Czarodziejski ptak ułudy - Clemente Guido - ebook

Czarodziejski ptak ułudy ebook

Clemente Guido

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 
"Czarodziejski ptak ułudy" jest pierwszą powieścią nikaraguańskiego pisarza Clemente Guido (ur. 1930 r.) przełożoną na język polski. Wydana w 1974 r., od razu przyniosła autorowi sukces, na który złożyło się wiele czynników - najważniejszym jednak było zapotrzebowanie społeczne. Nikaragua, nazywana także "Somozaland" - co określa najwłaściwiej stosunki polityczne i ekonomiczne w tym kraju - od czterdziestu lat pozostaje w rękach dyktatorskiej rodziny. Niezadowolenie narodu spowodowane rosnącą nędzą szerokich warstw społeczeństwa i gwałtowane bogacenie się oligarchów doprowadziło kraj do otwartej wojny domowej.

"Czarodziejski ptak ułudy" jest satyrą wymierzoną przeciwko znienawidzonej dynastii dyktatorów, a zarazem fantastyczną baśnią łączącą elementy wierzeń prastarych mieszkańców Nikaragui Nahuas, Czorotegów i Nikaraos oraz wątki przygodowe romansu rycerskiego. Czternastoleni chłopiec imieniem Dureń pragnie zdobyć mądrość i bogactwo, opuszcza więc nędzną wioskę i w towarzystwie papug Iluzji i Ambicji wyrusza na poszukiwanie Czarodziejskiego Ptaka: jeśli go odnajdzie - ten spełni marzenia trojga przyjaciół.

Czytelnik wraz z bohaterem przemierzy egzotyczne krainy, podda się działaniu magii starożytnych pieśni i zaklęć, ujrzy duchy bogów świętej księgi Majów "Popol-Vuh", a także spotka raz jeszcze znane mu już z "Niejakiej Mulatki" Miguela Ángela Asturiasa fantastyczne stwory, jak Cegua i Cadejo.
[Opis wydawnictwa] 

 

Książka dostępna w zasobach: 

Biblioteka Miejsko-Powiatowa w Kwidzynie

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 282

Rok wydania: 1981

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

Clemente Guido

CZARODZIEJSKI

PTAK UŁUDY

 

Clemente

Guido

CZARODZIEJSKI PTAK UŁUDY

 

Przełożył Jerzy Kühn

 

Tytuł oryginału:

El pajaro del dulce encanto

Ediciones Nicarao, Managua, 1974

ISBN 83-08-00504-7

© Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Literackie, Kraków 1981

Posłowiem opatrzył

Jerzy Kuhn

Redaktor

Zofia Siewak-Porcel

Rozdział A

W owych czasach, kiedy człowiek nie podróżował jeszcze rakietami Apollo, kiedy księżyc był natchnieniem poetów lub tylko źródłem światła posyłanego nocami na ziemię, kiedy nie był jeszcze odwiedzany przez amerykańskich kosmonautów, kiedy ludzkość żyła sobie spokojnie na ziemi nie marząc o przygodach w kosmosie, kiedy dzieci nie czytywały o Supermanie ani o Bucku Rogerze, tylko sadowiąc się w świetle lampki olejnej wysłuchiwały opowiastek babuni — w tych dawnych dobrych czasach — Managua była zwykłym miasteczkiem drzemiącym u brzegów spokojnego jeziora Xolotlan. W nędznej chacie zbudowanej z pali powiązanych silnymi pnączami liany, o dachu pokrytym słomą, w najbiedniejszej dzielnicy owego miasteczka mieszkał czternastoletni chłopiec, sierota, którego wszyscy nazywali Durniem, ponieważ nigdy z nikim się nie bił i zawsze chętnie pomagał swojej ciotce w codziennych domowych zajęciach.

Nie trzeba chyba dodawać, że Dureń i jego ciotka żyli w skrajnej nędzy. Nieraz jedynym ich pożywieniem była tortilla z solą i miseczka pinolu.

Towarzyszami zabaw naszego przyjaciela byli: chudy wieprzek, który w marzeniach ciotki miał kiedyś przybrać na wadze i powędrować na targ, gadatliwa papuga zwana Iluzją, i druga wrzaskliwa papuga Ambicja oraz zapchlony pies Rozsądek, który drapał się nieustannie, wytrząsając dokuczliwe insekty.

Kiedy Dureń skończył czternaście lat, uznał, że jest już mężczyzną. Zebrał więc czwórkę swoich przyjaciół i rzekł:

— Nie chcę być wciąż biedny i głupi. Chcę być bogaty, inteligentny i mądry. Nie chcę, żeby moja ciotka wciąż żyła w nędzy. Chcę, żeby cała wioska mówiła, jaki to ja jestem bogaty. Chcę być najważniejszy w całym kraju. I dlatego zebrałem was tutaj, żebyście mi powiedzieli, co należy uczynić, by to osiągnąć. Mówcie, a ja będę słuchał waszych rad.

Chudy wieprzek obdarzył chłopca kpiącym spojrzeniem i nie mówiąc ani słowa, opuścił zebranie. Rozsądek przestał na chwilę się drapać i spojrzał za oddalającym się prosiakiem, po czym rzekł:

— To, co chcesz osiągnąć, jest trudne, ale nie jest niemożliwe. Musisz usilnie pracować i pilnie się uczyć. Tylko tą drogą zyskasz podziw i uznanie wszystkich mieszkańców wioski. Co się zaś tyczy inteligencji...

Pies zamilkł i zajął się pchłą, która właśnie gryzła go w pysk.

— Mądrość i bogactwo nie idą w parze — podjął, kiedy pchła zostawiła go wreszcie w spokoju. — Jeśli chcesz być bogaty, nie musisz być mądry, w ten sposób możemy zrezygnować z nauki. A co inteligencji... hm, cóż, to też nie jest konieczne, żeby stać się bogatym. Ale nie można mieć tych wszystkich trzech rzeczy na raz. Musisz więc wybrać, czy chcesz być bogaty, inteligentny czy mądry, ale wszystko naraz jest niemożliwe.

Posmutniał Dureń słuchając wywodów psa.

Wówczas przemówiła Ambicja.

— A po cóż to mamy być inteligentni i mądrzy? Mędrcy robią tylko głupstwa i w dodatku przymierają głodem. Czyż nie dość nacierpieliśmy się nędzy? Czyż nie za długo jemy tylko placki z solą? Terefere! Do diabła z wiedzą i inteligencją! Za pieniądze poeci będą pisali o nas wiersze, pisarze książki, uczeni będą tworzyli teorie o naszym sukcesie, wojskowi będą robić wojny dla obrony naszego imienia, kobiety będą nas podziwiały, choćbyśmy byli nie wiem jak szpetni i głupi. Na co nam więc inteligencja i mądrość?
— Ale w jaki sposób zostać bogatym? — zapytał nieśmiało Dureń.
— Kiedy byłam jeszcze nieopierzonym pisklęciem — przemówiła Iluzja — słyszałam, jak moi rodzice mówili, że ten, kto schwyta Czarodziejskiego Ptaka Ułudy może stać się bogatym, a także inteligentnym. Toteż chociaż Rozsądek nie uważa, by można było osiągnąć obydwie rzeczy naraz, i chociaż Ambicja pragnie tylko bogactwa, sądzę, że możemy zdobyć jedno i drugie dla naszego przyjaciela, który po tylu latach cierpień w pełni zasługuje na obie nagrody.
— A skąd masz pewność, że ten Czarodziejski Ptak Ułudy istnieje? — spytał zawsze sceptyczny Rozsądek. — Twoi rodzice to były dwie głupie papugi, które nie wiedziały nawet, jakiego koloru mają pióra.
— Zawsze mówiłam, że największym wrogiem człowieka, który marzy o karierze, jest ten parszywy pies zwany Rozsądkiem — wtrąciła brutalnie Ambicja. — Jeśli będziemy cię słuchać, pomrzemy z głodu w tej budzie. Proponuję demokratyczne głosowanie, a wówczas zobaczymy, kto zwycięży: czy ci, którzy chcą nadal żyć w biedzie w tym chlewiku, czy ci, którzy pragną wyruszyć na poszukiwanie Ptaka.
— Demokracja jest mitem! Demokracja to dziwka, która pcha się do łóżka każdemu, kto jest u władzy — wołając to, pies wycofał się z zebrania, by zająć się wytrząsaniem pcheł w cieniu śliwy.

Kiedy opozycja została wyeliminowana, Ambicja rzekła:

— Przyjęto jednogłośnie wniosek, by udać się na poszukiwanie Czarodziejskiego Ptaka Ułudy i zapytać go, w jaki sposób zdobyć bogactwo i inteligencję.
— Nie trzeba go o nic pytać — odezwała się Iluzja. — Wystarczy mieć tego ptaka, a bogactwo samo przyjdzie, inteligencja także. To proste. To łatwe. Wystarczy tylko złapać ptaka. To wszystko.

Dureń wysłuchał obrad w milczeniu.

— A gdzie żyje ten Czarodziejski Ptak Ułudy — zapytał.

Iluzja wydrapała zakrzywionym dziobem wesz łaskoczącą ją pod skrzydłem, uchylając się w ten sposób od odpowiedzi, której nie znała.

Ambicja odparła:

— Kto pyta, nie błądzi. Będziemy chodzić po całej dzielnicy, od domu do domu, aż ktoś powie, gdzie szukać tego ptaka. Potem go złapiemy i będziemy inteligentni i bogaci. Do dzieła zatem, kujmy żelazo póki gorące.

A Rozsądek, czy pójdzie z nami? — zapytał Dureń.

— Rozsądek — rzekła Iluzja — Rozsądek... lepiej go nie zabierać. Byłby tylko przeszkodą...

Rozdział B

I rozpoczęła trójka przyjaciół swą wędrówkę po ulicach wioski, pytając wszystkich napotkanych:

— Nie wiecie państwo, gdzie można znaleźć Czarodziejskiego Ptaka Ułudy?

Zrazu wszyscy spoglądali na nich z rozdziawioną gębą, a potem wybuchali głośnym śmiechem.

Dureń nie mógł zrozumieć powodów tej powszechnej wesołości, zaś Iluzja i Ambicja nie chciały go zniechęcać. Obie święcie wierzyły w powodzenie wyprawy, więc gdzieżby tam, kilku wieśniaków z Managui nie mogło ich skłonić do rezygnacji z poszukiwań.

Tak dotarli do krańca miasteczka, gdzie ujrzeli jakiegoś staruszka, siedzącego na pniu guayacanu przed wejściem do swej chaty; palił sobie spokojnie cygaro i drapał się po brzuchu.

— Dziadku, nie wiecie, gdzie żyje Czarodziejski Ptak Ułudy? — zwrócił się doń Dureń.
— A po co ci to wiedzieć, młody durniu? — zapytał starzec, wyjmując z ust cygaro.
— Pewnie jest pan mędrcem, bo nie tylko zgadł pan, jak się nazywam, ale w dodatku jest pan biedny — rzekł Dureń. — Chcę schwytać Czarodziejskiego Ptaka Ułudy, żeby być inteligentnym, bogatym i mądrym.

Iluzja i Ambicja zakryły sobie uszy skrzydłami, by nie słyszeć wybuchu śmiechu starca, ale ten nie roześmiał się. Spojrzał na nich uważnie, jakby chciał zgłębić dusze trójki śmiałków, po czym przemówił łagodnie:

— Ach! Czarodziejski Ptak Ułudy! Ten cudowny ptak, co gnieździ się w norach wygrzebanych w zboczach jarów. Niebieskopióry, z długą szyją i wspaniałym czubem. Hmm! Wielu pragnęło schwytać tego baśniowego ptaka. Ale jeszcze nie słyszałem, żeby się to komuś udało. No cóż, synu, racja. Kto dostałby w swoje ręce Czarodziejskiego Ptaka Ułudy, ten stałby się inteligentnym, bogatym i mądrym.
— A gdzie go możemy znaleźć? — spytała Ambicja niecierpliwie. Musimy go schwytać póki czas.

Starzec zgasił cygaro, rozgniatając żarzący się koniec o twardą ziemię:

— Nie wiem, gdzie żyje ów niezwykły ptak. Nie wie tego żaden człowiek. Jedynie Zaczarowana Żmija z jeziora Tiscapa mogłaby wam to powiedzieć. Musicie pójść nad brzeg jeziora, zaczekać na pełnię księżyca i o północy, schodami, które się magle ukażą, zejść aż na samo dno. Tam ujrzycie pałac, gdzie w wielkiej komnacie będzie Was oczekiwać Żmija. Tylko ona może wskazać wam miejsce, gdzie żyje Czarodziejski Ptak Ułudy.
— A jeśli się utopimy? — spytał lękliwie Dureń.
— A to czemu mielibyśmy się utopić? — zawołała rozentuzjazmowana Iluzja. — Księżyc nam pomoże.
— Phi! Tchórze — niczego w życiu nie osiągną! — wrzasnęła Ambicja.

I wszyscy troje pożegnali się ze starcem.

Kiedy przybyli nad brzeg jeziora Tiscapa, księżyc nie miał jeszcze zamiaru wschodzić. Przygładzał sobie swe świetliste włosy, gdy tymczasem słońce układało się do snu.

Czekali.

Punktualnie o szóstej księżyc wychylił swe oblicze, okrągłe niczym kukurydziany placek, daleko na wschodzie.

Przyjaciele zaczekali, aż księżyc wpłynie na środek nieba, po czym weszli do wody. Na początku sięgała im do pasa, Iluzja i Ambicja usadowiły się na ramionach Durnia. Na krótką chwilę jakaś chmurka przesłoniła księżyc, pogrążając naszych śmiałków w ciemności. Kiedy się rozjaśniło, ujrzeli wyraźnie kamienne schody biegnące aż na dno jeziora do stóp pięknego pałacu oświetlonego kolorowymi rybkami.

Ruszyli w dół bez obawy, aż dotarli do ogromnych wrót zbitych z obrobionych desek pochote.

W tej samej chwili, gdy Dureń zamierzał zastukać, wrota się otwarły. Jakaś rybka obrzuciła ich badawczym spojrzeniem, wobec czego Ambicja odezwała się szybko:

— Chcemy się widzieć z panią Żmiją. Wiemy, że jest u siebie.
— I że przyjmie nas natychmiast — dodała Iluzja, widząc wahanie rybki-portiera.

Ta powiodła ich do głównej sali, gdzie na tronie z mulistej skały, w otoczeniu nieostrożnych pływaków, którzy tego roku utonęli w jeziorze Tiscapa, zasiadała Żmija.

Spojrzała z gniewem na naszych przyjaciół i zawołała:

— Jak śmiecie zjawiać się u mnie żywi!? Nie wiecie, że musicie się najpierw utopić, aby móc mnie oglądać, tak jak ci wszyscy tutaj? Kto wam zdradził sekret, jak dotrzeć tu bezkarnie nie wstępując przedtem do świata bezcielesnych? Czy nie jest to przypadkiem jakiś bunt przeciw memu władaniu w Tiscapie??

Trójka przyjaciół spojrzała po sobie z przestrachem. Koralowa Żmija była wściekła — czerwone, czarne, żółte i białe plamy wypełzły gwałtownie na jej zimną skórę.

— Posłuchaj, dostojna pani — rzekł Dureń. — Pytaliśmy pewnego staruszka o Czarodziejskiego Ptaka Ułudy i ten nam doradził, abyśmy zwrócili się z tym pytaniem do ciebie. Mówił, że wiesz, gdzie żyje ów ptak, a że my chcemy go złapać...

Żmija roześmiała się, a topielcy zawtórowali.

— Jednym słowem to dla Czarodziejskiego Ptaka Ułudy odważyliście się na taki wyczyn? Bo trzeba wam wiedzieć, że wasza przygoda dopiero się zaczęła! Każdy kto chce posiąść Ptaka, musi przezwyciężyć tysiące trudności. Wielu rezygnuje już na początku drogi. Ja jeszcze nie słyszałam, żeby ktoś złapał tego czubatego ptaka. A wy? — zwróciła się do topielców.
— My także nie — zawołali chórem.
— A więc my będziemy pierwsi — rzekła Iluzja. I nikt nie zdoła temu przeszkodzić.
— Przejdziemy przez wszystkie próby, zwyciężymy wszystkich nieprzyjaciół i będziemy bogaci — rzekła Ambicja.
— ... i inteligentni — dodał Dureń.

Zaczarowana Żmija z Tiscapy potarła się delikatnie o skałę. Po czym rzekła:

— Jeśli chcecie, ryzykujcie. Powiem wam, jak znaleźć Czarodziejskiego Ptaka Ułudy. Udajcie się do Stopy Olbrzyma w Esquipulas. Tam spotkacie Małpią Wiedźmę, która straszy mieszkańców osiedla. Musicie ją schwytać, i kiedy już będziecie ją mieli, ona wam powie, jak znaleźć Czarodziejskiego Ptaka Ułudy. To wszystko. Idźcie, bo księżyc wkrótce pójdzie spać, a jak słońce was tu zastanie, nigdy stąd się nie wydostaniecie. Żegnajcie.

— Żegnaj — odparli wszyscy troje i opuścili dno jeziora.

Rozdział C

Przy drodze do Ticuantepe leżał ogromny kamień ze śladem stopy olbrzyma, który przechodził tamtędy w zamierzchłych czasach. Powiadano, że ślad drugiej stopy znajduje się w odległości ośmiu mil. Po dziś dzień kamień ów znany jest w całej okolicy Esquipulas pod nazwą Stopy Olbrzyma.

Nasi. przyjaciele wędrowali drogami i ścieżkami, aż dotarli do osiedla. Już wcześniej zauważyli, że wieśniacy spoglądają po sobie jakby wystraszeni. Nikt nie odważył się przemówić do obcych i wszyscy z niepokojem oczekiwali nadejścia nocy.

Kiedy dotarli do osiedla, dochodziła szósta, Słońce rozścielało na niebie zachodu swą wielobarwną kołdrę, przygotowując się do wypoczynku po dziennym trudzie. Zanates i clarineros1 fruwały wśród drzew, śpiewając hałaśliwie w ceremonialnym pożegnaniu dnia.

Iluzja i Ambicja rozentuzjazmowały się wrzawą stada papug zmierzającego na zachód w poszukiwaniu nocnego schronienia.

Nasze przyjaciółki wyczyniały akrobacje w powietrzu i darły się na całe gardło. Po zaspokojeniu swych atawistycznych pragnień wróciły na ramiona Durnia.

Przed wejściem do Esquipulas trójka przyjaciół natknęła się na chatę krytą słomą, ze ścianami z drewnianych bali. Postanowili w niej przenocować.

— Przepraszam panią — zwrócił się Dureń do gospodyni — jesteśmy podróżnymi i tędy nam wypadła droga. Czy mogłaby pani udzielić nam gościny na tę noc? Obiecujemy nie sprawiać kłopotu i możemy przysiąc, że jesteśmy uczciwi i...

— Musicie zaczekać, aż wróci mój mąż. Tylko on może udzielić wam gościny na noc.

Dureń poczuł smakowity zapach jeleniej pieczeni:

— Jesteśmy głodni i chce nam się pić.

Kobieta podała mu wielki gruby placek z kawałkiem jeleniego mięsa i tykwę tibio — gotowanej mąki z prażonej kukurydzy.

Dureń odłamał po kawałku placka swoim towarzyszkom. Kiedy kończyli jedzenie, nadszedł mąż gospodyni i powitał Ach w te słowa.

— Dobrą nockę niechaj ześle pan Bóg. Kim są ci przyjaciele, którzy odwiedzili mój dom?
— To wędrowcy. Byli głodni i prosili o gościnę na noc. Dałam im jeść i powiedziałam, żeby zaczekali na ciebie, to zadecydujesz co do tego noclegu...
— Przybywamy z Managui i idziemy do Esquipulas w poszukiwaniu Małpiej Wiedźmy.

Mężczyzna zaśmiał się.

— A po co wam Małpia Wiedźma?
— Żeby nam powiedziała, gdzie możemy znaleźć Czarodziejskiego Ptaka Ułudy.
— A po co ci ten Czarodziejski Ptak Ułudy? — spytała zaciekawiona kobieta.
— Ano, żeby mi zdradził tajemnicę, jak zostać inteligentnym, mądrym i bogatym.

Para wieśniaków spojrzała po sobie ze zdumieniem.

— A po co chcesz być inteligentny, bogaty i mądry? — spytał mężczyzna. — Czy to nie lepiej być dobrym? Człowiek dobry jest szczęśliwy i nie trzeba mu do tego ani inteligencji, ani bogactwa. Wracaj do domu, szalony chłopcze, i nie pakuj się w tarapaty.
— Phi! — rzekła Amibcja. — Bez bogactwa nie ma ludzi dobrych ani mądrych. To ty jesteś szalony, wieśniaku. Dobrzy nadają się tylko na służących dla bogatych. Pieniądz obdarza inteligencją.
— Nie wiesz, chłopie — przemówiła Iluzja — że dzięki pieniądzom możesz nawet dostać się do nieba? Wystarczy, jak oddasz połowę biedakom. Jasne, że jest ich tylu, że żaden się nie wzbogaci tym, co mu ofiarujesz, ale i tak będziesz miał zapewnione miejsce w niebie.

Wieśniak podrapał się w głowę, spojrzał na żonę i rzekł:

— Udzielmy im gościny na noc, chociaż widzi mi się, że to jacyś pomyleńcy. Muszą być trochę czarodziejami, skoro chcą złapać Małpią Wiedźmę. Z drugiej strony, wiedziałem, że papugi mogą nauczyć się mówić, ale nie przypuszczałem, że potrafią też myśleć.

Chwilę przed północą Dureń obudził obydwie przyjaciółki i rzekł im szeptem:

— Zbliża się pora, kiedy Małpia Wiedźma wychodzi straszyć mieszkańców Esquipulas. Żeby się dowiedzieć, gdzie mieszka za dnia w swojej ludzkiej postaci, musimy śledzić ją w nocy.
— Ja nie pójdę — odezwała się Iluzja. — Ja tam nie jestem żadnym nocnym ptakiem i nie widzi po ciemku.
— Tak samo i ja — rzekła Ambicja. — Najlepiej, jak pójdziesz ty. Wy ludzie, widzicie równie dobrze w dzień, jak i w nocy.
— Ja sam nie pójdę, bo się boję — sprzeciwił się Dureń. — Musicie mi towarzyszyć w nocnej wyprawie, bo bez Was nie będę miał dość odwagi, by stawić czoło Małpiej Wiedźmie.
— Jak wiecie — rzekła Iluzja — taka Małpia Wiedźma to zazwyczaj jedna z miejscowych kobiet, która nocą zamienia się w małpę, by straszyć podróżnych i zapóźnionych przechodniów. Dlaczego zatem nie mielibyśmy sprawdzić za dnia, która kobieta jest najgorsza w całej wiosce. Ta powinna się okazać Małpią Wiedźmą.
— Ba! — rzekła Ambicja. — Wiedźma może być taką obłudnicą, że może nawet uchodzić za świętą. Twoja teoria nie jest najlepsza. Nie ma innego wyjścia, jak towarzyszyć naszemu przyjacielowi w wyprawie. Gdzie też, u diabła, może się pojawić ta Małpia Wiedźma?
— Mówią, że opodal Stopy Olbrzyma wyczekuje na jeźdźców, którzy nocą wracają z Managui.
— A więc chodźmy tam teraz i nie traćmy więcej czasu.

Wyszli nie budząc gospodarzy i w jasnym świetle księżyca powędrowali do Stopy Olbrzyma. Ukryli się za pniem drzewa rosnącego obok kamienia i czekali cierpliwie.

W oddali zarysowała się na drodze sylwetka jeźdźca, który zbliżał się wolnym, zmęczonym truchtem. W tej samej chwili dosłyszeli ponure wycie małpy wśród pustkowia nocy.

W chwilę potem przyjaciele ujrzeli jeźdźca jak bodzie konia ostrogami i rozpoczyna szaleńczy galop, tłukąc kapeluszem po zadzie zwierzęcia, jakby usiłował pozbyć się intruza dosiadającego jego wierzchowca. Podczas gdy koń cwałował, a mężczyzna wymachiwał w powietrzu kapeluszem, rozległy się piski rozjuszonej małpy, która usadowiwszy się na końskim zadzie, uczepiła się obiema rękami pasa jeźdźca. W tumulcie ludzkich krzyków, małpich pisków i rozpaczliwego rżenia przerażonego konia minęli miejsce, gdzie ukryli się nasi wędrownicy.

Iluzji i Ambicji pióra zjeżyły się strachem. Dureń szczękał zębami.

Pół godziny później westchnąwszy z ulgą, bez słowa ruszyli w stronę domu. Wracali powoli, tak że kiedy dotarli do chaty, był już prawie dzień. Jutrzenka zaczynała budzić się na wschodzie.

Iluzja chciała być w domu pierwsza, toteż pofrunęła po cichutku i usiadła na belce okapu czekając na lecącą za nią Ambicję.

To, co ujrzały, napełniło je zdumieniem. Pośrodku izby stała małpa i wykonywała przedziwne skoki. Iluzja i Ambicja doliczyły się siedmiu salto mortale w przód i siedmiu w tył, słuchając jednocześnie, jak Małpia Wiedźma odmawia ludzkim głosem Credo, trzy razy zwyczajnie i trzy razy wspak, po czym nagle przybrała ludzką postać.

Ptaki pofrunęły na spotkanie Durnia, który idąc wolno, zbliżał się dopiero do drzwi domu. Minęło kilka minut, nim uwierzył, że to żona wieśniaka jest Małpią Wiedźmą. Z całą pewnością mąż nie miał pojęcia o wyczynach żony, bo w przeciwnym razie wydałby ją dawno mieszkańcom Esquipulas.

Cichutko weszli do domu, czego kobieta nie spostrzegła, spała już bowiem głębokim snem, w innej izbie, u boku swego Bogu ducha winnego męża.

Kiedy wzeszło słońce, przyjaciele zawołali wieśniaka i opowiedzieli mu wszystko, co zdarzyło się w nocy. Mężczyzna otworzył usta tak szeroko, że nasi wędrowcy zaczęli się obawiać, że nigdy ich nie zamknie. Tak bardzo się zdziwił, że to jego własna żona jest Małpią Wiedźmą.

— Natychmiast posiekam ją machetą na kawałki — powiedział wieśniak.
— Oskarżyliby cię o morderstwo. Lepiej schwytajmy ją w jej małpiej postaci i zmuśmy, żeby nam powiedziała, gdzie żyje Czarodziejski Ptak Ułudy — rzekła Ambicja.
— A także każmy jej przysiąc, że już nigdy nie zamieni się w Małpią Wiedźmę — powiedziała Iluzja.
— Ale jak to zrobimy, skoro ona jest wiedźmą i ma moc od Czarnego? — spytał zalękniony wieśniak.
— Znam tajemnicę — rzekł Dureń. — Musimy zdobyć dwa funty soli i litr święconej wody. Zaczekamy, aż ona zamieni się w małpę, a wtedy zabierzemy się do dzieła.

Wieśniak kupił w miasteczku dwa funty soli, a z kościoła przyniósł litr święconej wody. Cierpliwie czekali nadejścia północy, udając, że śpią głęboko.

Gdy wybiła dwunasta, kobieta wstała po cichutku i rozpoczęła swój obrządek: siedem salto mortale w przód i siedem w tył, odmawiając jednocześnie Credo trzy razy zwyczajnie i trzy razy wspak. Po zakończeniu rytuału ciało kobiety leżało na podłodze, a małpa piszcząc, przeciskała się przez otwór między sufitem a belkami ściany. Wyruszała w poszukiwaniu nowych ofiar, którym zamierzała napędzić strachu.

Wtedy to Dureń polał leżące ciało wodą święconą i nakreślił krzyż z soli na czole, głowie i piersi. Po czym położyli się czekając powrotu Małpiej Wiedźmy.

Kiedy jutrzenka zaczynała budzić się na wschodzie, Małpia Wiedźma przyszła do domu. Rozpoczęła odprawianie rytuału, który już poznaliśmy, by powrócić do swego ludzkiego ciała, Siedem salto mortale w przód i siedem salto mortale w tył, trzy Credo zwyczajnie i trzy wspak. I nic!

Wciąż była Małpią Wiedźmą.

— Musiałam pomylić się w rachunku — pomyślała Małpa. — Zacznę od nowa.

Ale nic z tego! Ciągle była Małpią Wiedźmą.

Wówczas zauważyła krzyż z soli na czole, głowie i piersi swojego ludzkiego ciała.

Przerażona Małpia Wiedźma zaniosła się płaczem:

— Kto mi zrobił to świństwo? Któż jest owym czarownikiem, który zniszczył moc Czarnego? Ach! Teraz już na zawsze pozostanę małpą. Moje ciało zgnije w ziemi. Wszechmocny Demonie! Przybywaj mi na ratunek! Chcę powrócić do mego ludzkiego ciała, bo za dnia promienie słońca przyprawią mnie o chorobę.
— To zbyteczne — rzekł Dureń wkraczając do izby. — Słońce pojawi się wkrótce, a ty zostaniesz małpą na całe życie. Pierwszy myśliwy wlepi ci kulę w czoło, abyś nie niszczyła pól kukurydzianych.
— Och nie, wszystko, tylko nie to! Może ty byś mógł, zacny gościu, usunąć czary, które nie pozwalają mi wrócić do mojego ciała? Przypomnij sobie, że kiedy zjawiłeś się w moim domu, to ja ci dałam ten wielki kawał jeleniego mięsa i ten ogromny placek, i wyśmienite tibio. Jeśli już Czarny nie ma władzy nad tobą, to zlituj się przynajmniej nad biedną Małpią Wiedźmą, która nikomu nie zrobiła nic złego.
— A nie straszyłaś ludzi po nocy? — odezwał się wieśniak.
— Litości! Biję się w piersi! Błagam was, pospieszcie się, kochani, bo zaraz wzejdzie słońce!

Małpia Wiedźma płakała rzewnie. Dureń wzruszył się głęboko i rzekł:

— No dobrze, powrócisz do twej ludzkiej postaci, nieszczęsna małpo.
— Co to znaczy? Zaczekaj! — krzyknęła Ambicja. — Czyś ty oszalał? Nie widzisz, że nie powiedziała nam jeszcze, gdzie jest Czarodziejski Ptak Ułudy?
— Ani nie obiecała, że już nigdy nie zamieni się w Małpią Wiedźmę — dodała Iluzja.

Małpia Wiedźma usiadła, podwinęła ogon i wyciągając włochate i cienkie ręce, rzekła:

— Przysięgam, że już nigdy nie będę straszyć wieśniaków z tych okolic.
— Ani z żadnych innych okolic — dodał wieśniak.
— Ani z żadnych innych okolic — powtórzyła Małpa. — Jeśli chcecie znaleźć Czarodziejskiego Ptaka Ułudy, musicie poprosić o wskazówki Sisimika 2. Tylko on wam powie, gdzie szukać tajemniczego ptaka. To wszystko, co wiem.
— Masz nam powiedzieć, gdzie szukać Sisimika — zażądała Ambicja, nie tracąc ani na chwilę przytomności umysłu.
— Idźcie drogą do Ticuantepe. Dwa kilometry przed miasteczkiem, opodal jtcaro3, spotkacie kurę z sześcioma czarnymi kurczętami. Trzymając w lewej ręce liść jicaro, a ma on kształt krzyża — spytacie ją, gdzie mieszkają Sisimiki. Ona wam powie.
— A kim jest ta kura z kurczętami? — spytała Iluzja.
— To staruszka z miasteczka Ticuantepe, która nie mając czym wyżywić sześciorga swych dzieci, zamienia się nocą w kurę i kradnie ziarna kukurydzy miejscowym bogaczom. Nie jest zła. Głód ją zmusza do tego. Nie róbcie jej krzywdy, a na pewno odpowie na wasze pytania. Ona tylko z konieczności zawarła pakt z Czarnym.

Dureń usunął krzyże z soli z ciała kobiety, po czym skropił je wodą z liany4. Wiedźma powróciła do swojego ciała. Słońce wschodziło już na horyzoncie, a nasi przyjaciele opuścili dom, udając się do Ticuantepe.

Rozdział D

Wędrowali calutki dzień wśród pluchy i chłodu. Trójka przyjaciół nie zniechęciła się deszczem, lecz szła wciąż naprzód, wierząc, iż cel wyprawy jest już niedaleki. Iluzja i Ambicja z piórami nasiąkniętymi deszczem odpoczywały na ramionach Durnia, gdy tymczasem chłopak brodził w strumieniu brudnej wody, który był niegdyś drogą.

O zmierzchu, kiedy przestało padać, dotarli do drzewa jtcaro wskazanego przez Małpią Wiedźmę. Ponieważ było bardzo wcześnie, postanowili zaczekać, sadowiąc się cierpliwie na obalonym pniu guayacanu, leżącym na skraju drogi. Chachalaca darła się hałaśliwie w pobliskim lesie, zapowiadając chłodną i deszczową noc. Dureń, Iluzja i Ambicja trzęśli się z zimna.

Księżyc, obawiając się nadchodzącej ulewy nie oświetlał dziś gór i dolin, toteż noc była bardziej czarna niż skrzydła zanate.

W końcu trójka wędrowców zdrzemnęła się. Koło północy obudziło ich ko-ko-ko kwoki i towarzyszące mu pi-pi-pi pół tuzina czarnych kurcząt, które dreptały za nią posłusznie.

Dureń odgadł, że jest do zaklęta Kura-z-Kurczętami, i bez lęku zerwał liść jtcaro o kształcie krzyża, po czym trzymając go w lewej ręce stanął pośrodku drogi, która miała przechodzić.

— Kim jesteś i czego chcesz? — spytał zaczarowany ptak.
— W imieniu Tego, co wszystko może, zaklinam cię Kuro-z-Kurczętami, byś odpowiedziała mi na moje pytania.
— Słucham cię, czego chcesz się dowiedzieć? — Kurczęta schroniły się pod skrzydła matki i tylko jedno czy drugie bardziej śmiałe, wychylało łebek z zaciekawieniem.
— Chcę wiedzieć, gdzie mieszkają Sisimiki, bo muszę z nimi porozmawiać.

— Oszalałeś, durny chłopcze? Czego chcesz od tych karzełków, które mają stopy zwrócone do tyłu?

— A to one nie mają stóp zwróconych do przodu, jak my wszyscy?
— Nie. Mają stopy do tyłu, ale chodzą do przodu, tak jak my. Ma to na celu mylenie tropów, gdyby ktoś chciał je śledzić; każdy bowiem tropiciel śladów, który trzymałby się kierunku przez nie wskazanego, w rzeczywistości szedłby w odwrotną stronę niż Sisimik.
— A jaki jest Sisimik? — spytała Iluzja.
— To karzełek, wielkości niemowlęcia, który płata figle źle wychowanym i leniwym dzieciom, a to dlatego, żeby się poprawiły i wygrzeczniały. Taka jest jego rola.
— Phi! — rzekła Ambicja rozczarowana. — Nas interesuje Czarodziejski Ptak Ułudy. Powiedz nam, gdzie mieszka któryś z tych Sisimików, gdyż chcemy go zapytać o cudownego ptaka.
— Ach! — Zagdakała Kura z uciechy. — Jeszcze jedni durnie w poszukiwaniu Czarodziejskiego Ptaka Ułudy! To właśnie podejrzewałam, bo tylko w tym celu ci zarozumialcy szukają Sisimików. Świetnie! Powiem ci. Tej nocy, ponieważ robi się zimno, Sisimiki z całej okolicy zbierają się w wielkiej jaskini nad wyschniętym strumieniem i tam bawią się, tańczą i śpiewają przy blasku tysięcy świetlików i latarników, które fruwają niezmordowanie wewnątrz groty
— Co powinienem zrobić, żeby Sisimiki zdradziły mi tajemnicę?
— Przywódca zaprosi cię do zabawy. Jeśli zwyciężysz w grach, sam zdradzi ci sekret.
— A jeśli przegram?
— Wtedy zamienicie się w Sisimiki — rzekła Kura-z-Kurczętami.

Wszyscy troje zatrzęśli się ze strachu. Ambicja jako pierwsza opanowała nerwy i dodała odwagi towarzyszom:

— Naprzód, chłopcze, kto nie ryzykuje, nie nie zyskuje.

Inteligencja i pieniądze, jakie potem zdobędziemy, wynagrodzą nam tę przygodę.

Kura-z-Kurczętami oddaliła się gdacząc. Dzieci podążały za nią wołając swoje pi-pi-pi, a Kura myślała:

— Jeszcze jedni durnie w poszukiwaniu Czarodziejskiego Ptaka Ułudy!
— Jeszcze jedni durnie w poszukiwaniu Czarodziejskiego Ptaka Ułudy!
— Pi-pi-pi — odpowiadały kurczęta i cała rodzina wolniutko poszła swoją drogą.

* * *

Pośród nocnych ciemności trójka śmałków zmierzała w kierunku groty u wyschłego strumienia w poszukiwaniu Sisimików.

Przybyli do niej na krótko przed północą.

Dureń i jego dwie przyjaciółki ukryli się u wejścia i obserwowali, co się dzieje w środku.

W samej rzeczy, Kura-z-Kurczętami powiedziała prawdę. W obszernej grocie, oświetlonej prze świetliki i latarniki, tuzin Sisimików oddawało się zabawie.

Wyglądali tak, jak ich opisała Kura-z-Kurczętami: wzrostu trzymiesięcznego dziecka, zupełnie łysi, bez zarostu, szczupli i mieli stopy zwrócone do tyłu, tak że zostawiali ślady prowadzące w kierunku przeciwnym do tego, w jakim się naprawdę poruszali.

Dońa Ana już od rana po ogrodzie krąży swym.

Zbiera pyłek z tulipana i motyle karmi nim.

Śpiewali tak wszyscy chórem, trzymając się za ręce i podskakując.

Zamilkli na chwilę, jeden z nich wszedł do środka koła i, podczas gdy wszyscy stali spokojnie, zaczął dotykać ich po kolei, odliczając:

— Terefere, ele-mele, don Joachim kupił cielę. Ojciec z rana mi powiada, że na ciebie dziś wypada.

Za każdym słowem, które wypowiedział, Sisimik dotykał głowy jednego z towarzyszy; ostatni opuścił koło ze smutną miną i przycupnął w najdalszym kącie jaskini tuląc twarz do ściany. Pozostali skupili się wokół przywódcy, który szeptał wskazując na każdego z towarzyszy:

— Ty będziesz mamey, ty pomarańczą, ty cytryną, ty caimito, ty arbuzem — ciągnął tak, aż każdy otrzymał swe imię, łącznie ze stojącym w kącie jaskini, który, rzecz jasna, nie znał żadnego.

Po skończonej ceremonii wszyscy usiedli na podłodze, a przywódca zawołał:

— Durny groszku!
— Słucham, miłościwy panie!
— Na jakim koniku chcesz przyjechać?
— Nie na moim, bo jest obdarty od krzyża do ogona — odparł ten z kąta.
— Co wolisz: arbuza, caimito, cytrynę, pomarańczę, mamey, ananasa, granadilię, guanabanę, śliwkę, mandarynkę, mango czy nancite?
— Granadilię — poprosił ten z kąta.
— To przyjeżdżaj na własnych nóżkach! — zakrzyknęły chórem wśród chichotów wszystkie Sisimiki, jako że ten z kąta wybrał własne imię.

W wypadku, gdyby wybrał imię któregoś z towarzyszy zabawy, ten musiałby przenieść go na własnych plecach z kąta do miejsca, gdzie siedziała reszta.

Dureń prześledził zabawę wielokrotnie. W jego dzielnicy bawiono się w to, a także w inne gry, jak „piłka w górę”, „koszary”, „ukryte zero”, czy „koati”. Toteż nie obawiał się wystąpić na środek groty w towarzystwie swych przyjaciół.

Sisimiki przelękły się zrazu na widok obcych wdzierających się do ich jaskini i nawet świetliki i latarniki przygasiły swoje światełka.

— Nie bójcie się — odezwał się Dureń, który sam miał gęsią skórkę. — Przychodzimy, żeby was tylko o coś zapytać.

Sisimiki spojrzały po sobie z obawą. Przywódca odezwał się:

— Co chcesz, żeby ci powiedzieć? Nie słyszałeś, że istotom ludzkim nie wolno uczestniczyć w naszych zabawach? Nie wiesz, że możemy zamienić cię w Sisimika i będziesz miał wtedy stopy zwrócone do tyłu?
— Chcę tylko zapytać, gdzie mogę spotkać Czarodziejskiego Ptaka Ułudy, żeby mnie pouczył, jak zostać bogatym, inteligentnym i mądrym.

Wybuch śmiechu Sisimików był tak potężny, ze zatrzęsła się jaskinia, a nocne ptaki pocoyos przelękły się na dworze.

— Chce być inteligentny i mądry — wołały wszystkie razem, podskakując wokół naszego przyjaciela.

Iluzja i Ambicja odfrunęły przezornie i usadowiły się w pewniejszym miejscu, na wystającej krawędzi u sklepienia jaskini.

— Ośle, będziesz powtarzał klasę! — wrzeszczały Sisimiki. — Jesteś największym durniem, jakiego kiedykolwiek oglądaliśmy w tej grocie.

Kiedy zmęczyły się już śmiechem i Skakaniem, bezwłose istoty usiadły na ziemi i milczały przez pięć minut, wpatrując się badawczo w Durnia. Chłopiec wytrzymał ową ponurą ciszę tak samo dzielnie, jak przedtem krzyki. Oczy Sisimików przewiercały jego własne źrenice i dziwnie łaskotały mu mózg. Ale powstrzymał się. Nie krzyknął, choć miał wielką na to ochotę. Nietoperz przeleciał przez jaskinię, a pocoyo, gdzieś w gąszczach, zawołał „Cholerra”.

I wówczas pojawił się ów stwór przypominający czarnego psa, wzrostu małego cielęcia, z zielonymi, świecącymi oczami i czerwonym językiem wysuniętym z paszczy. Wyglądał na psa, zmęczonego przebyciem wielu leguas.

— Cadejo! — zaszemrały Sisimiki drżąc ze strachu. Cadejo! Czyżby przybywał na pomoc temu durniowi?
— W końcu możemy dać mu szansę — odezwały się pospiesznie bardziej lękliwie.
— No to damy ci szansę, bo jak widzisz, zjawił się tu Cadejo i nie wiemy, czy jest po twojej, czy po naszej stronie — rzekł przywódca Sisimików.

Dureń poszukał w pamięci: Cadejo był to pies z tamtego świata, który chodził nocą, a spał za dnia i który chronił dobrych, a karał złych. Kiedy kłusował, wydawał charakterystyczny klekot, jakby wszystkie jego kości zderzały się z sobą. Po tym można go było odróżnić od zwykłego psa.

— Zagramy w „piłka w górę”, a potem w „koati”. Jeżeli wygrasz, powiemy ci, gdzie masz szukać Czarodziejskiego Ptaka Ułudy.

Cadejo przysiadł u wylotu jaskini. Nikt nie mógł wejść. Nikt nie mógł wyjść.

„Piłka w górę!” jest prostą zabawą. Gracze dzielą się na dwie równe grupy, każda z nich dowodzona jest przez swojego generała. Pierwsza grupa zostaje w koszarach, a druga chowa się w pobliskiej okolicy. Na okrzyk „piłka w górę!”, wydany przez dowódcę ukrywających się, druga grupa wychodzi ich szukać. Kiedy któryś z graczy zostanie odkryty, musi uciekać, żeby nie dostać się do niewoli. Poszukujący ścigają go tak długo, aż go złapią, a potem prowadzą do koszar. Więźniowie chwytają się za ręce i czekają na oswobodzenie przez tego ze współtowarzyszy, któremu uda się zmylić czujność dwóch czy trzech strażników. Uwolnienie wygląda w ten sposób, że jeden z grupy wyślizguje się niepostrzeżenie i dotyka dłonią najbliższego w łańcuchu więźniów, krzycząc jednocześnie „Wolny”!, po czym rzuca się do ucieczki, ścigany przez okpionych strażników strony przeciwnej. Zazwyczaj „wolni” mają czas, by ukryć się na nowo, w przeciwieństwie do wyzwoliciela, który musi biec ile tylko Sił w nogach, aby móc uciec. Jeśli zostanie schwytany, zanim zdoła oswobodzić swych przyjaciół, też staje się więźniem.

Gra kończy się, kiedy wszyscy „buntownicy” zostaną uwięzieni, lub też, kiedy załoga koszar nie schwyta ich w ciągu godziny. W pierwszym wypadku grę wygrywa „rząd”, w drugim — „rewolucja”.

W wyniku przeprowadzonego losowania Durniowi przypadło dowództwo Sisimików „rządowych”.

Zabawa była wspaniała. Obydwie grupy dobywały wszystkich sił, by pokonać nieprzyjaciela i chociaż „buntownicy”, dowodzeni przez starszego Sisimika, trzy razy uwolnili swoich uwięzionych towarzyszy, drużyna Durnia, zagrzewana przez Ambicję i Iluzję, obserwowana obojętnie przez Cadejo, zdołała ująć wszystkich przed upływem wyznaczonej godziny.

Zwycięstwo przypadło naszemu przyjacielowi.

Gra w „koati” opiera się na następujących zasadach:

Gracze zbierają się w kole i wszyscy, prócz jednego, kładą zaciśnięte pięści, jedna na drugiej. Ten, który nie dołączył swojej pięści do wspólnego słupka, dotyka pałeczką każdej z nich, od góry do dołu, pytając:

— Co to jest?
— Koati! — odpowiada właściciel pięści.
— Zabierz go stąd, bo cuchnie! — powiada właściciel pałeczki, w tym samym zaś czasie ów dotknięty odchodzi.

Kiedy dociera do ostatniego, ten wzbrania się cofnąć pięść i wówczas właściciel pałeczki powinien siłą rozewrzeć mu dłoń. Jeśli zdoła to uczynić — wygrywa. Jeśli nie — przegrywa i musi przez całe pięć minut podskakiwać jak koati przed wszystkimi kolegami.

Tym razem wprowadzono specjalną odmianę gry. Najstarszy Sisimik napisał na karteczce adres Czarodziejskiego Ptaka Ułudy i wręczył ją najsilniejszemu, który ukrył papier w zaciśniętej dłoni, pozostali zbudowali słupek, kładąc swoje pięści na wierzchu. Gdyby Dureń zdołał otworzyć tę pięść, karteczka należałaby do niego, a tym samym i tajemnica pobytu cudownego ptaka.

Ceremoniał gry powtarzał się, aż wreszcie - została już tylko jedna mocna pięść. Iluzja drżała z lęku. Wątpiła, by jej przyjaciel mógł rozewrzeć zaciśniętą dłoń herkulesowatego Sisimika. Ambicja rozmyślała. Cadejo przyglądał się.

Rozpoczął się pojedynek.

Dureń natężył wszystkie siły, aby otworzyć pięść. Z początku ścisnął z całej mocy nadgarstek — Sisimik zaśmiał się nie czując bólu. Potem Dureń usiłował odciągnąć kciuk, który zamykał pięść niby kluczem. Bezskutecznie. Sisimik śmiał się tylko. Później Dureń spróbował połaskotać go pod pachami. I nic. Sisimik był nieczuły na łaskotki. Raz jeszcze spróbował odgiąć kciuk, ale pomimo wielkiego wysiłku nie osiągnął nic, jeszcze tylko cały się spocił.

Zmęczony, bez tchu, był już gotów ustąpić z pola, kiedy Ambicja wkroczyła do akcji.

Papuga pofrunęła znienacka w kierunku oczu Sisimika, jakby miała zamiar go dziobnąć. Ten, wystraszony, otworzył pięść wypuszczając kartkę wprost w ręce Durnia. Ambicja dokończyła lotu zataczając łuk i nie wyrządzając Sisimikowi krzywdy. Był to zwykły pozorowany atak lotniczy. Nikt nie mógł twierdzić, że Dureń otrzymał pomoc w postaci siły fizycznej. Ale na wszelki wypadek nasz bohater puścił się biegiem, wypadając z jaskini w kierunku lasu, a w ślad za nim Iluzja, Ambicja i Cadejo.

Ponieważ słońce przeciągło się już w swym łożu na wschodzie, a jutrzenka przygotowywała mu poranną kawę z mlekiem, żaden z Sisimików nie odważył się ścigać Durnia, gdyż wiedziały one, że słońce to pan bardzo srogi i nie darzy szczególną sympatią ludzików mających stopy zwrócone do tyłu.

Rozdział E

Przed południem dotarli do hacjendy hodowlanej Cadejo opuścił ich wcześnie, gdyż poszedł w zarośla spać, zgodnie z obyczajem swego gatunku.

Tyle leguas przebiegli tego dnia, że kiedy przybyli na hacjendę, byli ledwo żywi ze zmęczenia. Oczywiście Iluzja i Ambicja nie biegły, ale leciały, ale ta czynność również męczy. Toteż postanowili wypocząć w cieniu „tiguilote” rosnącego opodal zagrody.

Zaledwie wyciągnęli się na ziemi, wilgotnej od wczorajszego deszczu, kiedy na srokaczu, w siodle o szerokich skrzydłach, w sztylpach z niewyprawionej skóry cielęcej, chroniących nogi przed kolczastą roślinnością, przycwałował rządca hacjendy.

Mężczyzna trzymał w prawej ręce bicz. Uderzył nim lekko Durnia, by skłonić go do wstania.

— Co tu robisz, chłopcze? — zakrzyknął, jakby poganiał bydło.
— Ano, odpoczywam — odparł nasz przyjaciel.
— A nie przyszedłeś tu czasem na przeszpiegi, żeby ukraść jakieś cielę?
— Nie jestem złodziejem. Jestem wędrowcem i szukam Czarodziejskiego Ptaka Ułudy.
— Nie wiem, co to za ptak i nie interesuje mnie, na co ci on. Ale ci powiem, że nie lubię włóczęgów, bo od włóczęgi do złodzieja tylko jeden krok. Albo pójdziesz dalej swoją drogą, albo zaraz cię wezmę do baraku pastuchów. Tam sobie możesz zarobić na dzienną porcję fasoli.
— Wolę to drugie, bo jestem zbyt zmęczony, żeby wędrować dalej. I jeśli już nie chcesz udzielić wędrowcowi gościny, to powiedz przynajmniej, co mam robić, żeby dostać dzienną porcję fasoli?

Mężczyzna wyjaśnił mu, że o czwartej po południu ma pojechać wozem z mlekiem do Ticuantepe. Tam odda mleko, a następnie wróci czym prędzej, ponieważ niebezpiecznie jest podróżować nocą. Tymczasem może zjeść swoją porcję fasoli z kukurydzianym plackiem i wypić porcję pinolu w baraku woźniców, a nawet przespać się gdzieś w kącie na macie, jeśli pchły mu na to pozwolą.

Dureń zgodził się.

Spał głęboko do trzeciej po południu, gdy zjawił się rządca krzycząc:

— Wstawaj, leniu! Czas jechać z mlekiem do miasta. Biegnij na pastwisko przyprowadzić woły i zaprzęgaj je do wozu, bo już jest załadowany mlekiem. Ruszaj się, sukinsynu! Jak cię noc zaskoczy przy powrocie i wyleci ci na drogę Czarny Ogier, na pewno ci się to nie spodoba. Daję głowę.

Dureń wybiegł na pastwisko, gdzie stały potulnie dwa woły — założył im jarzmo i zaprzągł zwierzęta do wozu z mlekiem. Wsiadł na wóz i ościeniem zaczął nakłaniać je do marszu, co czyniły nader wolno.

— Uważaj na Czarnego Ogiera, synu! — krzyknął mu stary pastuch. Ten piekielnik nie daruje żadnemu mleczarzowi na tutejszych przeklętych drogach. Jak go tylko zobaczysz, jedź bardzo szybko tam, gdzie się krzyżują drogi — to miejsce jest już bezpieczne. Jeśli ci się nie uda, zabije cię!
— A kto to jest ten Czarny Ogier? — zapytał Dureń.
— Powiadają, że to rządca tej hacjendy, który nocami zamienia się w ogiera, żeby straszyć mleczarzy — szepnął stary z lękiem. — Ale po prawdzie, to jeszcze się nikomu nie udało przydybać go na gorącym uczynku... nawet dobrodziejowi, co tu raz przyjechał pokropić Ogiera wodą święconą. No i pomyśleć, że to przeklęte zwierzę nie pokazało się przez całe piętnaście dni, jak Ojczulek gościł na hacjendzie? Rządca ugościł księdza jak się patrzy i chociaż woźnice błagali dobrodzieja, żeby pokropił święconą wodą samego rządcę, bo wszyscy myśleli, że to on jest tym Czarnym Ogierem, Ojczulek nie uwierzył nam i zabrał się stąd, gadając, że cała ta historia z ogierem, to powiastka wymyślona przez nas, żeby nastraszyć mleczarzy... Już tylu nastraszyło to piekielne zwierzę i niejeden ziemię gryzie.
— Wio, byki! Ruszaj się, cholerniku! Ciągnij! — wołał

 

 

Dureń, dźgając przy tym obydwa woły, żeby przyśpieszyły kroku.

Na próżno.

Zwierzęta uparły się przy powolnym kroku, doprowadzając tym Durnia do rozpaczy. Jakby żelazny oścień nie rozdzierał za każdym razem ich skóry! Wachlowały jedynie ogonem zranione miejsca. Toteż chłopiec dotarł późno do Ticuantepe. Zostawił mleko i wracał do hacjendy, kiedy już zanates krążyły hałaśliwie, szukając schronienia na pobliskich drzewach.

Ciemność nie zwlekała z nadejściem. Dureń musiał zapalić lampkę umieszczoną pośrodku jarzma, żeby oświetlić drogę powolnym wołom.

Przypomniał sobie słowa rządcy. A także słowa starego pastucha. Iluzja i Ambicja z piórami zjeżonymi ze strachu przed Czarnym Ogierem siedziały na żerdzi wozu.

— Aniele Boży, stróżu mój, ty zawsze przy mnie stój, rano, wieczór, we dnie, w nocy, bądź mi zawsze ku pomocy! — modlił się Dureń przy akompaniamencie skrzypienia osi wozu.

Na sąsiednich polach rozległo się najpierw dzikie rżenie, rozdzierając bezlitośnie ciemności, a później tętent galopującego dzikiego konia.

Dureń poczuł gęsią skórkę na całej skórze, w ustach gorzki smak, żołądek skurczył mu się, a serce załomotało gwałtownie.