Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
"Czarodziejski ptak ułudy" jest pierwszą powieścią nikaraguańskiego pisarza Clemente Guido (ur. 1930 r.) przełożoną na język polski. Wydana w 1974 r., od razu przyniosła autorowi sukces, na który złożyło się wiele czynników - najważniejszym jednak było zapotrzebowanie społeczne. Nikaragua, nazywana także "Somozaland" - co określa najwłaściwiej stosunki polityczne i ekonomiczne w tym kraju - od czterdziestu lat pozostaje w rękach dyktatorskiej rodziny. Niezadowolenie narodu spowodowane rosnącą nędzą szerokich warstw społeczeństwa i gwałtowane bogacenie się oligarchów doprowadziło kraj do otwartej wojny domowej.
"Czarodziejski ptak ułudy" jest satyrą wymierzoną przeciwko znienawidzonej dynastii dyktatorów, a zarazem fantastyczną baśnią łączącą elementy wierzeń prastarych mieszkańców Nikaragui Nahuas, Czorotegów i Nikaraos oraz wątki przygodowe romansu rycerskiego. Czternastoleni chłopiec imieniem Dureń pragnie zdobyć mądrość i bogactwo, opuszcza więc nędzną wioskę i w towarzystwie papug Iluzji i Ambicji wyrusza na poszukiwanie Czarodziejskiego Ptaka: jeśli go odnajdzie - ten spełni marzenia trojga przyjaciół.
Czytelnik wraz z bohaterem przemierzy egzotyczne krainy, podda się działaniu magii starożytnych pieśni i zaklęć, ujrzy duchy bogów świętej księgi Majów "Popol-Vuh", a także spotka raz jeszcze znane mu już z "Niejakiej Mulatki" Miguela Ángela Asturiasa fantastyczne stwory, jak Cegua i Cadejo.
[Opis wydawnictwa]
Książka dostępna w zasobach:
Biblioteka Miejsko-Powiatowa w Kwidzynie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 282
Rok wydania: 1981
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Clemente Guido
CZARODZIEJSKI
PTAK UŁUDY
Clemente
Guido
CZARODZIEJSKI PTAK UŁUDY
Przełożył Jerzy Kühn
Tytuł oryginału:
El pajaro del dulce encanto
Ediciones Nicarao, Managua, 1974
ISBN 83-08-00504-7
© Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Literackie, Kraków 1981
Posłowiem opatrzył
Jerzy Kuhn
Redaktor
Zofia Siewak-Porcel
W owych czasach, kiedy człowiek nie podróżował jeszcze rakietami Apollo, kiedy księżyc był natchnieniem poetów lub tylko źródłem światła posyłanego nocami na ziemię, kiedy nie był jeszcze odwiedzany przez amerykańskich kosmonautów, kiedy ludzkość żyła sobie spokojnie na ziemi nie marząc o przygodach w kosmosie, kiedy dzieci nie czytywały o Supermanie ani o Bucku Rogerze, tylko sadowiąc się w świetle lampki olejnej wysłuchiwały opowiastek babuni — w tych dawnych dobrych czasach — Managua była zwykłym miasteczkiem drzemiącym u brzegów spokojnego jeziora Xolotlan. W nędznej chacie zbudowanej z pali powiązanych silnymi pnączami liany, o dachu pokrytym słomą, w najbiedniejszej dzielnicy owego miasteczka mieszkał czternastoletni chłopiec, sierota, którego wszyscy nazywali Durniem, ponieważ nigdy z nikim się nie bił i zawsze chętnie pomagał swojej ciotce w codziennych domowych zajęciach.
Nie trzeba chyba dodawać, że Dureń i jego ciotka żyli w skrajnej nędzy. Nieraz jedynym ich pożywieniem była tortilla z solą i miseczka pinolu.
Towarzyszami zabaw naszego przyjaciela byli: chudy wieprzek, który w marzeniach ciotki miał kiedyś przybrać na wadze i powędrować na targ, gadatliwa papuga zwana Iluzją, i druga wrzaskliwa papuga Ambicja oraz zapchlony pies Rozsądek, który drapał się nieustannie, wytrząsając dokuczliwe insekty.
Kiedy Dureń skończył czternaście lat, uznał, że jest już mężczyzną. Zebrał więc czwórkę swoich przyjaciół i rzekł:
— Nie chcę być wciąż biedny i głupi. Chcę być bogaty, inteligentny i mądry. Nie chcę, żeby moja ciotka wciąż żyła w nędzy. Chcę, żeby cała wioska mówiła, jaki to ja jestem bogaty. Chcę być najważniejszy w całym kraju. I dlatego zebrałem was tutaj, żebyście mi powiedzieli, co należy uczynić, by to osiągnąć. Mówcie, a ja będę słuchał waszych rad.
Chudy wieprzek obdarzył chłopca kpiącym spojrzeniem i nie mówiąc ani słowa, opuścił zebranie. Rozsądek przestał na chwilę się drapać i spojrzał za oddalającym się prosiakiem, po czym rzekł:
Pies zamilkł i zajął się pchłą, która właśnie gryzła go w pysk.
Posmutniał Dureń słuchając wywodów psa.
Wówczas przemówiła Ambicja.
Kiedy opozycja została wyeliminowana, Ambicja rzekła:
Dureń wysłuchał obrad w milczeniu.
Iluzja wydrapała zakrzywionym dziobem wesz łaskoczącą ją pod skrzydłem, uchylając się w ten sposób od odpowiedzi, której nie znała.
Ambicja odparła:
A Rozsądek, czy pójdzie z nami? — zapytał Dureń.
I rozpoczęła trójka przyjaciół swą wędrówkę po ulicach wioski, pytając wszystkich napotkanych:
Zrazu wszyscy spoglądali na nich z rozdziawioną gębą, a potem wybuchali głośnym śmiechem.
Dureń nie mógł zrozumieć powodów tej powszechnej wesołości, zaś Iluzja i Ambicja nie chciały go zniechęcać. Obie święcie wierzyły w powodzenie wyprawy, więc gdzieżby tam, kilku wieśniaków z Managui nie mogło ich skłonić do rezygnacji z poszukiwań.
Tak dotarli do krańca miasteczka, gdzie ujrzeli jakiegoś staruszka, siedzącego na pniu guayacanu przed wejściem do swej chaty; palił sobie spokojnie cygaro i drapał się po brzuchu.
Iluzja i Ambicja zakryły sobie uszy skrzydłami, by nie słyszeć wybuchu śmiechu starca, ale ten nie roześmiał się. Spojrzał na nich uważnie, jakby chciał zgłębić dusze trójki śmiałków, po czym przemówił łagodnie:
Starzec zgasił cygaro, rozgniatając żarzący się koniec o twardą ziemię:
I wszyscy troje pożegnali się ze starcem.
Kiedy przybyli nad brzeg jeziora Tiscapa, księżyc nie miał jeszcze zamiaru wschodzić. Przygładzał sobie swe świetliste włosy, gdy tymczasem słońce układało się do snu.
Czekali.
Punktualnie o szóstej księżyc wychylił swe oblicze, okrągłe niczym kukurydziany placek, daleko na wschodzie.
Przyjaciele zaczekali, aż księżyc wpłynie na środek nieba, po czym weszli do wody. Na początku sięgała im do pasa, Iluzja i Ambicja usadowiły się na ramionach Durnia. Na krótką chwilę jakaś chmurka przesłoniła księżyc, pogrążając naszych śmiałków w ciemności. Kiedy się rozjaśniło, ujrzeli wyraźnie kamienne schody biegnące aż na dno jeziora do stóp pięknego pałacu oświetlonego kolorowymi rybkami.
Ruszyli w dół bez obawy, aż dotarli do ogromnych wrót zbitych z obrobionych desek pochote.
W tej samej chwili, gdy Dureń zamierzał zastukać, wrota się otwarły. Jakaś rybka obrzuciła ich badawczym spojrzeniem, wobec czego Ambicja odezwała się szybko:
Ta powiodła ich do głównej sali, gdzie na tronie z mulistej skały, w otoczeniu nieostrożnych pływaków, którzy tego roku utonęli w jeziorze Tiscapa, zasiadała Żmija.
Spojrzała z gniewem na naszych przyjaciół i zawołała:
Trójka przyjaciół spojrzała po sobie z przestrachem. Koralowa Żmija była wściekła — czerwone, czarne, żółte i białe plamy wypełzły gwałtownie na jej zimną skórę.
Żmija roześmiała się, a topielcy zawtórowali.
Zaczarowana Żmija z Tiscapy potarła się delikatnie o skałę. Po czym rzekła:
— Żegnaj — odparli wszyscy troje i opuścili dno jeziora.
Przy drodze do Ticuantepe leżał ogromny kamień ze śladem stopy olbrzyma, który przechodził tamtędy w zamierzchłych czasach. Powiadano, że ślad drugiej stopy znajduje się w odległości ośmiu mil. Po dziś dzień kamień ów znany jest w całej okolicy Esquipulas pod nazwą Stopy Olbrzyma.
Nasi. przyjaciele wędrowali drogami i ścieżkami, aż dotarli do osiedla. Już wcześniej zauważyli, że wieśniacy spoglądają po sobie jakby wystraszeni. Nikt nie odważył się przemówić do obcych i wszyscy z niepokojem oczekiwali nadejścia nocy.
Kiedy dotarli do osiedla, dochodziła szósta, Słońce rozścielało na niebie zachodu swą wielobarwną kołdrę, przygotowując się do wypoczynku po dziennym trudzie. Zanates i clarineros1 fruwały wśród drzew, śpiewając hałaśliwie w ceremonialnym pożegnaniu dnia.
Iluzja i Ambicja rozentuzjazmowały się wrzawą stada papug zmierzającego na zachód w poszukiwaniu nocnego schronienia.
Nasze przyjaciółki wyczyniały akrobacje w powietrzu i darły się na całe gardło. Po zaspokojeniu swych atawistycznych pragnień wróciły na ramiona Durnia.
Przed wejściem do Esquipulas trójka przyjaciół natknęła się na chatę krytą słomą, ze ścianami z drewnianych bali. Postanowili w niej przenocować.
— Przepraszam panią — zwrócił się Dureń do gospodyni — jesteśmy podróżnymi i tędy nam wypadła droga. Czy mogłaby pani udzielić nam gościny na tę noc? Obiecujemy nie sprawiać kłopotu i możemy przysiąc, że jesteśmy uczciwi i...
Dureń poczuł smakowity zapach jeleniej pieczeni:
Kobieta podała mu wielki gruby placek z kawałkiem jeleniego mięsa i tykwę tibio — gotowanej mąki z prażonej kukurydzy.
Dureń odłamał po kawałku placka swoim towarzyszkom. Kiedy kończyli jedzenie, nadszedł mąż gospodyni i powitał Ach w te słowa.
Mężczyzna zaśmiał się.
Para wieśniaków spojrzała po sobie ze zdumieniem.
Wieśniak podrapał się w głowę, spojrzał na żonę i rzekł:
Chwilę przed północą Dureń obudził obydwie przyjaciółki i rzekł im szeptem:
Wyszli nie budząc gospodarzy i w jasnym świetle księżyca powędrowali do Stopy Olbrzyma. Ukryli się za pniem drzewa rosnącego obok kamienia i czekali cierpliwie.
W oddali zarysowała się na drodze sylwetka jeźdźca, który zbliżał się wolnym, zmęczonym truchtem. W tej samej chwili dosłyszeli ponure wycie małpy wśród pustkowia nocy.
W chwilę potem przyjaciele ujrzeli jeźdźca jak bodzie konia ostrogami i rozpoczyna szaleńczy galop, tłukąc kapeluszem po zadzie zwierzęcia, jakby usiłował pozbyć się intruza dosiadającego jego wierzchowca. Podczas gdy koń cwałował, a mężczyzna wymachiwał w powietrzu kapeluszem, rozległy się piski rozjuszonej małpy, która usadowiwszy się na końskim zadzie, uczepiła się obiema rękami pasa jeźdźca. W tumulcie ludzkich krzyków, małpich pisków i rozpaczliwego rżenia przerażonego konia minęli miejsce, gdzie ukryli się nasi wędrownicy.
Iluzji i Ambicji pióra zjeżyły się strachem. Dureń szczękał zębami.
Pół godziny później westchnąwszy z ulgą, bez słowa ruszyli w stronę domu. Wracali powoli, tak że kiedy dotarli do chaty, był już prawie dzień. Jutrzenka zaczynała budzić się na wschodzie.
Iluzja chciała być w domu pierwsza, toteż pofrunęła po cichutku i usiadła na belce okapu czekając na lecącą za nią Ambicję.
To, co ujrzały, napełniło je zdumieniem. Pośrodku izby stała małpa i wykonywała przedziwne skoki. Iluzja i Ambicja doliczyły się siedmiu salto mortale w przód i siedmiu w tył, słuchając jednocześnie, jak Małpia Wiedźma odmawia ludzkim głosem Credo, trzy razy zwyczajnie i trzy razy wspak, po czym nagle przybrała ludzką postać.
Ptaki pofrunęły na spotkanie Durnia, który idąc wolno, zbliżał się dopiero do drzwi domu. Minęło kilka minut, nim uwierzył, że to żona wieśniaka jest Małpią Wiedźmą. Z całą pewnością mąż nie miał pojęcia o wyczynach żony, bo w przeciwnym razie wydałby ją dawno mieszkańcom Esquipulas.
Cichutko weszli do domu, czego kobieta nie spostrzegła, spała już bowiem głębokim snem, w innej izbie, u boku swego Bogu ducha winnego męża.
Kiedy wzeszło słońce, przyjaciele zawołali wieśniaka i opowiedzieli mu wszystko, co zdarzyło się w nocy. Mężczyzna otworzył usta tak szeroko, że nasi wędrowcy zaczęli się obawiać, że nigdy ich nie zamknie. Tak bardzo się zdziwił, że to jego własna żona jest Małpią Wiedźmą.
Wieśniak kupił w miasteczku dwa funty soli, a z kościoła przyniósł litr święconej wody. Cierpliwie czekali nadejścia północy, udając, że śpią głęboko.
Gdy wybiła dwunasta, kobieta wstała po cichutku i rozpoczęła swój obrządek: siedem salto mortale w przód i siedem w tył, odmawiając jednocześnie Credo trzy razy zwyczajnie i trzy razy wspak. Po zakończeniu rytuału ciało kobiety leżało na podłodze, a małpa piszcząc, przeciskała się przez otwór między sufitem a belkami ściany. Wyruszała w poszukiwaniu nowych ofiar, którym zamierzała napędzić strachu.
Wtedy to Dureń polał leżące ciało wodą święconą i nakreślił krzyż z soli na czole, głowie i piersi. Po czym położyli się czekając powrotu Małpiej Wiedźmy.
Kiedy jutrzenka zaczynała budzić się na wschodzie, Małpia Wiedźma przyszła do domu. Rozpoczęła odprawianie rytuału, który już poznaliśmy, by powrócić do swego ludzkiego ciała, Siedem salto mortale w przód i siedem salto mortale w tył, trzy Credo zwyczajnie i trzy wspak. I nic!
Wciąż była Małpią Wiedźmą.
— Musiałam pomylić się w rachunku — pomyślała Małpa. — Zacznę od nowa.
Ale nic z tego! Ciągle była Małpią Wiedźmą.
Wówczas zauważyła krzyż z soli na czole, głowie i piersi swojego ludzkiego ciała.
Przerażona Małpia Wiedźma zaniosła się płaczem:
Małpia Wiedźma płakała rzewnie. Dureń wzruszył się głęboko i rzekł:
Małpia Wiedźma usiadła, podwinęła ogon i wyciągając włochate i cienkie ręce, rzekła:
Dureń usunął krzyże z soli z ciała kobiety, po czym skropił je wodą z liany4. Wiedźma powróciła do swojego ciała. Słońce wschodziło już na horyzoncie, a nasi przyjaciele opuścili dom, udając się do Ticuantepe.
Wędrowali calutki dzień wśród pluchy i chłodu. Trójka przyjaciół nie zniechęciła się deszczem, lecz szła wciąż naprzód, wierząc, iż cel wyprawy jest już niedaleki. Iluzja i Ambicja z piórami nasiąkniętymi deszczem odpoczywały na ramionach Durnia, gdy tymczasem chłopak brodził w strumieniu brudnej wody, który był niegdyś drogą.
O zmierzchu, kiedy przestało padać, dotarli do drzewa jtcaro wskazanego przez Małpią Wiedźmę. Ponieważ było bardzo wcześnie, postanowili zaczekać, sadowiąc się cierpliwie na obalonym pniu guayacanu, leżącym na skraju drogi. Chachalaca darła się hałaśliwie w pobliskim lesie, zapowiadając chłodną i deszczową noc. Dureń, Iluzja i Ambicja trzęśli się z zimna.
Księżyc, obawiając się nadchodzącej ulewy nie oświetlał dziś gór i dolin, toteż noc była bardziej czarna niż skrzydła zanate.
W końcu trójka wędrowców zdrzemnęła się. Koło północy obudziło ich ko-ko-ko kwoki i towarzyszące mu pi-pi-pi pół tuzina czarnych kurcząt, które dreptały za nią posłusznie.
Dureń odgadł, że jest do zaklęta Kura-z-Kurczętami, i bez lęku zerwał liść jtcaro o kształcie krzyża, po czym trzymając go w lewej ręce stanął pośrodku drogi, która miała przechodzić.
— Oszalałeś, durny chłopcze? Czego chcesz od tych karzełków, które mają stopy zwrócone do tyłu?
Wszyscy troje zatrzęśli się ze strachu. Ambicja jako pierwsza opanowała nerwy i dodała odwagi towarzyszom:
Inteligencja i pieniądze, jakie potem zdobędziemy, wynagrodzą nam tę przygodę.
Kura-z-Kurczętami oddaliła się gdacząc. Dzieci podążały za nią wołając swoje pi-pi-pi, a Kura myślała:
* * *
Pośród nocnych ciemności trójka śmałków zmierzała w kierunku groty u wyschłego strumienia w poszukiwaniu Sisimików.
Przybyli do niej na krótko przed północą.
Dureń i jego dwie przyjaciółki ukryli się u wejścia i obserwowali, co się dzieje w środku.
W samej rzeczy, Kura-z-Kurczętami powiedziała prawdę. W obszernej grocie, oświetlonej prze świetliki i latarniki, tuzin Sisimików oddawało się zabawie.
Wyglądali tak, jak ich opisała Kura-z-Kurczętami: wzrostu trzymiesięcznego dziecka, zupełnie łysi, bez zarostu, szczupli i mieli stopy zwrócone do tyłu, tak że zostawiali ślady prowadzące w kierunku przeciwnym do tego, w jakim się naprawdę poruszali.
Dońa Ana już od rana po ogrodzie krąży swym.
Zbiera pyłek z tulipana i motyle karmi nim.
Śpiewali tak wszyscy chórem, trzymając się za ręce i podskakując.
Zamilkli na chwilę, jeden z nich wszedł do środka koła i, podczas gdy wszyscy stali spokojnie, zaczął dotykać ich po kolei, odliczając:
Za każdym słowem, które wypowiedział, Sisimik dotykał głowy jednego z towarzyszy; ostatni opuścił koło ze smutną miną i przycupnął w najdalszym kącie jaskini tuląc twarz do ściany. Pozostali skupili się wokół przywódcy, który szeptał wskazując na każdego z towarzyszy:
Po skończonej ceremonii wszyscy usiedli na podłodze, a przywódca zawołał:
W wypadku, gdyby wybrał imię któregoś z towarzyszy zabawy, ten musiałby przenieść go na własnych plecach z kąta do miejsca, gdzie siedziała reszta.
Dureń prześledził zabawę wielokrotnie. W jego dzielnicy bawiono się w to, a także w inne gry, jak „piłka w górę”, „koszary”, „ukryte zero”, czy „koati”. Toteż nie obawiał się wystąpić na środek groty w towarzystwie swych przyjaciół.
Sisimiki przelękły się zrazu na widok obcych wdzierających się do ich jaskini i nawet świetliki i latarniki przygasiły swoje światełka.
Sisimiki spojrzały po sobie z obawą. Przywódca odezwał się:
Wybuch śmiechu Sisimików był tak potężny, ze zatrzęsła się jaskinia, a nocne ptaki pocoyos przelękły się na dworze.
Iluzja i Ambicja odfrunęły przezornie i usadowiły się w pewniejszym miejscu, na wystającej krawędzi u sklepienia jaskini.
Kiedy zmęczyły się już śmiechem i Skakaniem, bezwłose istoty usiadły na ziemi i milczały przez pięć minut, wpatrując się badawczo w Durnia. Chłopiec wytrzymał ową ponurą ciszę tak samo dzielnie, jak przedtem krzyki. Oczy Sisimików przewiercały jego własne źrenice i dziwnie łaskotały mu mózg. Ale powstrzymał się. Nie krzyknął, choć miał wielką na to ochotę. Nietoperz przeleciał przez jaskinię, a pocoyo, gdzieś w gąszczach, zawołał „Cholerra”.
I wówczas pojawił się ów stwór przypominający czarnego psa, wzrostu małego cielęcia, z zielonymi, świecącymi oczami i czerwonym językiem wysuniętym z paszczy. Wyglądał na psa, zmęczonego przebyciem wielu leguas.
Dureń poszukał w pamięci: Cadejo był to pies z tamtego świata, który chodził nocą, a spał za dnia i który chronił dobrych, a karał złych. Kiedy kłusował, wydawał charakterystyczny klekot, jakby wszystkie jego kości zderzały się z sobą. Po tym można go było odróżnić od zwykłego psa.
— Zagramy w „piłka w górę”, a potem w „koati”. Jeżeli wygrasz, powiemy ci, gdzie masz szukać Czarodziejskiego Ptaka Ułudy.
Cadejo przysiadł u wylotu jaskini. Nikt nie mógł wejść. Nikt nie mógł wyjść.
„Piłka w górę!” jest prostą zabawą. Gracze dzielą się na dwie równe grupy, każda z nich dowodzona jest przez swojego generała. Pierwsza grupa zostaje w koszarach, a druga chowa się w pobliskiej okolicy. Na okrzyk „piłka w górę!”, wydany przez dowódcę ukrywających się, druga grupa wychodzi ich szukać. Kiedy któryś z graczy zostanie odkryty, musi uciekać, żeby nie dostać się do niewoli. Poszukujący ścigają go tak długo, aż go złapią, a potem prowadzą do koszar. Więźniowie chwytają się za ręce i czekają na oswobodzenie przez tego ze współtowarzyszy, któremu uda się zmylić czujność dwóch czy trzech strażników. Uwolnienie wygląda w ten sposób, że jeden z grupy wyślizguje się niepostrzeżenie i dotyka dłonią najbliższego w łańcuchu więźniów, krzycząc jednocześnie „Wolny”!, po czym rzuca się do ucieczki, ścigany przez okpionych strażników strony przeciwnej. Zazwyczaj „wolni” mają czas, by ukryć się na nowo, w przeciwieństwie do wyzwoliciela, który musi biec ile tylko Sił w nogach, aby móc uciec. Jeśli zostanie schwytany, zanim zdoła oswobodzić swych przyjaciół, też staje się więźniem.
Gra kończy się, kiedy wszyscy „buntownicy” zostaną uwięzieni, lub też, kiedy załoga koszar nie schwyta ich w ciągu godziny. W pierwszym wypadku grę wygrywa „rząd”, w drugim — „rewolucja”.
W wyniku przeprowadzonego losowania Durniowi przypadło dowództwo Sisimików „rządowych”.
Zabawa była wspaniała. Obydwie grupy dobywały wszystkich sił, by pokonać nieprzyjaciela i chociaż „buntownicy”, dowodzeni przez starszego Sisimika, trzy razy uwolnili swoich uwięzionych towarzyszy, drużyna Durnia, zagrzewana przez Ambicję i Iluzję, obserwowana obojętnie przez Cadejo, zdołała ująć wszystkich przed upływem wyznaczonej godziny.
Zwycięstwo przypadło naszemu przyjacielowi.
Gra w „koati” opiera się na następujących zasadach:
Gracze zbierają się w kole i wszyscy, prócz jednego, kładą zaciśnięte pięści, jedna na drugiej. Ten, który nie dołączył swojej pięści do wspólnego słupka, dotyka pałeczką każdej z nich, od góry do dołu, pytając:
Kiedy dociera do ostatniego, ten wzbrania się cofnąć pięść i wówczas właściciel pałeczki powinien siłą rozewrzeć mu dłoń. Jeśli zdoła to uczynić — wygrywa. Jeśli nie — przegrywa i musi przez całe pięć minut podskakiwać jak koati przed wszystkimi kolegami.
Tym razem wprowadzono specjalną odmianę gry. Najstarszy Sisimik napisał na karteczce adres Czarodziejskiego Ptaka Ułudy i wręczył ją najsilniejszemu, który ukrył papier w zaciśniętej dłoni, pozostali zbudowali słupek, kładąc swoje pięści na wierzchu. Gdyby Dureń zdołał otworzyć tę pięść, karteczka należałaby do niego, a tym samym i tajemnica pobytu cudownego ptaka.
Ceremoniał gry powtarzał się, aż wreszcie - została już tylko jedna mocna pięść. Iluzja drżała z lęku. Wątpiła, by jej przyjaciel mógł rozewrzeć zaciśniętą dłoń herkulesowatego Sisimika. Ambicja rozmyślała. Cadejo przyglądał się.
Rozpoczął się pojedynek.
Dureń natężył wszystkie siły, aby otworzyć pięść. Z początku ścisnął z całej mocy nadgarstek — Sisimik zaśmiał się nie czując bólu. Potem Dureń usiłował odciągnąć kciuk, który zamykał pięść niby kluczem. Bezskutecznie. Sisimik śmiał się tylko. Później Dureń spróbował połaskotać go pod pachami. I nic. Sisimik był nieczuły na łaskotki. Raz jeszcze spróbował odgiąć kciuk, ale pomimo wielkiego wysiłku nie osiągnął nic, jeszcze tylko cały się spocił.
Zmęczony, bez tchu, był już gotów ustąpić z pola, kiedy Ambicja wkroczyła do akcji.
Papuga pofrunęła znienacka w kierunku oczu Sisimika, jakby miała zamiar go dziobnąć. Ten, wystraszony, otworzył pięść wypuszczając kartkę wprost w ręce Durnia. Ambicja dokończyła lotu zataczając łuk i nie wyrządzając Sisimikowi krzywdy. Był to zwykły pozorowany atak lotniczy. Nikt nie mógł twierdzić, że Dureń otrzymał pomoc w postaci siły fizycznej. Ale na wszelki wypadek nasz bohater puścił się biegiem, wypadając z jaskini w kierunku lasu, a w ślad za nim Iluzja, Ambicja i Cadejo.
Ponieważ słońce przeciągło się już w swym łożu na wschodzie, a jutrzenka przygotowywała mu poranną kawę z mlekiem, żaden z Sisimików nie odważył się ścigać Durnia, gdyż wiedziały one, że słońce to pan bardzo srogi i nie darzy szczególną sympatią ludzików mających stopy zwrócone do tyłu.
Przed południem dotarli do hacjendy hodowlanej Cadejo opuścił ich wcześnie, gdyż poszedł w zarośla spać, zgodnie z obyczajem swego gatunku.
Tyle leguas przebiegli tego dnia, że kiedy przybyli na hacjendę, byli ledwo żywi ze zmęczenia. Oczywiście Iluzja i Ambicja nie biegły, ale leciały, ale ta czynność również męczy. Toteż postanowili wypocząć w cieniu „tiguilote” rosnącego opodal zagrody.
Zaledwie wyciągnęli się na ziemi, wilgotnej od wczorajszego deszczu, kiedy na srokaczu, w siodle o szerokich skrzydłach, w sztylpach z niewyprawionej skóry cielęcej, chroniących nogi przed kolczastą roślinnością, przycwałował rządca hacjendy.
Mężczyzna trzymał w prawej ręce bicz. Uderzył nim lekko Durnia, by skłonić go do wstania.
Mężczyzna wyjaśnił mu, że o czwartej po południu ma pojechać wozem z mlekiem do Ticuantepe. Tam odda mleko, a następnie wróci czym prędzej, ponieważ niebezpiecznie jest podróżować nocą. Tymczasem może zjeść swoją porcję fasoli z kukurydzianym plackiem i wypić porcję pinolu w baraku woźniców, a nawet przespać się gdzieś w kącie na macie, jeśli pchły mu na to pozwolą.
Dureń zgodził się.
Spał głęboko do trzeciej po południu, gdy zjawił się rządca krzycząc:
Dureń wybiegł na pastwisko, gdzie stały potulnie dwa woły — założył im jarzmo i zaprzągł zwierzęta do wozu z mlekiem. Wsiadł na wóz i ościeniem zaczął nakłaniać je do marszu, co czyniły nader wolno.
Dureń, dźgając przy tym obydwa woły, żeby przyśpieszyły kroku.
Na próżno.
Zwierzęta uparły się przy powolnym kroku, doprowadzając tym Durnia do rozpaczy. Jakby żelazny oścień nie rozdzierał za każdym razem ich skóry! Wachlowały jedynie ogonem zranione miejsca. Toteż chłopiec dotarł późno do Ticuantepe. Zostawił mleko i wracał do hacjendy, kiedy już zanates krążyły hałaśliwie, szukając schronienia na pobliskich drzewach.
Ciemność nie zwlekała z nadejściem. Dureń musiał zapalić lampkę umieszczoną pośrodku jarzma, żeby oświetlić drogę powolnym wołom.
Przypomniał sobie słowa rządcy. A także słowa starego pastucha. Iluzja i Ambicja z piórami zjeżonymi ze strachu przed Czarnym Ogierem siedziały na żerdzi wozu.
Na sąsiednich polach rozległo się najpierw dzikie rżenie, rozdzierając bezlitośnie ciemności, a później tętent galopującego dzikiego konia.
Dureń poczuł gęsią skórkę na całej skórze, w ustach gorzki smak, żołądek skurczył mu się, a serce załomotało gwałtownie.