy. Ojca i…

– Mrs Doris – wyszeptała z niedowierzaniem. – Ale co się stało? I dlaczego?…

Nauczycielka stanęła w drzwiach. Po raz pierwszy w życiu Karla doznała przemożnego uczucia déjà vu. Wiedziała, na pewno wiedziała, że kiedyś już to się stało. I nagle zrozumiała. Mała dziewczynka. Dziewięć lat wcześniej.

– Dzień dobry – powiedziała jak kiedyś, cicho i po polsku. Dygnęła. Doris uśmiechnęła się serdecznie. Zniknęły jej powaga i zasadniczość, które wydawały się wraz z nią wkraczać do domu, ilekroć się w nim pojawiała. Przynajmniej wtedy, gdy był z nimi doktor Linde.

– Dzień dobry. Przychodzę nieco wcześniej, bo najpierw muszę porozmawiać z tobą chwilę sam na sam. Czy zaprosisz mnie do swojego pokoju?

– Oczywiście, Mrs Doris – zgodziła się skwapliwie. – Chodźmy.

Kiedy już obie znalazły się w pokoju Karli, Doris wskazała dziewczynie krzesło. Sama stanęła przy niej.

– Nie zdradziłam twojemu ojcu, że tak naprawdę przyszłam wcześniej, by złożyć wizytę mojej najlepszej przyjaciółce – rzekła, patrząc dziewczynie w oczy. – Zasłużyłaś sobie, aby nią zostać.

– Czy to znaczy, że…? – Karli głos uwiązł w gardle.

– Zdałaś egzamin – powiedziała Doris. Jej głos brzmiał zupełnie inaczej niż zawsze, ciepło i serdecznie. Karla poderwała się z krzesła. Kobieta rozłożyła ramiona, a Karla wtuliła się w nią mocno.

– To, co nie przystoi uczennicy, przystoi przyjaciółce. – Doris pogładziła dziewczynę po włosach. – Lekcje skończone. Jesteś tym, kim chciałaś być.

– Księżniczką? – roześmiała się przez łzy Karla. Puściła swoją nową przyjaciółkę, która wyjętą z kieszonki chusteczką delikatnie otarła jej łzy.

– Usiądźmy – rzekła Mrs Doris. – Chciałam z tobą porozmawiać.

Gdy już wygodnie siedziały, Mrs Doris ogarnęła wzrokiem pokój. Pamiętała każdą jego przemianę: od miękkich, dziecięcych różowości, na które tak nastawała matka Karli, przez chaos poszukiwań dorastającej córki zamożnych rodziców, po wypracowany samodzielnie styl, może nazbyt surowy, ale zwiastujący dojrzałość.

– Znamy się już dziewięć lat – powiedziała, patrząc nie na dziewczynę, lecz na stojący na biurku piękny, rozłożysty bukiet zasuszonych herbacianych róż w białym porcelanowym wazonie. Zerknęła na wiszący na ścianie obraz – te same róże, ale świeże, jakby dopiero co ścięte i ułożone, na tym samym biurku, z filiżanką, której złocenia zdawały się uciekać z obrazu w stronę widza, otaczając białobłękitną porcelanę świetlistą mgiełką. Nabrała głębiej powietrza.

– Byłam świadkiem twojego życia – podjęła. – Widziałam, jak dzień po dniu dorastasz, jak stajesz się coraz mądrzejsza, jak powoli odchodzi twoje dzieciństwo…

Przerwała na moment. Karla słuchała, nie śmiąc się odezwać.

– Wiedziałam, kiedy pojęłaś, że księżniczką trzeba się urodzić, i kiedy zrozumiałaś, że każdy rodzi się do swojego przeznaczenia. Księżniczki też: do uciążliwych obowiązków, od których z chęcią uciekłyby na koniec świata, do błyskotliwego i pełnego humoru mówienia o niczym, do pustych główek, które rzadko stać na własne myśli i własne życie. Ale ty… ty nie urodziłaś się, żeby być księżniczką z pustą główką. Zaufałaś mi, kiedy opowiedziałaś o twoim ojcu i matce…

Karla opuściła głowę. Poczuła nagle pod brodą dłoń nauczycielki.

– Wyprostuj się – powiedziała surowo Doris. – Nigdy nie opuszczaj głowy, jeśli nie masz się czego wstydzić.

Karla posłusznie spojrzała starszej pani w oczy.

– To prawda, nie mam się czego wstydzić – powiedziała nieskazitelną angielszczyzną. – Ale po co się urodziłam? I co warte jest moje życie?

Doris kiwnęła głową.

– Dobrze. – W jej głosie słychać było aprobatę. – Jeszcze nieraz zadasz sobie to pytanie, moja przedwcześnie dojrzała przyjaciółko. Teraz pozwól, że to ja będę mówiła. Pogniewam się, jeśli choć raz mi przerwiesz. To nasze ostatnie spotkanie. Jutro wyjeżdżam z Krakowa do Hamburga, a stamtąd do Anglii.

W oczach Karli było widać niedowierzanie. I żal. Nie odezwała się jednak. Doris mówiła dalej.

– Powiedziałaś mi o twoich rodzicach. Cokolwiek byś o nich myślała, są twoi. Jesteś dzieckiem szczęścia, bo wzięłaś od nich to, co każde miało najlepszego, i wierzę, że dobrze to wykorzystasz. Twój los jest w twoich rękach. Nie dopuść, aby ktokolwiek decydował za ciebie. A kiedy przyjdzie ci zostawić ten dom i nie będziesz wiedziała, do kogo się zwrócić… Pamiętaj, masz zawsze mnie. Szukaj mnie przez Winicjusza Donimirskiego. Zawsze znajdziesz u niego pomoc i opiekę. Ma u twojego ojca dług wdzięczności, który niełatwo mu będzie spłacić, a ty przecież jesteś nieodrodną córką Emila…

Karla już niemal otwierała usta, ale zatrzymał ją gest nauczycielki.

– Chciałaś rzec, że jesteś również córką Barbary – rzekła spokojnie. – Twoja matka żywi niechęć do Donimirskich, cóż zrobić, rody o pamięci sięgającej wielu pokoleń wstecz pielęgnują troskliwie swoje sympatie i antypatie, zarówno w Polsce, jak i w Anglii. To błazeństwo, o którego podtrzymywanie dbają bardziej nawet niż o swoje konie, psy, strzelby i dzieci. Tobie dość wiedzieć, że dla Winicjusza jesteś córką Emila, a to bardzo wiele. Nie masz pojęcia, jak wiele znaczy być córką Emila.

Sięgnęła do torebki i wyjęła małe pudełko obite granatowym aksamitem.

– Uczyłam cię o świecie, w którym wyrosłam – powiedziała. – Chcę, abyś kiedyś go doświadczyła i zrozumiała. Byś sama dostrzegła jego wielkość i śmieszność. Wierzę, że spotkamy się jeszcze.

Otwarła pudełko. Było puste, na czarnym aksamicie widniały tylko złote litery „Chaumet”, a pod spodem „Paris”. Położyła je na stole i sięgnęła do zapięcia naszyjnika.

– Cokolwiek powiedzieć o Francuzach – mruknęła, odpinając łańcuszek – na tym znają się naprawdę dobrze.

Światło zaiskrzyło w opalach, opłynęło piękną perłę. Doris włożyła naszyjnik do pudełeczka, dołożyła doń wyjęty z torebki malutki kartonik i zamknęła wieczko. Zamek zaskoczył z cichutkim trzaskiem.

– To dla ciebie – powiedziała, wstając i podając Karli pudełko. – Przyznaję, gdy pojawiłam się tutaj po raz pierwszy, naprawdę nie wyobrażałam sobie, co może się wydarzyć za dziewięć lat.

– Ale… – zająknęła się Karla, unosząc się z krzesła – ja nie mogę tego przyjąć. To takie piękne… i pewnie takie drogie… A sama nie mam nic dla pani. Przecież nie wiedziałam…

Doris uśmiechnęła się ciepło.

– Dostałam od ciebie dość – powiedziała. – Przyjmij to, proszę. Od starszej przyjaciółki. Miej coś, co jest naprawdę tylko twoje. A wraz z tym również radę. Księżniczka nigdy nie pokazuje, że coś ją boli, jest zawsze cierpliwa. Czekaj zatem cierpliwie.

Usłyszały dzwonek, którym Emil wzywał Józefę.

– Zaraz herbata – rzekła pogodnie Doris. – Uściskaj mnie mocno, póki nikt nie widzi. Pożegnamy się oficjalnie za pół godziny, ale teraz pokaż ojcu, że wszystko jest w najlepszym porządku. Bądźmy jak dwie Angielki, które spotkały się na herbacie i rozejdą się bez żalu, gdy tylko spełni się cel ich spotkania. Ale w głębi duszy wiedz, że obie będziemy pielęgnować w myślach każdą spędzoną razem chwilę, również tę ostatnią.

Karla mocno przytuliła się do swojej nauczycielki.

– Mrs Doris – szepnęła – czy mogę założyć te opale na moje urodzinowe przyjęcie?

– Oczywiście. – Podniosła dłoń. – Ale uważaj, piękno często budzi zazdrość. Zrozumiesz, gdy tego doświadczysz.

Z salonu dobiegł dźwięk rozstawianej porcelany.

– Chodźmy już. Nie każmy twojemu ojcu czekać.

Karla otworzyła szufladę i wsunęła do niej pudełko z naszyjnikiem, przykrywając je skrawkami materiału i wstążkami.

– Później znajdę lepsze miejsce – powiedziała inaczej, dorośle. – Dziękuję, Mrs Doris. Dziękuję za wszystko.

*

Gdy pół godziny później Doris wychodziła z mieszkania, obyło się bez czułości i łez. Karla uścisnęła mocno podaną jej dłoń, Emil podziękował Doris i wyraził nadzieję, że jeszcze się kiedyś spotkają. Karla przyglądała się uważnie, jak jej ojciec żegna nauczycielkę. Szukała jakichkolwiek oznak zażyłości, czegoś, co zdradzi ich wieloletnią przyjaźń. Doris nie wspomniała o tym choćby słowem, lecz Karla nie miała żadnych wątpliwości: musieli się znać, nim jeszcze ona sama pojawiła się na świecie. Doszukiwała się potwierdzenia swoich przypuszczeń w cieplejszym, niż wynikało z sytuacji, uśmiechu ojca, w dłuższym, niż można było się spodziewać, uścisku dłoni, którym ją pożegnał. I z westchnienia, gdy zamykał wejściowe drzwi.

– Wszystko dobrze, tatusiu? – zapytała w jakimś odruchu.

– Tak, tak, oczywiście – powiedział z roztargnieniem w głosie Emil. Otrząsnął się z zamyślenia i przyjrzał się córce.

– Nie wyglądasz na szczęśliwą – zauważył. – A przecież przed tobą już tylko jutrzejsza kolacja i wakacje. Pamiętasz, już we wtorek dołączysz do kuzynostwa, wyjeździsz się wreszcie konno, ile zechcesz. W czerwcu do Zakopanego, w lipcu do Juraty…

– Tam, gdzie chce mama – powiedziała bez namysłu.

Ojciec zmierzył ją wzrokiem tak, że pożałowała swoich słów.

– Nie ja to wymyśliłem – powiedział spokojnie. – To cena, którą musimy zapłacić, ty i ja.

– Za co? – W jej głosie słychać było bunt. Emil uśmiechnął się pod nosem.

– Za kolejne wakacje – powiedział. – I to, co nastąpi, gdy za dwa lata złożysz maturę. Gdybym miał możność, zmieniłbym to. Nie pytaj mnie o nic.

– Kiedy mam pytać, jeśli nie teraz, gdy jesteśmy sami?

– Powiedziałem – uciął Emil. – Masz wolne. Jeśli chcesz, idź na spacer. Jest piękna pogoda.

Odwrócił się i wszedł do gabinetu. Karla postała jeszcze chwilę w przedpokoju i wolno poszła do siebie. Starannie zamknęła za sobą drzwi i wydostała z szuflady obite aksamitem pudełko. Otwarła je delikatnie. Na samym wierzchu zobaczyła niewielki kartonik. Odwróciła go do światła i bez trudu odczytała piękne pismo Doris.

Kiedyś mojej najlepszej uczennicy, dziś – najdroższej przyjaciółce. Dla Karli Linde – Doris

Poruszyła pudełkiem, światło zamigotało niespokojnie w opalowych płatkach otaczających perłę. Otarła łzy szybkim, niecierpliwym gestem, i wyprostowała się. Chwilę potem była już w kuchni. Józia wycierała ostrożnie porcelanę.

– Niech panienka tak nagle nie wchodzi – powiedziała nie podnosząc oczu – bo jeszcze skorupki stłukę i będzie awantura…

Karla stłumiła śmiech. Nigdy nie przestały ją bawić osobliwe określenia, jakimi kucharka obdarzała ludzi i przedmioty.

– Józiu, mogę dostać jaki kosz? – zapytała. – Robię porządki.

– Przed urodzinami? – Józia przyjrzała się krytycznie ostatniej filiżance i odstawiła ją na blat, gdzie stała już reszta zastawy.

– A Józia to jak zwykle domyślna – westchnęła Karla z udawaną przyganą w głosie.

Kucharka nie stropiła się wcale.

– Bo to dzisiaj piątek – zauważyła – to i umartwić się trzeba, jutro panienka idzie na przyjęcie, a niedziela święta i do tego jeszcze urodziny, to kiedy niby panienka miałaby sobie porządki robić?

– Józia to chyba za dużo czytała „Tajnego Detektywa”. Może w policji Józia się zatrudni?

– W policji już mój syn, Walenty – pochwaliła się. – Na trzecim komisariacie, na Łobzowskiej. Niby tylko starszy posterunkowy, ale zawszeć to policja. Ponoć ma zostać przodownikiem. Sto razy panience mówiłam.

– To prawda – przytaknęła Karla. – Nawet mi Józia przedstawiała, jak kiedyś uprosiłam, żebyśmy na targ razem poszły. I raz był u taty. Oni się znają?

Kucharka wstała i sięgnęła po pleciony wiklinowy kosz.

– Pana doktora panienka zapyta – powiedziała krótko. – Co ja tu będę gadać o takich sprawach. I niech panienka przyjdzie z tymi porządkami, to razem siądziemy. Co do pieca, to się spali, co na śmietnik, to się wyniesie.

– Kochana Józia. – Karla cmoknęła służącą w policzek, podniosła kosz i poszła do siebie. Otworzyła biurko. Szuflada po szufladzie, jego zawartość lądowała na podłodze. Gdy mebel był już zupełnie pusty, do górnej szuflady włożyła ostrożnie pudełko z naszyjnikiem. Przyjrzała się zdjęciom wiszącym w ramkach na ścianie. Nie zmieniała nic od dwóch lat. Od dnia swoich czternastych urodzin. Zdjęła ze ściany dwie bogato złocone ramki z wykadrowanymi fotografiami matki i ojca. Odwróciła je i odginając małe, mosiężne gwoździki, wyjęła zdjęcia. Dopiero teraz dało się dostrzec, że oba mają nierówne po rozdarciu brzegi. Przyłożyła je do siebie – pasowały jak ulał. Teraz Emil i Barbara na jednym, wspólnym zdjęciu stali obok siebie, uśmiechając się pogodnie do obiektywu. W tle widać było aleję starych lip, ani chybi prowadzącą do Byszewa Sokolnickich.

Sięgnęła na półeczkę po album ze zdjęciami i wsunęła obie części fotografii za jego oprawkę. Puste ramki wrzuciła do biurka i zajęła się przebieraniem tysięcy drobiazgów z podłogi. Kawałki tkanin, wstążki, jakieś wyszywanki, dziecięce notatki – wszystko trafiło do kosza. Ten sam los spotkał liściki i bilety ciotek. Wahała się chwilę nad nielicznymi listami od rodziców, w końcu zdecydowała się zostawić ten od ojca, w którym wyjątkowo pociesznie opisywał wątpliwe uroki wiedeńskiego kompleksu szpitalnego znanego jako Allgemeines Krankenhaus, i jeden od matki, opatrzony ślicznymi własnoręcznymi rysunkami kwiatów i ptaków. Bez litości wyrzuciła nieliczne liściki od ledwie piśmiennych, ale za to straszliwie rozbestwionych młodszych kuzynów, znakomity materiał na kawalerzystów, gdy tylko wejdą w wiek poborowy, a rodzina z prawdziwą ulgą będzie mogła pozbyć się ich z domu.

Na koniec zostawiła pamiętnik, ten oficjalny. Przeglądała go niepewnie z przedziwnym wrażeniem rozczulenia i irytacji zarazem. Wahała się długo, odczytywała pojedyncze zapiski, wreszcie zdecydowała. Mocnym ruchem wyrwała ostatnią stroniczkę, a cały pamiętnik wrzuciła do kosza.

Była gotowa do przeprowadzki. Czekała na to od miesięcy. Koniec z dziecięcym pokoikiem przy kuchni, koniec z sąsiedztwem kuchennego wejścia i sypialni rodziców, w której i tak rezydowała matka, zagarniając dla siebie małżeńskie łoże i całą przestrzeń garderoby, podczas gdy rzeczy ojca i jego samego wyrugowała do pokoju dla gości. Pół roku wcześniej ojciec i matka zaskakująco zgodnie obiecali, że w dzień po szesnastych urodzinach Karla będzie mogła wprowadzić się do pomieszczenia przy frontowym wejściu, tuż obok gabinetu Emila. Pokój ten, projektowany dla pani domu, i tak nie był używany. Barbarze przeszkadzało bliskie sąsiedztwo drzwi wejściowych, dzwoniący telefon i to, że choć mąż od lat wynajmował na mieście gabinet, nadal zdarzało mu się przyjmować w mieszkaniu chorych. Karla, rzecz jasna, nic sobie z tego wszystkiego nie robiła, a taki drobiazg jak bliskość telefonu dawał nowe, upragnione możliwości. Przeprowadzka, na pozór nic wielkiego, wydawała jej się pierwszym krokiem w dorosłość, prawie jakby zamieszkała w osobnym mieszkaniu.

Wzięła do ręki kosz i poszła do kuchni.

– Duże też te porządki – powiedziała Józefa z udawanym podziwem. – A zamiatanie, trzepanie dywaników, mycie okna…

– Niech Józia da spokój – obruszyła się dziewczyna. – Ja mówiłam o takich prawdziwych porządkach, nie o zamiataniu.

– A zamiatanie to niby nieprawdziwe? – zaperzyła się Józefa. – A idź, panienka, z miotłą po całym domu, to zobaczysz!

Kiedy Józefa zaczynała mówić do Karli w drugiej osobie, znaczyło to, że trzeba natychmiast spuścić z tonu.

– Nie mówię, że to łatwe – skwapliwie zgodziła się dziewczyna – tyle że strasznie trudno wyrzucać pamiątki…

– A, to tak. – Józefa, gdy tylko zrozumiała, że nikt nie zamierza podważać jej kompetencji i wkładu w domową czystość, rozpogodziła się natychmiast. – Ma panienka rację. A tu, widzę, listy jakie w ogień… Nie żal będzie kiedyś panience, że tego znów nie przeczyta?

– Może i będzie żal – przyznała Karla – ale… – szukała właściwych słów – … takie jest życie.

Józefa uśmiechnęła się z pobłażaniem na te słowa.

– Ależ panienka teraz wypaliła, jak Panu Bogu w okno – mruknęła. – Ale co ja tam będę mówić panience, jakie jest życie. Otwierać piec?

– Otwierać – rzekła stanowczo Karla.

*

Kolacja urodzinowa Karli umówiona była na ósmą wieczór w restauracji hotelu Grand przy Sławkowskiej. Wybór był prosty, restauracja cieszyła się zasłużoną renomą najlepszej w Krakowie, lecz nie bez znaczenia było również, że Emil znał dobrze właściciela, Jana Bisanza, w którego dwóch pozostałych lokalach bywał regularnie. Początkowo jego ulubioną była flagowa kawiarnia U Bisanza, od kiedy jednak atmosfera sportowych przekomarzań pomiędzy przesiadującymi tam działaczami Wisły, Cracovii i Jutrzenki zaczęła być nieznośna, dla przeczytania gazety i wypicia kawy Emil pojawiał się na ogół w Centralnej, jeszcze bliżej domu. Doktor był jednym z nielicznych, dla których Bisanz łamał żelazną zasadę, zgodnie z którą właściciel ma doglądać interesu, a nie siadywać z klientami. I choć w restauracji hotelu Grand Emil pojawiał się tylko przy specjalnych okazjach, to jednak obsługa, znakomicie przecież zorientowana w krakowskim światku, darzyła go respektem i sympatią.

Dla Karli miało to być pierwsze prawdziwe wieczorne wyjście. Od kiedy sięgała pamięcią, matka powtarzała jej, że dzieckiem przestanie być, dopiero gdy skończy szesnaście lat. Potem miała przyjść nauka wszystkiego, co pozwoli jej stać się kobietą, zadebiutować na wspaniałym balu po swoich osiemnastych urodzinach i znaleźć odpowiedniego kandydata na męża. Oczywiście, co podkreślała Barbara, „z naszej sfery”. Emil jawnie wyśmiewał się z tych planów, powtarzając, że chwilą próby będzie nie bal debiutantek, a matura, kiedy zaś Karla rozpocznie studia, rodzice i tak nie będą mieli wiele do powiedzenia w sprawie wyboru przyszłego zięcia. Przyznać jednak trzeba, że nie lekceważył dnia szesnastych urodzin córki, wiedząc, jak wiele radości może jej sprawić.

I tak właśnie było. Do wyjścia pozostał najwyżej kwadrans. Karla wyjęła troskliwie z szafy i rozłożyła na łóżku swoją pierwszą dorosłą sukienkę, prostą, czarną, do pół łydki, z ramionami zamkniętymi ciemnoszarym tiulem obszytym koronką. Przypomniała sobie emocje u krawcowej, gdy pomocnice upinały tkaninę na jej szczupłej, wysokiej sylwetce, a krawcowa, przyglądając się z aprobatą, rzekła: „Panna Karla taka zgrabna, że gdybym jej uszyła z jutowego worka, to też by wyglądała jak odkrycie sezonu”. Prawda, że szczupłą sylwetkę odziedziczyła po ojcu, bo Barbara, raczej niewysoka, zdradzała skłonności do tycia i wszystko wskazywało, że na stare lata przypominać będzie raczej Ćwiklińską niż Ordonkę. Matka sarkała trochę, że kobieta musi mieć ciało, bo kto to widział, żeby była wąska jak wieszak na sukienki, jednak krawcowa nie przejęła się tym ani trochę. Całe szczęście, że komentarze na temat samej kreacji doktorowa zostawiła mężowi, krawcowa jako prawdziwa artystka gotowa była raczej zakończyć wieloletnią współpracę, niż zdzierżyć krytyczne uwagi stałej klientki. Emil nie przejął się tym zupełnie, zwłaszcza że Karla wyglądała naprawdę olśniewająco.

W domu było cicho i spokojnie, Józefa miała tego popołudnia i wieczoru wychodne, Barbara zaś umówiła się wcześniej z siostrami i szwagrem, by wspólnie dotrzeć do Grandu przed ósmą i dać córce i mężowi szansę zrobienia uroczystego wejścia. Karla niespiesznie włożyła sukienkę, przejrzała się przed lustrem, założyła czarne wyjściowe pantofelki na niewielkim obcasie. Usłyszała pukanie.

– Proszę – powiedziała.

Do pokoju pewnie wszedł Emil.

– Wyglądasz przepięknie, córeczko – powiedział, przyglądając się jej uważnie. – Jeszcze tylko szal, kapelusik, płaszcz, bo wieczór będzie chłodny, i możemy iść. Weźmiemy taksówkę.

– Tato?

– Słucham cię.

– Chciałam ci coś pokazać. – Karla podeszła do biurka. – Kiedy Mrs Doris przyszła pożegnać się ze mną, dała mi w prezencie piękny naszyjnik. Założę go dzisiaj.

– I nic nie powiedziałaś? – obruszył się trochę ojciec. – Mogłem przecież podziękować w twoim imieniu…

Karla poczuła się winna.

– Podziękowałam sama, a tak bardzo chciałam zrobić niespodziankę – wyznała ze skruchą – i pokazać dopiero w restauracji.

– No dobrze – westchnął Emil. – Pomogę ci założyć i chodźmy już.

Karla wysunęła szufladę biurka i wyjęła pudełko. Otworzyła je i zmartwiała. Było puste, na czarnym pluszu leżał tylko karnecik od Doris. Naszyjnik zniknął.

Wypuściła pudełko i popatrzyła z rozpaczą na ojca.

– Tatusiu!… – jęknęła bezradnie. Z jej oczu popłynęły łzy.

Ojciec podniósł pudełko i bilecik. Przyjrzał się im i po krótkiej chwili ostrożnie odłożył na biurko.

– Nic teraz nie zrobimy – stwierdził. – Józefa ma wychodne, mama już pewnie w restauracji. Na miejscu zastanowimy się, co zrobić. Otrzyj łzy. – Podał jej chusteczkę.

Karla była zdruzgotana. Jak zahipnotyzowana trzymała przy oczach chustkę, wpatrując się w puste pudełko.

– Chodź – powiedział łagodnie ojciec i objął ją ramieniem. – Wszystko będzie dobrze. Zobaczysz.

Karla dała się wyprowadzić, zupełnie bezwolnie. Był w niej tylko żal i poczucie krzywdy. Jak automat wkładała podany przez ojca płaszcz i zakładała kapelusik.

Taksówka już czekała.

– Dobry wieczór panu doktorowi – powiedział szofer. – Dobry wieczór panience.

– Oby był dobry – mruknął doktor – bo zaczął się jak najfatalniej. Do restauracji hotelu Grand.

– Tak jest – w głosie kierowcy pojawiła się nutka zawodu, bo kurs był bardzo krótki. Z westchnieniem zapuścił motor.

Droga, którą odbyli w zupełnym milczeniu, nie zajęła im nawet pięciu minut. Kierowca wysiadł, otworzył drzwi pasażerom.

– Dziękuję – powiedział Emil, podając banknot. – Reszty nie trzeba. Dobrego wieczoru.

Szofer zerknął na nominał i humor poprawił mu się natychmiast.

– Czy zechce pan doktor, żebym podjechał przed zamknięciem lokalu? – zapytał usłużnie.

– Nie trzeba – powiedział Emil, podając ramę córce. – Dziękuję.

Szofer zasalutował do czapki i wsiadł do samochodu.

– Gotowa? – zapytał Emil. Karla nawet nie zareagowała. W jej głowie nadal tkwiła jak cierń jedna myśl. Skradziono jej najcenniejszą rzecz. Jedyną, jaką miała naprawdę na własność.

Portier otworzył przed nimi drzwi. Emil kiwnął mu głową. Weszli do westybulu. Jak duch pojawił się obok nich maitre d’hôtel. Szybkim gestem przywołał szatniarza, który sprawnie pomógł zdjąć płaszczyk Karli, a chwilę później zajął się kapeluszem i płaszczem Emila.

– Dawno pana doktora nie widzieliśmy – powiedział. – Witam też panienkę.

– Czy żona i nasi goście już są? – zapytał Emil. Karla popatrzyła na niego. Dopiero teraz dotarło do niej, jak doskonale prezentuje się jej ojciec w smokingu. Widywała go takim z rzadka, co najwyżej w dzieciństwie, gdy wraz z matką wychodzili wieczorem i oboje całowali ją na dobranoc. Teraz jednak spojrzała na niego zupełnie inaczej. Siwiejący, szczupły, trzymający się prosto, w okularach, z nieskazitelnie utrzymaną, przyprószoną siwizną bródką i wąsami, musiał przyciągać spojrzenia kobiet. Choć – jak na pojęcie Karli – był starszym człowiekiem. Dobiegał przecież pięćdziesiątki.

– Tak, pani doktorowa i goście już czekają – powiedział uroczyście maître. – Wynajął pan cały gabinet, kończą go szykować, tymczasem proszę na kieliszek szampana do stołu numer cztery.

Weszli do głównej sali. Karla, choć smutna i przytłoczona stratą, z podziwem rozejrzała się po przepięknym wnętrzu. Gości było sporo, lecz układ rzadko rozstawionych stołów w wysokiej sali pozwalał na wygodne biesiadowanie. Maître podprowadził ich do stolika i gestem wezwał kelnera.

– Witaj, kochanie. – Ciotka Elżbieta z Antonim podnieśli się od stolika jako pierwsi. – Jakaś bledziutka jesteś. Wszystkiego najlepszego!

Uściskała ją mocno, wuj ucałował Karlę w dłoń. (Po raz pierwszy w życiu – pomyślała Karla). Uśmiechnęła się do ciotki Anny, zerknęła na matkę i w tej samej chwili uśmiech zgasł jej na wargach, a z twarzy odpłynęła resztka krwi. Na dekolcie matki pysznił się prześliczny naszyjnik z perłą i opalami.

– Mój naszyjnik! – jęknęła. Spojrzała na ojca. Wyglądał na równie wstrząśniętego.

– Co tu się stało? – zapytała zaskoczona ciotka Anna.

– To mój naszyjnik! – wykrzyknęła Karla, ruszając w stronę matki.

Ruch i zgiełk przy stoliku zaczął wzbudzać powszechne zainteresowanie. Szmer rozmów na sali przycichał. Emil podszedł do żony.

– To prawda – powiedział cicho – że zabrałaś ten naszyjnik z pokoju Karli?

Barbara podrzuciła głowę i spojrzała mężowi w oczy.

– Dzieci nie mają prawa do biżuterii – powiedziała bezlitośnie. – Zwłaszcza do takiej.

Emil pochylił się do żony. Objął ją. Zaskoczona Barbara nie zaprotestowała. W tej samej chwili zręcznie rozpięty naszyjnik spłynął z jej szyi wprost w dłoń Emila.

– Żadna z was – oświadczył – nie będzie go dzisiaj miała.

Już miał chować naszyjnik do wewnętrznej kieszeni smokingu, gdy nagle poczuł na swoim nadgarstku mocny uścisk. Odwrócił wzrok. Obok niego stał może trzydziestokilkuletni kapitan piechoty w pełnym umundurowaniu. Był już nieco podchmielony, ale trzymał fason.

– Oddaj pan ten naszyjnik – wycedził, patrząc groźnie na Emila. – Ale już!

Emil, z siłą, której kapitan nie podejrzewał, wyswobodził się z uścisku.

– Proszę się nie mieszać – rzekł zimno – do spraw małżeńskich, których pan nie pojmuje, kapitanie.

– Oddaj pan – powtórzył głośniej wojskowy. Emil, patrząc mu w oczy, schował naszyjnik do kieszeni.

– Przeklęte cywilne bydlę – warknął kapitan. Jego ręka sama powędrowała do pasa. Emil nie przejął się tym zupełnie.

– Nawet pan nie próbuj – wycedził. – Ciesz się pan, kapitanie, że broni pana mundur, bo z szablą i pistoletem bym sobie jeszcze poradził. Sam jestem oficerem, ale kogo mam przed sobą, nie wiem. Tylu przebierańców się widuje ostatnio.

– To obraza! – wrzasnął kapitan. – Jestem kapitan Kazimierz Święs-Rozbicki, 12. Pułk Piechoty, garnizon krakowski!

– Świetnie – skwitował zimno Emil. – Emil Linde, lekarz wojskowy…

– Doktorzyna! – z pogardą wyrzucił z siebie kapitan. Nie był jednak gotowy na ciąg dalszy.

– … rotmistrz kawalerii w stanie spoczynku, 8. Pułk Ułanów, ranny w szarży pod Komarowem – dokończył z kamiennym spokojem Emil. – Zażąda pan satysfakcji, nim ja to zrobię?

Kapitan wyraźnie stracił kontenans. Spojrzał na zaciętą twarz Barbary, na Elżbietę, która z zaskoczeniem wpatrywała się w Emila, na Antoniego, wyraźnie spiętego, stojącego tuż przy niej, i na Annę, przyglądającą się scenie z ironicznym uśmieszkiem. Skamieniałej z wrażenia Karli oficer zdawał się nie dostrzegać. Sytuacja, jak na froncie, zmieniła się w jednej chwili. Stan spoczynku stanem spoczynku, lecz miał przed sobą oficera równego stopniem, ale z wyższym starszeństwem, w dodatku frontowego.

– Pan musi się mi wytłumaczyć, rotmistrzu – powiedział jakby spokojniej. – Honor oficera…

– O honor oficera już ja zadbam! – rozległ się tubalny głos. Kapitan odwrócił się i zrozumiał, że zagłada przyszła nagle, i od zupełnie niespodziewanej strony. Stanął na baczność, stukając potężnie obcasami i skłaniając głowę tak ostro, a prostując tak gwałtownie, że Karla miała wrażenie, iż zaraz mu ona odpadnie. Emil odwrócił się frontem do właściciela głosu i ukłonił się nieznacznie.

– Panie rotmistrzu – powiedział mężczyzna – rozmówię się z kapitanem i wracam do pana.

– Tak jest, panie generale – powiedział spokojnie Emil. Dopiero teraz pozostali przyjrzeli się uważnie jego rozmówcy. Mógł być niewiele starszy od Emila, ale wyglądał, jakby różniła ich dekada. Gładko ogolony, z pobrużdżoną twarzą, nieco korpulentny, w sztybletach, szaserach, granatowej kurtce mundurowej i przy pasie jedwabnym.

– Za mną – rzucił wściekle i ruszył w stronę wyjścia. Kapitan pomaszerował za nim jak na ścięcie.

Emil ze stoickim spokojem zerknął na przerażonego kelnera.

– Czy gabinet na górze już gotowy? – zapytał. Kelner kiwnął tylko głową.

– Proszę zaprowadzić tam moich gości, rozsadzić wygodnie i nie czekając na mnie, podać szampana – zarządził. – Wrócę za kilka chwil.

Kelner poprowadził gości w stronę gabinetu. Tymczasem wydarzenia w westybulu przybierały dla nieszczęsnego kapitana wymiar sądu ostatecznego.

– Jeżeli przerwiesz mi pan słowem, kapitanie – syczał generał – nie ręczę za siebie. Jak oficer z mojego pułku śmie ignorować zalecenia zwierzchników? Czytałeś pan rozkaz o stroju wieczorowym oficerów w lokalach publicznych? Chcesz pan narazić na szwank honor munduru?

– Stawałem w obronie honoru damy, panie generale – wyrzucił z 

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.

CZĘŚĆ IIKATHY

Dostępne w wersji pełnej.

Dostępne w wersji pełnej.

CZĘŚĆ IIIWAKACJE

Dostępne w wersji pełnej.

Dostępne w wersji pełnej.

CZĘŚĆ IVOSTATNIE DNI BEZTROSKI

Dostępne w wersji pełnej.

Dostępne w wersji pełnej.

CZĘŚĆ VEGZAMIN DOJRZAŁOŚCI

Dostępne w wersji pełnej.

Dostępne w wersji pełnej.

CZĘŚĆ VIODPOWIEDZI

Dostępne w wersji pełnej.

Dostępne w wersji pełnej.

Dostępne w wersji pełnej.

Projekt okładki

Zofia Różycka

Opieka redakcyjna

Anna Glac

Dorota Gruszka

Redakcja

Aleksandra Kamińska

Adiustacja

Małgorzata Biernacka

Korekta

Anastazja Oleśkiewicz

Copyright © by Marzena Rogalska

© Copyright for this edition by SIW Znak sp. z o.o., 2021

ISBN 978-83-240-6249-2

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków

Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek